Coming soon


Witam Czytelników! :)

Zdecydowałem się publikować w tym poście aktualne trasy i terminy potwierdzonych już podróży w najbliższym czasie. Wszelkie aktualizacje będą na bieżąco uzupełniane na tej podstronie. Oto, z jakich zakątków globu można spodziewać się relacji w przyszłości:


Kwiecień 2024: Warszawa - Bruksela (BRU) - Waszyngton (IAD) - Panama City (PTY) - Guayaquil (GYE) & Guayaquil (GYE) - Baltra (GPS)

Maj 2024: Baltra (GPS) - Quito (UI) & Quito (UIO) - San Jose (SJO) - Frankfurt (FRA) - Bruksela (BRU) - Berlin (BER)

Maj 2024: Praga (PRG) - Rimini (RMI) & Rimini (RMI) - Budapeszt (BUD) & Budapeszt (BUD) - Warszawa (WAW)


Czerwiec 2024: Wiedeń (VIE) - Rijeka (RJK) & Rijeka (RJK) - Berlin (BER) 

Lipiec 2024: Wilno (VNO) - Ryga (RIX) - Berlin (BER)

Październik 2024: Wiedeń (VIE) - New Delhi (DEL) - Katmandu (KTM) & Katmandu (KTM) - New Delhi (DEL) - Paryż (CDG) & Paryż (CDG) - Warszawa (WAW)

Listopad 2024: Warszawa (WAW) - Paryż (CDG) & Paryż (CDG) - Nairobi (NBO) - Mahe (SEZ) & Mahe (SEZ) - Nairobi (LHR) - Londyn (LHR)

Listopad 2024: Berlin (BER) - Londyn (LHR) - San Diego (SAN)

Grudzień 2024: Tijuana (TIJ) - Cabo San Lucas (SJD) & Cabo San Lucas (SJD) - Mexico City (MEX) - Tijuana (TIJ) & San Diego (SAN) - Londyn (LHR) - Berlin (BER)

Styczeń 2025: Kraków (KRK) - Glasgow (GLA)

Styczeń 2025: Sztokholm Arlanda (ARN) - Frankfurt (FRA) - Singapur (SIN) 

Luty 2025: Melbourne (MEL) - Auckland (AKL) - Tokio Narita (NRT)

Luty 2025: Tokio Haneda (HND) - Monachium (MUC) - Sztokholm Arlanda (ARN)

Tutaj zaś lista miejsc, które są w kręgu moich zainteresowań (must-see):

- Luanda,
- Maputo,
- Aruba,
- Rangun,
- Ułan Bator,
Curaçao,
- Wyspy Owcze,
- Ronne (Bornholm),
- Windhoek.

Dublin - San Francisco - London - Berlin / 09.11.2011-15.11.2011


Przede mną kolejna podróż za ocean, po raz kolejny do kraju gdzie może spełnić się mityczny amerykański sen o sławie. Rok temu z księżniczką Martą eksplorowaliśmy New York City oraz Los Angeles, tym razem wybór padł na San Francisco. Pierwotnie w planach wyjazd miał odbyć się we wrześniu i objąć także Miami, ale zadziałała „siła wyższa” i Floryda musi poczekać na swoją kolej. Warto na początku nadmienić, że koszt biletu lotniczego do słonecznej Kalifornii oscylował na sumę 1100 zł, co jest ceną dwu- lub nawet trzykrotnie niższą niż standardowa taryfa. A wszystko to za sprawą błędu taryfowego linii British Midlands International, który został „upubliczniony” przez fanatyków lotnictwa na portalu internetowym Fly4Free w wakacje. Nie wahałem się ani minuty przez zarezerwowaniem lotu, z ubiegłorocznego pobytu w Mieście Aniołów mam bardzo miłe wspomnienia, z chęcią chciałem zobaczyć więc na własne oczy klimat tego wielokulturowego miasta, za jakie zwykło się uważać San Francis.
W związku z faktem, że bilet zakupiony był w ramach błędu systemu rezerwacyjnego, podróż musiała rozpocząć się w Dublinie (DUB). Samolot linii BMI podwoził pasażerów do hubu zlokalizowanego na lotnisku London Heathrow (LHR), skąd w ramach code share i sojuszu Star Alliance połączenie do SFO oferowała amerykańska linia United. Jakby ktoś miał wątpliwości, jest to ta sama linia, której samoloty zostały uprowadzone i służyły jako „żywe pociski” w ataku na World Trace Center i Pentagon 11 września 2001. Powrót do UK także na pokładzie Boeinga 747 linii United, a następnie w Londynie prawie 8 godzin oczekiwania na wieczorne połączenie do Berlina na lotnisko Tegel (TXL). A propos – już w czerwcu 2012 roku lotnisko to zostanie całkowicie zamknięte, a cały ruch zostanie skierowany do powstającego przy lotnisku Schönefeld (SXF) nowoczesnego portu lotniczego Berlin Brandenburg International im. Willy’ego Brandta (BER). Przetestuję je kilka dni po uroczystym otwarciu w czerwcu podczas lotu na Teneryfę. Aby cała wyżej opisana podróż mogła się odbyć musiałem dokupić sobie bilet na trasie Warszawa-Dublin oraz Berlin-Warszawa. Z Warszawy do Irlandii wybrałem jedyne dostępne bezpośrednie połączenie linii Aer Lingus, z Berlina zaś udało mi się upolować bilet za jedyne 1 zł na przejazd osławionym już Polskim Busem. To wręcz niewiarygodne ;)
Podróż rozpoczyna się w dość pochmurne przedpołudnie 9 listopada. Bez problemów odpowiednio wcześnie docieram na stołeczne Lotnisko Chopina, by odprawić się na lot i nadać bagaż rejestrowany. Przy stanowisku kłębi się spora kolejka, jak widać, polska emigracja dopisuje, na szczęście panowie odpowiedzialni za check-in sprawnie się uwijają, odbieram moją kartę pokładową i udaję się do kontroli bezpieczeństwa. Już po jej przejściu mogę zająć się poszukiwanie papierosów Marlboro Light, o które poprosił mnie mój przyjaciel goszczący mnie w Dublinie. Nie widzieliśmy się prawie 2,5 roku, ostatni raz spotkaliśmy się w Londynie w czerwcu 2009, kiedy to melanżowałem tam z księżniczką Julitą i Eweliną. To była moja pierwsza wizyta w Londynie, wcześniej chyba nie widziałem tak kosmopolitycznego miasta, dla filologa to nie lada gratka! Kocham ten kolorowy tłum ludzi na Oxford Street…
Kupuję dla Mateusza papierosy, przypominają mi się stare dobre czasy, kiedy to razem podbijaliśmy bar w nieistniejącej już Utopii, najlepiej wspominam imprezę, na której śpiewały dziewczyny z Booty Luv (pamiętacie ich hit Boogie 2Nite?), razem z tłumem klubowiczów dosłownie odpłynęliśmy na barowej ladzie do kawałka "Turn The Tide". Nie zapomnę, że przy okazji jakaś rozentuzjazmowana klubowiczka pobrudziła mi moje białe spodnie D&G obcasem i po trzech wizytach w pralni ślad pozostał :-P W głowie majaczą też wspomnienia z afterów w legendarnym The Cinnamon - ja, Matti i Lucy wracający o 7 rano z Placu Piłsudskiego, w tym Lucy bez butów, tego się nie zapomina. Po nutce wspomnień z warszawskich parkietów wracam na ziemię i rozpoczynam window shopping na stołecznym lotnisku, nie mam w planach żadnych zakupów tutaj, bo ceny oczywiście kosmiczne, poza tym nie ma tutaj żadnych towarów, które by mnie interesowały. Powoli kieruję się w stronę mojej bramki, po drodze kontrola paszportowa, bowiem Irlandia nie jest w strefie Schengen. Obok mojego gate bardzo dużo ludzi, przy rękawie na lot do Toronto czeka już LOT-owski Boeing, wśród pasażerów zdecydowanie przeważa starsze pokolenie. Najprawdopodobniej to emigranci z Polski, którzy tam osiedli.
Wreszcie nadchodzi czas mojego boardingu, wszystko przebiega bardzo sprawnie, jestem pod wrażeniem. Na pokładzie pasażerów witają stewardessy w zielonych płaszczach, na samolocie namalowana jest symbol Irlandii – koniczynka – oby przyniosła szczęśliwy lot. ;) Ku mojemu przerażeniu mam miejsce obok matki z na oko 3-letnią córeczką, wprawdzie miejsce przy oknie, ale myśl o siedzeniu obok małego dziecka przez 3 godziny nie jest niczym przyjemnym, bo wiem, jak dzieci potrafią płakać w trakcie lotu. Okazuje się, że akurat ta dziewczynka była grzeczna, ale bo drugiej stronie siedziało niemowlę – w momencie startu krzyczało tak głośno, że miałem wrażenie, iż samolot rozpadnie się na kawałki. Jak widać, mają wytrzymałą kabinę. Po kilku minutach lotu do tego niemowlaka dołączyło się inne dziecko siedzące nieopodal, więc o odpoczynku nie było mowy. Na szczęście mam podzielną uwagę i mogłem oddać się pobieżne lekturze magazynu pokładowego a następnie podstaw rachunkowości – Gertruda rulez! Wkrótce po starcie rozpoczęła się „sprzedaż obnośna” – Aer Lingus to niskokosztowy przewoźnik, więc za wszelkie dodatki trzeba płacić. Ich oferta nie wydaje mi się zbytnio interesująca, więc nie skorzystałem, zaległości nadrobiłem już po wylądowaniu w Dublinie. Terminal 2 bardzo przestronny i nowoczesny. Po opuszczeniu hali przylotów odbieram telefon od Mateusza, że jednak nie będzie mógł mnie odebrać, kolega instruuje mnie jednak, jak dotrzeć do centrum. Trafiam na pętlę autobusową zlokalizowaną przy Terminalu 1, kupuję bilet za 2,30 EUR w automacie, chwilę później na stanowisko podjeżdża bus 16A i wsiadam do niego…
W Dublinie właśnie przestało padać, na ulicy widać ślady po deszczu, świeci dość ostre słońce, autobus jest lokalny, więc do samego City Center jedzie prawie godzinę. Jako że nie wiem dokładnie gdzie jestem, to przez szybę wypatruję tablic z nazwami ulic i porównuję ją z tym, co widzę na mapie. Mateusz przez telefon powiedział mi, bym wysiadł na Dam Square i on będzie tam na mnie czekać. Towarzystwo dość różnorodne, sporo ludzi wraca z pracy, kobiety uginają się pod ciężarem toreb z zakupami, ludzie żywo ze sobą rozmawiają, nie panuje taka obojętność i szarzyzna jak u nas w Warszawie. Ponieważ trzymam mapę na kolanach, współpasażerowie pytają, jak mogą mi pomóc. Tak się składa, że pani siedząca obok mnie też ma wysiąść na przystanku przy Dam Square. Wreszcie autobus dociera do centrum, Dublin wydaje mi się być takim mniejszym Londynem, tego samego typu angielska architektura, młodzież w mundurkach szkolnych, lewostronny ruch, to zawsze spore urozmaicenie dla przybysza z Europy kontynentalnej.
Pamiętam, że pierwszy raz o Dublinie usłyszałem w 1994 roku, kiedy miałem 7 lat i drugie miejsce w konkursie Eurowizji zdobyła nasza diva Edyta Górniak. Inna sprawa, że później jej kariera na Zachodzie nie nabrała takiego tempa, na jakie liczyłem. Korzystając z okazji kupuję widokówki Dublina i już za chwilę na miejsce dociera Matti. Jak miło zobaczyć dawno niewidzianego znajomego! Bierzemy taxi do jego mieszkania i następują „popołudniowe Polaków rozmowy”. Na dzisiejszy wieczór jesteśmy zaproszeni na kolację do jego azjatyckich znajomych. Z pracy wraca brazylijski współlokator Mateusza, którego poznałem podczas wspomnianego pobytu w Londynie. Wkrótce potem nasze trio wyrusza w drogę do śródmieścia, tam zgarniamy całą ekipę, po drodze mają miejsce zakupy w supermarkecie (biorę tradycyjne irlandzkie piwo z browaru Guinessa) i wreszcie docieramy do celu, gdzie gospodarze raczą nas niezłą ucztą. Towarzystwo jest mocno international, czuję się w swoim żywiole, nigdy nie miałem okazji rozmawiać na raz z przedstawicielami tylu ras i narodowości. Po pysznej kolacji przychodzi czas na drinki, nie jestem przyzwyczajony do alkoholu, zazwyczaj sięgam po napoje typu Bacardi Breezer lub cocktaile typu Malibu czy Mojito, a tutaj vodka leje się strumieniami. Nagle na ławie ląduje tajemnicze naczynie, który wypełniony zostaje piwem. Z boku znajduje się wężyk / pistolet, sprzęt krąży dookoła biesiadników, każdy jest zobowiązany do wypicia pewnej porcji trunku i powiedzenia w określonym czasie jakiegoś nieprzyzwoitego zwierzenia w formie zdania składającego się z 5 wyrazów – „Make a confession!” – jeśli delikwent nic nie powie, wtedy musi wypić duży kieliszek wódki. Takie zabawy to nie dla mnie, zwłaszcza że przed nami jeszcze impreza w klubie a ja rano mam samolot do Londynu. Imprezowicza jednak nie dają za wygraną i muszę brać udział w tej ryzykownej grze, uff, pora na moje confession – „I will be drunk tomorrow”. Po opróżnieniu naczynia zabawa przenosi się do ogrodu zimowego, gdzie część ekipy opróżnia dwie butelki wina – OMG, nie chcę wiedzieć, jak to się skończy. Eksperymentowanie z alkoholem przez moich znajomych podczas party w High Club w Nicei w maju miało dość dramatyczne konsekwencje, okazuje się, że tutaj także będzie gorąco. Wreszcie spacerkiem dochodzimy do klubu George, o dziwo, jak na środek tygodnia jest całkiem sporo ludzi, na scenie występuje jakaś wokalistka, a moi znajomi uderzają do baru, widać, że są zaprawieni w boju. Ja także czuję się o dziwo bardzo dobrze, nie kręci mi się w głowie, chociaż ilość alkoholu, którą spożyłem, jak dla mnie jest obłędna. Zabawa trwa dalej, szkoda tylko, że muzyka nie jest zbyt porywająca :/ Po jakimś czas z niepokojem zauważam, że w lokalu nie mogę przez dłuższy czas znaleźć wzrokiem Mateusza i Renana, nie ma ich także na zewnątrz w palarni. Zaniepokojony pytam o nich azjatyckich znajomych – jak wielkie jest moje zdziwienie, kiedy odpowiadają mi, że najprawdopodobniej pojechali już do domu. Jest grubo po pierwszej w nocy, nie znam adresu do mieszkania, Mateusz nie odbiera telefonu i nie odpisuje na SMS-y – jestem przerażony, przecież rano mam samolot, wszystkie rzeczy są u niego, jak się z nim skontaktować? Jego znajomi wsadzają mnie do taksówki, podają mi i kierowcy adres i odjeżdżam na przemieścia Dublina. Po dojechaniu w okolicę Frankfurt Avenue kierowca szuka właściwej ulicy i numeru domu, niestety, nie udaje mu się znaleźć dokładnego miejsca. Moja pamięć na szczęście mnie nie zawodzi – zapamiętałem, że ta boczna ulica jest nieopodal stacji benzynowej, tam więc wysiadam i ruszam przed siebie, bez problemów znajduję właściwy budynek, wchodzę na teren posesji, jednak na moje stukanie (nie ma dzwonka u drzwi) nikt nie odpowiada. Najgorsze jest to, że nie mam pewności, gdzie tak naprawdę zniknęli chłopcy. Po kilku chwilach pełnych napięcia i oczekiwania w kieszeni odzywa się moja komórka – to Matti, pyta się, gdzie jestem – oni właśnie jadą taksówką i zaraz będą na miejscu. Rzeczywiście, chwilę później pod dom podjeżdża samochód, z którego wychodzą Mateusz z Renanem. Co za ulga, Matti jest zaskoczony, jak tutaj sam dotarłem. Chyba nie docenił swoich znajomych. Pora spać, nerwy puszczają. Rankiem budzimy się bez żadnych problemów, ożywiam się jeszcze dodatkowo moim ulubionym napojem energetyzującym Red Bull Sugar Free. Mateusz zamawia mi lokalną taksówkę, która wiezie mnie do centrum pod Hotel Savoy, tam wysiadam, podziwiam przez dłuższą chwilę Dublin za dnia i rusza autobusem lotniskowy Air Link za 6 euro na lotnisko, jest poranek, nie ma jeszcze korków, więc dość szybko docieram pod Terminal 1 lotniska w DUB. Mam jeszcze sporo czasu, odprawiam się przy automacie i idę nadać bagaż do stanowiska checz-in. Na lotnisku Heathrow mam jedynie 1 h 30 minut na przesiadkę, sądząc po opiniach internautów to dość mało czasu na przesiadkę i istnieje też ryzyko, że mój bagaż nie dotrze do SFO. Dlatego też proszę panią o plakietkę „short connection” – niestety, są tylko naklejki z napisem „Heavy”, więc pozostaje mieć nadzieję, że wszystko pójdzie sprawnie. Mam jeszcze sporo czasu, konsumuję małe śniadanko, na lotnisku kupuję kilka drobnych pamiątek i powoli docieram do mojej bramki. Pod gatem jest już sporo pasażerów, boarding do samolotu BMI zaczyna się punktualnie i przebiega bardzo sprawnie, sam lot trwa nieco ponad godzinkę. Tym razem siedzę z brzegu, miejsce obok zajmuje mały chłopiec z mamą, rozmawiają ze sobą po francusku, kobieta trzyma przewodnik po Quebec, lecą pewnie do Kanady. Chłopczyk trzymał w ręki kredki i uzupełniał kolorowani a przy okazji mama uczyła go nazw kolorów po francusku. Na szczęście dziecko było bardzo grzeczne i ten krótki lot do UK minął błyskawicznie. Obsługa samolotu poprosiła pasażerów, którzy mieli tzw. connecting flights o pozostanie na pokładzie – chwilę później podstawiony autobus zabrał nas bezpośrednio do centrum transferowego. Tam po dość długim spacerze dotarłem do korytarza z ponowną kontrolą bezpieczeństwa, chwilę później w tym samym terminalu wręczono mi nową złotą kartę pokładową, sprawdzono moje dane oraz informacje dotyczące pobytu w USA i udałem się do bramki. Heathrow jest ogromne, więc spacer do gate zajął mi trochę czasu, ale spokojnie zdążyłem na mój lot, jeszcze postałem trochę w kolejce i dopiero rozpoczął się dość długi boarding. Dość rzadko mam przyjemność leciem takim dużym samolotem jak Boeing 747, zatem jego rozmiary wywarły na mnie spore wrażenie. Niestety, samolot w amerykańskich liniach United już swoje wysłużył, dlatego też nie mogłem zachwycić się jego wnętrzem. Tym razem miałem miejsce K po prawej stronie przy oknie, układ siedzeń w klasie ekonomicznej to 3-4-3. Miejsce środkowe było wolne, zaś z lewej stronie przy przejściu usadowił się Amerykanin włoskiego pochodzenia w wieku 35+. Chyba często nie lata, bo widać było, że trochę się bał, ale naprawdę nie było czego, bo sam lot był bardzo gładki i nie wyczułem żadnych większych drgań. Niestety, w siedzeniach przed pasażerem nie było ekranów LCD dla każdego, kilka filmów oraz trasę samolotu pokazywana na monitorach zamontowanych u sufitu. Serwis pokładowy też dość ubogi, alkohol płatny dodatkowo, szału nie było, przez te 11 godzin lotu trochę zgłodniałem i wynudziłem się, muzyka oferowana na kilku kanałach też nie powalała na kolana, ale skoro za bilet zapłaciłem 1100 zł, to nie mogę marudzić – to nie najnowszy Airbus A380 Air France, którym leciałem rok wcześniej z CDG do JFK. Po godzinie 16 czasu lokalnego zniżamy się do lądowania, samolot krąży na Pacyfikiem, widać wody zatoki i mosty, chociaż samego Golden Gate nie dostrzegam. Jest piękna pogoda, ciepło, świecą ostatnie promyki słońca, po wyjściu z maszyny załatwiam formalności w Immigration, trafiam na młodego oficera, krótki interview na temat celu pobytu w USA i w paszporcie ląduje pieczątka zezwalająca mi po raz kolejny na półroczny pobyt w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Urzędnik wygłasza formułkę: „Welcome to the United States, Sir. Take care of yourself.” – miła niespodzianka. Teraz bieg do karuzeli z bagażami, muszę naprawdę długo czekać na moją walizkę, mam nogi jak z waty, bo wyobrażam sobie, że została w Londynie, na szczęście w kolejnej partii toreb wyłania się i ona. Jeszcze tylko cło i można wyjść z budynku. Lotnisko jest świetnie oznakowane, nie sposób się zgubić, trafiam więc na stację kolejki BART, w automacie kupuję bilet za 8.10 $ do Downtown, wsiadam do przestronnego wagonika i po chwili ruszam w drogę. Podróż trwa około 40 minut, po drodze się zupełnie ściemnia, ale kiedy wysiadam na stacji Montgomery Street w centrum jest prawie tak jasno jak w dzień, a to za sprawą tysięcy neonów i świateł. Chyba trafiam na „peak hours”, bo na ulicach jest mnóstwo ludzi, którzy skończyli pracę. Wstępuję do pierwszego napotkanego Starbucksa i zamawiam przepyszną kawę Cinnamon Dolce Latte – polecam ją bardzo gorąco – to chyba moje najlepsze odkrycie kawowe rodem z Nowego Świata. Po trzech przecznicach docieram do mojego hotelu Grant Plaza, który znajduje się tuż przy China Town, obsługa w większości azjatycka, jest to jak gdyby miasto w mieście. Po rozpakowaniu bagaży i odświeżeniu nie chcę tracić czasu – dziewięciogodzinna różnica czasu nie wywołała u mnie jet lagu, przebieram się więc i wychodzę na krótki spacer.
Po kilku minutach docieram na Union Square, na głównym placu San Francisco stoi piękna choinka, ludzie jeżdżą na sztucznym lodowisku, w tle słychać głośną muzykę, zapowiada się miły wieczór. Wstępuję do domu towarowego Macy’s, nabywam perfumy D&G The One Gentleman, na które miałem ochotę już od dawna, tutaj są znacznie tańsze. Kiedy płacę i podaję ekspedientce moją kartę kredytową, pada pytanie o moje pochodzenie. Kiedy mówię, że jestem z Polski, sympatyczna pani w średnim wieku mówi, że niedawno mieli dostawę kosmetyków margi Ingot z naszego kraju – proszę, proszę, jak widać nie jesteśmy anonimowi i nasza marka liczy się w USA. Potem wpadam do położonego naprzeciwko Apple Store – wygląda jak futurystyczny sklep, w którym obsługa komunikuje się ze sobą prawie wyłącznie on-line, po kilku minutach wychodzę z iPodem Shuffle, bo poprzedni uległ awarii kilka miesięcy wcześniej. Jeszcze tylko spożywcze zakupy w sieciówce Wallgreens i mogę wracać do hotelu. Następnego dnia wita mnie mocno zachmurzone niebo i silny wiatr, ale nie zrażam się i ruszam do portu Fishermen’s Wharf, ludzi jest niewielu, ale mi to nie przeszkadza. Po drodze mijam włoską dzielnicę, obok przejeżdżają słynne cable cars, tym razem są puste, bowiem pogoda nie dopisuje.
Widzę też restaurację, gdzie przygotowują słynną zupę podawaną w wydrążonym chlebie, można przez szybkę przyglądać się pracy kucharzy. Po dłuuugim spacerze promenadą docieram na plażę, jest malutka w porównaniu z tym, co widziałem rok wcześniej w Santa Monica w LA, po piachu biegają psy, jest tutaj dużo ludzi uprawiających jogging. Jak to w USA bywa, ludzie cały czas się uśmiechają, pytają, jak się masz, chcą pomóc. Wreszcie docieram pod most Golden Gate, jest imponujący, przechodzę dość długi odcinek do wieży południowej widok na SFO i zatokę oraz wyspę Alcatraz zapiera dech w piersiach. Co jakiś czas widać telefony zaufania i informacje dla potencjalnych samobójców „There is always hope”, policja stale patroluje most. Kontynuuję spacer, podziwiam willową dzielnicę San Francisco, jednorodzinne domki są prześliczne, kolorowe, każdy w innym stylu, warto zauważyć, że w większości nie są ogrodzone, można nacieszyć oko. Sam spacer jest dość męczący, bo miasto jest położone na licznych wzgórzach, więc momentami wzniesienia są niesamowicie strome i trzeba się nieźle wspinać. Kursujące trolejbusy jednak dają radę. Chwilę wizytuje w Castro – to największa na świecie gejowska dzielnica, San Francisco to chyba najbardziej tolerancyjne miasto w USA. Bez rewelacji, na ulicy dominują starsi panowie typu „bears”, jestem nieco zniesmaczony, spodziewałem się zdecydowanie bardziej wymuskanych ciał. Przede mną jeszcze godzinny spacer Market Street i wracam do hotelu, pora odespać cały dzień na powietrzu, obiad zaliczam w pobliskim McDonald’s – polecam wrapy Angus z pieczarkami i serem. W sobotę po piątkowej imprezie wstaję dość wcześnie i odwiedzam port oraz biurowe downtown, pogoda jest świetna, na ulicach można dostrzec mnóstwo spacerowiczów, przy okazji trafiam do sklepu sieci Ross, który wydaje się być amerykańskim odpowiednikiem naszego TK Maxx. Wychodzę ze spodniami Levi’s za jedyne 15 $ :]
Port jest bardzo duży, widać, że kiedyś zapewne odgrywał kluczową rolę w rozwoju miasta. Tuż obok do molo prowadzi szeroka aleja wysadzana palmami, na ulicach dużo artystów, kuglarzy, mimów, śpiewaków, jest amerykański popcorn, wata cukrowa i cały ten kram. Spędzam kolejny miły dzień, wieczorem dwie imprezy, ale w USA życie klubowe jest dość skąpe i restrykcyjne, bo według prawa imprezy kończą się już o 2 w nocy i nie trwają ani chwili dłużej. Dla mnie to totalna porażka, nie można się porządnie wybawić :-P Jest za to bardzo bezpiecznie, policja i ochrona pilnuje porządku, przed wejściem restrykcyjnie sprawdzane są dowody tożsamości – obowiązuje zasada 21 +. Warto dodać, że same wejściówki na imprezy kosztują od 3 do 5 $, są zatem naprawdę tanie, drinki w klubach to też koszt 5 USD. Noc jest krótka, w niedzielę o 17 mam samolot w drogę powrotną, pogoda dopisuje, jest ok. 17 stopni, dalej staram się podążać za tłumem, tym razem idę w okolice ratusza w SFO, jest bardzo monumentalny, z zewnątrz przypomina Biały Dom. Tuż obok znajduje się ulica imieniem naszego rodak – Lech Walesa Street – niestety, nie nazwałbym tego ulicą, a jedynie jakimś skrótem, wokół same stare obdrapane budynki i śmietniki, fuj, lepiej takich obrazków nie oglądać. Ale tabliczka z nazwą ulicy jest na miejscu.
Zbliża się popołudnie, pora wymeldować się z hotelu, już po 14 jestem na lotnisku, po przygodach w Berlinie, kiedy to o mało nie spóźniłem się na lot na Ibizę, hołduję zasadzie, że lepiej być na lotnisku za wcześnie niż za późno. Check-in jest już otwarty, starsza Japoneczka okleja mój bagaż, który odbiorę dopiero w Berlinie, ponieważ lot z Londynu do Berlina jest dopiero w poniedziałkowy wieczór, to dostaję tylko kartę pokładową na lot SFO-LHR. Mam jeszcze sporo czasu, obserwuję sobie boarding na lot linii Emiratem do Dubaju, pasażerowie są bardo mocno egzotyczni, leci trochę hindusów, kobiety w sari z czerwonymi kropkami na czole, do tego arabscy szejkowie z turbanami, ach, jaki świat jest różnorodny. Aby zabić nudę po raz kolejny uczę się rachunkowości zarządczej i rozwiązuję zadania na środowe kolokwium, wreszcie nadchodzi czas na wejście na pokład. Ponieważ pasażerów jest bardzo dużo, istnieje realne zagrożenie, że na półkach nie zmieszczą się większe sztuki bagażu podręcznego, więc personel naziemny prosi pasażerów, by oddali większe torby do luku za darmo. Trochę to trwa, ale startujemy o czasie, za oknem już wieczór, żegnam się na dłuższy czas ze słoneczną Kalifornią, SFO pięknie wygląda z góry. Po podaniu serwisu pokładowego zapada głęboka noc, rano na krótko przed lądowanie w Londynie dostajemy śniadanie (brr, jakie zimne te kanapki!) i rozpoczynamy zniżanie na Heathrow. Wszystko odbywa się punktualnie, idę do stanowiska transferowego i upewniam się, czy mogę wyjść na miasto i wrócić wieczorem na mój samolot do Berlina. Oczywiście nie ma żadnych przeciwwskazań i po godzinnej podróży Tube (w tle rozbrzmiewa słynny komunikat: „Mind the gap”) wysiadam na Oxford Street.
Na ulicy już święta, wystawy uginają się od prezentów i Mikołajów, kolorowe lampki pięknie rozświetlają stolicę brytyjskiego imperium, tłum bardzo egzotycznych ludzi wprost pędzi szerokimi chodnikami, wszędzie spore kolejki, ale nie zraża mnie to przed standardową wizytą w Primarku, w koszyku ląduje m.in. bluza z Papą Smerfem, ma też miejsce wizyta w ulubionym SBX, gdzie popijam Egg Nogg Latte, w McDonald’s kosztuję pikantnego wegetariańskiego wrapa, wysyłam pocztówki dla germanistki z LO (to już tradycja!) i pora wracać na Heathrow. Niestety, okazuje się, że lot będzie opóźniony o prawie 1,5 godziny, wobec czego na lotnisku Berlin-Tegel pojawiam się tuż przed północą. Mój spory bagaż przykuwa uwagę celników, muszę otworzyć walizkę, ale po pobieżnej kontroli nic nie stwierdzają. Na lotnisku Tegel byłem tylko raz w życiu, zazwyczaj latam z Schoenefeld, jest ciemno, więc niezbyt mogę zlokalizować przystanem autobusowy, wychodzę wprost na postój taksówek, a niekoniecznie chcę stracić kilkadziesiąt euro. Na szczęście z pomocą przychodzi mi jakaś młoda dziewczyna czekająca na poranny lot w hali odlotów i łapię ostatni autobus dzienny do Dworca ZOO. Berlin o tej porze jest zupełnie pusty, na ulicach hula tylko wiatr, nie widać żywej duszy, wygląda to dość nietypowo. Wreszcie przed 1 w nocy docieram do mojego stałego punktu jakim jest A&O Hotel. Co za ulga, po tylu godzinach podróży mogę zdjąć ubranie i wziąć prysznic, zapadam w kamienny sen, który nie trwa jednak długo, bo o 6 rano już jestem na nogach. S-Bahnem jadę do supermarketu EDEKA na Friedrichstrasse, trzeba w końcu kupić słynne niemieckie smakołyki, Vanilla Cola rządzi! :) Zakupy udane, wracam do hotelu, wymeldowuję się, wsiadam w U-Bahn i pędzę na Zentraler Omnibusbahnhof, gdzie czeka już na mnie Polski Bus. To niewiarygodne, że za bilet zapłaciłem 1 (słownie: jeden) złoty! Komfort podróży jest wysoki, liczba pasażerów znikoma, szkoda tylko, że czas podróży wynosi 10 godzin, pociągiem jadę jedyne 5,5 godziny. Coś za coś, przed 20 docieram do Warszawy, tygodniowy maraton dobiegł końca, był niezwykle owocny. Kolejna destynacja w USA to Miami Beach, jest świetna promocja – błąd taryfowy – Alitalii, na majówkę można polecieć na Florydę za niecałe 1200 zł w dwie strony (wylot z Mediolanu Malepnsa, powrót do Wiednia przez Rzym), jest tylko jedno ALE – w MIA nie ma czegoś takiego jak pokój jednoosobowy, musiałbym więc płacić za dwie osoby, a ceny są tam dość wysokie. Chętnych brak, więc pewnie z promocji nie skorzystam. Ciągle jednak liczę na to, że do USA jeszcze wrócę, wiza ważna jeszcze 8 lat…




Jedno oko na Maroko... / 12.12.2011-17.12.2011

Po dłuższej przerwie wreszcie nadeszła wiekopomna chwila – pora na kolejny lot i tym razem na dość mocno egzotyczny kierunek jakim jest niewątpliwie Maroko. Właściwie wcześniej nie planowałem szczególnie tej destynacji, bo kojarzyła mi się ona z wycieczkami biur podróży typu all inclusive. Tak się jednak złożyło, że easyJet wprowadził latem świeżą pulę tanich biletów na sezon zimowy do swojego systemu rezerwacyjnego i grzechem byłoby nie skorzystać z opcji, jaką był wylot z Berlina do Agadiru wraz z lotem powrotnym za niecałe 250 zł. Długo się nie zastanawiałem, sporą część Europy już widziałem, poza tym gdzie w grudniu najbliżej Polski szukać słońca, jak nie w północnej Afryce? Kilka miesięcy później zarezerwowałem bilet w Polskim Busie za jedyne 15 zł brutto, na powrót wybrałem promocyjny bilet PKP Intercity Berlin-Warszawa-Express. Wprawdzie pociąg był droższy niż autokar, ale zależało mi na komforcie podróży (w pociągu mimo wszystko lepiej się czuję) i czasie. Przejazd EuroCity trwa jedynie 5,5 h, autobus to około 10 godzin. Ostatnio tyle wracałem po moim powrocie ze Stanów, lot na trasie SFO-LHR trwał prawie tyle samo, ile przejazd autokarem na trasie Berlin-Warszawa. Nie chciałem się zanudzić, a poza tym zdążę jeszcze zaliczyć sobotnią imprezę w polskiej stolicy, wybieram zatem BWE.
Zegar tykał powoli, ale wreszcie nadszedł upragniony 12 grudnia, po 8 godzinach pracy dotarłem do mieszkania, poczyniłem ostatnie przygotowania i ok. godz. 21:30 po pożegnaniu się ze współlokatorami udałem się na stację metra Wilanowska, skąd startuje Polski Bus. Wszystko poszło sprawnie, w autokarze jechało może 10 osób, były około 30-minutowe postoje planowe w Łodzi i Poznaniu, za oknami noc, o dziwo udało mi się nawet zasnąć na dłużej i ani się obejrzałem, a parkowaliśmy ostatni raz przed granicą. Jako że pora była dość wczesna i najprawdopodobniej kierowca był inny niż poprzednio, udało się nam nie zatrzymywać w paskudnej knajpie „Srebrna góra” w Torzymiu. Nie miałem ochoty tracić kolejnej godziny na oglądanie kelnerki Shazzy i jej oszukańczej szajki. U know what I mean. Przed 8 rano dojeżdżaliśmy już do niemieckiej stolicy, jednak zatrzymały nas korki i na dworze autobusowy Zentraler Omnibusbahnhof wtoczyliśmy się pól godziny później. To i tak było ponad 30 minut przed planowanym przyjazdem, byłem więc spokojny, że zdążę na czas na lotnisko Berlin Schoenefeld. To już ostatnie miesiące jego istnienia, od czerwca będzie na jego części działał jedne port metropolitalny Berlin Brandenburg International. Widać, że czynione są już przygotowania do otwarcia lotniska, można zgłaszać się do dni próbnych, podczas których testowana będzie cała infrastruktura lotniskowa – wszelkie informacje na ten temat na stronie WWW. Po wyjściu z Polskiego Busa odbieram bagaż i dreptam kilka metrów na oddalony nieopodal dworzec S-Bahn, kupuję bilety oraz sandwicza i kawę na wynos, chwilę później na peron wjeżdża S 42, czyli popularna Ring. Wysiadam kilka stacji dalej na Suedkreuz, gdzie po ok. 5 minutach oczekiwania przesiadam się w jadący bezpośrednio na lotnisko SXF S 45. Po drodze robi się dość tłoczno, na szczęście mam swoje miejsce i do końca go nie zwalniam, bo podróż trwa około pół godziny. Obserwuję Niemców, wszechobecnych tam Turków i przedstawicieli innych narodów, dla mnie Berlin zawsze będzie takim swego rodzaju Weltstadt, Tor zur Welt. Ze względu na bliskość Berlina do Polski na SXF spotykam stosunkowo dużo Polaków. Nie muszę się specjalnie wysilać, mam chyba wrodzony dar wyczuwania Polaków na obczyźnie na odległość. Wystarczy rzut oka na daną postać i już wiem, że to nasz rodak. To, po czym ich rozpoznaję, niech na razie pozostanie moją tajemnicą zawodową. Dodam tylko, że częstym atrybutem Polaczków jest reklamówka z Biedronki. OK., możecie pomyśleć, że dyskryminuje tą część społeczeństwa, która robi tam zakupy, wiem, zdaję sobie z tego sprawę i to może budzić kontrowersje. Naprzeciwko mnie siedzą przedstawiciele tzw. gatunku „Polish boyz” (celowo piszę przez „z”), nieopodal ich siedzi trójka polskich globtroterów, słyszę, że organizują sobie niezłą wyprawę po Maroku, na pokład mojego samolotu wejdzie też pięcioosobowa rodzinka, tatuś, mamusia i trzy małe dziewczynki :-P Potem jeszcze dwukrotnie spotkam ich w Agadirze na mieści. Mam tylko nadzieję, że nikt mnie z tymi ludźmi nie wiąże i myślę, że udało mi się zachować pozory. Ja rozumiem, że wygoda to dla pewnych ludzi podstawa jeśli chodzi o ubiór, aczkolwiek sam posiadam nieco odmienne zapatrywanie na mogę i to właśnie za granicą mogę pozwolić sobie na spełnienie moich modowych fantazji. Na zachód od Nysy i Odry mój strój nie budzi kontrowersji co w kraju nad Wisłą. Nie, będąc za granicą nie ubieram się jak na Love Parade, ale pozwalam sobie na ciekawsze połączenia i rozwiązania, które w Polsce mogą wywołać niezdrową sensację. Tam to jest normalne, mistrzem w tym fachu są dla mnie Włosi. Po przylocie z Italii to Polski i konfrontacji z szaroburym tłumem można się załamać. Ale nie o tym teraz, to w końcu nie blog modowy :)
Pogoda za oknem pogarsza się, kiedy dojeżdżaliśmy autobusem do Berlina na horyzoncie było piękne wypogodzone różowe niebo, niestety, teraz się zachmurzyło i zaczyna kropić deszcz, brr, co za plucha! Dobrze, że po prawie 5 godzinach lotu ląduję w mieście, które reklamuje się tym, że ma 350 słonecznych dni w roku. Boarding rozpoczyna się o czasie, przechodzę kontrolę paszportową i w wydzielonej poczekalni wraz z innymi pasażerami odliczam minuty do przyjęcia na pokład. Przed nami jako pierwsi proszone są osoby na wózkach inwalidzkich z rodzinami, chwilę później przechodzę po mokrej płycie lotniska i po schodkach tylnymi drzwiami wchodzę do Airbusa A320. W samolocie wita mnie uśmiechnięta na pomarańczowo ubrana załoga, są w sumie 4 osoby, 3 Niemki i jeden niemiecki blond cherubinek. Uwagę zwraca jedna starsza stewardessa, bardzo zgrabna i zadbana, ale widać, że ma około 60 lat. Po zakończonym boardingu jeszcze chwilę czekamy, przez okno widzę, jak pracownicy obsługi naziemnej z luku wyjmują dwa bagaże, być może pasażerowie jednak się rozmyślili. Wreszcie startujemy, miejsce obok mnie w środku jest wolne, mam więc sporo miejsca na nogi. Szczerze powiem, że to był mój najmniej przyjemny start, a był to mój 57. lot. Był dość silny wiatr, samolot wahał się jak na karuzeli, to w górę, to w dół, wreszcie po kilku minutach lotu złapał swój kurs i do samego końca było bardzo spokojnie. Tuż po lądowaniu ta starsza stewardessa rozpoczęła swoją formułkę powitalną, z tym, że zamiast powiedzieć „Welcome to Agadir” wypaliła „Welcome to New York” :-P Cały pokład wybuchnął śmiechem, a urocza stewardessa odparła „Oops, sorry, welcome to Agadir but it looks like NY”. Przy powtarzaniu zapowiedzi po niemiecku zrobiła dłuższą pauzę i tym razem okazało się, że jednak jesteśmy w Agadirze :D Rozśmieszeni do łez pasażerowie zaczęli gwizdać i bić jej brawo. Bardzo udany żart, rozluźniłem się przed opuszczeniem samolotu i postawieniu stóp na rozgrzanej afrykańskiej ziemi.
Już pierwszy rzut oka na budynek portu lotniczego sugeruje, że znajdujemy się w znacznie odmiennej strefie kulturowej, dominują arabskie motywy i freski. Lotnisko jest puste, o tej godzinie planowany był przylot jedynie naszego samolotu, do kontroli paszportowej dość szybko formuje się kolejka. Trzeba wypełnić specjalny formularz wjazdowy, jego wypełnienie nie powinno przysparzać zbytnich trudności, bo rubryczki do wypełnienia są standardowe a pytania są sformułowane także po angielsku i francusku. Ogonek w miarę szybko porusza się do przodu, nadchodzi moja kolej, chwila papierkowej roboty i w paszporcie ląduje pieczęć marokańska z napisem „Entree”, czyli wjazd. Walizki już kręcą się na taśmie bagażowej, chwytam za moją i po chwili jestem już w hali przylotów. Po wyjściu z terminala próbuję zlokalizować główną drogę i przystanek autobusowy. Z relacji turystów, którą czytałem przed wyjazdem w Internecie wiem, że „fizycznie” przystanek nie istnieje, nie ma żadnego słupka, ławeczki czy rozkładu. Trzeba iść kawałek do głównej drogi i tak ustawić się obok tubylców. Powtarzam zatem ten manewr, po drodze jestem nagabywany przez licznych taksówkarzy, oczywiście próbują wmówić mi, że „there is no bus”. Przede mną idzie para niemiecko-francuska, szukają kogoś, kto też chce dojechać do miasta. Po krótkiej rozmowie decyduję się wsiąść z nimi do taxi do Agadiru, kierowca podzieli koszty i zamiast z góry ustalonej opłaty 200 MAD (czyli prawie 100 PLN) zapłacę tylko 70 dirhamów marokańskich, co biorąc pod uwagę czas, jest dość dobrą opcją. Lotnisko zlokalizowane jest bowiem (podejrzewam, że celowo, by zarobić na trasnporcie) ok. 30 km od miasta, raz na 40 minut kursuje jedynie lokalny autobus numer 22 i co ważne, nie dojeżdża on do samego Agadiru, lecz do miejscowości Inezgane, która jest niejako węzłem przesiadkowym dla tego regionu. Stamtąd ruszają też autokary na dalsze trasy, moi współpasażerowie chcą jechać stamtąd do Marrakeszu. W Inezgane trzeba się przesiąść na inny autobus, który jedzie do Agadiru. Uff, nieco skomplikowane, biorąc pod uwagę, że tam pojęcie „rozkład” wręcz nie istniej, przystanki nie są w żaden sposób numerowane itd. Przejeżdżając rozklekotaną taksówką przez postój autobusów w Inezgane zdaję sobie sprawę, że to zupełnie inny świat. Tutaj na ulicy praktycznie nie ma żadnych reguł czy przepisów, każdy kierowca jedzie jak chce i to istny cud, że nie widziałem żadnego wypadku. Nasz kierowca także mknie stówą, notorycznie trąbi i wyprzedza na trzeciego, w drodze powrotnej zaś mój kierowca wyprzedzał na czwartego, wszystko jest możliwe. Nagle coś może wyjechać z boku, na jezdnię wkraczają piesi, którzy tutaj są praktycznie pozbawieni praw, przejścia dla pieszych i pasy wprawdzie są, ale tylko fizycznie, bo nikt ich nie respektuje. Kiedy będę chciał przejść przez jezdnię, kilka razy będę musiał stanąć na środku drogi i czekać aż jakiś kierowca zwolni. Nie ma zmiłuj. Jeśli stoisz przy pasach, to przed Tobą będą hamować tylko taksówki licząc na zarobek. Po około pół godziny jazdy docieram pod mój hotel, kierowca nie znał drogi i musiał pytać o nią lokalsów. W portfelu mam jedynie banknoty po 100 i 200 MAD, kiedy więc przystępuję do zapłaty uzgodnionej sumy 70 MAD dowiaduję się, że kierowca nie ma wydać. Zapewne to ściema, ale nie mam jak tego udowodnić, więc cóż, wychodzę z taxi i melduję się w hotelu.
Jest w samym centrum Agadiru, bardzo ładny, odnowiony, przestronny hall i recepcja robią wrażenie. Cała obsługa mówi bardzo dobrze po angielsku i jest w pełni profesjonalna. Po dokonaniu formalności za moją walizkę chwyta mężczyzna w ciekawym stroju – ma na sobie beżową tunikę do ziemi, na głowie zaś nakrycie w kształcie rombu. Jedziemy windą na trzecie piętro, dostaję klucz w formie karty, mój „boy hotelowy” prezentuje mi pokój i zostawia mnie samego. Na szczęście nie żąda napiwku, nie mam drobnych, więc nawet nie miałbym mu co wręczyć. Okazuje się, że kiedy pomaga mi przy procedurze checz-out też nie chce żadnych pieniędzy. Może to nieładnie, ale nie zostawiam obsłudze sprzątającej monet ani banknotów na łóżku, uważam, że za to im płacą, a ja nie będę dopłacał do interesu. New Farah Hotel mogę jak najbardziej polecić wszystkim odwiedzającym. Kiedy się wymeldowuję, recepcjonista podaje mi należną kwotę do zapłaty w dirhamach. Jako że na potwierdzeniu rezerwacji z serwisu Booking.com widnieje kwota wyrażona w euro, sam wyciąga kalkulator i objaśnia mi stosowne obliczenia, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Cieszę się, że płacę w walucie lokalnej, bo ekwiwalent tej kwoty wyrażony w euro byłby wyższy ze względu na obecny kurs naszej waluty względem EUR. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to fakt, że śniadanie serwowane w eleganckiej restauracji na 5. piętrze hotelu jest bardzo ubogie, nie ma sera ani wędlin, do dyspozycji gości są jedynie dwa rodzaje dżemów, miód, ugotowane jajka, pokrojone pomidory z czerwoną cebulą oraz pieczywo i kawa / herbata oraz przepyszny sok wyciskany ze świeżych pomarańczy. To taki marokański specjał, a same te pomarańcze mają kształt zbliżony do piłki rugby. Szklanka takiego soku kosztuje na mieście 10 MAD (niecałe 5 PLN), gorąco polecam, ten miąższ, kawałki owoców w soku i aromat są nie do podrobienia, soki Tymbarku niech się schowają!
Rozpakowuję się w hotelu, odświeżam się, zrzucam zimowe odzienie, cenne precjoza typu laptop zamykam sejfie i ruszam na miasto robić wizję lokalną, jest już po 18, słońce zaszło, na dworze ciemno, ale miasto jest dobrze oświetlone, więc nie zgubię się. W hotelu niestety nie dysponują mapą miasta, kupuję ją więc w pobliskim sklepie. Pełni ona dla mnie jedynie funkcję orientacyjną, bo jak się okazuje, spacer po Agadirze to istny bieg na orientację. Na budynkach na próżno szukać nazw ulic czy numerów posesji, to Afryka dzika, kilka szyldów można znaleźć tylko na bardziej ruchliwych alejach. Intuicja jednak mnie nie zawodzi i dobrze sobie radzę. Kieruję się do restauracji mojego ulubionego McDonald’s skosztować lokalnych specjałów. Na chodnikach ruch dość umiarkowany, moją uwagę zwraca fakt, że prawie wszystkie kobiety mają zakryte głowy chustami lub noszą swoje kolorowe stroje. Nie orientuję się w nazewnictwie, więc nie wiem, czy to burki, habity czy dżihaby. Oczywiście mężczyźni zazwyczaj ubrani są „normalnie”, ale podczas całego pobytu spotkam też dużo starszych panów w specyficznych szatach i najróżniejszych nakryciach głowy, aczkolwiek widziałem tylko jednego mężczyznę w turbanie. Najciekawiej wyglądał zaś człowiek, który miał na sobie czerwony strój a na szyi mnóstwo złotych dzwonków, wyglądał jak skrzyżowanie Lajkonika z jednym z trzech króli. Moją uwagę przykuwa obuwie, które Marokańczycy noszą. Otóż w większości przypadków piękne stroje są uzupełnione specyficznymi butami (babusze), które przypominają nasze klapki z trójkątnym zakończeniem z przodu. Pod nimi wiele osób nosi najrozmaitsze skarpety, co ze wspomnianym strojem czyni wręcz piorunującą mieszankę. Widok kierowców na zdezelowanych motocyklach prowadzących pojazd z klapkach czy japonkach to nic szczególnego. Większość facetów w ciągu dnia (24 stopnie Celsjusza), także na plaży, chodziło w kurtkach, niektórzy wręcz w zimowych płaszczach, zastanawiam się więc, czy wraz z kolorem skóry zmienia się odczuwalność temperatury. Ja po plaży dumnie paradowałem w kąpielówkach, inni nielicznie turyści także. Chyba trafiłem na porę zupełnie poza sezonem, leżaki przed hotelami świeciły pustkami, toteż opiekunowie hotelowych plaż starali się skusić innych gości za pomocą hasła „bon prix & massage gratuit”. Nie byłem zainteresowany usługą, więc cen nie znam.
Wydaje mi się też, że to wyrażanie przynależności do religii islamskiej jest jedynie powierzchowne i trąci tutaj dwulicowością. Dlaczego Marokanki, które mają być zakryte od stóp do głów, mogą spacerować ze swoimi mężami po plaży o obserwować niewierne niewiasty w skąpych strojach kąpielowych bądź roznegliżowane męskie ciała w slipach? Dlaczego na plażę chodzą bezkarnie Marokańczycy i bez skrępowania oglądają sobie ciała turystek? Dla mnie to zachowanie trąci dulszczyzną i to bardzo mocno. Współczuję tylko tym kobietom, bo poprzez zakrywanie włosów wszystkie wyglądają jednakowo nieatrakcyjnie. Większość z nich jest też dość otyła, ale to pewnie dlatego, że kobiety tam raczej nie pracują a ich aktywność ogranicza się do roli gospodyni domu. Mężczyźni zaś są szczupli i raczej wysocy, o mocno śniadej cerze, czasem można było także ujrzeć kilku Murzynów. Niech też nie dziwi nikogo fakt, że marokańscy mężczyźni obejmują się mocno czy nawet całują na powitanie w policzek lub chodzą po mieście pod rękę – tam jest tak przyjęte i nie ma to żadnych podtekstów homoseksualnych. Znów się rozpisałem, więc przepraszam za te wtrącenia, ale chcę podzielić się z czytelniami wszelkimi moimi spostrzeżeniami i je skomentować. Po dotarciu do restauracji McDonald’s osłupiałem, po szybkiej kalkulacji okazało się, że najtańsza kanapka typu cheeseburger to koszt ok. 8 zł, mała kawa także. Zestawy oferowane były za równowartość ok. 35 zł, to cent wyższe niż na Zachodzie. Wydawało mi się, że Maroko to biedny kraj, ale jak widać pozory mylą. Menu mają bogate i zróżnicowane, jako fan kuchni włoskiej decyduję się spróbować kanapki z mozarellą, bazylią i pomidorem, jest duża i bardzo smaczna – koszt samej kanapki to ponad 22 zł, zatem dwa razy drożej niż w Polsce. Jedno jest pewne, przez następne dni będę stołował się w lokalnych knajpkach. Poznam kuchnię tego kraju a mój portfel tego tak bardzo nie odczuje. Po posiłku zmierzam do głównej alei im. króla Hassana II, w poszukiwania supermarketu. Tutaj ceny także nie powalają na kolana, większość artykułów to towary nam znane importowane z Europy i na dodatek sporo droższe. Skupiam się na lokalnych smakach jogurtów Danone, na szczęście te są w przystępnych cenach. Tanią mają też wodę mineralną, ale soki owocowe są już drogie. Z regałów wybieram także słodycze, które nie są dostępne u nas, są bardzo tanie i całkiem smaczne, służą mi przez następne dni jako przekąska na plaży.
Przed godziną 22 wracam do hotelu i zasypiam snem sprawiedliwego, nie spodziewam się, że o 5:30 zostanę gwałtownie wybudzony wołaniem „Allah akbar” (bóg jest Wielki) muezina z wieży okolicznego meczetu. Śpiew powtarza się także o 6 rano. Już nie zasnę, szykuję się więc na śniadanie. Obsługujący restaurację kelner pyta skąd jestem i za chwilę sypie poprawną polszczyzną jak z rękawa, ten naród ma talent do języków, co skwapliwie wykorzystują przy nagabywaniu turystów na wszelkiego rodzaju usługi. Zaczynają on francuskiego, potem przechodzą na angielski, niemiecki i nasz polski. Zwroty typu „Dzień dobry!”, „Jak się masz?”, „Cześć!” i inne mają opanowane do perfekcji. Jeśli nie życzymy sobie ich towarzystwa, wystarczy pozostać obojętnym na ich nawoływania i za chwilę odejdą. Na plaży i bazarze handlują totalnym odpustowym badziewiem i szmirą, oferują owoce, masaż, bransoletki, breloczki, papierosy, chusty i Allah jeden wie, co jeszcze. Po śniadaniu zmierzam na plażę, po drodze kupuję pamiątki, te mają akurat tanie i dość przyzwoite, udaje mi się też dostać znaczki i znaleźć skrzynkę pocztową, jak to dobrze znać francuski na poziomie podstawowym :] To język urzędowy we wszystkich krajach dawnego Maghrebu. Między sobą Marokańczycy mówią po arabsku, wszelkie napisy są zazwyczaj dwujęzyczne.
Po około 10 minutach spaceru przez tą ładniejszą reprezentacyjną część miasta wzdłuż bulwaru wysadzanego palmami docieram do promenady ciągnącej się wzdłuż szerokiej i długiej piaszczystej plaży. O brzeg biją wysokie fale, Agadir to podobo raj dla surferów. Ludzi jest bardzo mało, wręcz pustki, mam więc mnóstwo miejsca do wyboru. Rozkładam się z moimi tobołkami i celebruję szum wody i gorące słońce, temperatura jest bardzo przyjemna, w sam raz na opalanie, nie czuć upału, bryza przyjemnie chłodzi, żyć, nie umierać. Z tego letargu co jakiś czas wytrąca mnie zaczepianie przez plażowych handlarzy, które na szczęście udaje mi się skutecznie ignorować. O dziwo, kiedy nie odpowiadam na ich zaczepki nie przeklinają i nie rzucają mięsem, lecz pokornie idą przed siebie. O bezpieczeństwo wczasowiczów dbają policjanci i specjalna straż w zielonych mundurach, którzy patrolują trotuar oraz jeżdżą jeepem po plaży. Jest bardzo szeroka a piasek jest taki lekki i dość ciemny, jest czysto. Bardziej podobały mi się tylko plaże w Santa Monica w Kalifornii. Niestety, woda w Atlantyku jest lodowata, ale znalazło się kilku śmiałków oceanicznych kąpieli. Wśród turystów przeważają Niemcy. Po trzech dniach kilkugodzinnego plażowania w miarę szybko udaje mi się nabrać rumieńców i zabrązowić. Taka dawka słońca przyda się w szarej i zimnej Polsce. Udało mi się skosztować też kilku specjałów kuchni marokańskiej, a mianowicie kaszy kuskus z kurczakiem, do tego dania podano mi na przystawkę zielone oliwki i dwa rodzaje sosu, potem pojawiła się też pyszna zupa warzywna i wreszcie kopiasty talerz kaszki z dwoma porcjami mięska. Danie popijałem tradycyjną marokańską herbatą z mięta serwowaną w małym czajniczku, smakowały wybornie a i rachunek wyniósł jedynie 48 MAD, tyle co w karcie menu. Miałem okazję spróbować też kebaba i chrupiących kanapek z warzywami oraz słodkich wypieków z piekarni i z czystym sumieniem polecam wszystkie specjały. Nie miałem żadnych dolegliwości żołądkowych. Przedostatniego dnia pobytu przed południem wybrałem się na lokalny bazar, czyli z arabskiego souk.
Byłem ciekawy, jak wygląda on od kulis. Aby się do niego dostać musiałem zrobić niezły szmat drogi, ale trafiłem na miejsce. Jest to bardzo duży budynek cały wykonany w stylu arabskim, ze wszystkimi elementami charakterystycznymi dla takich budowli. Po wejściu na halę zorientowałem się, że kupcy dopiero rozpoczynają swoje godziny urzędowania. Przy wejściu powitało mnie stoisko z pirackimi filmami z całego świata, obok sterta podróbek markowych toreb od LV czy Chanel. Sam polowałem na szalik Burberry, ale niestety nic takiego tam nie mieli. Większość sklepów to typowe marokańskie stroje i chusty, wyroby rękodzielnicze lub sprowadzana z Europy chemia. Oczywiście tutaj handlarze także walczą o klienta, kilku z nich za mną biegło i wręcz mnie przytrzymywało, ale nie byłem zainteresowany nabyciem t-shirtów lub spodni. Największe wrażenie zrobiło na mnie miejsce, gdzie sprzedaje się warzywa, owoce i przyprawy. Te kolory i aromaty przyprawiały o zawrót głowy, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Arabska muzyka w tle potęgowała tylko ten egzotyczny nastrój.
W drodze powrotnej do centrum mijałem zdecydowanie mniej okazałe domostwa, tutaj już widać biedę, po zaułkach kręciło się wielu żebraków i wróżbitek, dzieci jeździły rozwalającymi się rowerami, czas stanął w miejscu. Cóż, ten czas rzeczywisty jednak nieubłagalnie pędził i po trzech dniach błogiego relaksu i kontaktu z tak obcą kulturą trzeba było się pożegnać i odlecieć do zimnego Berlina. W drodze powrotnej postanowiłem skorzystać z autobusu, udałem się więc dwie godziny przed planowym rozpoczęciem odprawy mojego lotu na lokalny dworzec autobusowy i postój taksówek. Zająłem dogodny punkt obserwacyjny, jednak przez bitą godzinę nie pojawił się żaden autobus do Inezgane. W końcu zrezygnowany zdecydowałem się na przejazd taxi, miał być za 150 MAD, kierowca oczywiście znów nie miał wydać gotówki i wydał mi z 200 MAD jedynie 20, po prostu rozbój w biały dzień. Na przyszłość radzę więc mieć odliczoną kwotę i drobne, bo inaczej będziecie kantowani. Oprócz tych nieprzyjemności cały pobyt będę traktował jednak jako bardzo udany i już teraz łezka kręci mi się w oku, kiedy wspominam piękne marokańskie plaże…