Expressem u Bratanków / 30.11.2012





Tydzień szybko minął, mamy już piątek i po wizycie w Brukseli nadeszła pora na kolejne miasto na literę B. Bilet do Budapesztu kupiony dość dawno za jedyne 19 zł w liniach Ryanair (tak, przyznaję bez bicia, że nie jestem fanem ich polityki i wizerunku), lotnisko odlotu to po raz kolejny port w Modlinie. Wprawdzie wycieczka miała mieć pierwotnie inną trasę (Warszawa-Budapeszt-Wiedeń-Warszawa), ale z przyczyn „osobistych” byłem zmuszony zmodyfikować trasę podróży i zdecydowałem, że nawet jednodniowy pobyt w stolicy kraju Bratanków dobrze mi zrobi. To moja trzecia wizyta w stolicy Węgier, w roku 2000 spędziłem tam 14 dni na obozie młodzieżowy, w sierpniu ubiegłego roku wypoczywałem w Budapeszcie w długi sierpniowy weekend, tym razem mój pobyt ma wręcz roboczy ekspresowy charakter. 

W andrzejkowy piątek z samego rana wsiadam na warszawskim Dworcu Gdańskim do pociągu osobowego Kolei Mazowieckich do Ciechanowa, odjazd jest o godzinie 06:00, na szczęście poprzedniego wieczora położyłem się wcześnie spać, by mieć siłę na cały dzień. Pociąg na kolejnych stacjach zabiera nowych pasażerów, przeważają osoby dojeżdżające do pracy, w wagonach jest sporo ludzi. Do Modlina dojeżdżam punktualnie, teraz przesiadka w shuttle bus na lotnisko WMI. Wszystko odbywa się sprawnie i o 7 rano jestem w terminalu, który o tej porze świecie jeszcze pustkami. Kolejny lot to właśnie mój Budapeszt o 08:25. Szybko przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa, pora jest wczesna, więc otwarta jest tylko jedna bramka, ale to w zupełności wystarcza. Potoki pasażerskie jeszcze nie są spodziewane ;) Tradycyjnie na ponad godzinę przed odlotem jesteśmy poproszeni o uformowanie kolejki do wyjścia 2A. Powoli przekonuję się do tego, że kolejki do typowo polska specjalność. Lustruję pobieżnie współpasażerów, ja tradycyjnie lecę sam, więc niemal automatycznie aktywuje mi się tryb samolotowy Anji Rubik, no cóż, tak to jest, gdy lata się samemu. W tym roku wszystkie moje wojaże poza niedawnym pobytem w Londynie były samotne i nic nie wskazuje na to, bym znalazł towarzyszy do wycieczek. Panie z obsługi przedzierają karty pokładowe i podbijają je pieczątkami LS Airport Services. Czas upływ dość szybko, w kolejce słyszę też język węgierski, próbuję zrozumieć pojedyncze słowa. Zdecydowana większość pasażerów to jednak Polacy, wśród nich dostrzegam dość głośną parę – facet pije z gwinta dopiero co zakupioną w sklepie duty free wódkę, a jego dziewczyna podaje mu do popicia butelkę Coca-Coli. Wygląda to tragicznie, ale nie od dziś wiadomo, że Polak potrafi a z alkoholem nie mamy sobie równych. Widać już nasz samolot kołujący po płycie modlińskiego lotniska, tym razem niebo jest mocno zachmurzone, ale nie ma mgły i najwidoczniej warunki do lądowania i startu zostają ocenione jako wystarczające, by przeprowadzić operacje lotnicze. Obok wyjścia na płytę stoją metalowe sizery, jeden należący do Ryanaira, drugi zaś to kosz na bagaż podręczny węgierskiej linii WizzAir. W wakacje ten przewoźnik wprowadził nowe reguły dotyczące wymiarów bagażu podręcznego i każe sobie dopłacać, jeżeli bagaż podręczny nie spełnia określonych limitów wymiaru. Wszyscy są ciekawi, czy ich bagaż zmieści się do kratki, moja torba test przechodzi pomyślnie, więc jeśli w przyszłości miałbym lecieć Wizzem, to będę już spokojny o to, czy się spełniam ich restrykcyjne normy. Póki co Ryanair „jeszcze” nie zmienił wymiaru swojego bagażu podręcznego, ale od 30 listopada wprowadził nową opłatę administracyjną w wysokości 28 zł, której nie można obejść – nie będzie już zatem możliwości zakupu supertanich biletów za 1 zł przy pomocy karty BZW BK. Taniej już było – ostatnio także PLL LOT znacznie podniósł swoje taryfy i zrezygnował z oferowania opcji First Minute. Idą ciężkie czasy dla entuzjastów lotnictwa…

Drzwi na płytę zostają otwarte i teraz następuje ten najbardziej newralgiczny moment, czyli oczekiwania na dworze na boarding. Na żadnym lotnisku na świecie nie spotkałem się z czymś takim. Owszem, czasem też trzeba było przejść z terminala na płytę do samolotu, ale nigdy nie kazano pasażerom czekać na zewnątrz budynku w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Ciekawe, co będzie, kiedy przyjdzie zima, takie traktowanie woła o pomstę do nieba. W grudniu rzekomo ma zostać zamontowane zadaszenie, ale nie sądzę, by mogło to wiele zmienić. Na szczęście deboarding pasażerów z BUD trwa szybko i wkrótce potem do samolotu Boeing 737-900 zaproszone zostają 3 osoby, które wykupiły pierwszeństwo wejścia na pokład. Chwilę później pracownik ochrony wpuszcza pozostałych podróżujących. Jestem na początku kolejki, na schodkach do maszyny przepuszczam trzy Chinki-Czikulinki, jeszcze tylko okazanie boarding pass polskiej stewardessie i już mogę zająć miejsce – wybieram nieco tradycyjnie już rząd 6, miejsce po prawej stronie przy oknie. Na moje nieszczęście na fotele obok mnie pakuje się wspomniana wcześniej wesoła parka. Kobieta ma bardzo długie włosy, którymi non-stop rzuca na boki i jej loki opadają na mnie, najwyraźniej zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że może to komuś przeszkadzać/ Jej partner jest już wyraźnie wstawiony, głośny krzyczy, śmieje się, zaczepia panie siedzące w rzędzie przed nami, z którymi zapoznał się w kolejce. Oj, jak dobrze, że lot trwa tylko godzinę. Przez szczebiot nawiedzonej parki ledwo co mogę wychwycić informacje od kapitana lotu, jeszcze tylko safety demonstration i wzbijamy się w powietrze. Uwielbiam to uczucie wbijania w fotel, niestety ze względu na pogodę chwilę później za oknem już nic nie widać, lecimy w gęstych chmurach. Podziwiam zawsze pilotów, którzy w takich warunkach prowadzą statek powietrzny. Owszem, mają wszelkie przyrządy pomiarowe, ale na pewno nie chciałbym się z nimi zamienić. Ciekawi mnie też, jak wygląda start z perspektywy stewardów, którzy są przypięci pasami, ale lecą w kierunku przeciwnym do kierunku lotu. Łudzę się, że może jeszcze kiedyś będę miał okazję to poczuć na własnej skórze. Tymczasem po wyłączeniu sygnalizacji zapięcia pasów rozpoczyna się cały marketingowym majstersztyk w wykonaniu personelu pokładowego. Lot trwa około godziny, więc muszą się spieszyć, by zareklamować wszystkie swoje gadżety i wcisnąć pasażerom jak najwięcej kitu. Na wysokości przelotowej niebo jest czyste, widać tylko białe chmury pod nami. Pora rozpiąć pasy i oddać się lekturze, tym razem czytam fragment książki „Pakt Ribbentrop-Beck” – niezła fikcja literacka na temat naszej historii z okresu II Wojny Światowej. Ani się obejrzałem, a kapitan włącza sygnalizację zapięcia pasów, rozpoczynam zniżanie do lotniska Ferihegy w Budapeszcie. Chmury stają się coraz rzadsze i z góry widać piękną zieloną krainę. Jeszcze tylko kilka obrotów samolotem i już przyziemiamy na pasie startowym lotniska BUD.

Samolot parkuje bardzo daleko za budynkiem terminala, po wyjściu z maszyny trzeba przejść dość długą drogę pod specjalną wiatą. Tuż obok znajdują się białe namioty, w których … odbywa się odprawa na loty linii Ryanair. Linie postanowiły nie ugiąć się po zamknięciu Terminala 1, skąd operowali tani przewoźnicy i postanowiły postawić swoje „baraki” na płycie lotniska. Tego jeszcze nie grali, ale czego nie robi się w celu obniżenia kosztów. Na szczęście nie muszę brać w tej szopce udziału i docieram do terminalu. Po wyjściu kupuję bilety w saloniku prasowym Relay i niemal od razu na przystanek podjeżdża autobus 200E. Przede mną siedzą trzy Polki – jedna nieco po trzydziestce, jedna po czterdziestce i jedna grubo po pięćdziesiątce. Wydaje się, że są koleżankami z pracy i prychały tutaj w celach służbowo-prywatnych. Mają już ze sobą bilety na komunikację miejską, które dostały od znajomych jeszcze w Polsce. Przy kasowaniu przypominają sobie, że ich znajoma zwracała szczególną uwagę na sposób kasowania – bilety trzeba włożyć do kasownika, tak by data i godzina zostały wybite na specjalnej kratce z cyframi. Najstarsza z nich dzwoni do tych znajomych, by poinstruowali ją, gdzie mają wysiąść – chodzi o stację końcową linii metra M3 Kőbánya-Kispest, gdzie bieg kończy także ten autobus. Rozmówczyni każe zapamiętać swoich koleżankom z pracy nazwę, lecz już po chwili wszystkie panie pamiętają jedynie pierwszą literę nazwy. Autobus rusza w drogę, mija kolejne przystanki a sympatyczny głos po węgiersku je zapowiada. Poszczególne nazwy są prezentowane także na wyświetlacze a pojeździe. W końcu nasza towarzyszka zdenerwowana jeszcze raz dzwoni do swojego rozmówcy, który ma ich odebrać z tego przystanku. Co ciekawe, pani przyznaje się koleżankom, że normalnie musiałby jeszcze długo jechać metrem, ale przecież ona nie umie sobie kupić biletu i dlatego po nich wyjadą na przystanek – o matko, co ja słyszę. Z kolei najmłodsza z pasażerek bezskutecznie próbuje się dodzwonić do męża – starsza instruuje ją, by przed numerem telefonu wybrała znak +. Po kilku minutach wpatrywania się w klawiaturę młoda mężatka pyta się koleżanki, czy musi napisać słowo PLUS przed numerem. Trzymajcie mnie, myślałem, że zejdę. Na szczęście udało jej się połączyć z Robertem – pozdrawiamy! ;) Po około 30 minutach jazdy zapowiadany jest przystanek końcowy Kőbánya-Kispest. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, to w komunikacie w języku węgierskim i angielskim wyraźnie podano, że pasażerowie jadący do stacji metra proszeni są o pozostanie w autobusie (please stay on board).  Jak się okazało, tego szanowne pasażerki nie były już w stanie zrozumieć i pognały za tłumem na parking P+R Kőbánya-Kispest. Po kilkuset metrach docieram zaś bezpośrednio pod wejście do metra, kontrola biletów na wejściu w postaci dwóch kanarów z opaskami na rękawach i zjazd szybkimi schodami ruchomymi na peron. Stacja Kőbánya-Kispest znajduje się na zewnątrz, dopiero kolejna jest już pod ziemią. Temat metra może przemilczę, jest najbrzydsze na świecie – może to dlatego, że jest najstarsze na kontynencie europejskim? Chyba tylko moskiewskie wagony są jeszcze bardziej skorodowane.

Po kilkunastominutowej podróży wysiadam na stacji Deak Ter, gdzie krzyżuję się wszystkie trzy linie metra. W mocno zaawansowanej fazie budowy jest linia metra 4, która ma zostać oddana do użytku w 2014 roku. Pobyt w Budapeszcie rozpoczynam od wizyty w pobliskim McDonald’s – zamawiam kanapkę Retro Burger Junior (w środku m.in. papryka, kiszona kapusta i musztarda), ciastko truskawkowo-waniliowe oraz małe cappuccino, które okazuje się być o niebo gorsze od tego w Polsce. A myślałem, że standardy na świecie są identyczne. Teraz czas na spacer brzegiem Dunaju, obok mnie na szynach przejeżdżają pomarańczowe tramwaje, wiatr się wzmaga, ale za to wychodzi słońce. Mijam kolejne mosty, podziwiam parlament w remoncie (nareszcie likwidują te czarne plamy!) i wreszcie skręcam w prawo w ulicę Stefana Batorego a potem już Bajcy-Zsilinsky Utca. Praktycznie nie korzystam z mapy, okazuje się, że doskonale pamiętam miasto sprzed półtora roku. W małym bistro przy Arany Janos Utca za 450 forintów kupuję langosa ze śmietaną i żółtym serem, jest pyszny i taki chrupiący. Rozpływa się w ustach. Czas na zakupy spożywcze – w sumie główny cel mojej wyprawy. W supermarkecie SPAR buszuję dobrą godzinę, z rezultatów jestem bardzo zadowolony – w koszyku wylądował budyń o smaku ponczu, gofry, chłodnik malinowy, węgierska zupa gulaszowa, mała czekolada Milka z ryżem (w Polsce jest dostępna jedynie w dużym opakowaniu), bananowa czekolada do picia, jogurt o smaku miodu z orzechami laskowymi,  gorące kubki brokułowi i szparagowy, kiełbasa salami, sok z zielonego jabłka oraz mleczne batoniki z twarożkiem Turorudi, w tym specjalna limitowana świąteczna edycja o smaku piernika i inne specjały. Yummy!

Po wyjściu ze sklepu kieruję się na dworzec kolejowy Nyugati, a tam syf, kiła i mogiła, czuć głęboką komunę, pełno cinkciarzy, handlarzy bielizną, podziemia lepiące się od brudu, dużo bezdomnych i oczywiście także stróżów prawa. Na szczęście kilka metrów dalej zaczyna się zupełnie inny świat – swoje podwoje otwiera przed nami centrum handlowe WESTEND. To typowa galeria handlowa na wzór naszych Złotych Tarasów, wszystko ładne, piękne, zachęca, by wejść i kupić. W środku panuje już świąteczny wystrój, w centralnym punkcie ustawiona jest olbrzymia choinka przyozdobiona różowymi prezentami. Miło spędzam czas spacerując między alejkami i poszczególnymi sklepami, bardzo rozczarowuje oferta H&M. Co jak co, ale w Polsce jest naprawdę niesamowicie bogata. Czas mija szybko, opuszczam więc WESTEND i kierują się ponownie nad Dunaj. Przechodzę przez most łańcuchowy z pięknymi kamiennymi lwami i podziwiam Peszt z Budzińskiej strony. Powoli się ściemnia, kontynuuję mój spacer do wysokości hotelu Gellert i wracam na reprezentacyjną ul. Vaci. Trafiam na świąteczny jarmark, można skosztować różnych potraw czy kupić ozdoby choinkowe. Decyduję się na naleśnika z kokosem oraz kubek grzanego wina, które skutecznie mnie rozgrzewa.

Jest już wieczór, przed godziną 19 opuszczam centrum, by dostać się pieszo na dworzec Keleti, skąd o 20:05 mam nocny pociąg Chopin do Warszawy, bilet w promocyjnej cenie za 29 euro nabyty na około 1,5 miesiąca przed wyjazdem. Dworzec wydaje się być perełką architektury, szkoda że wewnątrz nie prezentuje się o wiele lepiej niż Nyugati. Aż boję się pytać o dworzec Deli. Na około pół godziny przed odjazdem pociąg zostaje podstawiony i wyświetlony na tablicy, słychać także zapowiedź z megafonu. Co istotne, pociąg z Węgier kursuje jako EuroNight Metropol, a nie Chopin – tej nazwy tutaj nie znajdziemy, bowiem wagony do Polski są tylko dodatkowo doczepione do pociągu jadącego w kierunku Berlin przez Pragę. Zajmuję miejsce w przedziale, przede mną długa jedenastogodzinna podróż, na szczęście jest bardzo komfortowo i nie ma zbyt wielu pasażerów, więc mam wystarczającą ilość miejsca na nogi. Dobranoc Państwu, do zobaczenia za rok!