Cykady na Cykladach, czyli Mykonos i Ateny / 15.08.2012 - 20.08.2012

Z zamiarem odwiedzenia Grecji nosiłem się już od około 3 lat, miałem już zaplanowaną trasę wycieczki, ale zazwyczaj brakowało mi osoby towarzyszącej. Kiedy na jesieni 2011 w systemie rezerwacyjnym linii easyJet pojawiła się nowa trasa Berlin – Mykonos nie wahałem się ani chwili i zarezerwowałem bilety na lotnicze na przelot z Berlina na tą elegancką wyspę w archipelagu Cyklad, powrót do Berlina nastąpił z Aten – chciałem bowiem podczas pobytu w Grecji zobaczyć stolicę kolebki cywilizacji europejskiej.
Wylot zaplanowałem na 15 sierpnia, w Polsce na ten dzień przypada święto, nie musiałem więc brać dodatkowego dnia wolnego w pracy. Do Berlina tym razem udałem się w podróż pociągiem EuroCity Berlin-Warszawa-Express, bilet kupiony w promocji za 29 euro. Kiedy punktualnie we wtorek 14 sierpnia o 17:55 odjeżdżam z dworca Warszawa Centralna temperatura ledwo przekracza 13 stopni Celsjusza i pada mocny deszcz. Po kolejnych godzinach jazdy pociągu w kierunku Niemiec niebo się przejaśnia i w okolicy Poznania mogę cieszyć oczy pięknym zachodem słońca. Kwadrans po godzinie 23 pociąg dociera do stacji docelowej Berlin Hauptbahnhof, ruch na dworcu niemieckiej stolicy jest znikomy, ogranicza się tylko do ruchu lokalnego, wszystkie punkty gastronomiczne i usługowe są już zamknięte. W automacie biletowym kupuję bilet na przejazd komunikacją miejską BVG za 3,10 euro (strefy ABC), by dotrzeć na lotnisko Schönefeld, skąd o godzinie 07:25 mam odlot na Mykonos. Wsiadam do dość zatłoczonej kolejki S-Bahn, by po kilku minutach wysiąść na stacji Jannowitz Brücke. Szybkim krokiem przesiadam się na linię metra U8 w kierunku Hermannstraße, w nowoczesnym wagoniku jest dość egzotycznie, bo w tej okolicy mieszka bardzo dużo imigrantów z Turcji i krajów arabskich czy afrykańskich. Na ostatniej stacji pociąg pustoszeje, znów trzeba się przesiąść i po pokonaniu kolejnych stopni schodów jestem na peronie S-Bahn. Na peronach zainstalowane są automaty z napojami i przekąskami, skorzystałem więc skwapliwie z tej możliwości, bo domyślam się, że na lotnisku SXF ceny będą wyższe. Żałuję, że wykonawcom budowy nowego portu lotniczego nie udało się dotrzymać terminu oddania do użytku lotniska BER, bo za terminalem na Schönefeld szczerze nie przepadam, Tegel także nie jest dużo lepsze, ale jest bliżej miasta. Na stację rozkładowo podjeżdża S9 bezpośrednio do lotniska. W środku pustki, po około 35 minutach monotonnej jazdy całkiem sam wysiadam na stacji przy lotnisku. Jak widać o tej porze nikt nie podróżuje w tamtym kierunku. Na zewnątrz jest bardzo ciepło, mimo że jest grubo po północy, przez chwilę obserwuję rozgwieżdżone niebo i wchodzę na teren dobrze znanego mi terminala. Pora znaleźć sobie dogodną miejscówkę na kilka godzin oczekiwana, bo odprawa rozpoczyna się o 5:25, przede mną więc około 5 godzin „koczowania”. W części B, gdzie znajdują się stanowiska check-in linii easyJet wszystkie siedzenie są zajęte, okazuje się, że bardzo dużo ludzi zajęło też podłogi i na matach ułożyło się do snu. Niczym w „Szklanej Pogodzie” Lombardu – byle „przetrwać noc i doczołgać do rana” ;) Zmieniam terminal i wspinam się na górę, na antresoli w głównej części budynku są jeszcze wolne miejsca do siedzenia. W lutym 2011 roku czekałem na mój nocny lot do Stambułu liniami Pegasus Airlines, więc znam to miejsce. Naprzeciwko znajdują się kasy i biura nieco egzotycznych linii lotniczych z Algierii czy Białorusi. Układam się na siedzeniach i jakoś udaje mi się dotrwać do rana, chociaż o śnie oczywiście nie ma mowy – podziwiam ludzi, którzy potrafią zasnąć w każdych warunkach, mnie się to nie udaje, a na pokładzie samolotu to już wręcz niewykonalne. Choćbym nie wiem jak bardzo był zmęczony, nie zasnę, mogę mieć zamknięte oczy, ale to nie wystarczy, by paść w objęcia Morfeusza (dziękuję w tym miejscu życzliwemu anonimowemu Czytelnikowi za wskazanie błędu!).
Po porannej toalecie udaję się z powrotem do terminalu B, tutaj życie już kwitnie w najlepsze, ale kolejka do poszczególnych stanowisk szybko się przemieszcza. Nadaję bagaż, odbieram tradycyjnie pomarańczową kartę pokładową i przechodzę do kontroli bezpieczeństwa. Tym razem zapiszczałem, muszę więc zostać „obmacany” przez pracownika ochrony. Na wpół przytomny przechodzę przez duty free, za oknem już świta, zapowiada się bardzo pogodny poranek. Ilość miejsc do siedzenia jest bardzo ograniczona, ostatkami sił sunę jak cień po lotnisku i czekam, aż na tablicy odlotów zostanie wyświetlony gate dla mojego lotu. Wreszcie jest, po drodze kupuję jeszcze w kiosku niemiecką prasę, pani sprawdza kartę pokładową i paszport, mogę zająć miejsce w poczekalni. Słońce świeci mi prosto w oczy, zakrywam je więc za ciemnymi okularami. Wśród pasażerów dominują Niemcy, ale są też i Grecy oraz jakżeby mogło być inaczej – Polacy. A myślałem, że na tym locie ich nie spotkam, bo Mykonos to zdecydowanie nie jest kierunek, który nasi rodacy preferują. Widocznie niektórzy jak ja postanowili zobaczyć greckie Cyklady, a to całkiem dobre połączenie, bo z Polski oferowane są jedynie czartery na greckie wyspy – i to te podobno brzydsze i zapewne tańsze. Przepraszam, jest jeszcze Ryanair latający na Kretę.
Boarding rozpoczyna się o czasie, zajmuję miejsce po prawej stronie przy oknie, miejsce w środku jest wolne, a przy przejściu siedzi około 35-letni Czech, za mną rodzina z Polski. Na szczęście na pokładzie nie ma żadnych małych dzieci i samo obłożenie jest przeciętne. Teraz zwyczajowe zapoznanie pasażerów z procedurami bezpieczeństwa, większość osób oczywiście ignoruje wskazówki personelu pokładowego. Ciekawe, jakby się zachowali w razie nagłej ewakuacji. Wkrótce potem swobodnie odrywamy się od ziemi, mogę podziwiać zielone brandenburskie lasy i piękne jeziora. Po osiągnięciu wysokości przelotowej i rozluźnieniu pasów bezpieczeństwa zamykam oczy i próbuję się zrelaksować. Cały lot jest niesamowicie łagodny, zero jakichkolwiek turbulencji, hałasują jedynie stewardzi z płatnym serwisem. Zastanawiam się, jak smakuje ta kawa ze Starbucksa na pokładzie linii easyJet, którą tak bardzo reklamują ;) Chyba skuszę się podczas lotu do Neapolu w październiku. Otwieram oczy, kiedy jesteśmy na wysokości Aten, widać już morze i wyspy, samolot powoli schodzi do lądowania, aby ustawić się na pas startowy na lotnisku Mykonos JMK potrzebuje aż trzech okrążeń wokół wyspy – dzięki temu mogłem podziwiać tą wylansowaną w latach 60. przez Jacqueline Kennedy-Onassis perełkę Cyklad. Po przyziemieniu i deboardingu trochę oczekiwania na bagaż w dość obskurnej hali. Wszystkie budynki na wyspie są białe, mają niebieskie elementy jak okna czy drzwi, dominuje niska zabudowa. Lotnisko pod tym względem także się nie wyróżnia. Jest dość małe, są tylko 2 taśmy na bagaż rejestrowany. Zupełnie jak w Sztokholmie Skavsta czy Venezii Treviso. Temperatura wynosi ok. 25 stopni, zbliża się południe, ale podmuchy wiatru są silne, nie czuć upału. Przed lotniskiem czeka na mnie właściciel pensjonatu Dina’s Rooms, w którym spędzę pierwszą noc. Tak się złożyło, że każdą z trzech nocy na Mykonos spędzam w innym miejscu. Zbyt długo zwlekałem z dokonaniem rezerwacji i później brakowało miejsc na wybrane przeze mnie daty – stąd też ta opcja. Może było to mało wygodne, bo każdego dnia musiałem się pakować i przemieszczać, ale dzięki temu zorientowałem się co nieco w tym, jakie panują na wyspie warunki akomodacji. Pokoje Dina’s Rooms położone są w dzielnicy Drapaki na wzgórzu przed wjazdem do Hory – Mykonos Town, gdzie koncentrują się główne atrakcje wyspy. Co ciekawe, o chodnikach wzdłuż ulic można zapomnieć. Trzeba iść poboczem, a tuż obok pędzą motory, skutery, samochody i autokary – wątpliwa przyjemność, ale innej opcji nie ma. Ulice są wąskie i bardzo kręte, często samochody trąbią na siebie, by odpowiednio się wyminąć czy ustąpić sobie drogi. Tuż obok mojego pensjonatu znajduje się jedyna na wyspie kawiarnia Starbucks Coffee, po kilku godzinach snu popołudniową porą skierowałem tam pierwsze kroki, by przy cappuccino z bitą śmietaną i donucie z polewie czekoladowej nieco nabrać sił. Kiedy już po „wyczerpującym” spacerze docieramy do Fabrika Square – bramy do miasta Mykonos, w oczy rzuca się cała dzielnica białych domków, labirynt wąskich uliczek wypełniony tawernami, knajpkami, sklepami z pamiątkami czy barami jogurtowymi (bardzo popularne w Grecji). Nieco trudniej jest znaleźć sklep typu minimarket, bo tych nie ma w mieście dość dużo, ceny zależą od lokalizacji danej punktu.
Architektura miasteczka urzeka, po lewej stronie znajdziemy wzgórze z wiatrakami, tuż obok Mała Wenecja, z domkami zanurzonymi w wodzie, idąc dalej dojdziemy do starego kościółka Paraportiani. Tuż za nim rząd modnych klubów nocnych, które szczerze polecam, zabawa trwa w nich do rana, uwaga, bo w szczycie sezonu na parkiecie i przed lokalami są tłumy imprezowiczów. Kierując się w prawo znajdziemy stary port, w którym cumują nowoczesne jachty i żaglówki, tutaj można też najczęściej spotkać legendarnego pelikana Petrusa – maskotkę wyspy, który przechadza się dumnie uliczkami i nabrzeżem i cieszy oczy turystów. Polecam wszystkim skosztowanie greckich specjałów jak gyros, souvlaki, sałata grecki, ser feta z oliwkami czy moussaka oraz na śniadanie obowiązkowo jogurt na bazie twarożku z owocami lub miodem – pychota!
Plaże usytuowane są w południowej części wyspy, najwygodniej dostać się tam autobusem z Fabrika Square, gdzie znajduje się główny „dworzec autobusowy”, bilety w cenie 1,60 euro do nabycia w markecie obok przystanku. Wybrałem się na plażę Paradise Beach, całkiem przyjemna, gdyby nie to, że jest dość ciasno od ustawionych tam przez obsługę leżaków i parasoli i trzeba się trochę naprzeciskać. Morze o dziwo letnie, uwaga na wodę, bo już tuż przy brzegu jest znaczny spadek i można zanurkować, spacery brzegiem morza raczej trudne do wykonania ;) Tym razem na plaży nie ma nagabywaczy jak na Majorce, w Agadirze czy St. Martin, można więc spokojnie wypocząć. Jeśli ktoś marzy o bardziej imprezowej plaży, to taksówką wodną z plaży Paradise można wybrać się na sąsiednią plażę Super Paradise Beach – zabawa przy dźwiękach głośnej muzyki w godzinach popołudniowych gwarantowana. O tej porze zaś wymarłe jest miasto Mykonos Town, nic się tutaj nie dzieje, turyści ujawniają się dopiero po zachodzie słońca i wtedy jest naprawdę gwarno – taki miły wielokulturowy tłok.
Po trzech dniach odpoczynku na Mykonos przyszedł czas na rejs promem do Aten. Zdecydowałem się na miejsce w klasie biznes linii Blue Star Ferries, rejs rozpoczyna się w nowym porcie po drugiej stronie zatoki, czekał mnie więc marsz z bagażem w samo południe, ale dałem radę i odpocząłem sobie na promie. Statek jest ogromny, na pokład zabiera ok. 2500 ludzi, miejsca jest naprawdę dużo, warunki komfortowe, wręcz luksusowe. Po drodze prom zatrzymuje się na wyspach Tinos i Syrius, potem już prawie 4 godziny monotonnego rejsu do portu Pireus w Atenach. Po drodze morze było spokojne, ale kilka razy fala rozbiła się o szyby zakrywając je na całej wysokości. Nie wiem, jak to możliwe, ale wyglądało to dość nieprawdopodobnie. Kiedy statek dobił już do Aten, zobaczyłem, jak wielu ludzi było na pokładzie klasy ekonomicznej, robi wrażenie.
Pierwsze wrażenie z Aten – jakie nowoczesne miasto, wieżowce, billboardy, palmy, duży ruch na ulicach. Przechodzę przez wiadukt i kieruję się do metra, a kasie kupuję bilet za 1,40 euro i czekam na odjazd kolejki. Jestem już bardzo głodny, bo na promie w obawie przed chorobą morską nic nie jadłem, a pociąg jak na złość odjeżdża dopiero po 10 minutach. Jazda do centrum trochę trwa, mam jeszcze jedną przesiadkę na stacji Omonia Square, już pod osłoną nocy docieram do Hotelu Apollo przy placu Metaxourgio. Obiekt 3*, zadbany, z pokoju położonego na 6. piętrze mam ładny widok na miasto. W okolicy mieszkają głównie imigranci z Albanii, Turcji i krajów arabskich, porządku pilnuje bardzo dużo policji – zwraca uwagę, że większość z nich to naprawdę młodzi ludzie. W okolicy jest też mnóstwo parkingów, garaży i myjni dla taksówek. Na kolację w pobliskim bistro zamawiam pizzę z serem feta, oliwkami i pomidorami, potem już pora do łóżka, bo po rejsie promem jestem wypompowany. Nie przypuszczałem, że morskie fale są takie zdradliwe :-P
Niedziela to zwiedzanie Aten, po śniadaniu ruszam w drogę ku Agorze i wzgórzu Akropol. Po drodze mijam pchli targ, na którym handlują przedstawiciele krajów trzeciego świata, prezentowane tam towary w stylu mydło i powidło nie należą do kręgu moich zainteresowań, więc szybko się wycofuję w bardziej reprezentacyjne ulice stolicy Grecji, gdzie można kupić pamiątki. W mojej torbie ląduje piękny plakat z widoczkiem z Santorini, magnesy na lodówkę i widokówki. Orzeźwiam się mrożoną kawą i kontynuuję spacer do placu Syntagma, gdzie znajduje się grecki parlament oraz jedyna w Atenach czynna w niedzielę poczta główna. Stamtąd zmierzam ku ruinom na Akropolu, ze mną podąża dość spory tłum turystów z różnych stron świata, są Rosjanie, wszędobylscy Japończycy, Brytyjczycy i cała masa innych nacji. Wreszcie docieram do celu, pamiątkowe fotki i można zejść ze szczytu, bo robi się duszno. Wolnym krokiem wracam do hotelu, a popołudnie spędzam spacerując po okolicy, gdzie znajdują restaurację McDonald’s i delektuję się kanapką McGreek. Za moimi plecami siedzi polska rodzina, w ruch idą „k****” i inne inwektywy – taki klasyczny obrazek Polaka za granicą, od którego bardzo staram się zdystansować. W pobliżu jest też główny dworzec kolejowy Larissa, ale betonowa wyprażona słońcem konstrukcja z peronami nie robi wrażenia, naprawdę, jak na stolicę to nie ma się czym chwalić. Wieczorem jeszcze przechadzka po placu Omonia, ciastko i kawa na deser i można iść spać.
W poniedziałek z samego rana po śniadaniu wybywam na ateńskie lotnisko. Jest oczywiście znacznie oddalone od miasta, ale można dojechać bezpośrednio metrem z centrum miasta. Bilet jest oczywiście w specjalnej wyższej taryfie i kosztuje 8 euro, podróż trwa około 45 minut. Samo lotnisko bardzo przypadło mi do gustu, ale niestety nie miałem okazji długo go zwiedzać, bo kolejka do odprawy na wszystkie loty easyJet była dość długa, a moja bramka znajdowała się daleko w strefie B. Niemniej jednak obrazek miły dla oka i ciekawe rozwiązanie kwestii kontroli bezpieczeństwa. Sam lot wystartował punktualnie, boarding przez rękaw, więc pełen profesjonalizm, nie lubię autobusów podwożących pod schodki. Tym razem obłożenie większe a na pokładzie mnóstwo Polaków. Usnąć się oczywiście nie da, więc zabieram się za lekturę magazynu pokładowego. Po niecałych trzech godzinach lotu lądowanie w Berlinie i o dziwo – tutaj upał większy niż w Atenach!