Budapest / 12.08.2011-14.08.2011

Jó reggelt kívánok! Startuję z kolejną relacją, tym razem za final destination obrałem Budapeszt. Wybór stolicy kraju Bratanków nie jest przypadkowy – spędziłem tak bowiem 15 dni w 2000 roku na obozie młodzieżowym, ale z racji jego organizacji (a raczej jej braku) nie udało mi się wtedy zobaczyć zbyt wiele, a wydawało mi się, że węgierska stolica ma wiele do zaoferowania. Poza tym nie ukrywam swojej fascynacji kulturą tego kraju, w ramach puli przedmiotów ogólnouniwersyteckich do zrealizowania na UW miałem okazję uczestniczyć w dwóch dotyczących kultury tego pięknego kraju – jeden dotyczył Dunaju, drugi zaś już stricte historii i kultur Węgier. Ponadto, jako ciekawostkę podam fakt, że miałem krótką przygodę z tym egzotycznym językiem na 3. roku studiów, kiedy to uczęszczałem 2 razy w tygodniu na kurs w Węgierskim Instytucie Kultury. Kurs się skończył, wiele słówek umknęło, ale sentyment pozostał i to właśnie tam spędziłem weekend 12.-14.08.2011.
Podróż rozpoczynam jeszcze ciemną nocą, bo autobus nocny do Dworca Centralnego odjeżdża z mojego przystanku Wrzeciono o godz. 04:42. Niecałe 25 minut później docieram na pętlę przesiadkową pod dworcem i zmykam na przesiadkę na przystanek autobusu linii 175 łączącej centrum Warszawy z Lotniskiem Chopina. O tej porze jest niewielu pasażerów i dość szybko docieram na miejsce, gdzie ustawiam się w ogonku do odprawy PLL LOT. Kolejka szybko posuwa się do przodu, zostaję odprawiony przez bardzo miłą panią i tuż po chwili w hali odlotów pojawia się mój towarzysz podróży Kamil. Parę minut później jesteśmy już po kontroli bezpieczeństwa i udajemy się na poszukiwanie nowej części pirsu, którą oddano do użytku kilka dni wcześniej. Niestety, na pierwszy rzut oka nie jestem w stanie jej zlokalizować. Później w magazynie pokładowym PLL LOT „Kaleidoscope” dowiaduję się, że chodzi o bramki (gate) z numerami m.in. 30-31. Jako że nasz samolot znajduje się pod gate 21, to nie mamy okazji do zobaczenia nowych technologicznych rozwiązań oraz dwupoziomowej kawiarni. Co się odwlecze, to nie uciecze, przede mną kolejne loty w planach, więc nadrobię jeszcze zaległości.
Wylot ma nastąpić o 07:35, odpowiednia wcześniej rozpoczyna się boarding, jestem dość zdumiony ilością pasażerów, bo obłożenie jest niesamowicie niskie, zwłaszcza, że w Polsce zaczyna się długi weekend. Jak się potem okaże, w samym Budapeszcie można spotkać bardzo dużo polskich wycieczek, ale w większości są to turyści, którzy dotarli na Węgry autokarem lub pociągiem. Na tej trasie samoloty rejsowe mają sporą konkurencję w postaci innych środków transportu. Po standardowej safety demo startujemy, kapitan gwałtownie pociąga za stery, bo czuję pewien dyskomfort, ale po osiągnięci wysokości przelotowej uczucie karuzeli mija i zaczyna się trwający niespełna godzinę spokojny lot. Tuż po starcie stewardessy rozpoczynają serwis pokładowy, tym razem jako poczęstunek pasażerowie dostają muffina – to pewnie ze względu na porę dnia, jest przecież rano. Około godz. 08:40 czasu lokalnego delikatnie przyziemiamy na lotnisku Ferihegy w Budapeszcie im. Ferenca Liszta. Już z okien samolotu widać, że sam terminal i budynek dworca lotniczego to dzieło z poprzedniej epoki, a po wejściu do budynku to wrażenie tylko się potwierdza. Jest szaro, buro, dość obskurnie – na plus trzeba odnotować jednak, że bagaże są do odbioru praktycznie od razu. Przed przejściem do hali przylotów czeka nas jeszcze oko w oko z groźnie wyglądającym pracownikiem ze straży granicznej oraz jego wilczurem, który wącha torby oraz buty i nogawki pasażerów. Jeszcze nigdy nie miałem okazji być tak sprawdzanym, zatem kolejne doświadczenie zdobyte. Biedny piesek, pewnie jest nafaszerowany jakimiś środkami i był na głodzie.
Po wyjściu z hali przylotów rozglądamy się za przystankiem autobusowym, ale na pierwszy rzut oka brak jakiejkolwiek informacji o środkach transportu publicznego. W hallu królują naganiacze taksówek oraz minibusów transportujących do centrum miasta. Aby znaleźć przystanek komunikacji miejskiej (autobus 200E), należy iść w prawą stronę w kierunku terminala 2B. Na przystanku znajdziemy aktualny rozkład oraz automat biletowy rodem z poprzedniej epoki, przyjmujący jedynie monety, jeśli więc posiadamy forinty w banknotach, to polecam udać się jeszcze dalej do kiosku RELAY w nowoczesnym terminalu 2B, gdzie bez trudu dokonamy ich zakupu. Bilety w Budapeszcie są to cienkie pomarańczowe papierki, które należy skasować po wejściu do autobusu lub tramwaju albo przed wejściem na peron metra w bramce. Uwaga – na każdej stacji budapeszteńskiego metra przy bramkach i ruchomych schodach stoją kontrolerzy, którzy skwapliwie sprawdzają, czy bilet został skasowany! Kontrolerzy ci to na ogół starsi wąsaci panowie z wąsami i brzuchem, zmęczenie życiem, mają na rękach dużą okrągłą opaskę z logo zarządu transportu w Budapeszcie. Po zakupie biletów wracamy na przystanek, nasz autobus ucieka nam sprzed nosa i musimy czekać na kolejny, na szczęście kursują regularnie i są punktualne. Stary ikarus przemierza różne zaułki lotniska i po około 25 minutach dociera do przedostatniej stacji trzeciej (niebieskiej) linii metra Határ út. Normalnie linia 200E kursuje do ostatniej stacji metra Kőbánya-Kispest, ale akurat prowadzony jest remont w tunelu podziemnej kolejki i jedziemy przystanek dalej. Po wyjściu z autobusu moim oczom ukazuje się krajobraz z Trzeciego Świata, niesamowicie brudne przedmieście, zniszczone przystanki, bezdomni i żebracy, sklepiki żywcem z bazaru, syf jakich mało. Przy wejściu do metra nieśmiertelni bezduszni kontrolerzy oraz obowiązkowe ruchome schody poruszające się z prędkością światła – trzeba naprawdę uważać, bo można zlecieć w dół, szczególnie niebezpieczne jest wejście na schody z bagażem, ale dajemy radę. Akurat na stację podjeżdża zdezelowany skład metra, wagony są bardzo znajome, bo to ten samy typ co rosyjskie wagony w Warszawie, różną się jedynie kolorem z zewnątrz (są całe w ciemnej niebieskiej barwie) oraz układem wnętrza. Widać, że są już nadgryzione zębem czasu, ale trzeba wziąć pod uwagę fakt, że Budapeszt to pierwsze miasto na kontynencie europejskim, które zdecydowało się na budowę podziemnej kolejki. Pociągi są dość głośne, ale dobrze słychać w nich zapowiedzi kolejnych stacji (oczywiście tylko w języku węgierskim), co jest niezwykle istotne, bo z wagonów nie da się praktycznie zauważyć, na jakiej stacji zatrzymał się skład. Napisy są bowiem małe, ciemne i umieszczone u sufitu stacji, a nie na linii oczu pasażerów metra. Bez problemu docieramy na Deák Ferenc tér, gdzie krzyżują się ze sobą wszystkie trzy linie metra (żółta, czerwona i niebieska, w planach jest budowa czwartej zielonej linii). Po wyjściu ze stacji mijamy tory tramwajowe, przechodzimy przez jezdnię i już parę metrów dalej znajduje się nasz czterogwiazdkowy Carat Hotel Budapest.
Pierwsze wrażenie (i każde kolejne także) jest niesamowicie pozytywne, to do tej pory najlepszy hotel, w jakim miałem przyjemność nocować. Zdjęcia z jego strony internetowej nie kłamią ani trochę, jest nowocześnie i luksusowo, okna z naszego pokoju wychodzą na Kiraly utca a na ścianie naprzeciwko łóżka mamy zamontowaną fototapetę z parlamentem budapeszteńskim. Do tego w cenie jest śniadanie, można naprawdę porządnie się najeść i przy okazji spróbować narodowych specjałów takich jak salami, papryka czy leczo oraz ciasteczka Fornetti na ostro. Jako że jest jeszcze wcześnie, to sympatyczny recepcjonista nie może nas jeszcze wpuścić za salony, zostawiamy więc bagaże w storage room i udajemy się na miasto. Na niebie świeci słońce, dookoła przechadzają się sympatycznie nastawieni ludzie, lato w pełni, czego chcieć więcej? Zabudowa Budapesztu jest niska i bardzo klasyczna, dominują zabytkowe, zdobione kamienice, wszystkie są dość szerokie i mają grube, solidne mury, te w centrum są bardzo zadbane i odnowione, jeśli zagłębimy się nieco dalej, to budynki niestety nie będą już tak cieszyły oka.
Nasze pierwsze kroki kierujemy na pobliską Fashion Street, czyli deptak Váci utca – jest to taka wytworna ulica dla przechodniów, na której zlokalizowane są lepsze marki butików odzieżowych, bardzo trafionym pomysłem są granitowe płyty w chodniku a w nich złote napisy z logo danego sklepu.
Gdzieniegdzie znajdziemy stoiska z pamiątkami oraz kawiarnie i restauracje serwujące za grube pieniądze węgierskie potrawy dla spragnionych wrażeń turystów. Ceny ubrań prawie identyczne jak w Polsce, światowe marki w Europie Środkowo-Wschodniej mają wspólną cenę, różni się ona jedynie walutą. Wiadomo, że najtaniej jest zawsze w tym kraju, z którego pochodzi dana marka. A odzieżowych marek węgierskich nie potrafię wymienić…
Po spacerze tą reprezentacyjną uliczką docieramy do Mostu Elżbiety (Erzsébet híd) i Placu Sándora Petőfiego – jednego z węgierskich wieszczów narodowych. Na placu znajdziemy oczywiście jego pomnik otoczony roślinami i fontannami. Małe akweny wodne, wodotryski, trawniki i krzewy to prawdziwa wizytówka Budapesztu, można je spotkać wręcz na każdym kroku i podziwiać, jak ładnie wtapiają się w krajobraz. Teraz pora na spacer wzdłuż Dunaju w kierunku północnym. Przy deptaku rosną platany, tuż obok przebiega trasa widokowa dla tramwajów a po prawej stronie ciągną się ekskluzywne hotele i należące do nich restauracje. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się pięciogwiazdkowy Sofitel, ale uprzedzam, że warszawskiego hotelu Victoria on wcale nie przypomina – i to właśnie ten bardziej mi się podoba. Dochodzimy do pierwszego Mostu Łańcuchowego (Széchenyi lánchíd), który był pierwszą przeprawą łączącą lewobrzeżną wyżynną Budę z prawobrzeżnym równinnym Pesztem. Symbolem tej imponującej budowli są posągi lwów, które pilnie strzegą wejścia na masywną konstrukcję.
Stąd już niedaleko do najbardziej reprezentatywnego gmachu Budapesztu, czyli do parlamentu, ale my skręcamy w József Attila utca i podążamy do katedry św. Stefana, który to darzony jest na Węgrzech wielkim kultem. W jednej z kaplic znajdują się relikwie świętego, konkretnie mam tutaj na myśli doskonale zakonserwowaną rękę dostępną dla zwiedzających. Robi wrażenie! Ani się obejrzeliśmy, a okazało się, że jesteśmy praktycznie z powrotem pod hotelem, tyle że z drugiej strony, zrobiliśmy niespodzianie idealne koło i po kilku minutach możemy już odpoczywać w apartamencie. Prysznic i drzemka się przydadzą, by nabrać sił przed kolejnymi atrakcjami. Jako że kolega potrzebował więcej czasu na odprężenie, to samodzielnie wybieram się na Plac Wolności, na którym góruje pomnik ku pamięci żołnierzy poległych w walce za ojczyznę. Tuż obok można podziwiać sylwetkę prezydenta USA Ronalda Reagana. I znów okazuje się, że dotarłem pod parlament. Jest już wieczór, ściemnia się i to właśnie ten magiczny moment, kiedy zaczynają rozświetlać się budapeszteńskie mosty na Dunaju. Zachodzące słońce pięknie współgra z górzystą panoramą lewej strony miasta. W oddali majaczy Wzgórze Gellerta oraz zamek.
W takiej oto romantycznej scenerii powracam do hotelu, by przygotować się do wieczornego clubbingu. W tym miejscu trzeba jednak podkreślić, że Budapeszt nigdy nie pretendował do bycia stolicą życia nocnego tej części Europy, zatem nie mam specjalnych życzeń i wymagań, przeglądając różne lokale w Internecie spodziewałem się czegoś w remizowatym stylu, ale wybrany klub Alter Ego okazał się być na bardzo przyzwoitym poziomie. Tradycyjny lans przed wyjściem, 10 minut spacerkiem od hotelu i stajemy przed wejściem, dostajemy na powitanie złotą opaskę (ach, wygląda niesamowicie podobnie to tej z utopijnego VIP Roomu) i lampkę szampana. Miły gest na początek, siadamy na kanapach, we wnętrzu lokalu dominuje czerń, a charakteru dodają białe pasy zawieszone przy suficie. Klub przypomina trochę tunele londyńskiego metra i berliński klub Tube, z głośników toczy się dobrze zmiksowana popowa papka z domieszką house’u. Goście napływają do klubu i mniej więcej parę minut po północy klub jest prawie pełen. Dwie rury do tańca umocowane na podeście nie mogą opędzić się od chętnych, przypomina mi się stary Barbie Bar i bary na Gran Canarii, daję się ponieść w takt lambady Jennifer Lopez i wiję się do hitu „On The Floor” :-P Mniej więcej po godzinie 3 klub pustoszeje, wychodzimy więc także i my, na zewnątrz jest ciepło, stołeczne ulice są bezpieczne i dobrze oświetlone, idziemy jedną z głównych arterii Bajcsy-Zsilinsky utca i przed 4 rano / w nocy (niepotrzebne skreślić) zapadamy w zasłużony sen, bo rano trzeba wstać na pyszne śniadanko.
Po 9 pojawiamy się w hotelowej restauracji, gdzie możemy na własne oczy przekonać się, z jak wielu różnych krajów pochodzą turyści zwiedzający Budapeszt. Aż miło popatrzeć. O składnikach śniadania już wspomniałem, więc teraz przenieśmy się nieco do przodu. Po posiłku przyodziewam elegancką koszulę z pliskami i czarną muchę na potrzeby sesji zdjęciowej z parlamentem w tle. Taki elegancki budynek wymaga bowiem wyjątkowej oprawy. Wprawdzie na niebie praży już słońce i po wyjściu z hotelu czuć zwiastun upału, ale dzielnie docieramy do celu i wykonujemy pamiątkowe fotografie. Następnie pora na spacer wzdłuż Dunaju – ktoś jednak nie pomyślał o tym, by pomiędzy parlamentem a nabrzeżem zrobić przejście dla pieszych – na dziko trzeba śmigać przez drogę szybkiego ruchu, coś a la warszawska Wisłostrada. Stanie na środku ruchliwej arterii komunikacyjnej i narażenie się na mandat nie należą do rzeczy przyjemnych, ale jak trzeba, to trzeba. W końcu udaje nam się przedostać na drugą stronę ulicy i ze zdziwieniem obserwujemy instalację ustawionych na nabrzeżu starych butów wykonanych z żeliwa. Nie mam pojęcia, co mają one symbolizować. Zapewne coś się za tym kryje, ale o to już niech troszczą się autorzy przewodników. Podążając dalej na północ ku w kierunku remontowanego właśnie Mostu Małgorzaty, na środku którego znajduje się przejście na Wyspę Małgorzaty, gdzie to usytuowane są baseny termalne w kompleksie Palatinus Strand. Okazuje się, że to spory kawałek od południowego brzegu wyspy, nie korzystamy jednak z kursujących autobusów i po ok. 20 minutach spaceru przez park / lasek docieramy na miejsce. Przed nami rysuje się brzydki, popękany brązowy budynek pamiętający czasy poprzedniej epoki. Widać z daleka, że praktycznie nie był odnawiany. Wszystko jest spłowiałe, niezbyt sprawne, ale za to ceny są na poziomie europejskim. Po zakupie biletu i przejściu przez bramkę przechodzimy przez niesamowicie obskurne szatni / przebieralnie, w których wprawdzie umieszczone są zamykane szafki, jednak nie sposób z nich skorzystać. Nie ma bowiem kluczyków ani zamków, a część z nich jest zabita dechami na amen. Wychodzimy na zewnątrz i wreszcie możemy podziwiać kompleks basenów – dla każdego coś dobrego, jest głębszy basen dla doświadczonych pływaków, są zjeżdżalnie dla dzieci, basek wypoczynkowy, kąpiele w siarce, brodzik itd.
Dookoła niesamowicie podupadłe pomieszczenia, w których kiedyś znajdowały się restauracje, teraz czynnych jest tylko kilka punktów w pawilonach oraz kramarskie stragany z watą cukrową i lodami. Warunki w toaletach także wołają o pomstę do nieba, kto by pomyślał, że perła Budapesztu tak podupadła, w czasach, kiedy na Węgry regularnie jeździli moi rodzice, było to sztandarowe stołeczne kąpielisko. Opalamy się na zielonej trawce, dookoła sporo plażowiczów mówiących po niemiecku, pewnie większość z nich do Austriacy, bo stamtąd do Budapesztu jest stosunkowo blisko. Pluskając się w basenie zwracam uwagę na pływające w nim czarne paprochy, których nagromadzenie widać szczególnie przy krawędziach zbiorników, wyglądają jak gleba, ale nie mam ochoty dochodzić, co to za ustrojstwo. Bardzo podoba mi się atrakcja dla dzieci, którą jest dmuchana kula (coś jak zorbing), do której wpuszcza się dziecko a następnie tą kulę z dzieckiem w środku puszcza się na wodę – co za frajda, szkoda, że jestem za duży na takie przygody :-/ Po kilku godzinach relaksy nad wodą czas się zbierać – jest godzina 15:30, powolny podnosimy nasze ciała i za Mostem Małgorzaty rozdzielamy się. Kamil wraca grzecznie do hotelu a ja nie odpuszczam i wstępuję do centrum handlowego Westend City Center zlokalizowanego tuż przy dworcu kolejowym Keleti Pu – lokalizacja przypomina nieco Złote Tarasy czy Galerię Krakowską, bo galeria jest zrośnięta w ważnym węzłem kolejowym.
Niestety, Dworzec Zachodni nie zachwyca, aczkolwiek na pewno jest znacznie piękniejszy niż jego warszawski odpowiednik, tego nie da się ukryć. Warto podkreślić, że Budapeszt ma 3 główne stacje kolejowe rozmieszczone w różnych częściach metropolii, ale brakuje mu dworca przelotowego jak Warszawa Centralna. Wszystkie pociągi kończą bowiem bieg na danej stacji, dalej tory się kończą i zaczyna się śródmiejski gwar. Zaletą tych stacji jest ich położenie bezpośrednio przy stacjach metra, dzięki czemu nie ma problemu ze skomunikowaniem. Samo Westend City jest naszpikowane sklepami i od wyboru marek aż kręci się w głowie. Robię zakupy w hipermarkecie Match, polecam zupki z serii Gorący Kubek Knorr – na Węgrzech mają w asortymencie chłodniki owocowe, które sporządza się na bazie mleka. Poza tym odkrywam słynny przysnam turorudi, czyli czekoladowe rurki z twarożkiem o syropem owocowym lub galaretką w środku oraz jogurty o różnorodnych smakach i krakersy TUC z cebulką. Pychota!
Obładowany jak wielbłąd wracam do hotelu na po drodze w barze przy stacji metra Arany János utca (tak przy okazji - w języku węgierskim na pierwszym miejscu zawsze stoi nazwisko, dopiero potem imię!) wcinam jeszcze lángosa z serem i sosem czosnkowym, to jedna z typowych potraw węgierskich, jest dość tłusta, ale bardzo smaczna. Zmęczony, ale jakże zadowolony po całym dniu docieram do hotelu i po krótkim odpoczynku ruszam na Hősök tere, czyli Plac Bohaterów. Jest to największy plac w Budapeszcie, na którym mieści się kolumnada z wodzami i królami Węgier a na środku stoi kwadryga z aniołem.
Do placu prowadzi szeroka aleja Andrássy út, na początku której można znaleźć butiki światowych marek jak Louis Vuitton, D&G czy Emporio Armani i Gucci. Po kilku minutach spaceru droga rozszerza się i możemy spacerować trotuarem na środku tego eleganckiego bulwaru – widzę tutaj nawiązanie do Pól Elizejskich. Pod spodem wzdłuż alei przebiega pierwsza w Europie kontynentalnej linia metra. W drodze powrotnej w pobliżu Oktogonu nabywam cafe mocha w Starbucks Coffee i już bezpośredni Király Utca docieram do hotelu. Po odświeżeniu się i zmianie garderoby oraz tradycyjnym drinku z Bacardi Breezer o smaku arbuza (a propos – węgierskie arbuzy u nich nazywają się „grecka dynia”), co nawiązuje do wszechobecnych na straganach tych właśnie owoców. Wieczór jest bardzo ciepły, na nocną wędrówkę do klubu wystarcza sam t-shirt. Niestety, po dotarciu na miejsce okazuje się, że towarzystwo się w nim bawiące to zupełny kontrast do tego, co widziałem w piątek, mimo że za wejście płaci się jednakowoż po 1000 HUF. Ze zdziwieniem jednak spostrzegam, jak w jednym miejscu dobrze bawią się ze sobą przedstawiciele najróżniejszych grup społecznych – jak widać muzyka łagodzi obyczaje. Cóż, Budapeszt nie ma do zaoferowania wiele takim jak ja wymagającym amatorom życia nocnego, traktuję więc pobyt w tym miejscy jako szczególne doświadczenie psychologiczne ;) Na szczęście o muzyce nie mogę powiedzieć złego słowa, więc kiedy po 2 w nocy opuszczam lokal nie czuję niedosytu. Przynajmniej zachowałem więcej sił na kolejny, ostatni już dzień w Budapeszcie.
Niedziela wita nas słońcem i po kalorycznym śniadaniu pora zacząć pakowanie – do godz. 11 musimy zwolnić pokój. Ostatni rzut oka do Internetu, patrzę, co (nie)dobrego dzieje się na świecie, sprawdzam pogodę na najbliższe dni i wreszcie zabieram się za napełnianie walizki. Tradycyjnie jest cięższa niż w tamtą stronę, bo wywożę trochę węgierskich specjałów, niedostępnych w naszej ojczyźnie. Polecam też batonik Metro Szelet oraz czekoladę pitną Dr. Oetkera o smaku bananowym i budyń o smaku ponczu tego samego producenta. Uiszczamy opłatę za hotel, bagaże zostawiamy w schowku i ruszamy na miasto – tym razem pora wreszcie odwiedzić lewą, budzińską stronę miasta, na którą przechodzimy przez wspomniany już most łańcuchowy. Jest na czym oko zawiesić, Dunaj jest szeroki, uregulowany, po rzece stale pływają statki, takich krajobrazów próżno szukać w Warszawie. Kiedy docieramy na lewą stronę Dunaju od razu widać, że tutaj będziemy mieć pod górkę. Zostawiamy za nami drogę do Cytadeli i Wzgórza Gellerta i udajemy się na wzgórze zamkowe, skąd roztacza się niesamowity widok na prawobrzeżny Budapeszt, w którym spędziliśmy poprzednie 2 dni. Uff, spacer pod górę daje się we znaki, jest bardzo stromo i upał nie utrudnia nam zadania, ale dla takiej panoramy naprawdę warto się przemęczyć. Sam zamek już nie robi takiego wrażenia, dookoła niego spotykamy sporo wycieczek z Polski.
Następny cel to Baszty Rybackie i kościół Macieja – te dwa miejsca to także niezły magnes dla turystów. W krużgankach baszt urządzamy sobie kolejną sesję fotograficzną i podziwiamy miasto z lotu ptaka, jest bardzo ciasno, bo każdy ma ochotę zobaczyć jak najwięcej. Niestety, kościół jest akurat remontowany i nie możemy do sforsować, ale mnie bardzo podoba się kolorowy dach z cegieł, co bardzo przypomina mi wiedeński Stephansdom. Powoli oddalamy się w kierunku powrotny, trzeba w końcu odpocząć przy kawce w Coffee Heaven na Fashion Street, gdzie na dobrą godzinę wtulam się w kanapę :) Później próbuję kolejnej węgierskiej specjalności, tym razem jest to kokosowy kołacz na słodko. Smakuje wybornie :] Niestety, nie miałem okazji spróbować już naleśników palacsinta z nutellą, ale crepes zajadałem w Wenecji oraz pod Wieżą Eiffla w Paryżu, więc podejrzewam, że zbyt wiele się nie różnią. Jeszcze krótka przechadzka po okolicy, gdzie trafiamy na targ staroci, a raczej kram odzieży i biżuterii. Na festynie pani śpiewa piosenki Avril Lavinge, atmosfera jest dość przaśna, ale na nas już czas.

Odbieramy bagaże z hotelu i metrem a następnie autobusem dojeżdżamy na lotnisko Ferihegy. Teraz jego wygląd nie budzi już w nas niesmaku, bo byliśmy przyzwyczajeni, że to taka komunistyczna klitka. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa otwiera się jednak przed nami inny świat – jest niesamowicie nowocześnie, luksusowo, panuje lekki przepych a w terminalu 2 rosną nawet palmy. Może nie jest on zbyt duży, ale byłem przyzwyczajony na wiele gorsze rzeczy. Nasz lot jest o 19:40, wszystko odbywa się o czasie, tym razem w samolocie leci jedynie 30 paxów, co aż dziwi – zionie pustką, ale dzięki temu udaje się uniknąć obsuwy i o czasie dolatujemy do stolicy. Na pokładzie opiekowała się nami tym razem starsza stewardessa o pełnych kształtach oraz sympatyczny pan, ten dla kontrastu szczupły :) Ach, łezka się w oku kręci, kiedy wysiadam na polskiej ziemi, te 3 dni minęły zdecydowanie za szybko, ale tak to już bywa. Pora planować następną podróż. Ja już dziękuję za uwagę i przesyłam csokolom! :-*



Weekend w Berlinie / 30.07.2011-31.07.2011

Przede mną kolejny wyjazd do Berlina. Podsumowując, będzie to już moja dziewiąta wizyta w niemieckiej stolicy, a czwarta w tym roku! Berlin ma w sobie taką magiczną moc przyciągania, pewnie jest to też związane z faktem, że jako absolwent filologii mam niepohamowaną słabość do języka niemieckiego i kultury naszych zachodnich sąsiadów. Zaraz pewnie usłyszę zarzuty, że to nasz wróg, w ruch pójdą skojarzenia z Hitlerem i niewybredne żarty o Polakach. Owszem, nie da się wymazać kart historii, ale jestem otwarty i tolerancyjny i nie mogę oceniać ludzi/kraju na podstawie tego, jak byliśmy traktowanie przez Prusy / Niemcy w przeszłości. Trzeba patrzeć w przyszłość, myśleć pozytywnie i starać się burzyć nieprawdziwe zakorzenione w głowach stereotypy. A co do Berlina, to myślę, że po tylu odwiedzinach w stolicy Bundesrepubliki mogę spokojnie powiedzieć cytując prezydenta J. F. Kennedy’ego: „Ich bin ein Berliner” ;)
Tym razem w mojej podróży towarzyszy mi koleżanka z okresu studenckiego na UW Marta, jej chłopak Robert oraz koleżanka z pracy Marty imieniem Ania wraz z mężem Wojtkiem. Inicjatywa tej wyprawy wyszła jednak od mojej księżniczki Eweliny (dla niewtajemniczonych „księżniczkami” nazywam grupę moich najbliższych i niezwykle urodziwych przyjaciółek, one także towarzyszyły mi już nie raz w wojażach po świecie). Na początku czerwca zarezerwowaliśmy po bardzo korzystnej cenie bilety na przejazd u debiutującego na rynku przewoźnika Polski Bus – to taki odpowiednik tanich linii lotniczych, im wcześniej dokona się rezerwacji, tym tańsza jest opłata za przejazd. W planach mieliśmy sobotni shopping na Ku’dammie, melanż w topowych berlińskich miejscówkach a w niedzielę chill out przy kawce i spacerki relaksacyjne po mieście. Jak to jednak czasem z planami bywa, idą one w łeb – tak też stało się tym razem. Wkrótce po zakupieniu biletów Ewelina dostała zaproszenie na ślub kuzyna, który miał odbyć się akurat w terminie naszego wyjazdu i nie mogła odmówić. Co ciekawe, ja także zostałem zaproszony na ślub i przyjęcie weselne na ten sam dzień. Różnica była jednak taka, że ja mogłem odmówić i tak zrobiłem. Rodzinne potańcówki pod tytułem wesela już mnie nie kręcą tak jak kiedyś, poza tym to była dość odległa przedstawicielka mojej rodziny, więc nie czułem się zobowiązany do brania udziału w tej uroczystości. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie godnego zastępcy bądź godnej zastępczyni dla Eweliny i mój wybór padł na Martę, bo nie miała jeszcze sprecyzowanych planów wakacyjnych. Ponadto w 2007 roku razem przez 4 lipcowe dni eksplorowaliśmy stolicę Reichu, więc wiedziałem, z czym mogę się liczyć podczas wyjazdu. Po kilku dniach zastanowienia Marta potwierdziła chęć uczestnictwa w wycieczce i dodatkowo uzupełniła znacznie listę jej uczestników o wyżej wymienione osoby. Nie miałem do tej pory w zwyczaju podróżować z zupełnie nieznanymi mi osobami, ale na szczęście wszystko poszło gładko i obyło się bez większych zgrzytów.
Spotykamy się w piątkowy wieczór, 29 lipca, na pętli autobusowej przy stacji Metro Wilanowska, gdzie stacjonuje przewoźnik. Punktualnie o 22:30 na stanowisko podjeżdża czerwony autokar z logo Polskiego Busa, formuje się kolejka chętnych do nadania bagażu (procedura podobna do tej na lotnisku, na walizki nakładane są naklejki z numerem, każdy pasażer dostaje samoprzylepny kwit i z tym potwierdzeniem może na miejscu przeznaczenia odebrać swój bagaż) oraz odrębna grupka tych, którzy podróżują jedynie z bagażem podręcznym. Tak się dobrze składa, że odjeżdżających do Berlina nie ma zbyt wielu, każdy z nas ma wolne miejsce obok siebie i nie musi dzielić przestrzeni z innymi, co znacząco podnosi komfort trwającej ponad 10 godzin podróży autobusem. W autobusie jest naprawdę wygodnie, cała podróż odbywa się bez zakłóceń z postojami w Łodzi i w Poznaniu. Radzę uważać na mikroskopijną toaletę zainstalowaną między schodami na środku autobusu. Nie wiem, jakim cudem zmieściłem się w tej klitce. WC w samolotach ma przy tym monstrualne rozmiary. Można się nieźle poobijać :( O poranku kierowca robi dłuższy postój na parkingu w gminie Torzym, można skorzystać z usług restauracji „Złota Grota”. Z naszych obserwacji wynika, że kierowcy Polskiego Busa przywożą tam uczestników wycieczki a ci, chcą nie chcąc, są zobligowania do skorzystania z restauracji o wątpliwej jakości. Ceny na pierwszy rzut oka są dość niskie, można się jednak nieźle przejechać, bo na magicznym paragonie wyliczane są pozycje, które nie była zamawiane. Radzę więc uważać i od razu upominać się swoich praw u kelnerki o urodzie Shazzy.
Pamiętajcie, że kromka chleba kosztuje 1 zł a przy niektórych posiłkach pani z góry zakłada, że zjecie ich 6, więc można się przejechać. Ja o poranku mam jedynie ochotę na cappuccino, bo wiem, że w Berlinie czekają na mnie inne smakołyki. Po ponad 40 minutach przerwy kontynuujemy podróż, niestety, pogoda pogarsza się z minuty na minutę, pada rzęsisty deszcz i w strugach wody przekraczamy most graniczny na Odrze. Miejsce po dawnej kontroli zieje pustką, a jeszcze kilka lat temu odprawa celna była obowiązkowa. Przypominają mi się te kolejki na przejściu granicznym w Kołbaskowie w 2003 roku, kiedy to do Berlina przyjechałem po raz pierwszy. Miałem niesamowite szczęście, bo akurat trafiłem na Love Parade, więc mogłem z bliska przyjrzeć się temu niesamowitemu przedsięwzięciu.
Do Berlina docieramy punktualnie po godzinie 9 rano, szybko zabieramy z luku nasze rzeczy i kierujemy się w stronę dworca kolejki S-Bahn ICC / Messe Nord. Kupuję bilet całodzienny (uwaga – Tageskarte w Berlinie ważne są do 3 rano dnia następnego, nie ma biletów na 24 h!) na strefy AB za 6,30 euro, znajomi decydują się bilet grupowy, dzięki czemu zaoszczędzą. Jako że nie lubię wiązać się z grupą i wiem, że z pewnością się rozdzielimy podczas zwiedzania, to nie dołączam się do ich biletu i zyskuję niezależność. Tuż po zejściu na peron podjeżdża nasza kolejka Ring S41, którą docieramy szybko do Innsbrucker Platz. Stamtąd już rzut beretem do naszego hostelu Sunshine House. To sprawdzona miejscówka, byłem tam już wcześniej 4 razy, chociaż ostatnio wolę zatrzymywać się w droższym i bardziej komfortowym A&O Hotel tuż przy dworcu ZOO – stamtąd już krok do centrum Berlina Zachodniego, w pobliżu są moje ulubione miejsca, gdzie mogę zjeść śniadanko, nabyć niemieckie książki i wypić ulubioną kawę. Uwielbiam, kiedy wokół mnie dużo się dzieje, jest głośno, są ludzi, jestem dzieckiem miejskiej dżungli. Na Innsbrucker Platz w dzielnicy Schöneberg tego wszystkiego nie ma, rytm życia wyznaczają najprawdopodobniej godziny otwarcia dyskont Lidl w przejściu podziemnym stacji, gdzie krzyżuje się linia S-Bahn oraz metro U4. A propos przejść podziemnych i stacji – prawie na każdym kroku w Berlinie można natknąć się na stoiska / kafejki (np. LE CROBAG, Wiener Feinbäcker) oferujące świeże pieczywo, wypieki cukiernicze, kanapki i kawę, więc z głodu się nie umrze ;)
W hotelu wita nas pracująca tam od kilku lat młoda Polka, po krótkich formalnościach dostajemy klucze do naszych pokojów, które są rozlokowane obok siebie. Jest godzina 10 rano a my już możemy cieszyć się pokojem, to naprawdę rzadkość, bo sama doba hotelowa kończy się o godzinie 11 a oficjalnie check-in startuje o 16. Czego nie robi się jednak dla stałego klienta :-P
Po odświeżeniu się i zmianie garderoby w samo południe wyruszamy na podbój miasta. Jak się okazuje dla mojej koleżanki priorytetem jest wizyta w dyskoncie Lidl i zakup tanich i podobno znacznie lepszych środków do prania niż te dostępne w Polsce. Nie będę polemizował z tą tezą, bo nie mam w tej materii doświadczenia. Dla mnie niemiecki Lidl to odpowiednim Biedronki, a ja nie bywam w tego rodzaju przybytkach, więc czuję się tam zdecydowanie nie na miejscu. Z niemieckich marketów z wyższej półki polecam zaś serdecznie EDEKA i Kaiser’s – tam mają naprawdę świetny wybór najrozmaitszych towarów i to właśnie w EDEKA E. Reichelt w centrum handlowym Alexa robię delikatesowe zakupy. Do koszyka trafiają m.in. pasta czekoladowa z chili, dżem firmy Schwartau o smaku multiwitaminy, guma Orbit Strawberry Daiquiri, ulubiona Vanilla Cola czy Mezzo Mix (cola z nutką pomarańczy). Kolejnym naszym przystankiem jest Alexanderplatz i wspomniane właśnie centrum handlowe Alexa. Jak żyję, nie widziałem takich tłumów w galerii handlowej. Ludzie przelewają się przez ultraeleganckie wnętrza z torbami pełnymi zakupów, przekrój społeczeństwa jest bardzo szeroki, jak ja lubię taki Multi-Kulti-Gesellschaft, ach! Chciałbym być bardzo kiedyś na stałe jego częścią. W H&M wpadają mi w ręce białe skarpetki stopki w dość niestandardowym kształcie, tzn. otwór na stopę znajduje się niejako na środku skarpetki ;) Jakiś czas temu były takie w Warszawie, ale przegapiłem ich transzą i szybko się rozeszły, a będą w sam raz pasować do moich białych tenisów Lacoste.
Teraz czas na wizytę w McDonald’s am Alex. Zaskakuje mnie dość spora kolejka do kas, ale obsługa idzie sprawnie i wkrótce mogę rozkoszować się sojową kanapką Veggie Burger oraz promocyjną kanapką Big Classic Cheese. Jest ogromna i bardzo smaczna, przynajmniej dla takiego entuzjasty fast food jak ja. Z okna restauracji obserwuję krajobraz przy największym placu w Europie. Niebo nad Berlinem spowite jest gęstymi chmurami, praktycznie cały czas pada deszcz, ale humor mi dopisuje.
Robimy krótką rundkę po placu, ma miejsce krótka sesja foto przy fontannie i Rotes Rathaus. W okolicy trwa budowa linii metra U5, więc „Alex” to teraz taki sporych rozmiarów plac budowy.
Kolejnym przystankiem jest Friedrichstraße, skąd już niedaleko do Checkpoint Charlie i fragmentów muru berlińskiego. Zawsze w tym miejscu ogarnia mnie zaduma, czytając po raz kolejny tablice dokumentujące historię Berliner Mauer czuję, że tu działa się historia. Niesamowite wrażenie robią archiwalne fotografie, są też polskie akcenty. Na środku ulicy przy starej budce strażniczej stoją ucharakteryzowani na amerykańskich żołnierzy aktorzy zarabiający w ten sposób na życie. Za przyjemność zrobienia sobie z nimi pamiątkowego zdjęcia trzeba oczywiście zapłacić.
Oddalamy się teraz w kierunku Bramy Brandenburskiej, chyba najbardziej rozpoznawalnego zabytku Berlina. Po drodze jedziemy najnowszą i imponującą linią metra U55. Na razie linia jest bardzo krótka i liczy tylko 3 stacje, ale po przedłużeniu o 3 kolejne na Alexanderplatz połączy się z istniejącą już od lata linią U5 jadąca w kierunku wschodnich rubieży miasta Hönow. W berlińskiej komunikacji bardzo pozytywne jest to, że na peronach S-Bahn i U-Bahn nie ma bramek, nie trzeba więc każdorazowo kasować biletu.
Są za to kontrole w pociągach, nam także udało się trafić na niemieckich kanarów – uwaga, oni celowo wyglądają jak „żule”, więc radzę nie zdziwić się, jeśli ktoś nieciekawie wyglądający podejdzie i zamacha przed nosem legitymacją. Pod Brandenburger Tor dość pusto, nic dziwnego, bo pogoda coraz bardziej nie sprzyja spacerom. Podchodzimy jeszcze pod siedzibę Reichstagu a a następnie udajemy się na Ku’damm. Moja grupa wycieczkowa (tak, tak, oficjalnie pełniłem rolę coacha) była bardzo zainteresowana zabytkowym kościołem cesarza Wilhelma. Niestety, w tej chwili Kaiser-Wilehelm-Gedächtniskirche jest w remoncie i nie można go zobaczyć od zewnątrz. Także sama Tauentzienstr. jest obecnie remontowana, nie ma więc rzeźby „Geteilte Stadt”, której wygląd (łańcuchy) symbolizują podział Berlina. Po drodze jeszcze tylko zakup pączków w Dunkin’ Donuts i powrót do hostelu w celach regeneracyjnych. Na sobotnią noc zaplanowałem bowiem wizytę w jednym z najbardziej trendsetterskich klubów Berlina – Felix. Jesteśmy zarejestrowani na liście gości, aczkolwiek mam spore wątpliwości, czy grupa w pełnym składzie przejedzie ostrą selekcję na drzwiach. Kilka chwil na łóżku, Red Bull Sugar Free, egzotyczne soczki firmy RAUCH, słodkie jogurty od firmy Zott (znany nam producent Jogobelli w Niemczech oferuje bardziej wyszukane smaki typu tiramisu, cytryna czy rabarbar), kilka kawałeczków czekolady Ritter Stracciatella, prysznic, zmiana image’u i fryzury, make-up i jestem gotów na nocną eskapadę. Gorzej sytuacja przedstawia się ze znajomymi, bo zasypiają zmęczeni i tracą siły na zabawę. W ostateczności decydują się jednak wyjść, jedynie Wojtek mówi pas i zostaje w pokoju. Na miejscu wita nas tradycyjnie spory tłumek, blichtr, lans, glitterati i te sprawy – czuję moje klimaty, jak bardzo żałuję, że w polskiej stolicy skończyły się już czasy Cynamonu i Utopii, to były moje ulubione miejsca. Tak, tak, jestem snobem i przedstawicielem bananowej młodzieży :-P
Grzecznie ustawiamy się w kolejce, ja idę na przód, bo z całej grupy wyglądam zdecydowanie najbardziej gustownie (ach, próżność mnie łechta) i wkrótce stają oko w oko z atrakcyjnym selekcjonerem. Widzę, że cały czas pracuje ten sam, ostatnio też on zapraszał mnie do środka. Nie może być inaczej, moja „famous face” funkcjonuje nie tylko w Warszawie, wchodzimy do klubu i jako „goście” dziewczyny mają bezpłatny wstęp a wszyscy dostajemy zniżki 50 % na drinki. Miły akcent ;) Eleganckie wnętrza szybko wypełniają się zadbanymi i rewelacyjnie ubranymi ludźmi, jako fashion victim chłonę ich estetykę całym sobą ;) Dziewczyny komentują, że w Polsce nikt tak się nie stroi do klubów. Oj, mam na ten temat inne zdanie, ale to wszystko zależy od lokalu. Na rozgrzewkę proponuję się udać na ul. Fredry 6 lub na Pl. Teatralny 1. :] Tej nocy ma miejsce impreza pod hasłem „Pacha Recordings”, zatem grane są przede wszystkim wysublimowane brzmienia house z hiszpańskiej Ibizy, na telebimach wyświetlane są video z tego legendarnego miejsca, wspominam mój pobyt w tym miejscu przed niespełna dwoma laty, miałem okazję bawić się do seta Davida Guetty na jego autorskim party z cyklu „Fuck Me, I’m Famous!”. Z Anią wchodzimy na podest, nasze ciała wibrują w takt muzyki, fakt, niestety dość ciężkiej dla nas. Mimo wszystko zostaję do rana w Felixie, a moi towarzysze przed 2 w nocy opuszczają lokal. Impreza się rozkręca, klubowi paparazzi cykają fotki, na barze tańczą gorące dziewczyny, klimat się zagęszcza. Do zobaczenia, Felixie, widzimy się w grudniu, obowiązkowo wpadnę na imprezę po moim pobycie w Maroku. ;)
Na zewnątrz jeszcze ciemno, oczywiście wciąż pada, bez problem docieram do hostelu (komunikacja S-Bahn i U-Bahn w Berlinie w weekendy jest całodobowa), przede mną 3 godziny słodkiego snu, budzę się po 9 rano rześki jak ptaszek, tryb Robocopa aktywowany, nadal działa sprawnie. Krem L’Oréal do twarzy niweluje wszelkie oznaki zmęczenia ;) Szykuję się na niedzielę w Berlinie. Mam w planach śniadanko w Macu, chcę spróbować innego menu niż w Polsce. Niestety, towarzystwo potrzebuje znacznie więcej czasu na ogarnięcie się, z Robertem zostaję jeszcze wysłany po kawę dla pań z pobliskiego bistro. Postanawiam więc samemu podjechać na Ku’damm do McDonald’s, a grupa dołączy do mnie, bo śniadania są do 11:30. Szybko kieruję kroki do U4, przesiadka na Nollendorfplatz w U12 i włączam bieg ze stacji Wittenbergplatz do restauracji. Niestety, 2 razy wstrzymują mnie czerwone światła i kiedy docieram do celu, obsługa właśnie zmienia świetlne tablice z menu. Ogarnia mnie rozgoryczenie i smutek, bieg á la „Lola rennt” zakończony porażką. :( Muszę zadowolić się sandwichem McDouble i kawą cappuccino. Po chwili dostaję SMS, że oni planują wizytę w wieży telewizyjnej na Alexanderplatz. Pogoda wciąż nie dopisuje, ja już kiedyś tam wjeżdżałem, więc proponuję spotkanie po południu. Tymczasem spacerują po Ku’dammie, który w niedzielę jest dość wymarły, bo sklepy są tutaj nieczynne. Na szczęście na Hauptbahnhof życie toczy się dalej, trochę czasu spędzam więc tam. Kiedy nieco się wypogadza ruszam na romantyczny spacer bulwarem Unter den Linden.
Zupełnie niespodziewanie trafiam na mojego znajomego Tomka, z którym kiedyś imprezowałem w Warszawie i z którym to miałem okazję także poznawać uroki nocnego Berlina 4 lata temu. Świat jest jednak mały! Kontynuuję spacer i kiedy docieram na wysokość majestatycznej Berliner Dom dostaję SMS od Marty. Proponuje, żeby spotkać się przy pomniku ofiar Holocaustu, co też czynimy. Zbliża się już godzina 16, po kluczeniu w labiryncie i zabawie w chowanego wśród kamiennych głazów odwiedzamy jeszcze pełen szklanych drapaczy chmur Potsdamer Platz i wracamy do hostelu po bagaże. Dziewczyny mają jeszcze ochotę na zakupy w Lidlu, nabywają kolejny egzemplarz cennego proszku do prania "Weißer Riese", do kasy jest spora kolejka, przez co ucieka nam S-Bahn. Jestem mocno zestresowany, bo do odjazdu busa zostało niespełna 30 minut. Miałem już kiedyś podobną historię z kolegą, właśnie w Berlinie, przez jego nieporadność o mały włos a nie zostałbym wpuszczony na pokład samolotu. Co gorsza, mój bagaż dotarł w związku z tym 3 dni później. Uff, ty razem po morderczym biegu z walizką docieramy na czas i zajmujemy miejsca w autokarze. Ludzi jeszcze mniej niż poprzednio, więc każdy ma dużo miejsca do dyspozycji. 10 godzin szybko mija i ponad 30 minut przed czasem dojeżdżamy do stanowiska na przystanku Metro Wilanowska. Dobranoc Państwu…