Expressem u Bratanków / 30.11.2012





Tydzień szybko minął, mamy już piątek i po wizycie w Brukseli nadeszła pora na kolejne miasto na literę B. Bilet do Budapesztu kupiony dość dawno za jedyne 19 zł w liniach Ryanair (tak, przyznaję bez bicia, że nie jestem fanem ich polityki i wizerunku), lotnisko odlotu to po raz kolejny port w Modlinie. Wprawdzie wycieczka miała mieć pierwotnie inną trasę (Warszawa-Budapeszt-Wiedeń-Warszawa), ale z przyczyn „osobistych” byłem zmuszony zmodyfikować trasę podróży i zdecydowałem, że nawet jednodniowy pobyt w stolicy kraju Bratanków dobrze mi zrobi. To moja trzecia wizyta w stolicy Węgier, w roku 2000 spędziłem tam 14 dni na obozie młodzieżowy, w sierpniu ubiegłego roku wypoczywałem w Budapeszcie w długi sierpniowy weekend, tym razem mój pobyt ma wręcz roboczy ekspresowy charakter. 

W andrzejkowy piątek z samego rana wsiadam na warszawskim Dworcu Gdańskim do pociągu osobowego Kolei Mazowieckich do Ciechanowa, odjazd jest o godzinie 06:00, na szczęście poprzedniego wieczora położyłem się wcześnie spać, by mieć siłę na cały dzień. Pociąg na kolejnych stacjach zabiera nowych pasażerów, przeważają osoby dojeżdżające do pracy, w wagonach jest sporo ludzi. Do Modlina dojeżdżam punktualnie, teraz przesiadka w shuttle bus na lotnisko WMI. Wszystko odbywa się sprawnie i o 7 rano jestem w terminalu, który o tej porze świecie jeszcze pustkami. Kolejny lot to właśnie mój Budapeszt o 08:25. Szybko przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa, pora jest wczesna, więc otwarta jest tylko jedna bramka, ale to w zupełności wystarcza. Potoki pasażerskie jeszcze nie są spodziewane ;) Tradycyjnie na ponad godzinę przed odlotem jesteśmy poproszeni o uformowanie kolejki do wyjścia 2A. Powoli przekonuję się do tego, że kolejki do typowo polska specjalność. Lustruję pobieżnie współpasażerów, ja tradycyjnie lecę sam, więc niemal automatycznie aktywuje mi się tryb samolotowy Anji Rubik, no cóż, tak to jest, gdy lata się samemu. W tym roku wszystkie moje wojaże poza niedawnym pobytem w Londynie były samotne i nic nie wskazuje na to, bym znalazł towarzyszy do wycieczek. Panie z obsługi przedzierają karty pokładowe i podbijają je pieczątkami LS Airport Services. Czas upływ dość szybko, w kolejce słyszę też język węgierski, próbuję zrozumieć pojedyncze słowa. Zdecydowana większość pasażerów to jednak Polacy, wśród nich dostrzegam dość głośną parę – facet pije z gwinta dopiero co zakupioną w sklepie duty free wódkę, a jego dziewczyna podaje mu do popicia butelkę Coca-Coli. Wygląda to tragicznie, ale nie od dziś wiadomo, że Polak potrafi a z alkoholem nie mamy sobie równych. Widać już nasz samolot kołujący po płycie modlińskiego lotniska, tym razem niebo jest mocno zachmurzone, ale nie ma mgły i najwidoczniej warunki do lądowania i startu zostają ocenione jako wystarczające, by przeprowadzić operacje lotnicze. Obok wyjścia na płytę stoją metalowe sizery, jeden należący do Ryanaira, drugi zaś to kosz na bagaż podręczny węgierskiej linii WizzAir. W wakacje ten przewoźnik wprowadził nowe reguły dotyczące wymiarów bagażu podręcznego i każe sobie dopłacać, jeżeli bagaż podręczny nie spełnia określonych limitów wymiaru. Wszyscy są ciekawi, czy ich bagaż zmieści się do kratki, moja torba test przechodzi pomyślnie, więc jeśli w przyszłości miałbym lecieć Wizzem, to będę już spokojny o to, czy się spełniam ich restrykcyjne normy. Póki co Ryanair „jeszcze” nie zmienił wymiaru swojego bagażu podręcznego, ale od 30 listopada wprowadził nową opłatę administracyjną w wysokości 28 zł, której nie można obejść – nie będzie już zatem możliwości zakupu supertanich biletów za 1 zł przy pomocy karty BZW BK. Taniej już było – ostatnio także PLL LOT znacznie podniósł swoje taryfy i zrezygnował z oferowania opcji First Minute. Idą ciężkie czasy dla entuzjastów lotnictwa…

Drzwi na płytę zostają otwarte i teraz następuje ten najbardziej newralgiczny moment, czyli oczekiwania na dworze na boarding. Na żadnym lotnisku na świecie nie spotkałem się z czymś takim. Owszem, czasem też trzeba było przejść z terminala na płytę do samolotu, ale nigdy nie kazano pasażerom czekać na zewnątrz budynku w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Ciekawe, co będzie, kiedy przyjdzie zima, takie traktowanie woła o pomstę do nieba. W grudniu rzekomo ma zostać zamontowane zadaszenie, ale nie sądzę, by mogło to wiele zmienić. Na szczęście deboarding pasażerów z BUD trwa szybko i wkrótce potem do samolotu Boeing 737-900 zaproszone zostają 3 osoby, które wykupiły pierwszeństwo wejścia na pokład. Chwilę później pracownik ochrony wpuszcza pozostałych podróżujących. Jestem na początku kolejki, na schodkach do maszyny przepuszczam trzy Chinki-Czikulinki, jeszcze tylko okazanie boarding pass polskiej stewardessie i już mogę zająć miejsce – wybieram nieco tradycyjnie już rząd 6, miejsce po prawej stronie przy oknie. Na moje nieszczęście na fotele obok mnie pakuje się wspomniana wcześniej wesoła parka. Kobieta ma bardzo długie włosy, którymi non-stop rzuca na boki i jej loki opadają na mnie, najwyraźniej zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że może to komuś przeszkadzać/ Jej partner jest już wyraźnie wstawiony, głośny krzyczy, śmieje się, zaczepia panie siedzące w rzędzie przed nami, z którymi zapoznał się w kolejce. Oj, jak dobrze, że lot trwa tylko godzinę. Przez szczebiot nawiedzonej parki ledwo co mogę wychwycić informacje od kapitana lotu, jeszcze tylko safety demonstration i wzbijamy się w powietrze. Uwielbiam to uczucie wbijania w fotel, niestety ze względu na pogodę chwilę później za oknem już nic nie widać, lecimy w gęstych chmurach. Podziwiam zawsze pilotów, którzy w takich warunkach prowadzą statek powietrzny. Owszem, mają wszelkie przyrządy pomiarowe, ale na pewno nie chciałbym się z nimi zamienić. Ciekawi mnie też, jak wygląda start z perspektywy stewardów, którzy są przypięci pasami, ale lecą w kierunku przeciwnym do kierunku lotu. Łudzę się, że może jeszcze kiedyś będę miał okazję to poczuć na własnej skórze. Tymczasem po wyłączeniu sygnalizacji zapięcia pasów rozpoczyna się cały marketingowym majstersztyk w wykonaniu personelu pokładowego. Lot trwa około godziny, więc muszą się spieszyć, by zareklamować wszystkie swoje gadżety i wcisnąć pasażerom jak najwięcej kitu. Na wysokości przelotowej niebo jest czyste, widać tylko białe chmury pod nami. Pora rozpiąć pasy i oddać się lekturze, tym razem czytam fragment książki „Pakt Ribbentrop-Beck” – niezła fikcja literacka na temat naszej historii z okresu II Wojny Światowej. Ani się obejrzałem, a kapitan włącza sygnalizację zapięcia pasów, rozpoczynam zniżanie do lotniska Ferihegy w Budapeszcie. Chmury stają się coraz rzadsze i z góry widać piękną zieloną krainę. Jeszcze tylko kilka obrotów samolotem i już przyziemiamy na pasie startowym lotniska BUD.

Samolot parkuje bardzo daleko za budynkiem terminala, po wyjściu z maszyny trzeba przejść dość długą drogę pod specjalną wiatą. Tuż obok znajdują się białe namioty, w których … odbywa się odprawa na loty linii Ryanair. Linie postanowiły nie ugiąć się po zamknięciu Terminala 1, skąd operowali tani przewoźnicy i postanowiły postawić swoje „baraki” na płycie lotniska. Tego jeszcze nie grali, ale czego nie robi się w celu obniżenia kosztów. Na szczęście nie muszę brać w tej szopce udziału i docieram do terminalu. Po wyjściu kupuję bilety w saloniku prasowym Relay i niemal od razu na przystanek podjeżdża autobus 200E. Przede mną siedzą trzy Polki – jedna nieco po trzydziestce, jedna po czterdziestce i jedna grubo po pięćdziesiątce. Wydaje się, że są koleżankami z pracy i prychały tutaj w celach służbowo-prywatnych. Mają już ze sobą bilety na komunikację miejską, które dostały od znajomych jeszcze w Polsce. Przy kasowaniu przypominają sobie, że ich znajoma zwracała szczególną uwagę na sposób kasowania – bilety trzeba włożyć do kasownika, tak by data i godzina zostały wybite na specjalnej kratce z cyframi. Najstarsza z nich dzwoni do tych znajomych, by poinstruowali ją, gdzie mają wysiąść – chodzi o stację końcową linii metra M3 Kőbánya-Kispest, gdzie bieg kończy także ten autobus. Rozmówczyni każe zapamiętać swoich koleżankom z pracy nazwę, lecz już po chwili wszystkie panie pamiętają jedynie pierwszą literę nazwy. Autobus rusza w drogę, mija kolejne przystanki a sympatyczny głos po węgiersku je zapowiada. Poszczególne nazwy są prezentowane także na wyświetlacze a pojeździe. W końcu nasza towarzyszka zdenerwowana jeszcze raz dzwoni do swojego rozmówcy, który ma ich odebrać z tego przystanku. Co ciekawe, pani przyznaje się koleżankom, że normalnie musiałby jeszcze długo jechać metrem, ale przecież ona nie umie sobie kupić biletu i dlatego po nich wyjadą na przystanek – o matko, co ja słyszę. Z kolei najmłodsza z pasażerek bezskutecznie próbuje się dodzwonić do męża – starsza instruuje ją, by przed numerem telefonu wybrała znak +. Po kilku minutach wpatrywania się w klawiaturę młoda mężatka pyta się koleżanki, czy musi napisać słowo PLUS przed numerem. Trzymajcie mnie, myślałem, że zejdę. Na szczęście udało jej się połączyć z Robertem – pozdrawiamy! ;) Po około 30 minutach jazdy zapowiadany jest przystanek końcowy Kőbánya-Kispest. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, to w komunikacie w języku węgierskim i angielskim wyraźnie podano, że pasażerowie jadący do stacji metra proszeni są o pozostanie w autobusie (please stay on board).  Jak się okazało, tego szanowne pasażerki nie były już w stanie zrozumieć i pognały za tłumem na parking P+R Kőbánya-Kispest. Po kilkuset metrach docieram zaś bezpośrednio pod wejście do metra, kontrola biletów na wejściu w postaci dwóch kanarów z opaskami na rękawach i zjazd szybkimi schodami ruchomymi na peron. Stacja Kőbánya-Kispest znajduje się na zewnątrz, dopiero kolejna jest już pod ziemią. Temat metra może przemilczę, jest najbrzydsze na świecie – może to dlatego, że jest najstarsze na kontynencie europejskim? Chyba tylko moskiewskie wagony są jeszcze bardziej skorodowane.

Po kilkunastominutowej podróży wysiadam na stacji Deak Ter, gdzie krzyżuję się wszystkie trzy linie metra. W mocno zaawansowanej fazie budowy jest linia metra 4, która ma zostać oddana do użytku w 2014 roku. Pobyt w Budapeszcie rozpoczynam od wizyty w pobliskim McDonald’s – zamawiam kanapkę Retro Burger Junior (w środku m.in. papryka, kiszona kapusta i musztarda), ciastko truskawkowo-waniliowe oraz małe cappuccino, które okazuje się być o niebo gorsze od tego w Polsce. A myślałem, że standardy na świecie są identyczne. Teraz czas na spacer brzegiem Dunaju, obok mnie na szynach przejeżdżają pomarańczowe tramwaje, wiatr się wzmaga, ale za to wychodzi słońce. Mijam kolejne mosty, podziwiam parlament w remoncie (nareszcie likwidują te czarne plamy!) i wreszcie skręcam w prawo w ulicę Stefana Batorego a potem już Bajcy-Zsilinsky Utca. Praktycznie nie korzystam z mapy, okazuje się, że doskonale pamiętam miasto sprzed półtora roku. W małym bistro przy Arany Janos Utca za 450 forintów kupuję langosa ze śmietaną i żółtym serem, jest pyszny i taki chrupiący. Rozpływa się w ustach. Czas na zakupy spożywcze – w sumie główny cel mojej wyprawy. W supermarkecie SPAR buszuję dobrą godzinę, z rezultatów jestem bardzo zadowolony – w koszyku wylądował budyń o smaku ponczu, gofry, chłodnik malinowy, węgierska zupa gulaszowa, mała czekolada Milka z ryżem (w Polsce jest dostępna jedynie w dużym opakowaniu), bananowa czekolada do picia, jogurt o smaku miodu z orzechami laskowymi,  gorące kubki brokułowi i szparagowy, kiełbasa salami, sok z zielonego jabłka oraz mleczne batoniki z twarożkiem Turorudi, w tym specjalna limitowana świąteczna edycja o smaku piernika i inne specjały. Yummy!

Po wyjściu ze sklepu kieruję się na dworzec kolejowy Nyugati, a tam syf, kiła i mogiła, czuć głęboką komunę, pełno cinkciarzy, handlarzy bielizną, podziemia lepiące się od brudu, dużo bezdomnych i oczywiście także stróżów prawa. Na szczęście kilka metrów dalej zaczyna się zupełnie inny świat – swoje podwoje otwiera przed nami centrum handlowe WESTEND. To typowa galeria handlowa na wzór naszych Złotych Tarasów, wszystko ładne, piękne, zachęca, by wejść i kupić. W środku panuje już świąteczny wystrój, w centralnym punkcie ustawiona jest olbrzymia choinka przyozdobiona różowymi prezentami. Miło spędzam czas spacerując między alejkami i poszczególnymi sklepami, bardzo rozczarowuje oferta H&M. Co jak co, ale w Polsce jest naprawdę niesamowicie bogata. Czas mija szybko, opuszczam więc WESTEND i kierują się ponownie nad Dunaj. Przechodzę przez most łańcuchowy z pięknymi kamiennymi lwami i podziwiam Peszt z Budzińskiej strony. Powoli się ściemnia, kontynuuję mój spacer do wysokości hotelu Gellert i wracam na reprezentacyjną ul. Vaci. Trafiam na świąteczny jarmark, można skosztować różnych potraw czy kupić ozdoby choinkowe. Decyduję się na naleśnika z kokosem oraz kubek grzanego wina, które skutecznie mnie rozgrzewa.

Jest już wieczór, przed godziną 19 opuszczam centrum, by dostać się pieszo na dworzec Keleti, skąd o 20:05 mam nocny pociąg Chopin do Warszawy, bilet w promocyjnej cenie za 29 euro nabyty na około 1,5 miesiąca przed wyjazdem. Dworzec wydaje się być perełką architektury, szkoda że wewnątrz nie prezentuje się o wiele lepiej niż Nyugati. Aż boję się pytać o dworzec Deli. Na około pół godziny przed odjazdem pociąg zostaje podstawiony i wyświetlony na tablicy, słychać także zapowiedź z megafonu. Co istotne, pociąg z Węgier kursuje jako EuroNight Metropol, a nie Chopin – tej nazwy tutaj nie znajdziemy, bowiem wagony do Polski są tylko dodatkowo doczepione do pociągu jadącego w kierunku Berlin przez Pragę. Zajmuję miejsce w przedziale, przede mną długa jedenastogodzinna podróż, na szczęście jest bardzo komfortowo i nie ma zbyt wielu pasażerów, więc mam wystarczającą ilość miejsca na nogi. Dobranoc Państwu, do zobaczenia za rok!

Belgijskie czekoladki / 25.11.2012 - 26.11.2012



Bonjour! Kolejna pora wycieczkowych przeżyć przede mną – czas złożyć kolejną wizytę europejskiej stolicy Brukseli. Bilety w niebywale niskiej cenie 2 złote (tak, dwa złote, to nie chochlik) kupiłem około 1,5 miesiąca przed podróżą korzystająca z „bezharaczowej” karty Mastercard Prepaid BZW BK. Podróż jedynie z bagażem podręcznym, ale w przypadku wypadu na niecałe 24 godziny to akurat żaden problem. Tym razem chciałem po prostu spędzić w Belgii miłe leniwe popołudnie, skosztować lokalnych przysmaków i poszaleć na parkiecie w klubie Le You – dlatego też nieprzypadkowo wybór padł na termin niedzielno-poniedziałkowy. Wtedy nie przypuszczałem, że wycieczka będzie obfitowała w dość nieprzewidziane atrakcje ;) Ale po kolei…

W niedzielny poranek o 7:20 wsiadam na przystanku PKP Warszawa Koło do pociągu Kolei Mazowieckich w kierunku Ciechanowa. Kiedy słyszę to miasto od razu staje mi przed oczami słynna Dorota ;) Do Modlina według rozkładu jedzie się ok. 50 minut, mimo wczesnej pory w niedzielę pociąg jest pełen – na Dworcu Gdańskim oraz na kolejnych stacjach wsiada dużo ogorzałych panów, którzy jadą do pracy – większość z nich wygląda jak typowe pijaczki spod budki i wcale nie mylę w moich przypuszczeniach. Kilka minut później zaczynają się głośniejsze rozmowy, sprośne żarty a między koleżkami krążą różne trunki sprytnie ukryte przed oczami współpasażerów i konduktora. Widać zresztą, że zna on większość tych panów z widzenia. Uff, z ulgą opuszczam to towarzystwo na stacji w Modlinie. Oprócz mnie z biało-zielono-żółtego składu Elf wysiada zaledwie garstka osób, co pozwala przypuszczać, że na lotnisku tłumów nie będzie. Po około 10 minutach ruszam shuttle busem pod terminal lotniska WMI. Od razy podchodzę do kontroli bezpieczeństwa – chwilę później za mną jest już długa kolejka, mam fuksa, że wszedłem w odpowiednim momencie. Słychać dużo języka rosyjskiego, co może zastanawiać, ponieważ loty z Rosją nie są stąd obsługiwane. Ostatnim razem nie zwróciłem dokładnie uwagi na lotniskową służbę ochrony, tym razem przyjrzałem się im nieco bliżej, radziłbym do cudzoziemców używać języka angielskiego a nie łaciny podwórkowej. Takie zachowanie w niczym nie pomoże i tylko nieładnie świadczy o pracującym na lotnisku personelu. Nigdy za granicą nie zdarzyło mi się, by pracownicy security nie znali podstawowych zwrotów w języku obcym. To taka moja sugestia, ale może jestem po prostu wyczulony i inni nie zwracają na ten fakt uwagi. 

W części przeznaczonej dla pasażerów jest całkiem sporo ludzi, w kawiarniach większość miejsc zajęta, spore kolejki także w sklepie wolnocłowym. Przy poszczególnych bramkach miejsca okupują już podróżujący. Mój lot ma odbywać się z gate 4A, jest już wyświetlony na ekranie. Przy wyjściu numer 3A rozpoczyna się właśnie boarding na lot do Sztokholmu Skavsta, panie przedzierają się przez kolejkę, stemplują pieczątkami z logo LS Airport Services wydrukowane karty pokładowe, wszystko oczywiście z zachowaniem zasady priority & others oraz przypominając o limicie jednej sztuki bagażu podręcznego. Zajmuję miejsce, obserwuję podróżnych, do Brukseli Charleloi będzie podróżować ze mną spora grupa cudzoziemców, Polaków tym razem nie ma zbyt wielu. Tuż po godzinie 9 z głośników rozbrzmiewa komunikat, w którym pracownicy handlingu proszą nas o uformowanie kolejki. Tego się nie spodziewałem, by już na ponad godzinę przed odlotem tworzyć kolejkę i sprawdzać karty pokładowe. Cóż, staję w kolejce i od tej pory już trzeba przyzwyczaić się do stania. Ciekawe, jak długo będzie trzeba stać na płycie lotniska przed wejściem do samolotu. Wtedy spoglądam za okno i dostrzegam, że znad pól nadciągnęła złowieszcza mgła, która przyczyni się do paraliżu lotniska tego dnia. Port w Modlinie nie jest przystosowany do wykonywania operacji przy gorszych warunkach atmosferycznych, system ILS dopiero jest w trakcie instalowania, według oficjalnych prognoz ma działać w marcu 2013. Chwilę później pojawiają się kolejne informacje o opóźnieniach, nie może wylądować samolot ze Sztokholmu, nasz lot do Charleloi też łapie opóźnienie, podobnie Oslo oraz Londyn. Pasażerowie rozchodzą się po terminalu, zaczyna panować poruszenie, obsługa lotniska dwoi się i troi, by zapanować nad tym chaosem. I wreszcie pojawia się komunikat – samolot linii Ryanair rejs numer FR1011 z CRL do WMI wylądował na lotnisku Chopina w Warszawie, w związku z czym podróżujący do Brukseli Charleloi zostaną przewiezieni na lotnisko WAW autokarami za około godzinę. Osoby, które zrobiły zakupy w strefie wolnocłowej są proszone o zwrot artykułów, pasażerowie muszą też odebrać zgłoszony wcześniej bagaż rejestrowany. Przed wyjściem na płytę lotniska sprawdzane są po raz kolejny nasze karty pokładowe, czas na krótki spacer i przechodzimy do hali odbioru bagażu, gdzie kręcą się już panowie z ochrony. Tutaj chyba najsłabszy punkt programu – pani z handlingu niespodziewanie się oddala i bez żadnej informacji pozostawia pasażerów zdanych na własny los. Wszyscy oczekują, że ktoś po nas przyjdzie, ale z błędu wyprowadza nas jeden z ochroniarzy, wychodzimy na zewnątrz i wtedy dociera do mnie, że w Modlinie tego poranka nic nie wyląduje. 

W terminalu tłum zdenerwowanych ludzi, dzwoniące telefony a na tablicy przylotów informacje o przekierowaniu lotów na lotniska w Warszawie lub Łodzi i kolejnych opóźnieniach. Pojawia się informacja o wstrzymaniu odprawy bagażowej dla lotów WizzAir, kilka minut później odwołane zostają wszystkie operacje tej linii. Kolejka do informacji lotniskowej zdaje się nie mieć końca, szczerze współczuję poszkodowanym pasażerom, dobrze, że mnie na podróży aż tak bardzo nie zależy i  w razie czego mógłbym z niej zrezygnować. Chwila na kawę z automatu, wychodzę na zewnątrz, ale autobusu dla nas ani śladu, ludzie czekają przed budynkiem, wielu pali papierosy i czekamy na Godota. Wchodzę ogrzać się do środka, przeglądam gazety i szacuję, o której możemy wylądować w Belgii. Kątem oka widzę, że przed terminal podstawiony zostaje autokar, tak, to ten dla nas. Po raz kolejny przy wejściu sprawdzona zostaje tożsamość oraz karta pokładowa pasażera, pani odnotowuje na liście poszczególne osoby i zamawia kolejny autokar, bo wiadomo, że wszyscy nie zmieszczą się do jednego. Mnie udaje się zająć miejsce w tym pierwszym, więc wcześniej odjeżdżamy na Okęcie. Na mieście o tej porze nie ma korków, w miarę sprawie docieramy na lotnisk im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Na płycie postojowej widzę z daleka 4 samoloty Ryanair i 2 różowe landrynki WizzAir. Wychodzi po nas pani z LS Airport Services i zaprasza wszystkich do stanowisk check-in. Muszę przyznać, że idzie im to naprawdę sprawnie, na wyświetlaczach pojawia się informacja o locie z jego numerem i planowaną godziną startu 13:30. Dla potrzeb organizacyjnych każdy pasażer dostaje wydrukowaną własną kartę pokładową, co w Ryanairze jest niemal niespotykane, bowiem pasażerowie tej linii są zobowiązani do samodzielnego druku boarding passes. Pani kierująca odprawą zachowuje procedury z Ryanaira, jako pierwszych prosi posiadaczy pierwszeństwa wejścia na pokład, ale takich szczęśliwców nie ma zbyt wielu. Wszystkie dane muszą zostać ręcznie wpisane do komputera, jestem na początku kolejki i zaraz po otrzymaniu karty pokładowej udaję się do kontroli bezpieczeństwa. W południe nie ma prawie żadnego lotu, więc sprawnie przechodzę przez bramki i mogę po raz kolejny podziwiać Okęcie. Nie spodziewałem się, że w tym roku jeszcze tutaj zawitam, a tu taka miła niespodzianka. Odlot odbywa się z gate 1, nieopodal siedzi załoga pokładowa Wizz Air, którego samolot także został przekierowany na lotnisko WAW. Lustruję dokładnie panie w różowych koszulkach i panów w koszulach fioletowych – to służbowe uniformy węgierskiego przewoźnika. Powoli obok mnie gromadzą się inni pasażerowie, pamiętam, że z tej bramki odlatywałem kiedyś do Pragi. Wreszcie około godz. 12:45 pojawia się pani z handlingu w towarzystwie kolegi i rozpoczyna boarding do autobusu. Co zaskakuje, mają przygotowane logo Ryana, napisy priority, odczytywany jest także standardowy tekst o jednej sztuce bagażu podręcznego i obowiązku trzymania dzieci za rękę (sic!). Po kilkunastu minutach jesteśmy pod naszym Boeingiem 737-800. 

Przy wejściu wita nas wesoły steward, humor dopisywał mu przez całą podróż, prosił, by nie tańczyć i nie skakać w przejściu a na koniec podziękował pasażerom za lot w imieniu załogi oraz swojego męża kapitana i jeszcze przeprosił za brak tradycyjnych fanfar, które puszczane są po każdym punktualnym locie FRancą. Pamiętam moje zdziwienie, kiedy pierwszy raz usłyszałem te dźwięki, teraz wiem, że to u nich standard. Lot upływa spokojnie, tylko dwa razy pali się lampka sygnalizująca pozostawienie pasów zapiętych. Oczywiście wszystkie loty Ryanair przypominają wizytę na bazarze – nagabywanie do zakupu kanapek, napojów, losów, zdrapek, kalendarzy i innych gadżetów jest tam na porządu dziennym – właśnie to zniechęca mnie przed castingiem do pracy dla Cabin crew w tej linii. O godzinie 16 lądujemy w słonecznym Charleloi, słońce mocno świeci, jest ciepło, wręcz wiosennie…


Teraz z lotniska CRL trzeba dostać się do centrum Brukseli. Co pół godziny do Dworca Południowego (Gare de Midi) kursują autokary sprzed terminala. Koszt przejazdu w jedną stronę to 13 euro, kupując bilet w dwie strony zaoszczędzimy 4 euro, gdyż zapłacimy „jedynie” 22 euro. Ważna uwaga – bilety w dwie strony można nabyć tylko w automatach przy przystanku określając konkretną datę i godzinę, nie ma możliwości płatności gotówką, pozostaje wyłącznie płatność kartą kredytową. Kilka kroków dalej jest specjalny punkt prowadzący sprzedaż biletów, ale można nabyć tam tylko bilety w jedną stronę za 13 euro płacąc kartą lub przygotowując odliczoną kwotę. Autokary są przestronne i wygodne, w moim kursie o godzinie 17 niemal zionęło pustką. Jako że do odjazdu miałem jeszcze ponad 30 minut, to przespacerowałem się po lotnisku, kupiłem i wysłałem widokówki do Polski oraz spałaszowałem gofra z dżemem – pychota! :)

W Brukseli jestem przed godziną 18, wysiadam w znajomej okolicy, to moja trzecia wizyta w stolicy Belgii, nie czuję się więc nieswojo. Tak się składa, że poprzednio docierałem to tego miasta pociągiem międzynarodowym z Amsterdamu i wysiadałem akurat na stacji Zwid/Midi, więc teraz wiedziałem, że pierwsze kroki skieruję do marketu Carrefour Express oraz do kawiarni/piekarni z bardzo smacznymi kanapkami i słodkimi wypiekami, gdzie za naprawdę niskie jak na Europę Zachodnią ceny można skosztować smacznych specjałów. Po posiłku spaceruję nieco po dworcu, widzę elegancko urządzone biura AF/KLM a kilka metrów dalej stacja szybkich pociągów odjeżdżających do Londynu. Ciekawe, jak to jest przejechać się pod English Chanel / Kanałem La Manche…

Pora opuścić budynek dworca, na zewnątrz jest już oczywiście ciemno, ale wszędzie dookoła palą się lampy, latarnie i dużo neonów. Przechodzę kilka metrów do większego skrzyżowania i zmierzam Avenue de Stalingrad a następnie Lemonnier w kierunku ścisłego centrum i starówki. Po drodze mijam wiele sklepów prowadzonych przez Arabów, na ulicach widać wiele osób o ciemnym kolorze skóry, czuję się niczym w Maroku, lubię takie egzotyczne klimaty, przypominają mi się wtedy moja poprzednie wojaże. Jak ten czas szybko leci, prawie rok temu leżałem na plaży w Agadirze, a teraz już planuję przyszłoroczną majówkę na Costa del Sol. Powoli przecinam kolejne przecznice i docieram do budynku belgijskiej giełdy. Nieopodal znajduje się McDonald’s, a nad nim hotel Marriott. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie odwiedził mojej ulubionej sieci fast food – ceny niestety jak to w krajach Benelux wysokie, wybieram kanapkę Petit Texas oraz shake bananowy, niedostępny w Polsce. Po krótkim odpoczynku ruszam na starówkę, wąskimi uliczkami docieram do figurki-fontanny Manneken Pis – chyba najbardziej stereotypowego symbolu Brukseli. Tym razem chłopczyk nie jest odziany w ubranko, mam nadzieję, że nie jest mu zimno :-P Pamiątkowa fotka i dalej spacer po starówce, wokół mnóstwo przytulnych knajpek czy kafejek oferujących belgijskie specjały, oczywiście prym wiodą czekoladki, gofry, lody i frytki z majonezem. Na głównym rynku (Grand Place / Grote Markt) ustawiona jest kolorowa iluminacja choinki oraz szopka. Światła wokół są zgaszone, więc atmosfera jest już dość nastrojowa. Powoli robie się późno, na ulicach widać coraz mniej spacerowiczów, straganiarze zamykają swoje stoiska na noc. Ja robię jeszcze rundkę wokół katedry (przypomina paryską Notre Dame) i po drodze zatrzymuję się na dłuższą chwilę na Centraal Stadion, by posłuchać zapowiedzi pociągów w języku francuskim. To miód dla moich uszu. 

Wreszcie nadchodzi czas na imprezę w Le You, przed wejściem leży już czerwony dywan, ustawione są słupki ze sznurkami (charakterystyczny element przed wejściem do night clubs), ściana jest iluminowana kolorowymi światłami. Kolejki do wejścia jeszcze nie ma, może to i lepiej, bo wystarczy mi już odstanie ponad 45 minut przed wejściem do G-A-Y Late w Londynie. Wstęp 9 €, ale w tym 3 dowolne napoje, później wymieniam je na mój ulubiony napój Red Bull i lampkę szampana Moet et Chandon. Przed północą parkiet w klubie jest już pełen, wystrój bardzo ładny, nowoczesność, żywe barwy, miła dla ucha muzyka, generalnie króluje pop i lekki house. Miło popatrzeć na zadbanych ludzi, nowe twarze, odmienić wnętrza. Kilka minut po 3 w nocy wychodzę z lokalu i czeka mnie nocny spacer ulicami Brukseli. Ludzi jest bardzo mało, ale wszystkie chodniki są dobrze oświetlone, trasa do Gare de Midi także świetnie oznakowana, około 3:40 docieram na przystanek autobusów odjeżdżających na lotnisko Charleloi. Okazuję kierowcy bilet i zajmuję miejsce w autokarze. Tym razem większość miejsc jest zajęta, większość osób łapie jeszcze drzemkę, jest przecież bardzo wcześnie. Po 45 minutach docieramy do celu. Otwarte są już odprawy dla pierwszych porannych wylotów o 06:00, typu Mediolan Bergamo, Tanger czy Nador. Po godzinie oczekiwania wyświetla się także Varsovie Modlin, szybko udaję się z wydrukowaną kartą pokładową do kontroli bezpieczeństwa. Ludzi jeszcze nie ma zbyt wielu, więc nie trwa ona zbyt długo i kolejne minuty przed odlotem do Polski spędzam w poczekalni przy gate 15. Boarding odbywa się standardowo, ale tym razem osoby z personelu kontrolują także dość szczegółowo bagaże podręczne i nadkładają na nie słynne już kartonowe pudełko. Kilka osób zostało następnie poproszonych o podejście do metalowego sizera, ale obyło się bez dodatkowych opłat, przepakowywania się i stresu. Samolot wystartował punktualnie, na zewnątrz było jeszcze ciemno, ale wkrótce wzbiliśmy się w górę i nad chmurami świeciło słońce, które towarzyszyło nam w podróży aż do Modlina, gdzie powitała nas piękna pogoda. I takich właśnie lądowań w sprzyjających warunkach atmosferycznych każdemu życzę!

London calling: Keep calm and party hard! / 27.10.2012-28.10.2012

Czas na kolejny lot! Tym razem wypad do stolicy Anglii jest ekstremalnie krótki, bo wylot z lotniska w Modlinie jest w sobotę o 10:30, powrót zaś następnego dnia o 10:00. Liczy się jednak intensywność wypadu i sam fakt, że na moment będzie można oddalić się od szarej polskiej rzeczywistości. To też mój pierwszy w tym roku wyjazd, na który nie lecę sam. Będę niejako pełnił rolę przewodnika dla mojego przyjaciela Wojtka. Główny cel wyjazdu to ogólnie pojęty melanż w Londynie...

Przyznam szczerze, że zwiedzanie muzeów to nie moja specjalność, zabytki zwiedzam raczej powierzchownie, zdecydowanie od wizyt w osławionych galeriach wolę iść przed siebie i chłonąć atmosferę odwiedzanych miejsc, dać się ponieść emocjom i zgubić w wąskich uliczkach. Tym razem także nie miałem w planie British Museum, zdecydowanie bardziej kusiła mnie ultrakolorowa Oxford Street z szerokimi oknami wystawowymi i międzynarodowym tłumem, który napiera na siebie nawzajem z każdej strony. O powolnym spacerze po tej handlowej alei Londynu nie ma mowy, przynajmniej nie w weekendy. 

Od uruchomienia lotniska w Modlinie minęło już kilka miesięcy, ale nie miałem jeszcze okazji go odwiedzić. Korzystając z niskich cen oferowanych przez irlandzką linię lotniczą Ryanair zarezerwowaliśmy dość tanio nasze bilety i czekaliśmy na termin odlotu. Do terminalu w sobotni poranek odwiozła nas siostra Wojtka, szybkie pożegnanie na parkingu funkcjonującym na zasadzie "kiss & fly" (pierwsze 10 minut parkowania jest darmowe) i pierwsze kroki kierujemy do szarego, w sporej części oszklonego budynku, tak dobrze mi znanego z wielu ilustracji prasowych. Bryła zaprojektowana przez Stefana Kuryłowicza jest nowoczesna i funkcjonalna, na lotnisku nie było zbyt wielkiego tłoku (przynajmniej w części ogólnodostępnej), więc momentami wydawało mi się, że sporo miejsca stoi niewykorzystane, ale być może z czasem sytuacja ulegnie zmianie. Na pewno jest to obiekt mały, ale pamiętajmy, że lotnisko budowano specjalnie dla linii low cost, zatem nie jest potrzebna duża infrastruktura lotniskowa. Nie znajdziemy tutaj rękawów ani autobusów dowożących pasażerów pod schodki do samolotu. 

Kontrola bezpieczeństwa przebiega sprawnie, działają jedynie dwie bramki, ale jesteśmy na dwie godziny przed odlotem, więc nie ma pośpiechu, część osób odlatuje do Brukseli Charleroi. Po przejściu security control przechodzimy do przestronnej hali z ekranami, na których widnieją informacje o odlatujących i przylatujących samolotach. Jest całkiem sporo miejsca do siedzenia, kilka mniejszych sklepów duty free, bistro oraz stanowisko dla pracowników CitiBanku Handlowego, który z węgierskim tanim przewoźnikiem WizzAir rozprowadza tam swoje karty kredytowe. Posiadając taką kartę z logo WizzAir podczas rezerwacji nie jest naliczana słynna "opłata za płatność kartą". Agitatorzy banku na szczęście nas nie zaczepiają, ale niektórzy podróżni są dla nich dość łakomym kąskiem. Kilka razy leciałem już tą linią, miło wspominam loty, ale na chwilę obecną nie oferują interesujących mnie kierunków. Kilka metrów dalej korytarz rozdziela się na dwie części - po prawej stronie jest poczekalnia dla pasażerów ze strefy Schengen, po lewej ustawione są stanowiska kontroli pasażerskiej, gdzie odlatujący poza strefę Schengen muszą się wylegitymować przed celnikami. W chwili obecnej dotyczy to praktycznie podróżujących do UK i Irlandii. Obie strefy oddzielone są od siebie szybami, a za oknami widać jak na dłoni płytę lotniska. Przy wyjściach z gate'ów ustawione są sizery Ryana i Wizza, do których "wybrańcy" są zmuszeni wkładać i upychać swoje zazwyczaj ponadwymiarowe bagaże podręczne. W sobotę byliśmy świadkami kilku akcji "przepakowanie się", na szczęście były one na tyle skuteczne, że obyło się bez płacenia za umieszczenie walizki/torby/plecaka w luku bagażowym. My lecieliśmy na krótko, więc nasze torby nie wzbudziły podejrzeń personelu naziemnego. Tłum powoli gęstniał, około godziny 09:50 podano informację, że samolot z Londynu przybędzie z opóźnieniem, wobec czego i nasz odlot się opóźni na godzinę 11:05. Tymczasem za oknem zaczął sypać pierwszy w tym roku śnieg, chmurzyło się, nad płytą lotniska pojawiła się mgła. Kilka dni wcześniej niekorzystna pogoda sparaliżowała całkowicie ruch lotniczy nad Warszawą, tego ranka jednak udało się nam szczęśliwie odlecieć. Przed boardingiem nastąpiło dość chaotyczne sprawdzanie kart pokładowych przez panie z obsługi portu WMI, które z pieczątkami krzątały się wśród utworzonej błyskawicznie kolejki - tak, Polacy są w tym mistrzami, kolejka do wyjścia ustawiła się już około godziny 09:30. Wiadomo, w końcu kto pierwszy, ten lepszy. Wreszcie na płycie obok samolotu do Bruxelles Charelroi (CRL) pojawia się i nasz Boeing 737-800, na płytę wysiadają pasażerowie z Londynu, a po chwili i my jesteśmy proszeni o wyjście na zewnątrz. Wiatr nieźle daje, pada śnieg, przypomina mi się przebój Piaska "Prawie do nieba". Obsługa samolotu daje znać, że można wsiadać, zajmujemy miejsca w tylnej części kabiny, Wojtek siada przy oknie, ja w środku, ale po lewej stronie ode mnie miejsce pozostaje wolne, nie mogę więc narzekać na brak miejsca na nogi. W Ryanairze brakuje mi bardzo kieszeni na fotelu przez pasażerem, nie ma bowiem wystarczająco dużo miejsca, by schować np. gazetę czy książkę. Start opóźnia się od dobre kilkanaście minut, bo samolot jest odladzany; pierwszy raz mam okazję na żywo zobaczyć, jak wygląda taki zabieg. W końcu maszyna kołuje i nabiera rozpędu, by wznieść się w górę. Gęste chmury niestety skutecznie uniemożliwiają obserwację Mazowsza z lotu ptaka. Jeszcze nie zgasła lampka sygnalizująca zapięcie pasów, a obsługa już rozpoczyna swoją litanię - pasażerom w tempie karabinu maszynowego po angielsku i po polsku przedstawiane są różnorakie produkty, karty - zdrapki, kalendarze z seksownymi cabin crew tej linii oraz elektroniczne papierosy. Przez te 2,5 godziny dość wyboistego lotu z głośników raz za razem słychać reklamy - jest to bardzo męczące. Na przykładzie tej linii widać doskonale, że głównym zadaniem stewarda jest agitacja i podniebna sprzedaż a nie troska o bezpieczeństwo i komfort gości. Cóż, załoga musi robić dobrą minę do złej gry. Lądujemy na krótko przed godziną 13 czasu lokalnego, na lotnisku London Stansted wita nas typowa angielska pogoda, czyli deszcz.


Szybkim krokiem kierujemy się przez białe korytarze terminala w kierunku kontroli paszportowej. Wielka Brytania nie jest w strefie Schengen, więc przy wjeździe do UK należy się wylegitymować. Ludzi dużo, bo oprócz naszego samolotu w podobnym czasie wylądowało także kilka innych maszyn. Oprócz tradycyjnych stanowisk z brytyjskim strażnikiem granicznym po prawej stronie znajdują się także specjalne bramki dla posiadaczy biometrycznym paszportów z chipem, do skorzystania z których nawołuje pracownica lotniska. Mam ze sobą paszport, więc by ominąć kolejkę udaję się do automatów. Skanuję stronę paszportu ze zdjęciem, jeszcze tylko uśmiech do kamery i na wyświetlaczu pojawia się polecenie „Zabierz paszport” – wtem rozsuwają się szklane drzwi i jestem już „po drugiej stronie lustra”. Kilka dobrych minut czekam jeszcze na Wojtka, bo kontrola dla pasażerów podróżujących z dowodami osobistymi ze względu na dużą kolejkę zajmuje więcej czasu. Jest kwadrans po godzinie 13, na godzinę 13:00 mieliśmy zarezerwowany on-line przejazd do centrum Londynu (Baker Street) w easyBus – to taka spółka-córka taniej brytyjskiej linii lotniczej easyJet, która zajmuje się transportem podróżnych z lotnisk. Chcieliśmy zaoszczędzić czas i funty, więc odpowiednio wcześniej kupiliśmy bilety w Internecie. Bilet ten jest ważny na dany przejazd (pomarańczowe busy odjeżdżają na ogół co 15-20 minut), a w przypadku wcześniejszego przylotu lub opóźnienia także na 60 minut przed planowaną godziną odjazdu lub 60 minut po planowanej godzinie odjazdu busa z lotniska Stansted – jednakże tylko w przypadku wolnych miejsc w pojeździe, co jak się okazało się dla nas zgubne. Wprawdzie byliśmy już po kontroli dokumentów, jednak ochrona lotniska zablokowała główne wyjście i wszyscy przylatujący pasażerowie stłoczyli się przed ostatnią „bramką” (punkt kontroli celnej „goods to declare” / „nothing to declare”); przez grubo ponad 15 minut nad wyjściem paliła się czerwona lampka i wył głośno alarm, a agenci ochrony pilnowali, by nikt nie przedostał się na zewnątrz. Nie wiem, czym mogło być to spowodowane – czy koniecznością dodatkowych kontroli lub poszukiwaniem jakiegoś „niebezpiecznego” pasażera? Wreszcie blokada drzwi zostaje zdjęta i opuszczamy gmach terminala. Wychodzimy na dwór, świeci piękne słońce, a o deszczu przypominają już jedynie kałuże. Stanowiska easyBus zlokalizowane jest na samym końcu postoju, mijamy po drodze duże autokary firmy Terravision oraz innych lokalnych przewoźników, którzy rozwożą pasażerów nie tylko do Londynu, ale także do innych miejscowości. Okazuje się, że na nasz pojazd to zwykły samochód typu van, a nie klasyczny autobus. Dociera do nas, że może być problem z miejscami, bo w pierwszej kolejności do auta zapraszani są przez kierowcę osoby, które zgłosiły się na przejazd na zarezerwowany kurs. Jesteśmy spóźnieni, więc czekamy na swoją kolej – pan ma już tylko jedno miejsce i decyduje się, że ja będę tym wybrańcem. Z takiego rozwiązania nie jesteśmy zadowoleni, bo zostawienie Wojtka samego na lotnisku STN nie wchodzi w grę! Decydujemy poczekać na kolejny autobus, który będzie odjeżdżał o 14:00. Obok postoju autobusów znajduje się ogrzewana poczekalnia z dużą ilością miejsc do siedzenia, są automaty z napojami i przekąskami, nieopodal jest mały bar serwujący sandwicze i hot-dogi. Dla zabicia czasu spacerujemy wracamy jeszcze na chwilę do terminalu, sprawdzamy, gdzie rano będziemy musieli się odprawić na lot powrotny do Warszawy-Modlin. Jeszcze wizyta Wojtka w bankomacie i wracamy na parking. 

Jesteśmy niemile zaskoczeni, bo kolejka do stanowiska easyBus jest całkiem spora, a kiedy 15 minut wcześniej odchodziliśmy stamtąd, nie było na miejscu żywej duszy. Okazuje się, że kierowca znów ma komplet i nie weźmie nas – wprawdzie były jeszcze miejsca, ale zdecydował się zabrać czteroosobową rodzinę. Rozczarowani nie zamierzamy dłużej czekać, bo robi się późno, tracimy czas, a przecież chcemy dotrzeć do Londynu i spędzić w stolicy brytyjskiego imperium jak najwięcej czasu. Przy autokarach obok kłębi się tłumek oczekujących, decydujemy się zatem na pociąg Stansted Express. Schodzimy do ulokowanej w podziemiach stacji kolejowej i ostro przepłacamy – bilet normalny na przejazd do stacji London Liverpool Street to koszt 22.50 GBP – ok. 120 PLN. Zawsze trzeba liczyć się z takimi niespodziewanymi wydatkami. Mamy szczęście, bo chwilę po tym, jak zajęliśmy miejsca w wagonie, skład rusza w drogę. Pociąg jedzie bardzo szybko, ale jest przy tym niesłychanie cicho, pasażerów dość mało, większość stacji mijamy, w końcu to z założenia „szybkie połączenie”, przed godziną 15 docieramy do City i wreszcie czuć powiew światowej metropolii. 

Wszędzie wokół tłumy podróżnych, mnóstwo pieszych różnych ras i narodowości, widać dużo patrolów policji „bobbies” w charakterystycznych czapkach, z głośników płyną komunikaty o odjeździe poszczególnych pociągów, słychać zapowiedzi spikerów z metra na temat prac i zamknięcia niektórych odcinków londyńskiego „tube”. Są też automaty z biletami na komunikację miejską, dzienny bilet travel card na strefy 1-2 w weekend kosztuje 7 funtów, można płacić kartą oraz gotówką, transakcje przebiegają bez komplikacji i można wsiąść do metra. Oczywiście przed tym trzeba przebić się przez ludzką masę okupującą bramki – taka uwaga – w Londynie bramek nie da się przeskoczyć / obejść jak w Warszawie, a nawet jeśli w jakiś sposób ktoś tego dokona, to wpadnie prosto w ręce kontrolerów / strażników,. Którzy pilnują czujnie każdego wejścia i wyjścia zarazem. Gapowicze nie mają tam lekko ;)

Maszerujemy w kierunku wejścia do Central Line (kolor czerwony linii metra), czekamy moment na peronie i wsiadamy do klaustrofobicznego wagonu. Część składów w Londynie przypomina nieco nasze pociągi piętrowe, u góry są zakrzywione, przez co sufit nie jest płaski, lecz po bokach obniża się i musimy schylać nasze głowy – tak to jest, jak się urosło wysokim. W metrze ścisk, sporo podróżnych z walizkami, dużo cudzoziemców, słychać różne języki, widać różne style ubioru i wpływy wielu kultur – takie Multi-Kulti-Gesellschaft (określenie z niemieckiego) lub melting pot (z angielskiego) jak kto woli. Nam bardzo się to podoba, zachłystujemy się wręcz takim Zachodem jak Polacy wyjeżdżający z ojczyzny w latach głębokiego PRL. Wysiadamy przy Oxford Circus Stadion, razem z tłumem kluczymy podziemnym labiryntem i kiedy wreszcie wychodzimy na powierzchnię stykamy się z prawdziwym wielkomiejskim gwarem. Na Oxford Street jak zawsze widać nieprzebrane potoki ludzkie, na ulicy duży ruch, raz po raz na przystanku zatrzymują się czerwone autobusy double decker, są też obecne tradycyjne czarne taksówki i oczywiście czerwone budki telefoniczne. Wszystko to, co turystom kojarzy się z Anglią mamy na wyciągnięcie ręki. 

Przed rozpoczęciem shoppingu trzeba się posilić, bo od rana nic nie jedliśmy. Wybór nie jest trudny, bo już po kilku metrach zauważamy charakterystyczne logo restauracji McDonald’s. Kolejka oczywiście długa, ale obsługa uwija się bardzo sprawnie. Zrezygnowano z plastikowych tac, a posiłki podaje się gościom w papierowych torebkach (na wynos). Na poziomie 0 miejsc siedzących nie ma, ale na -1 już można znaleźć stolik i oddać się konsumpcji. Wybieram coś, co odkryłem podczas ostatniego pobytu w Londynie – kanapka Deli Spicy Veggie – nie jestem zbytnim entuzjastą mięsa, więc tutaj mogę zastąpić wołowinę kotletem sojowym z warzywami. Do tego frytki (niestety, w tej akurat restauracji nie było specjalnych „kraników”, z których do małych pojemniczków można było nabierać keczup lub sos barbecue) oraz mój ulubion shake bananowy, dostępny jedynie w UK, Holandii oraz Austrii. Jest przepyszny, polecam go gorąco każdemu! W Macu także kolorowo, sporo ludzi z siatkami i torbami z zakupami, ale nie ma potrącania się czy przepychania, ludzie są uprzejmi, uśmiechają się do siebie, niczym w USA. Tego brakuje mi w Polsce. 

Najedzeni fast foodem ruszamy na Oxford Street, na jednym z licznych stoisk z pamiątkami wybieram widokówki dla mojej siostry i jej męża oraz dla germanistki z LO – to już klasyka. Na szczęście mają też znaczki, więc nie będę musiał się o nie później martwić. Idąc korowodem pieszych podziwiamy angielską architekturę, znacznie inną od tej z naszych stron. Pierwsze kroki kierujemy do sklepu Primark – nie na wyrost powiem, że to Mekka wszystkich uwielbiających tanie zakupy. Jakość ubrań jest różna, ale kiedy kupuje się tak tanio, to nawet jeśli będziemy wkrótce wyrzucać dany ciuch, nie powinniśmy zbytnio żałować. Dział męski jest na pierwszym piętrze, trzeba przebić się do schodów ruchomych schowanych nieco w głębi sklepu. Czego tam nie ma? Asortyment mają bardzo szeroki, jednakże ze względu na nieustannie przebijające się tłumy możemy poczuć się przytłoczeni. Część garderoby leży na podłodze, część porozrzucana jest gdzie popadnie, a liczna obsługa w pocie czoła stara się ogarnąć ten bałagan. Kolejka do kasy gigantyczna, ale szybko się przesuwa, klienci wywoływani się do poszczególnych stanowisk przez system komputerowy. Zwraca uwagę fakt, że wszyscy sprzedawcy są kolorowi, jest sporo osób czarnej karnacji, spotkać można także młode kobiety w czarnych abayach, którym religia muzułmańska i względy kulturowe zabraniają odkrywania włosów i części twarzy. W Wielkiej Brytanii mają szansę na podjęcie pracy, w swoich ojczyznach zapewne byłoby to niemożliwe. Po primarkowym szaleństwie czas ochłodzić się nieco na zewnątrz, szybko się ściemnia, po drodze robimy krótką serię fotek z czerwonym autobusem w tle – z pojazdów patrzy na nas agent 007 James Bond – w końcu zaledwie dzień wcześniej światową premierę miał najnowszy film „Skyfall”. Czas odwiedzić brytyjskie sieciówki – River Island oraz TopMan. Wybór ubrań oczywiście szerszy niż w Polsce, w butikach kolorowo, ciekawe aranżacje wystawowe, dudni głośna muzyka, humor z minuty na minutę się poprawia, nie przeszkadza nam nawet padający deszcze, w końcu to Londyn. Praktycznie na każdym rogu spotkamy także hiszpańską Zarę i inne sklepy Inditexu. Mocno rozczarowuje za to szwedzki H&M, ich sklep na Oxford Street jest dość mały, wybór ubrań też pozostawia wiele do życzenia. 

Teraz trzeba nadrobić stracone kalorie, wchodzimy do dużego supermarketu sieci Marks & Spencer, sklep na ul. Marszałkowskiej to maleństwo w porównaniu z tym, co można zobaczyć w Londynie. W podziemiach jest olbrzymia część z jedzeniem, zaopatrujemy się w świeżo wypiekane słodkie pieczywo oraz napoje i grzecznie ustawiamy się w ogonku do kasy. Obsługa bardzo miła, pada standardowe „How are you?”, sprzedawcy życzą miłego wieczoru i są niezwykle uśmiechnięci i pomocni. Nawet, jeśli to tylko chwyt marketingowy, to swoją rolę odgrywają nadzwyczaj dobrze. Czas na kolejny posiłek, teraz obowiązkowa wizyta w Starbucks Coffee. Mam okazję po raz kolejny degustować dyniową kawę Pumpkin Spice Latte, jest wyśmienita, czuć intensywny zapach przypraw korzennych; Wojtek wybiera zaś Strawberry Cream Frappuccino. Siadamy przy oknie i z góry obserwujemy ulicę, która powoli szykuje się do snu. Widać, że na chodnikach jest już znacznie mniej przechodniów, wkrótce zamkną się sklepy. Wypisuję kartki z pozdrowieniami i znów ruszamy w miasto.

Przyszedł czas na „zwiedzanie” – jak wspomniałem, to moja piąta wizyta w Londynie, poza tym nie jestem fanem muzeów i przyjechaliśmy na Wyspy w nieco innym celu – zatem czystego zwiedzania tutaj nie będzie. Ale symbol UK jakim jest Big Ben trzeba zobaczyć. Podjeżdżamy autobusem do Piccaddilly Circus, kolorowe neony zdają się nas atakować, są na fasadzie niemal każdego budynku na placu. Na jego środku dumnie pręży się posąg Erosa, pamiątkowe fotki i na moment odwiedzamy jeszcze salon z souvenirami Cool Brittannia – w środku znajdziemy kabriolet pomalowany na wzór brytyjskiej flagi Union Jack, a na półpiętrze czeka na nas tradycyjna czerwona budka telefoniczna. Wyśmienite warunki do zrobienia zdjęcia. Przeglądamy pamiątki, wybór jest niesamowity, można się zatracić i wydać fortunę – decyduję się skromnie tylko na znaczek „Keep Calm And Carry On”, który robił furorę podczas lipcowej olimpiady w Londynie. Ponownie wsiadamy w czerwony autobus i mkniemy ku nabrzeżu Tamizy. Wysiadamy przy London Eye, ta nowoczesna konstrukcja na kształt „diabelskiego młyna” jeszcze się kręci i oferuje żądnym wrażeń turystom wspaniałe widoki na panoramę nocnego Londynu. W górze widać startujące z lotniska London City samoloty, a my przechodzimy przez most i podziwiamy zegar Big Ben oraz brytyjski parlament. Budynek jest monumentalny, swoim rozmiarem robi spore wrażenie, chociaż i tak nic nie pobije gmachu rumuńskiego parlamentu, który widziałem w Bukareszcie tydzień wcześniej.

Ale, ale, na nas już czas, wybiła godzina 21, pora zbierać się na Soho i poimprezować. Po drodze jeszcze krótka wizyta w McDonald’s, zmieniamy nieco garderobę, przepakowujemy nasze rzeczy i ruszamy śmiało przed siebie. Przed klubami stoją „naganiacze”, którzy zapraszają gości do środka. Zbliża się Halloween, więc na ulicach można spotkać dużo oryginalnie przebranych ludzi. Jeśli będziecie chodzić pieszo po Londynie, to radzę uważać na ruch lewostronny – do tego naprawdę niesamowicie trudno jest się przyzwyczaić. Dobrze, że na jezdni są często wypisane instrukcje typu „Look left”, „Look right” czy też „Look both ways”. To bardzo pomaga niezorientowanym. I jeszcze jedno – dla osób pozostających w UK na dłużej niezbędna jest „przejściówka” do kontaktu – w UK i Irlandii inaczej zbudowane są gniazdka elektryczne i w przeciwnym wypadku nie skorzystamy z nich. 

Po kilku minutach spaceru w rozkrzyczanym tłumie wśród indyjskich rikszarzy oferujących transport zmęczonym klubowiczom docieramy na miejsce – G-A-Y Bar już jest wypełniony po brzegi, ale by wejść do środka trzeba jeszcze przejść kontrolę bezpieczeństwa – pracownik ochrony „obmacuje” gości i sprawdza zawartość ich torebek. Wchodzimy do środka, z głośników i telebimów śpiewa do nas Rihanna. Lokal ten jak nazwa sugeruje bardziej działa jako bar/pub niż jako klub, więc radzę nie spodziewać się tam tańczących na parkiecie, raczej to miejsce na before party, gdzie można przy drinku porozmawiać ze znajomymi i pokołysać się do dźwięków muzyki pop. Parę minut po północy przenosimy się kilka ulic dalej do Late, w kolejce do wejścia staliśmy ponad 30 minut! Z G-A-Y Bar zabrałem różowe flyery, które upoważniają nas do darmowego wejścia do klubu. Kolejna kontrola bezpieczeństwa, szatnia i wreszcie można pohasać na parkiecie. Tutaj także nie uświadczymy profesjonalnego DJ’a, a muzyka jest prezentowana w formie teledysków , które wyświetlane są na licznych ekranach plazmowych. Ludzi jest naprawdę sporo, ale ich aparycja nieco odbiega od tego, co widzieliśmy w ciągu dnia na Oxford Street, nie spotkamy tutaj wymuskanych i wystylizowanych ludzi, atmosfera raczej luźna, co w porównaniu z berlińskim Felixem czy starą warszawską Utopią jest aż dziwne i nienaturalne. Tak, najwidoczniej lubię bawić się w zblazowanym towarzystwie, stanie na parkiecie i sączenie cedrowego piwa to nie w moim stylu. Ciii, ale nie będę już więcej narzekać, w końcu to spore urozmaicenie i oderwanie się od szarej polskiej rzeczywistości. Miło było pobawić się do „Call My Name” Cheryl Cole, „Wannabe” Spice Girls czy „Everybody” Backstreet Boys. Przypomniał mi się także ulubieniec nastolatek z pierwszej edycji brytyjskiego talent show „Pop Idol” Gareth Gates i jego utwór „Spirit In The Sky” – ach, kiedy to było, chyba jeszcze czasy LO. Ta noc jest o godzinę dłuższa ze względu na zmianę czasu, możemy więc pobawić się nieco dłużej. Z zegarkiem w ręku na około 1,5 h przed odjazdem naszego easyBusa z okolic Baker Street opuszczamy lokal i kierujemy się do Oxford Street. Ulica jest niesłychanie długa, korzystamy po raz kolejny z czerwonego autobusu, nasze bilety są ważne do 04:30, a o tej porze będziemy już na lotnisku Stansted. Po kilku minutach jazdy wysiadamy w okolicach Marble Arch i spacerkiem przez nocny Londyn docieramy na przystanek busa. Pomarańczowy van już stoi, kierowca sprawdza bilety i wpuszcza nas do pojazdu, tym razem nie ma wielu chętnych, oprócz nas busem jadą jeszcze 4 osoby. W autobusie jest bardzo zimno i to nie zmieniło się przez całą drogę, podróż trwała około 70 minut. Kiedy wysiadamy przed terminalem czujemy przeraźliwe zimno i szybko wbiegamy na górę do terminala w poszukiwaniu automatów z gorącymi napojami. Większość kawiarni jest jeszcze zamknięta, bo i pora jest drakońska – 04:20. Z opresji ratuje nas market SPAR, w którym za 1,49 funta można skorzystać z samoobsługowego ekspresu i przygotować sobie kawę, herbatę czy czekoladę. Szukamy wolnego miejsca, co graniczy z cudem, bo mimo bardzo wczesnej pory dużo ludzi jest już w hali lotniska, sporo z nich nocowało i jeszcze śpi, przed odprawą bagażową Ryanair ogromne kolejki. Nic dziwnego, skoro to ich główna baza w UK i większość lotów wyrusza w okolicach 6 rano w swój pierwszy rejs. Znajdujemy wolne miejsca przy stanowiskach z komputerami, gdzie za opłatą chętni mogą skorzystać z Internetu czy wydrukować karty pokładowe i spożywamy smaczne angielskie śniadanko. Wprawdzie w warunkach lotniskowych o jajecznicy na bekonie, fasolce, tostach i herbacie z mlekiem możemy jedynie pomarzyć, ale planując nasz ekspresowy wyjazd w trybie „low cost” oczywiście liczyliśmy się z tego typu niedogodnościami.

Nadchodzi czas kontroli bezpieczeństwa, otwartych jest sporo stanowisk, kolejka szybko przesuwa się naprzód, nie mamy ze sobą żadnych podejrzanych substancji i sprawnie przechodzimy do hali odlotów. Mijamy kilka sklepów wolnocłowych i zajmujemy miejsce w oczekiwaniu na wyświetlenie numer gate’u, z którego odbędzie się nasz odlot na lotnisko w Modlinie o godz. 06:40. Przez halę przewijają się kolejni podróżni, wkrótce podążamy ich śladem do wyjścia numer 32. Okazuje się, że jest ono dalej niż nam się wydawało i aby tam dotrzeć trzeba skorzystać ze specjalnego pociągu. Tutaj spotykamy także wielu Polaków odlatujących do ojczyzny. Mimo wczesnej pory samolot ma rewelacyjne obłożenie, ku naszemu przerażeniu jest także sporo rodzin z małymi dziećmi, a to chyba najgorsze, co może Cię spotkać na pokładzie. Przyznam szczerze, że płaczące, krzyczące i biegające po pokładzie dzieci to istna katorga, gorszy może być chyba jedynie otyły pasażer siedzący na sąsiednim siedzeniu. Oczywiście przed bramką do wyjścia już uformowała się stosowna kolejka, ale boarding zaczyna się kilka minut później i o dziwo idziemy praktycznie bezpośrednio do samolotu, który stoi zaparkowany na płycie tuż za wyjściem z terminala. Przy wejściu załoga prosi o okazanie karty pokładowej i można zająć miejsca, tym razem siadamy w tylnej części samolotu po lewej stronie. Kabina powoli się wypełnia, kilka słów od personelu pokładowego, tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa i błyskawicznie wzbijamy się w niebo. Słońce właśnie wstaje, niebo jest różowe, pięknie widać zieloną Anglię z góry. Pogoda dopisuje, nie ma żadnych turbulencji, a cabin crew chwilę po starcie rozpoczyna swój serwis sprzedażowy. Na szczęście panowie z CC nie są zbyt nachalni i nie krzyczą do mikrofonu tak jak ich koleżanki na locie do Londynu, widać jeszcze się nie rozbudzili. Po około 2 godzinach lotu przyziemiamy lekko w Modlinie, a dokoła nas zima w pełni. Warsaw welcome to!

Ciao Napoli, Salut Bucuresti! / 18.10.2012 - 22.10.2012




Wreszcie nadszedł dzień rozpoczęcia kolejnej wyczekiwanej wycieczki. We wrześniu nie miałem okazji przecierać nowych szlaków, więc z tym większym utęsknieniem odliczałem dni do kolejnej wyprawy. Tym razem trasa przedstawia się następująco:

Warszawa – Berlin Schönefeld (przejazd autokarem Polski Bus)
Berlin Schönefeld – Neapol (przelot linią easyJet)
Neapol – Bukareszt Otopeni (przelot linią Blue Air)
Bukareszt Otopeni – Berlin Tegel (przelot linią Lufthansa)
Berlin Hauptbahnhof – Warszawa (przejazd pociągiem EC BWE)


Cała wycieczka rozpoczęła się w czwartkowy wieczór o godzinie 23:00 na pętli autobusowej Metro Wilanowska, skąd odjeżdża obecnie znaczna część autokarów Polskiego Busa. (Ważne info dla pasażerów: Od 3. października autokary w kierunku Gdańska odjeżdżają z peronu na stacji metra Młociny, by ominąć korki tworzące się w centrum Warszawy.) Planowanie wycieczki na tej trasie zacząłem jednak znacznie wcześniej, bo jeszcze w styczniu tego roku. Trasa nieco nietypowa, Włochy i Rumunia są bowiem kulturowo zupełnie innymi krajami, ale te właśnie destynacje od dawna chodziły mi po głowie, a skoro udało mi się wypracować odpowiedni i atrakcyjny cenowo plan przemieszczania się między poszczególnymi miastami, to pomyślałem, że warto zrealizować ten pomysł. 

Neapol pamiętam jeszcze z planszy gry Eurobusiness, na której oprócz Rzymu i Mediolanu widniała też nazwa tego południowowłoskiego miasta. O Bukareszcie słyszałem zaś co nieco od rodziców, którzy w zamierzchłych czasach PRL wybrali się pociągiem na wczasy do Bułgarii i mieli okazję przejeżdżać przez miasto. Pociąg zatrzymywał się na dworcu w środku nocy a na peronie tłoczyły się istne hordy Rumunów i Cyganów handlujący „mydłem i powidłem”. Z domu rodzinnego pamiętam drewnianą skrzynkę na zdjęcia z napisem Bucureşti. Oczywiście z biegiem czasu dowiedziałem się, że Neapol to ojczyste miasto pizzy rządzona przez mafię zwaną „camorra”, zaś na Bukareszcie ciąży piętno komunistycznego reżimu Nicolae Ceausescu i związanej z tym monumentalnej architektury. Postanowiłem zatem zweryfikować posiadaną wiedzę i ruszyłem w drogę.

Mocno zaskoczyła mnie frekwencja w autokarze Polskiego Busa przy stacji metra Wilanowska. Już na pierwszym odcinku w autobusie był niemal komplet pasażerów, w Łodzi o wolnym miejscu obok można było tylko pomarzyć. Sporą część podróżnych stanowili cudzoziemcy z Erasmusa, którzy wybierali się na wypad do niemieckiej stolicy. Za szybami noc, szybko udało mi się zasnąć i przebudzałem się praktycznie jedynie na postojach w Łodzi, Poznaniu i przed polsko-niemiecką granicą. Na szczęście wbrew temu, co przeczytałem dzień wcześniej na forum internetowym, kierowca nie zatrzymywał się w osławionej gminie Torzym i ominęło mnie spotkanie z kelnerką Shazzą oraz przymusowy godzinny postój. Co za ulga! ;) Na lotnisko Berlin-Schönefeld docieram około 8 rano, kilka minut na poranną toaletę i idę ustawić się w kolejce do odprawy na mój lot do Neapolu. W pomarańczowym terminalu lotniska ruch jak w ulu, do kontroli bezpieczeństwa wije się kilkudziesięciometrowa kolejka, z głośników płyną komunikaty, by podróżni korzystali także ze stanowisk w głównej części terminala. Na szczęście kolejka do nadania bagażu jest wręcz minimalna i błyskawicznie zostawiam tam moją walizkę. Tak, kolejny raz nie spakowałem się w bagaż podręczny i przepłacam, tak to już ze mną jest. Inna sprawa jest taka, że wciąż nie dorobiłem się walizki kabinówki – może z okazji urodzin sprezentuję sobie coś takiego? Byłoby to z pewnością bardzo przydatne.
Teraz kolej na kontrolę bezpieczeństwa, kolejka już nieco się rozładowała, pasażerowie bardzo sprawnie są sprawdzani przez pracowników lotniskowej ochrony. Skrupulatne Niemki nakazują wielu osobom włożyć bagaż do sizera i przypominają, że na pokład samolotów easyJet można wziąć tylko jedną sztukę bagażu podręcznego. Jak ja nie lubię oglądać tego pakowania damskich torebek do walizek, zawsze ten sam scenariusz, niezależnie od lotniska. Ja rozumiem, że miejsce w luku nad siedzeniami jest ograniczone, ale to naprawdę wiele nie zmieni, jeśli dziewczyna na moment kontroli schowa tę torebkę do kabinówki, a zaoszczędzimy stresu wielu pasażerkom ;)

Na zewnątrz jest piękna pogoda, berlińskie lotnisko jest mocno pobudzone, widać, że konieczna była budowa nowego portu lotniczego BER. Szkoda, że jego oficjalne otwarcie wciąż jest opóźniane i nikt nie wie, kiedy będzie można cieszyć się z oddania do użytku nowego terminala. Teraz pora na smaczne śniadanko w Cafe Marché, dookoła słyszę dużo Polaków, o dziwo na moim locie nie dostrzegłem nikogo, jest za to pod dostatkiem Włochów i mała garstka Niemców. Boarding odbywa się bardzo sprawnie, w okolicy nie ma małych dzieci, wszystko przebiega bez zakłóceń i po dość długim kołowaniu mogę podziwiać po raz kolejny niebo nad Berlinem. Sam lot trwał około 2 godzin, zatopiłem się w lekturze francuskich słówek, do rzeczywistości przywołał mnie dopiero komunikat kapitana, że właśnie przelatujemy nad chorwackim wybrzeżem. Wyjrzałem za okno i moim oczom ukazał się bajkowy wręcz krajobraz. Planuję, że w roku 2013 to będzie mój kolejny cel, na Bałkanach dotąd nie byłem. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy już na terenie Włoch, pilot rozpoczyna zniżanie do lądowania na lotnisku Napoli Capodichino, z okien Airbusa 319 podziwiam Wezuwiusza i w samo południe mogę wreszcie powiedzieć „Ciao, Napoli!”. Na zewnątrz piękna pogoda, jest około 25 stopni Celsjusza, podczas gdy tego dnia w Warszawie jest zaledwie kilka stopni powyżej zera i deszczowa aura. Pożegnalny uśmiech i „arrivederci” dla sympatycznej cabin crew, kilka stopni po schodkach i wsiadam do autobusu, który zawozi pasażerów do terminalu. Jesteśmy we Włoszech i na bagaże trzeba będzie sporo poczekać, za to zachwycam się bardzo interesującą taśmą, na której podawane są bagaże dla podróżnych. Otóż jest ona kolorowa i przypomina ruletkę w kasynie – czyżby subtelne nawiązanie do neapolitańskie camorry? 


Wreszcie odbieram walizkę, moja wypada jako druga w kolejności, nie muszę zatem wstrzymywać oddechu, bo po przygodach na Ibizie to dla mnie najbardziej ekscytujący i stresujący punkt programu. Po wyjściu z hali przylotów szybkim krokiem docieram na przystanek autobusowy zlokalizowany praktycznie tuż przed wejściem na lotnisko. Pasażerów jest sporo, więc do odjeżdżającego właśnie AliBusa nie zdążę się już zabrać i czekam na kolejny kurs do Stazione Centrale – tak nazywają się chyba wszystkie większe stacje we Włoszech. Bilet w cenie 4 euro można kupić u specjalnego lotniskowego biletera, który wpuszcza podróżnych do autobusu. W środku jest ciasno, ale udaje mi się zająć miejsce siedzące i wkrótce ruszamy do centrum Neapolu. Autobus powoli przemierza ulice, urzeka mnie włoska architektura, kolorowe, w przeważającej większości pomarańczowe domki, charakterystyczne okna z żaluzjami, balkony oraz zwisające z nich pranie. Niewątpliwie ma to swój urok. Mógłbym godzinami wpatrywać się w tego typu obrazki. Praktycznie na każdym rogu znajduje się małe bistro, można zjeść pizzę i inne smakołyki, napić się prawdziwej kawy i delektować croissantem. Uwaga – jeśli chcemy usiąść przy stoliku na zewnątrz, to trzeba przygotować się na większy wydatek, bo cena zmienia się w zależności od miejsca konsumpcji. Najtaniej jest przy barowej ladzie, tak też espresso co rano piją Włosi, jest dość głośno, w powietrzu czuć aromat świeżo zmielonej kawy i słychać stukanie filiżanek – polecam gorąco, to naprawdę niepowtarzalny klimat!
Mój hotel znajduje się ok.10 minut drogi od Piazza Garibaldi, centralnego placu w Neapolu. W mieście jest niesamowicie głośno, Włosi są znani z tego, że to „krzykacze”, mają specyficzny akcent i wydaje się, że cały czas są bardzo przejęci i czymś podekscytowani. Oprócz przechodniów na ulicach można spotkać mnóstwo Murzynów, którzy handlują wszelkiego rodzaju podróbkami – zaczynam się domyślać, dlaczego tak dużo Włochów może pochwalić się torebkami od Louis Vuitton, koszulkami Lacoste czy paskami D&G. Towar na pierwszy rzut oka wygląda całkiem nieźle, więcej na ten temat nie powiem, bo nie przyglądałem się bardziej dokładnie towarom w obawie przed natrętnymi namowami do zakupu, a tych nie miałem w planach. Pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że owi sprzedawcy z Afryki nie są nachalni, nie narzucają się przechodniom, a jedynie stoją na chodnikach ze swoimi kramami od rana do nocy. Przechadzając się po Neapolu wypatrzyłem, że dla zaprzyjaźnionych ulicznych sprzedawców, ale już raczej tych rodem z Włoch – np. gazeciarzy czy pań z kwiatami, którzy mają swoje stragany nieopodal kawiarni, kelnerzy na tackach przynoszą kawę czy przekąski – coś a la dostawa na zamówienie. Odrębną kwestią jest ruch uliczny – myślę, że to niezły trening przed wypadem do Indii. Wprawdzie obecna jest sygnalizacja świetlna, jednak nie znaczy to, że kierowcy, a zwłaszcza użytkownicy tak lubianych w Italii skuterów, dostosowują się do przepisów ruchu drogowego. Na ulicach panuje chyba o każdej porze oprócz poranka ruch jak w ulu, korki są dość spore i przeprawa przez miasto przyprawia o ból głowy, zwłaszcza jeśli towarzyszy jej trąbienie klaksonów i wyzwiska kierowców. Pieszy w starciu z właścicielem pojazdu nie ma żadnych szans, trzeba uważać nawet na wyznaczonych przejściach, bo nagle tuż przed nogami może minąć nas skuter. Zapamiętałem szczególnie jedno bardzo nietypowo usytuowane skrzyżowanie z ulicami biegnącymi pod skos. Nawet jeśli pieszy miał zielone światło, to w tym samym czasie skręcać mogli także kierowcy z dwóch stron pod kątem ostrym – przejście przez tą ulicę było nie lada wyzwaniem, w drodze powrotnej zmieniłem nieco trasę, by je ominąć, bo nie chciałem zostać rozjechanym przez impulsywnych kierowców z południa Włoch. Samo miasto przypadło mi do gustu, jak już wspomniałem urzeka zabudowa i nawet wypadające z koszty ulicznych śmieci można jakoś mieszkańcom tego urokliwego miejsca wybaczyć. W poprzednich latach Neapol miał spore problemy z wywozem śmieci, teraz sytuacja się już znacznie poprawiła. Wieczorem skierowałem moje kroki do neapolitańskiego portu, okazało się, że czeka mnie całkiem długi spacer, ponieważ nie korzystałem z komunikacji. Port jest duży, z parkingu można podziwiać luksusowe promy i statki wycieczkowe, które zawinęły do Neapolu. Dużo statków płynie na Sycylię i inne wyspy w basenie Morze Śródziemnego, są także kursy do Tunezji. Nie należy się zatem dziwić, że w tej okolicy jest tak dużo imigrantów z Afryki, to jedno z najbliższych im geograficznie miast. Niestety, ze spaceru wzdłuż Zatoki Neapolitańskiej tego wieczora nic nie wychodzi, gdyż cały port i jego otoczenie są otoczone wysokim płotem i siatką, nie sposób przedostać się dalej. W drodze powrotnej nabywam tradycyjnie pocztówki, znaczki i robię większe zakupy w supermarkecie – takie tradycyjne włoskie specjały jak makarony, pomidory w sosie itp. 

Kolejny dzień wita mnie pięknym słońcem, które pojawiło się na hotelowym dziedzińcu. Aż chce się wyjść na miasto i poczuć ten niepodrabialny klimat. Przechadzam się główną arterią Neapolu i widzę, jak miasto budzi się do życia. W Cafe Vogue zamawiam uno cappuccio i brioche, na białej piance na powierzchni kawy barista czekoladą w płynie rysuje uśmiechniętą buźkę – i jak tu nie lubić Włochów? Ruszam spokojnym spacerkiem ku nabrzeżu, po drodze mijam wiele Włoszek niosących duże torby z zakupami. Tym razem moja trasa wiedzie przez najstarszą część miasta, podziwiam z zewnątrz liczne kościółki i placyki. W końcu docieram do zamku królewskiego, wygląda bardziej jak warowna twierdza, przed główną bramą sesję fotograficzną robią sobie nowożeńcy, tuż obok na parkingu zbierają się goście. Idąc kilka metrów dalej przechodzę przez piękny zielony park z bujną roślinnością i podziwiam błękit morza oraz nieba i Wezuwiusza na horyzoncie. Góra złowieszczo góruje nad miastem i przypomina o spustoszeniu w Pompejach setki lat temu. Na wizytę w tamtejszym parku archeologicznym nie mam czasu, kieruję się dalej do małego portu, gdzie cumują motorówki, mniejsze jachty i kutry rybackie wypływające na wody Zatoki Neapolitańskiej. Tak, Goethe miał rację w swoim cytacie „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, piękno okolicy urzeka – jednak nie czas na umieranie, pora iść dalej. Przechadzam się nadmorską promenadą, po przejściu dłuższego odcinak roztacza się przede mną niesamowity krajobraz na miasto i jego okolice. Słońce góruje na niebie, jest upalne lato, mogę się ogrzać i na moment zapomnieć o tym, że już wkrótce powrót do zimnej Europy. Po spacerze jeszcze tylko posiłek, tym razem wizyta w restauracji McDonald’s. Niestety, akurat skończyły się shaki o smaku cappuccino, delektuję się za to podwójnym cheeseburgerem i powoli wracam w stronę hotelu. Po drodze zahaczam jeszcze o gmach galerii i opery, ta pierwsza przypomina mi do złudzenia Mediolan. Odbieram z hotelu moją walizkę i idę na przystanek AliBusa w pobliżu dworca kolejowego. Wcześniej w kiosku tabacchi kupiłem bilet na przejazd, nie muszę stać w kolejce, by kupić go u kierowcy.

Około 30 minut później jestem już w terminalu lotniska Capodichino, do otwarcia odprawy jeszcze trochę czasu, największa kolejka jest przy stanowisku linii Austrian do Wiednia, sporo turystów wraca ze zorganizowanej wycieczki, kolejka zakręca kilka razy. W hali spostrzegam młodą dziewczyną z bardzo ciekawym t-shirtem. Jest biały, a na nim widniej czarny nadrukowany telewizorek z logo Chanel i napis u góry „We’re watching Cocco Channel” – świetna zabawa modą. Dokładnie tak on wygląda. Na monitorach pojawia się informacja, przy którym stanowisku będzie odbywać się odprawa biletowo-bagażowa tanich rumuńskich linii BlueAir. Zasada jest taka – im wcześniej, tym lepiej. Za mój bilet ze wszystkim opłatami zapłaciłem około 100 zł, a kupowałem go w styczniu. Okazuje się, że będzie sporo pasażerów, wśród nich typowe Cyganichy z bazaru, ale też i włoscy fashioniści oraz rumuńska klasa średnia. Mój polski paszport zdaje się wyróżniać na tle rumuńskich i włoskich dowodów osobistych, budzi też niemałą konsternację na celniczce już w Bukareszcie. Rumunia jest już w Unii Europejskiej, jednak nie znajduje się jeszcze w strefie Schengen, dlatego też przed wylotem i po nim konieczne są kontrole dokumentów. Lotnisko w Neapolu robi na mnie bardzo dobre wrażenie, chociaż właściwie każdy nieco większy port lotniczy na świecie wygląda podobnie. Boarding rozpoczyna się o czasie, wsiadamy do autobusu przy gate 13 i kilka chwil później jesteśmy już na schodkach prowadzących na pokład B-737. Załoga wita większość pasażerów po rumuńska, ale do mnie po obejrzeniu paszportu stewardessa mówi „Hello” ;) Przy odprawie dostałem miejsce 13D – no nieźle, myślę sobie – zazwyczaj linie lotnicze rezygnują z tego pechowego rzędu, ale nie tutaj. Akurat trafia mi się miejsce przy przejściu ewakuacyjnym, to mój drugi raz, kiedy mam okazję zajmować taką pozycję. Nie jest to zbyt komfortowe, ale mam więcej miejsca na nogi a dodatkowo siedzę przy przejściu, więc podziwiam pracę załogi z bliska. Dla pasażerów w rzędach ewakuacyjnych jest przewidziany specjalny briefing, poza mną wszyscy znają rumuński, więc pozostaje mi zadowolić się tą wersją językową. Na szczęście wszelkie informacje znajdują się także w języku angielskim na specjalnych instrukcjach w kieszeniach foteli. Samolot szybko się zapełnia, ale są pojedyncze wolne miejsca, startujemy, kiedy słońce zaczyna zachodzić, kierujemy się nad Morze Śródziemne, by potem zawrócić. Lot jest bardzo łagodny, zero jakichkolwiek turbulencji, ale też brak jakichkolwiek informacji z kokpitu. Szkoda, bo zawsze miło usłyszeć jest głos kapitana czy pierwszego oficera. Samolot mocno zdezelowany, wcześniej używała go tania włoska linia AirOne. Lądujemy o godzinie 21 czasu lokalnego na lotnisku im Henri Coanda w Bukareszcie, po wylądowaniu trzeba przestawić wskazówki zegarka, bo to inna strefa czasowa. 

Kontrola paszportowa jest błyskawiczna, szybko odbieram także mój bagaż rejestrowany. Do odjazdu autobusu do centrum mam jeszcze pół godziny, w terminalu dostrzegam supermarket Billa i tam postanawiam zrobić małe zakupy spożywcze na kolację. Ceny niemal takie same w jak w Polsce, ale asortyment się trochę różni od naszego. Mają o dziwo świeżo wypiekane pieczywo, jest chyba prosto z pieca mimo wieczornej pory. Wychodzę przed terminal, akurat odjeżdża autobus do Gare du Nord, w kasie nabywam specjalną kartę z chipem, która gwarantuje mi przejazd na 2 kursy. Aby ją aktywować, trzeba po wejściu do pojazdu odpowiednio przyłożyć ją do czytnika, ponieważ moja karta złowrogo zapiszczała i zaświeciła się czerwona lampka, z pomocą od razu rzucili się pani w średnim wieku i młody chłopak, byłem pozytywnie zaskoczony taką reakcją. Podziękowałem za pomoc, ponowne przyłożenie karty bliżej aparatu pomogło i bezpiecznie mogłem dojechać do centrum. Po drodze mijaliśmy nieczynne lotniska BBU Baneasa, na którym to kiedyś lądowały samoloty WizzAir i BlueAir, ale od dłuższego czasu port jest zamknięty ze względów operacyjnych. Jest późno, kiedy wysiadam na centralnym placu miasta Piata Unirii. Nawet nie zdążyłem wyjąć mapy, a już w autobusie oferuje mi pomoc współpasażerka i objaśnia, jak mam trafić pod podany adres. Dzięki niej nie muszę błądzić i od razu jestem na dobrej drodze do hotelu. W centrum bardzo dużo młodych ludzi – kolejny szok – wszyscy są bardzo odpicowani, tak jak lubię! ;) Po Rumunii tego bym się nie spodziewał, a tu taki numer. Przy placu znajduje się duża galeria handlowa, logo sklepu Bershka rozświetla całą okolicę. 15 minut później jestem już w hotelu, okolica może nie jest zbyt piękna, ale samo hotel na pewno jest wart swojej ceny. Pokój świetnie wyposażony i nowocześnie urządzony, po wieczornej toalecie zapadam w sen, by rano wstać skoro świt na śniadanie i zobaczyć, ile się da przed odlotem Lufthansą do Berlina. 

Rano za oknem dość szaro, ale najważniejsze jest to, że nie pada. Po pożywnym śniadanku przy rumuńskiej telewizji śniadaniowej (ten język to dla mnie miks francuskiego z rosyjskim) wybywam na miasto – cel numer jeden to słynny na całą Europę parlament, którego budowę zlecił rumuński dyktator Nicolae Ceausescu. Gmach widać już z daleka, przed nim znajdują się olbrzymie fontanny, a do „domu ludu” prowadzi aleja wysadzana drzewami. Akurat w tym dniu odbywa się tam bieg dla mieszkańców miasta, coś w stylu „Run Warsaw”, na placu przed parlamentem zbierają się pierwsi uczestnicy. Wracam do Piata Unirii, w McDonald’s zamawiam tosta z salami (u nas niedostępny w menu śniadaniowym) i cappuccino. Ceny wręcz identyczne jak w Polsce. Pod placem znajduje się stacja metra, na której krzyżuję się dwie linie podziemnej kolejki. Nabywam całodzienny bilet za 6 RON i wchodzę do podziemia. Stacje głębokie, jest dość szeroko, sporo miejsca a schody ruchome pędzą w dół ze sporą prędkością. Nic chyba jednak nie pobije tych w Pradze i Moskwie! Wysiadam na stacji o miłej dla ucha nazwie Aviatoril i pieszo udaję się trotuarem ku Łukowi Triumfalnemu. Jest nieco uboższy od paryskiego oryginału, ale może się podobać. Żałuję, że jest nieco poza miastem, bo taka perełka architektury przydałby się w centrum, które delikatnie mówiąc jest szare i bez wyrazu. Nie mogę powiedzieć, że jest brudne, ale po prostu brzydkie. To, co miałem w planach zobaczyć, zaliczyłem, z czystym sumieniem wracam do hotelu po bagaż i odjeżdżam na lotnisko autobusem 838. Akurat rozpoczyna się odprawa na mój lot, kolejka jest mała i dostaję wydrukowaną kartę pokładową. Przy okazji pani z obsługi naziemnej komplementuje moje niebieskie soczewki. 

To mój pierwszy w życiu lot Lufthansą, jako germanofil już od dłuższego czasu nie mogłem się doczekać tej chwili. Lotnisko w porównaniu z miastem jest śliczne, udało mi się też znaleźć wreszcie kiosk z pamiątkami i znaczkami oraz skrzynkę pocztową, ponieważ na mieście tego rodzaju usług nie miałem okazji uświadczyć. Skrobnąłem jeszcze kilka słów do mojej germanistki, w automacie nabyłem kawkę i pyszny rumowy batonik o nazwie RON i udałem się do mojej bramki. Boarding o czasie, wejście przez rękaw, pasażerów mało, więc nie było problemu z zajmowaniem miejsc. Przed startem pilot informuje o pięknej pogodzie w Berlinie, szybko odrywamy się od ziemi i wkrótce rozpoczyna się serwis pokładowy – do wyboru kanapka z szynką lub serem oraz napoje. W specjalnym pudełeczku, na którym narysowano berlińskie zabytki, znajdują się też winogrona, serek, batoniki i miętowe cukierki do ssania. Mam to szczęście, że siedziałem w 4. rzędzie tuż za firanką, więc posiłek dostaję praktycznie jako pierwszy, w business class było pusto. W trakcie lotu kapitan informuje, że przelatujemy właśnie nad Krakowem – byłem nieco zdziwiony, że lecimy nad polskim terytorium. Punktualnie przed 17 lądujemy na lotnisku Berlin – Tegel. Kolejny raz kontrola paszportowa i trzeba trochę poczekać, aż na taśmociągu pojawią się bagaże z tego lotu. Tym razem celnicy nie trzepali mojej walizki, co z ulga! ;) Szybko autobusem TXL docieram do Beusselstrasse, tam przesiadka na S-Bahn do Landsbergerallee i już jestem w hostelu Generator. Lokalizacja w tej części Berlina jest nieprzypadkowa – noc to bowiem dla mnie gorąca impreza GMF w klubie Weekend na Alexanderplatz, a to całkiem niedaleko. 
Jeżeli tylko spędzam w Berlinie noc z niedzieli na poniedziałek, to wizyta w tym lokalu jest obowiązkowa - dwa piętra w wieżowcu ze znakomitą panoramą na miasto, świetna muzyka (na jednym poziomie pop, na drugim electro), dobrze ubrani ludzie - czego chcieć więcej? Zawsze wychodzę stamtąd, kiedy świta ;) Tym razem wieczór mijał pod hasłem After Party w związku z występem słynnej australijskiej aktorki Pam Ann, która podróżując po świecie wciela się w rolę stewardessy i opowiada o swoich przygodach na pokładzie. 25 i 26 listopada Pam Ann zawita także do Warszawy. I tym oto imprezowym akcentem zamykam niniejszą relację z podróży. Gute Nacht!