Shalom, Tel Aviv! / 10.07.2012 - 14.07.2012

Shalom! :] W grudniu korzystając z promocji PLL LOT (taryfa First Minute + brak opłaty za wystawienie etixa) nabywam bilet do Tel Avivu. Wyczytałem bowiem, że to miasto, które nigdy nie śpi, taki Nowy York nad Morzem Śródziemnym, odpowiednik hiszpańskiej Barcelony po drugiej stronie tego akwenu wodnego. Uwielbiam imprezowe klimaty, wyluzowaną atmosferę multi-kulti, cieszę się więc bardzo na wyjazd i przez pół roku odliczam dni do wyjazdu. Wreszcie nadchodzi ten dzień – 11 lipca wieczorem. Warszawa wciąż tkwi w upale, ale wieczorem jest znacznie lepiej. Lot jest nocny, Boeing 737-400 startuje bowiem z Okęcia dopiero o 22:55 jak przedostatni samolot przed ciszą nocną. Jak się okazuje, ma nieco egzotyczne towarzystwo, bo o podobnej porze startują nocne loty do Bukaresztu, Tbilisi i Kairu. Przed stanowiskami kontroli paszportowej tworzy się więc jedyna kolejka, bo do samej odprawy czy kontroli bezpieczeństwa specjalnie nie ma wielu pasażerów. Światła na lotnisku są mocna przygaszone, jest nienaturalnie cicho, mało odwiedzających, większość kiosków czy kawiarni już zamknęło swoje podboje. Myślałem, że skuszę się na jeden z nowych napojów w Coffee Heaven (które dla niewtajemniczonych jest na Lotnisku Chopina droższe niż w innych punktach w Warszawie – taka lotniskowa klasyka gatunku niestety), jednak pani informuje mnie, że już jest zamknięte. Niepocieszony dochodzę w okolice gate numer 15, tam jeszcze raz przed poczekalnią kontrola kart pokładowych. Wszystko u mnie w jak najlepszym porządku, więc teraz pozostaje tylko oczekiwać na boarding.
W specjalnie wydzielonej strefie na samym końcu terminala pasażerowie oczekują na lot LO151. Dominują obywatele Izraela, są też dwie grupki pielgrzymkowe Polaków z księżmi-przewodnikami. Tradycyjnie czuję się wyobcowany, widzę, że prawie nikt nie leci sam a w mojej kategorii wiekowej jestem jedyny – u mnie to już normalka. Przykro mi, że ludzie w moim wieku nie mogą czy też nie chcą pozwolić sobie na tego typu podróże, ale nic na siłę. Czas szybko mija i rozpoczyna się opóźniony o 10 minut boarding. Wejście do samolotu przez rękaw, a przy wejściu na pokład mała niespodzianka, bo leci z nami steward, którego zapamiętałem z lotu na trasie BUD-WAW w sierpniu zeszłego roku. Załoga pokładowa w Locie to niestety pracownicy w wieku (przed)emerytalnym, prezentujący swoje grnatowe mundurki rodem z PRL, nic ciekawego, doprawdy! Zawsze zastanawiam się, jak taka stewardessa będzie w stanie przeprowadzić ewakuację. Najmłodsze Stefki z Lotu widziałem na trasie SVO-WAW. Podróżujący nieco zaklinowali przejście, ale ja już zdołałem usadowić się na moim miejscu 7F przy oknie po prawej stronie, na początku kabiny. Czeka na mnie kocyk, poduszka i pompowany zagłówek z logo operatora PLAY. Miejsce pośrodku jest wolne a przy przejście siada młoda Żydówka – ma charakterystyczne rysy twarzy, pociągły nos i czarne włosy. Pora na moje ulubione zdanie „Personel pokładowy, proszę przygotować i zamknąć drzwi” – „Drzwi przygotowane i sprawdzone”. Chwilę później rozpoczyna się instruktaż bezpieczeństwa i startujemy. Pierwszy raz mam okazję startować w nocy z Warszawy, miasto wygląda pięknie, naprawdę mamy niezłą aglomerację. W oddali błyszczy Pałac Kultury i Nauki, widać wieżowce i elektrownie na Żeraniu. Po osiągnięciu wysokości przelotowej pora na serwis – w pierwszej kolejności swój posiłek otrzymują te osoby, które zamówiły wersję koszerną. W czarnych pudełkach stewardzi roznoszą im potrawy. Większość z nich jednak już śpi i nie jest zainteresowana konsumpcją posiłku. Dla reszty pasażerów przygotowano standardowe lotowskie bułki ze wszystkim, do tego oczywiście gorące i zimne napoje, biorę sok pomidorowy, białe wino i szybko uwijam się z bułką ;) Pora spróbować zasnąć, co oczywiście nie będzie łatwe, bo silniki pracują na całego. Wprawdzie światła w kabinie są przyciemnione, ale nadal nie śpię. Spoglądam na migające w dole światła i zastanawiam się, gdzie w danej chwili znajduje się samolot. Kapitan z kokpitu wcześniej poinformował nas, że lecimy nad Ukrainą. Ogromne połacie światła po około 3 godzinach lotu trafnie rozpoznaję jako Stambuł. Już niedaleko, teraz w dole widać tylko Morze Śródziemne. Pora na toaletę, chwilę później kapitan włącza sygnalizację zapięcia pasów i rozpoczynamy zniżanie do lotniska w Tel Avivie. Przez okno wciąż nic nie widać, bo cały czas lecimy nad wodą. Wreszcie zastępuje ostry skręt kadłuba w lewo i za oknami widać linię brzegową oraz pierwsze światła izraelskiej metropolii. Moim oczom ukazują się kolorowe neony, światła wieżowców i kolorowe lampy na pasie startowym. Lądujemy w Ziemi Świętej na lotnisku im. Ben Guriona, shalom!
Przez rękaw przechodzę do przestronnego terminala i przez ładnych parę minut kieruję się za oznaczeniami w kierunku kontroli paszportowej. Okazuje się, że kolejka jest dość spora, bo większość lotów do TLV przybywa w nocy, samoloty wracają bladym świtem do swoich macierzystych hubów. Przede mną w kolejce stoi prawdziwa mieszanka narodowości – są Brazylijki, Francuzi, Japończycy, Niemcy, Hiszpanie. Kolejki do poszczególnych stanowisk przemieszczają się nadzwyczaj szybko. Nadchodzi moja kolej, urzędnik z kontroli granicznej pyta o cel i czas wizyty i miejsce, w którym się zatrzymam. Pokazuję mu potwierdzenie rezerwacji, jest nieco zdziwiony, że przyleciałem sam na 3 dni, ale bez mrugnięcia okiem przepuszcza mnie dalej i na moją prośbę nie wbija mi stempla do paszportu. Z pieczątką z Izraela nie ma bowiem wstępu do większości krajów arabskich, paszport mam ważny jeszcze przez 6 lat, z pewnością będę chciał jeszcze polecieć do którego z krajów muzułmańskich lub przesiąść się np. na lotnisku w Doha, czemu miałbym więc zamykać sobie drogę do kolejnych podróży? Kiedy podchodzę do taśmy z bagażami, moja walizka akurat wysuwa się z sortowni, chwytam za nią i zdecydowanym krokiem zmierzam ku wyjściu „nothing to declare”, kiedy to podchodzi do mnie policjant i prosi o paszport – na pierwszej stronie mam z nim pieczątki ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, więc na nich skupia się jego uwaga. Potem spojrzenie na wizy do USA i Rosji, tym samym wydaję się dla niego podejrzany i zostaję zaproszony do specjalnego pokoju zwierzeń na przeszukanie walizki. Pan oznajmia, że szukają narkotyków. Trzepanie bagażu już wcale mnie nie dziwi, bo zawsze poza strefą Schengen moja walizka jest wybierana do wyrywkowej kontroli. Jak się dużo podróżuje, to najwyraźniej jest się w kręgu obserwacji służb specjalnych :-P Samo przeszukanie nie trwa długo, pan przegląda pobieżnie zawartość walizki, rozchyla kilka reklamówek i kosmetyczkę H&M, ale wszystko jest w porządku. Teraz pora na sporządzenie protokołu z przeszukania, który muszę podpisać, potrzebne jest także imię ojca i numer lotu – to taki gdyby kogoś z szanownych Czytelników to spotkało. Na deser pada sakramentalne „Welcom to Izrael, sir” i mogę opuścić posterunek straży granicznej. Wychodzę do obszernej hali przylotów, przed drzwiami na podróżnych czeka spory tłum, szkoda, że ja jeszcze nie doczekałem się, by ktoś po mnie wyjechał, ale taki już widać los samotnego podróżnika.
Mam jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu z lotniska do centrum miasta, zaglądam do kawiarni KAKAO, z zainteresowanie spoglądam na ceny, o których tyle nasłuchałem się przed wyjazdem – tak, są wysokie, Tel Aviv to jedno z najdroższych miast świata. Raz się żyje! Wychodzę przed terminal, mimo że jest już 5 rano, to na dworze wciąż jest ciemno – ale to inna szerokość geograficzna, więc tutaj słońce nie wschodzi latem tak wcześnie jak w Polsce. Uderza wilgotne i ciężkie powietrze, aż strach pomyśleć, co będzie w samo południe. Za 15 NIS kupuję bilet do miasta, zjeżdżam schodami ruchomymi na niżej położony peron i oczekuję na przyjazd kolejki, wzmacniam się o poranku ulubionym energetykiem Red Bull Sugarfree. Nowoczesny skład podjeżdża punktualnie, wraz ze mną do wagonu wchodzi dość sporo osób, nie zajmuję miejsca siedzącego, bo na następnej stacji HaHagana wysiadam. Stamtąd najbliżej mam do mojego hotelu Sun City Hotel na Allenby Street. Podczas jazdy dnieje, kiedy wysiadam po kilku minutach jazdy na zewnątrz jest już jasno i mogę ruszyć w kierunku miasta. Pierwsze wrażenie dość ponure, okolice centralnego dworca autobusowego to uboga i zapuszczona dzielnica, sporo śmieci na chodnikach, to typowo robotnicza okolica, o dziwo bardzo dużo czarnej ludności, czekają na busy, którymi najprawdopodobniej dojeżdżają do pracy. Moje pojawienie się budzi pewną konsternację, pewnie rzadko widzą tu białą osobę o tej porze paradującą z walizką. Przypomina mi się mój pochód z metra w Los Angeles do hotelu Carlton, kiedy to podróżowałem po USA z księżniczką Martą. Nie zapomnę chyba nigdy tego rozkrzyczanego tłumu Meksykanów w ich dzielnicy. Budynki w tej okolicy Tel Avivu są zdewastowane, opuszczone, brudne, po ulicach pędzą śmieciarki i służby porządkowe. Im bardziej zagłębiam się w miasto, tym lepiej, okolica staje się coraz bardziej zadbana, nowoczesna. Za skrzyżowaniem Allenby Street i Rothschild Boulevard możemy spodziewać już zupełnej cywilizacji. Po kilkuset metrach spaceru bez trudu odnajduję mój hotel, ale oczywiście jest jeszcze za wcześnie, by rozgościć się w moim pokoju. Dopiero co wybiła godzin a 6 rano, w przechowalni zostawiam więc bagaż i ruszam w kierunku Morza Śródziemnego, po drodze zatrzymuję się na kawę i ciastko. W samym Tel Avivie znajduje się bardzo dużo małych kafejek i sklepików oraz piekarni, które oferują swoje usługi 24 h na dobę, polecam, naprawdę warto korzystać. Jest dużo punktów z wyciskanymi sokami, przecierami, jogurtami czy lodami a także tanich knajp z typowymi dla tego kraju potrawami jak np. falafel. Sporą porcję dostanie się już nawet za 6 NIS, w bardziej eleganckim wnętrzu za taką przyjemność płaci się ok. 15 NIS. Za to uwaga na ceny innych artykułów w sklepach (także w supermarketach) – butelka litrowej wody mineralne to koszt ok. 8-11 NIS, soki owocowe 12 NIS, Coca-Cola w puszce 6 NIS, mały jogurt 5-8 NIS, batonik Snickers 6 NIS – ceny są kilkakrotnie wyższe niż w Polsce, na szczęście liczyć można dość łatwo, bo po złodziejskim kursie w kantorze (zdecydowanie polecam korzystanie z kart MasterCard czy Visa na miejscu – tam praktycznie wszędzie je akceptują – ważne – karta Maestro nie jest akceptowana, także w bankomatach nie działała) 1 PLN = 1 NIS (w przybliżeniu, wg kursu NBP 1 NIS = 0,86 PLN).
Z hotelu położonego przy jednej z głównych ulic Tel Avivu do plaży mam około 5 minut pieszo. Poranek na plaży jest niesamowity, już jest gorąco, ale miasto jeszcze śpi, na przepięknej promenadzie pojawiają się pierwsi śmiałkowie na jogging i rowerzyści – rower to jak się okazuje popularny środek transportu w tym mieście. Na centralnym placu stoi okazała fontanna, przechodzę przez jezdnię i zachwycam się monumentalnymi hotelami, są wszystkie światowe sieciówka, ale w jakże innym wydaniu, niektóre wręcz futurystyczne. Obok szeroka piaszczysta plaża z ciepłą i krystalicznie czystą wodą (uwaga – meduzy!), wieżyczkami dla ratowników rodem z serialu „Baywatch”, i specjalnymi zacienionymi altanami do opalania. Są też oczywiście płatne parasole i leżaki dla chętnych. Co kilkadziesiąt metrów przymierzalnie, toalety, małe i duże prysznice i źródełka zaopatrzone w wodę pitną dla spragnionych. Całość bardzo estetycznie wykonana, robi wrażenie. Palmy, egzotyczna roślinność, szum fal morskich, kocham takie klimaty – na dodatek za plażą jest lotnisko Sde Dov, stale można więc obserwować startujące i lądujące maszyny.
Kiedy słońce już na dobre pojawia się na niebie, upał staje się nie do wytrzymania, aż boję się pomyśleć, ile może być stopni, napoje są więc moim nieodłącznym towarzyszem wędrówki po mieście. Czas na mały shopping, na który udaję się do nowoczesnego centrum handlowego Dizengoff Center. Wszędzie można poruszać się pieszo, jest stosunkowo blisko i łatwo trafić w poszczególne punkty. Przed wejściem do gmachu standardowa na izraelskie warunki kontrola bezpieczeństwa, po okazaniu zawartości toreb i przejściu przez wykrywacz metali można już rozkoszować się tą okazałą galerią handlową. Jest ona zbudowana na zasadzie ślimaka, kolejne piętra wiją się jeden pod drugim, łatwo więc się zorientować, gdzie w danej chwili się znajdujemy. Sklepy to w większości standardowe sieciówka, także tutaj trwa sezon na wyprzedaże. Jest też i mój ulubiony McDonald’s, ale zestaw kosztuje 50 NIS, wolę więc spróbować kuchni lokalnej, tym bardziej nie w menu nie ma nic specjalnego.
Czas udać się do hotelu – wybiła godzin 13:30. Check-in przebiega bardzo sprawnie, mam pokój na trzecim piętrze z balkonem na ulicę, klimatyzacja i wi-fi w pokoju działają bez zarzutów, na śniadanie dostaje się vouchery do zrealizowania w pobliskiej Cafe Bielik, posiłki syte i smaczne, można wybrać spośród dwóch zestawów. Sam Tel Aviv nie ma wiele zabytków do zaoferowania, dla fanów architektury z pewnością ciekawym doświadczeniem będzie panujący tutaj styl Bauhaus. Po wrażenia religijne warto z pewnością udać się do Jerozolimy, ale ja nie jestem zwolennikiem turystyki pielgrzymkowej, zdecydowanie preferuję klimaty imprezowe, a miasto Tel Aviv określane jest jako Non-Stop City :)
Oprócz leniuchowania na plaży, gdzie furorę robiły zestawy do gry w ping ponga i bumerangi, polecam spacer do Jaffy – starej dzielnicy miasta, z malowniczo położonym portem oraz parkiem na wzgórzu, skąd można podziwiać panoramę miasta i wieżowce górujące na Tel Avivem. Niezapomniane widoki, polecam serdecznie!
Przed powrotem spędziłem na lotnisku sporo czasu, bo z uwagi na szabat dotarłem tam już po godz. 16 w piątek, a odlot do WAW był zaplanowany na 6 rano. Miałem ze sobą książkę i laptopa, więc jakoś zagospodarowałem sobie ten czas, szkoda tylko, że gniazdka elektryczne są w terminalu umieszczone jedynie przy podłodze, ale nie ma przy nich miejsc do siedzenia, ślęczałem więc na marmurowej posadzce. Nie ulega wątpliwości, że czułem się samotnie, niczym moja ulubienica Anja Rubik, która nie znosi lotnisk i stara się za wszelką cenę unikać rodzin z dziećmi. Tutaj fragment artykułu dla magazynu VIVA! z polską topmodelką. Odprawa rozpoczyna się 3 godziny przed odlotem, ok. 2:30 można już przechodzić przez pierwszą część „security”. Najpierw kartkują paszport, miałem pieczątki z krajów arabskich, więc pytano mnie o daty i cel podróży do Dubaju i Maroka, czy byłem tam sam, gdzie się zatrzymałem a na koniec standardowe pytanie, czy samodzielnie pakowałem bagaż. Po rozmowie dostaje się numer na bagaż i paszport (pierwsza cyfra oznacza status „potencjalnego zagrożenia ze strony pasażera” w sześciostopniowej skali – ja dostałem 5 na 6 – uważajcie, bo mogę być zatem niebezpieczny!), następuje skanowanie walizki w specjalnym urządzeniu, pracownik służb bezpieczeństwa po sczytaniu numeru zamieszcza odpowiednie adnotacje dotyczące zawartości bagażu w systemie, tak, by przy kolejnym stanowisku służby wiedziały, na co zwrócić uwagę. Kolejnym punktem jest przeglądanie zawartości walizek nadawanych do luku, bagaż rejestrowany jest sprawdzany za pomocą specjalnych urządzeń i przyrządów (jest np. plastikowa łyżka, do której przymocowywane są papierki najprawdopodobniej z substancjami chemicznymi wrażliwymi na materiały wybuchowe itp.) - mój check-in jeszcze nie był otwarty, zostałem poproszony o pozostawienie bagażu u obsługi i zgłoszenie się z paszportem, kiedy odprawa już będzie działać. Po około 20 minutach wróciłem więc do "punktu obsługi", dostałem mój bagaż, ale także i strażnika, którego zadaniem było dopilnowanie, bym nadał bagaż gdzie trzeba i zapewne też nie włożył innego przedmiotu do walizki :-P Ach, wszystko przez te pieczątki. Na szczęście potem już takich ekscesów nie było.
Na ostatniej kondygnacji lotniska jest klasyczna kontrola bezpieczeństwa, czyli prze wszystkim chodzi o bagaż podręczny, znów muskanie wszystkich przedmiotów białą chusteczką z proszkiem/płynem, ale atmosfera bardzo miła - tutaj pracowali akurat młodzi ludzie, około 20. roku życia, sprawdzająca mnie dziewczyna nuciła sobie jakąś piosenkę pod nosem. Potem już tylko kontrola paszportowa, panią tym razem nie interesowały zbytnio moje arabskie stempelki, spytała, czy życzę sobie pieczątkę z Izraela, ale odmówiłem tego prezentu i wbiła ją tylko na karcie pokładowej. Potem już tylko strefa duty free i boarding na poranny lot LO152 do WAW. Punktualnie o godzinie 9 lądujemy na Lotnisku Chopina…




Fashionista di Milano / 27.06.2012 - 28.06.2012

Ciao! Czerwiec tego roku wyjątkowo obrodził w wycieczki – w tym miesiącu dominuje słoneczna Italia. Niedawno była Piza, a teraz czas na włoską stolicę mody i biznesu, czyli Mediolan. To będzie moja druga wizyta w tym mieście, pierwszy raz byłem tam w lutym 2009 roku, to była moja pierwsza wizyta we Włoszech, miasto (a zwłaszcza tamtejsza moda i wyczucie stylu mieszkańców Lombardii) bardzo przypadło mi do gustu. Kiedy więc tylko pojawiła się informacja, że do Warszawy z Mediolanu Malpensa (MXP) będzie latać codziennie spółka-córka Alitalii – tania linia lotnicza AirOne – nie wahałem się ani trochę i w styczniu nabyłem bilet na ekspresowy dwudniowy wypad pod koniec czerwca na trasie WAW-MXP-WAW. To w zamierzeniu miał być taki prezent imieninowy, bowiem dzień po przylocie 29. czerwca świętowałem ;) Na rozruch nowej trasy w swojej siatce połączeń linia AirOne (nazwa ma dwa znaczenia, jest nie tylko angielska, lecz także włoska, bo „airone” znaczy „czapla”) linia zaproponowała pasażerom bilety w promocyjnej cenie 30 euro w dwie strony + 10 euro opłaty serwisowej za rezerwację. Tym oto sposobem stałem się posiadaczem biletu i pozostało jedynie odliczać dni do wylotu.
W środę 27. czerwca przed godziną 11 melduję się na warszawskim Lotnisku Chopina do odprawy (skorzystałem z nowego połączenia kolejowego – rewelacja!). Mimo że do odlotu jeszcze prawie 2 godziny, to przed stanowiskami check-in w strefie E terminalu kłębi się gęsty tłum. Tym razem lecę wyłącznie z bagażem podręcznym, w Mediolanie będę niecałe 24 godziny, duża walizka jest więc zbyteczna. Po odstaniu około 20 minut w ogonku dostaję upragnioną kartę pokładową, to kolejna do mojej pokaźnej już kolekcji, jest to mój 70. lot. Czekam na upragnioną setkę, ale to jak dobrze pójdzie dopiero w przyszłym roku. Trzymajcie kciuki! Co interesujące, pracownikowi obsługi naziemnej pokazuje się także bagaż podręczny, na który przylepia on zawieszkę z logo linii. Dotychczas taką praktykę widziałem tylko raz na lotnisku w Lizbonie, kiedy wracałem linią easyJet ze stolicy Portugalii do Madrytu. Teraz czas na kontrolę bezpieczeństwa i już mogę oczekiwać na lot w przestronnej hali. Czas umila mi lektura prasy i moje ulubione zajęcie, czyli obserwowanie ludzi i zgadywanie, jakiej narodowości są lub dokąd lecą. Boarding zaczyna się punktualnie, po sprawdzeniu kart pokładowych i dokumentów tożsamości ze zdjęciem pasażerowie przechodzą do autobusu, gdyż samolot nie jest zaparkowany bezpośrednio przy rękawie. Przy odprawie dostałem miejsce przy przejściu (aisle seat – jak ja uwielbiam angielską nomenklaturę) w środku samolotu, w rzędzie tuż za wyjściem awaryjnym. Miejsce przy oknie jest już zajęte, ale środkowy fotel pozostał wolny, mogłem zatem swobodniej operować nogami, bowiem miejsce jest mocno ograniczone. Przy wejściu na pokład wita mnie elegancki steward już nie pierwszej młodości. W pierwszej chwili po jego umundurowaniu sądziłem, że to kapitan ;) Podróżujący są wyjątkowo mobilni i sprawnie zajmują przydzielone im miejsca, mam trochę obaw, bo po przeciwnej stronie siedzi matka z dwojgiem małych dzieci, chłopczyk przez cały czas zadaje jej na głos kłopotliwe pytania, oby tylko ta dwójka nie płakała! Po niedawnym locie na Teneryfę jestem mocno uprzedzony do dzieci na pokładzie. Jeszcze tylko safety demo w wykonaniu cabin crew i take off następuje on time. O dziwo personel pokładowy jest niesamowicie dyskretny i po standardowych komunikatach i osiągnięciu wysokości przelotowej zakrywa się zasłonką w przedniej części kabiny i za wyjątkiem jednego płatnego serwisu jest praktycznie niewidoczny. To wspaniała odmiana po ostatnim locie z Ryanairem, kiedy to stewardessy wręcz przekrzykiwały się nawzajem informując paxów o promocjach, pseudoatrakcyjnych ofertach i zniżkach, jakie gwarantuje ten irlandzki przewoźnik. Można poczuć się jak w podniebnym supermarkecie, co powoduje pewien dyskomfort – zwłaszcza, że te komunikaty są nadawane niesamowicie głośno, w przeciwieństwie do ledwo słyszalnej instrukcji bezpieczeństwa prezentowanej przed startem. Za oknem chmury, po około godzinie lotu przelatujemy nad Alpami, widać szczyty ośnieżonych łańcuchów górskich. Wkrótce pilot rozpoczyna zniżanie do lotniska Malpensa i kilka minut przed czasem łagodnie przyziemiamy. Lotnisko jest naprawdę duże, to bardzo ważny hub we Włoszech, gdzie ląduje wiele samolotów obsługujących loty transkontynentalne. Chociaż już na pierwszy rzut oka widać, że terminal ma swoje lata, to prezentuje się całkiem nieźle, dominuje ciemnozielona barwa narodowego włoskiego przewoźnika Alitalia. Wszystkie istotne miejsca są dobrze oznaczone, nie sposób się zgubić, terminal jest przestronny, także przejście do środków transportu publicznego jest świetnie widoczne. Decyduję się skorzystać z połączenia kolejowego Malpensa Express. Zarówno pociąg jak i autobusy jadą do mocno oddalonego centrum miasta około 50 minut a za przejazd zapłacimy po 10 euro w jedną stronę. Bilet można kupić a automacie lub w kasie, wybieram pierwszą opcję, kasuję magnetyczną kartę i wsiadam do nowoczesnego składu, który już oczekuje na peronie. Pociągi odjeżdżają co 20-30 minut, część składów jeździ do dworca kolejowego Milano Cadorna, mnie jednak interesuje kurs do stacji Milano Centrale. Sam przejazd w bardzo komfortowych warunkach i punktualny, są przyciemniane szyby, działa klimatyzacja, w nowoczesnych wagonach jest dużo miejsca na bagaż, znajdziemy także stojaki na rowery i półki na większe walizki. Kiedy wysiadam na Stazione Centrale mam ochotę krzyknąć z radości niczym uczestniczka polskiej edycji programu Top Model: „Jesteśmy w Mediolanie!” Stacja jest niesamowita, bardzo podoba mi się jej monumentalność i dominująca dookoła biel oraz nowoczesne akcenty i rozwiązania technologiczne zainstalowane na dworcu po jego gruntownym remoncie. We wnętrzu panuje przyjemny chłód, ale na zewnątrz z nieba leje się żar, jeśli wierzyć informacjom przedstawionym na wyświetlaczu nad jednym z budynków w cieniu są aż 33 stopnie Celsjusza – to miły kontrast z pogodą w Polsce, która wtedy nie była zbyt łaskawa i dopiero miała się poprawić.
Po wyjściu z dworca przechodzę przez przejście podziemne, mijam restaurację McDonald’s, kilka metrów dalej przy eleganckiej ulicy Via Napo Torriani bez problemu odnajduję mój Hotel Garda. Okazuje się, że w okolicy jest hotel na hotelu, nie powinno być problemu ze znalezieniem noclegu. Poprzednio mieszkałem na przedmieściach Mediolanu a cena była sporo wyższa niż 45 euro, które przyszło mi zapłacić za pobyt tym razem. Wita mnie sympatyczny Włoch, błyskawiczna rejestracja i wjeżdżam cichobieżną miniaturową windą na ostatnie 6. piętro budynku. Z okna mojego pokoju rozciąga się widok na dachy sąsiednich budynków. Bardzo istotna kwestia – jest pilot do regulowania klimatyzacji – po przygodach na Majorce ten element wyposażenia pokoju bardzo sobie cenię. Podobają mi się też drzwi do łazienki, w których zamontowane jest gigantycznych rozmiarów lustro – I like it, like it! Szybkie rozpakowanie bagażu, prysznic i wychodzę na miasto. Spacer rozpoczynam szeroką aleją wśród wieżowców i banków, co i rusz znajdują się siedziby filii wszelkiego rodzaju instytucji. Na trotuarze pusto, w restauracjach z powodu upału dogorywa jedynie znudzona obsługa, ludzi prawie nie ma – moja pierwsza myśl to „Co za wymarłe miasto!” Wszystko się zmienia, kiedy docieram do Piazza Camillo Cavour. Tuż za marmurową bramą przenoszę się niemalże w inny świat, czyli do słynnej "dzielnicy" Quadrilatero d'Oro. Eleganccy Włosi i turyści przechadzają się deptakami i po chodnikach, w dłoniach torby z zakupami od najsłynniejszych światowych designerów, na każdym rogu znajduje się ekskluzywny butik, który kusi awangardową wystawą. Czuję, że to coś, czego w Polsce brakuje – Włosi mają prawdziwy talent do tworzenia mody i kreowania wizerunku. Cieszę się, że mam okazję podziwiać ich rewelacyjne stylizacje, z zachwytem patrzę na pędzących na skuterach czy rowerach z pracy do domu Włochów w garniturach i urodziwe Włoszki w zwiewnych sukienkach pędzących na velocypedach – u nas takich widoków nie da się uświadczyć. W powietrzu czuć zapach mocnych perfum i świeżo parzonej kawy. Sieć kawiarni i barów espresso jest tutaj wyjątkowo gęsta, za naprawdę małe pieniądze możemy napić się smacznej kawy, zjeść deser czy spróbować w restauracjach specjałów włoskiej kuchni jak pasta czy pizza. Pierwszy głód zaspokajam tradycyjnie w McDonald’s, tym razem próbuję tost z szynką i serem, pozostałe kanapki z menu są mi już znane. Po posiłku odkrywam Milano dalej, wchodzę do sklepów, ulubiona hiszpańska Zara ma tutaj salon z prawdziwego zdarzenia, przypomina operę, są osobne sklepy z odzieżą męską i damską. Przed wejściem do Bershki stoi olbrzymia limuzyna. Za to szwedzki potentat H&M na tle konkurencji wypada wyjątkowo blado i bez polotu, a jego kolekcja jest niesamowicie uboga.
Wreszcie docieram do Piazza Duomo, na którym to stoi urzekająca katedra. Podczas poprzedniej wizyty w mieście miałem okazję wejść na dach tej budowli i podziwiać miasto z lotu ptaka – polecam gorąco wszystkim odwiedzającym! Na placu pamiątkowe zdjęcie na tle kościoła oraz galerii Vittorio Emanuele II – to tam znajdują się najbardziej ekskluzywne butiki jak Prada czy Louis Vuitton, znajdziemy tam również McDonald’s i McCafe w wyjątkowej złotej oprawie. Jest wczesny wieczór, na ulicach bardzo dużo spacerowiczów, gra muzyka, uliczni handlarze puszczają bańki mydlane, słońce świeci, czego chcieć więcej. Kupuję pamiątki i pocztówki, przez chwilę obserwuję gołębie na głównym placu miasta, chwilo trwaj! Nie byłbym sobą, gdybym nie zrobił zakupów spożywczych – zawsze z podróży staram się przywozić przysmaki, które nie są dostępne w Polsce. Trzeba zaznaczyć, że w ścisłym centrum Mediolanu nie ma większych sklepów i marketów, możemy liczyć jedynie na małe punkty tabacchi z wyrobami tytoniowymi czy napojami. Aby zrobić większe zakupy trzeba oddalić się nieco od rynku. Znajduję bardzo dobrze zaopatrzoną Billę; kiedyś kojarzyła mi się ona ze szmirą á la Lidl czy Biedronka, ale po wizycie w jej wiedeńskich oddziałach zmieniłem zdanie – to świetnie wyposażony supermarket oferujący klientom szeroki asortyment wyrobów – nie jest to żaden dyskont, nie mają jak TESCO czy Biedra artykułów „wyprodukowanych dla …” a i ceny nie są niskie. Udało mi się dostać zielony makaron tagliatelle, jogurt Müller o smaku banan-winogrona, krakersy TUC z dodatkiem bazylii czy brzoskwiniowe Bacardi. Żałuję, że mam tylko bagaż podręczny, sosy pesto muszą poczekać na inną okazję.
W drodze powrotnej nadchodzi pora na prawdziwie włoskie cappuccino (o przepraszam, zauważyłem, że używają tutaj słowa cappuccio!) oraz brioche z owocami leśnymi (fruta de bosco). Włosi nie mają w zwyczaju długo przesiadywać w kawiarniach, przychodzą tam na poranną kawę czy słodką przekąskę, stają przy barowej ladzie, wypijają szybko napój z małej filiżanki i ruszają w dalszą drogę – dlatego też możemy usłyszeć ciągły brzęk szkła i porcelany, sprzątanych talerzyków i sztućców, obsługa sprawnie się uwija i na zamówienie nie trzeba długo czekać. Ach, ten aromat oryginalnej kawy Lavazza…
Wieczorny spacer do hotelu i pizza na kolację, do tego wspomniane wcześniej brzoskwiniowe Bacardi – bon appetit! Oglądam też drugą połowę meczu Hiszpania – Portugalia, bo Euro 2012 toczy się dalej, ale kiedy rozpoczyna się dogrywka wyłączam kanał Rai Sport i kładę się spać – rano muszę wcześnie wstać, a chcę być w dobrej formie, bo po południu mam ostatnie zajęcia w szkole językowej a wieczorem z pięknymi kibickami (to jakiś paskudny nowotwór językowy ostatnich dni) miałem w planach doping w fan zone przy warszawskim Pałacu Kultury i Nauki. Sen po dniu pełnym wrażeń nadszedł szybko, rano pobudka już kwadrans po 6, poranna toaleta, szybkie śniadanko i check-out z hotelu. Pogoda dopisuje, Mediolan już budzi się do życia, parę minut spędzam na stacji Milano Centrale i wsiadam do pociągu w kierunku portu lotniczego Malpensa. W czwartkowy poranek pasażerów jest więcej niż poprzedniego dnia, wiadomo, o tej porze jest dużo odlotów. Po około 50 minutach jazdy docieram na lotnisko, 10 minut temu rozpoczęła się moja odprawa przy stanowisko AirOne na lot do Warszawy. O dziwo kolejki nie ma i błyskawicznie dostaję wydrukowany boarding pass. Karta pokładowa jest dość specyficzna, bo o ile przy lotnisku wylotu jest napisane Milan Malpensa, to port docelowy to Frederic Chopin, nie starczyło już miejsca na nazwę miasta Warsaw :) Zawsze to coś nowego. Przede mną kontrola bezpieczeństwa, ludzi dużo, ale i stanowisk sporo, więc po chwili ja i mój bagaż podręczny mijamy wykrywacze metalu i czytnik Heimanna. Jestem już w strefie odlotów, lotnisko podzielone jest na część A i B – odloty Schengen to strefa A, zaś przed strefą B czeka nas jeszcze kontrola paszportowa – tym razem jednak nie jest mi dane lecieć poza UE, nie dostaję więc stempelka :( Trafiam do kawiarni i wzorem Włochów konsumuję szybkie śniadanko – kawka, sok pomarańczowy i croissant stawiają mnie na nogi. Jeszcze tylko woda na drogę i rozpoczynam spacer do gate A38. Po drodze oczywiście sporo sklepów i stoisk z artykułami wszelkiej maści, są też nieco elegantsze wyroby włoskich kreatorów mody. Niestety, to jeszcze nie okres wyprzedaży saldi, więc muszę wstrzymać się z zakupami w ulubionym D&G. W tym roku saldi w Mediolanie rozpoczynają się 1 lipca. Zjeżdżam windą na poziom 0 i po kilku minutach spaceru docieram do „poczekalni”. Około pół godziny później przy wyjściu zaczyna się robić tłoczno – to włoscy kibice lecą do Warszawy wspierać swoją drużynę Azzurri w półfinałowym meczu z Niemcami. Sam zastanawiam się, komu kibicować, bo oba kraje są bliskie memu sercu, ale pod wpływem dwóch ostatnich wycieczek wieczorem dopingowałem niebieskich piłkarzy i cieszyłem się z ich awansu do wielkiego finału Euro 2012 w Kijowie. Lustruję pasażerów, wypatrzyłem zaledwie 6 osób z Polski, dwie pary oraz matkę z córką, reszta to włoscy kibice, mają kolorowe akcesoria w barwach flagi narodowej, jest głośno, wesoło, udziela mi się ich dobry nastrój.
Boarding completed, ale samolot jeszcze trochę czeka z kołowaniem, przed rozpoczęciem taxing pilot nie włączył klimatyzacji, więc przez kilka minut na pokładzie samolotu jest niezwykle gorąco. Zająłem miejsce 6F, siedzę z przodu przy oknie po prawej stronie, jestem bardzo zadowolony, bo będę mógł swobodnie wyjrzeć przez szybę. Wkrótce startujemy i samolot łagodnie wznosi się w powietrze, na szczęście nie ma ostrych skrętów, spokojnie czekam do czas aż pilot wyłączy sygnalizację zapięcia pasów i będę mógł „enjoy my flight”. Niecałe 2 godziny szybko mijają, miałem ze sobą prasę, nadrabiałem zaległości w lekturze Detektywa oraz czasopism kolorowych, więc na nudę nie mogłem narzekać. O czasie lądujemy na Okęciu. Stewardessa życzy wszystkim udanego meczu i oczywiście pada z jej ust hasło „Forza Italia!”, co Włosi na pokładzie przyjmują owacyjnie. Tym oto pozytywnym akcentem mówię Państwu „Arrivederci!”