Samba de Janeiro / 27.11.2013 - 01.12.2013

Bom dia! Minęły dwa miesiące od powrotu z gorącej Florydy, w Polsce nastała jesień, czas wyjechać w ciepłe kraje i naładować baterie energią słoneczną. Od kilku lat marzyłem o podróży do Brazylii i wreszcie nadszedł czas,  by te marzenia urzeczywistnić. Kraj ten jawił mi się jako egzotyczna ojczyzna samby, kawy i piłki nożnej najwyższej klasy oraz dobrej zabawy, o czym świadczy słynny karnawał w Rio.
Tak jak ostatnio korzystałem z biletów typu stand by, jak mawia klasyk "kto nie ryzykuje, nie pije szampana". Jest to dla mnie kolejna już podróż na pokładzie niemieckich linii lotniczych Lufthansa, chyba już na zawsze będę miał do nich sentyment, w końcu to z nimi odbyłem mój setny lot. Na dodatek personel jest niemieckojęzyczny, zatem jako germanofil cieszę się na każdy kontakt z tym językiem.
Wczesnym środowym przedpołudniem zjawiam się na lotnisku Chopina w Warszawie, przy stanowiskach odprawy biletowo-bagażowej Lufthansy nie ma najmniejszej kolejki, więc od razu podchodzę do lady i pracownik check-in prosi mnie o wydrukowaną kartę pokładową. Ponieważ jestem na liście rezerwowej, to takiej karty nie posiadam, więc pan drukuje dla mnie ładny kolorowy boarding pass z logo Lufthansy i nadaje bagaż docelowo do Rio de Janeiro. Pierwszy odcinek podróży wiedzie do Frankfurtu, gdzie po całym dniu oczekiwania przesiądę się na pokład Airbusa 340 lecącego do Brazylii. Specjalnie wybrałem dla siebie takie połączenie na wypadek problemów z dostaniem się na lot WAW-FRA, poza tym mgły występujące często o tej porze zwiększają ryzyko zakłóceń operacji lotniczych. No i co chyba najważniejsze - ostatnim razem na lotnisku we Frankfurcie byłem tylko nieco ponad godzinę, zatem nie miałem okazji go zwiedzić i tym razem chciałem nadrobić zaległości. Pierwsza karta pokładowa zawiera numer miejsca, natomiast karta na lot FRA-GIG takiej informacji nie zawiera, jeżeli zostanę zaakceptowany, to dowiem się o tym z monitorów przy bramkach na lotnisku w Niemczech. Pan w Warszawie jednak zapewnia, że problemów nie będzie. Termin taki wybrałem nieprzypadkowo - koniec listopada do dość martwy sezon w lotnictwie - ludzie już wrócili z wakacyjnych wojaży i czekają na okres świąteczno-noworoczny, kiedy to obłożenie samolotów będzie przekraczało 100 % (overbooking). Nie ma co ukrywać, taki gorący sezon to dla linii lotniczych czas największych żniw, można zapomnieć wtedy o promocjach i tanich biletach - czysta ekonomia. Z moich obserwacji wynika, że na lotnisku Okęcie ok. godz. 07:30 ruch jest znikomy, toteż szybko udaje mi się przejść przez kontrolę bezpieczeństwa i znaleźć wygodne miejsce w pobliżu bramki, z której mam odlot. Pogrążam się w lekturze kryminału "Potsdamer Platz", ale po jakimś czasie odkrywam, że przy gate kłębi się tłumek zdenerwowanych pasażerów - okazuje się, że mój lot będzie miał ok. 40 minut opóźnienia z powodu zbyt późnego przylotu do Warszawy i część pasażerów przesiadkowych chce zasięgnąć języka na temat swoich lotów, być może będzie bowiem konieczne przebukowanie dla nich lotów na późniejsze godziny wylotu z FRA. Na szczęście mnie to akurat tym razem nie dotyczy, bo mój lot do Rio de Janeiro zaplanowany jest dopiero na godz. 22:10. Co ciekawe, praktycznie w tym samym czasie z terminala (C) odlatują także rejsy Lufthansy do São Paulo i Buenos Aires, natomiast loty do Caracas i Bogoty realizowane są w godzinach przedpołudniowych.
Około godziny 10 na lotnisku pojawia się samolot w barwach niemieckiego przewoźnika, który obsłuży rejs LH 1347. Wkrótce potem rozpoczyna się boarding pasażerów, wzrokiem wyławiam co ciekawsze kąski, moją uwagę przykuwa starsza elegancka pani z amerykańskim paszportem. Kiedy wchodzimy na pokład i zajmuję moje miejsce po prawej stronie przy przejściu (środkowy fotel pozostaje pusty, więc mam nieco więcej swobody niż przy wszystkich siedzeniach zajętych) właśnie ta fashionistka prosi mnie o pomoc, bym umieścił jej małą walizkę w schowku na bagaż podręczny, co niezwłocznie czynię. Okazuje się, że to Polka, ale z amerykańskim paszportem, nie dajcie się zwieść dokumentom ;) Po mojej przeciwnej stronie też siedzi zadbana kobieta w średnim wieku, która ma przesiadkę na lot do Toronto, nieco martwi się warunkami pogodowymi w Kanadzie, bo później tam ma jeszcze przesiadkę na lot krajowy, a syn napisał jej, że w kraju szaleje zima. Pan siedzący za nią ma zaś przesiadkę na lot do Bombaju, wymieniają uwagi na temat obecnej sytuacji w Indiach dotyczących doniesień o gwałtach. Wkrótce także miejsce przy oknie w moim rzędzie zostaje zajęte przez młodą dziewczyną, która mówi do mnie po angielsku, pewnie wzięła mnie za Niemca, bo przy wejściu "poczęstowałem się" Frankfurter Allegemeine Zeitung - cóż, brakuje mi nieco na co dzień niemieckiej prasy, więc będę miał się czym zająć podczas tego lotu. Stewardessy na pokładzie są w dość zaawansowanym wieku, takie pulchne niemieckie Helgi, jednakże bardzo sympatyczne i uśmiechnięte, nie mogę im nic zarzucić. Kapitan na wstępie w dwóch językach przeprasza za powstałe opóźnienie, którego przyczyną miał być silny wiatr. W drodze powrotnej do Frankfurtu pilot wyraża nadzieję, że uda nam się wylądować na czas i nie myli się - jak stwierdził później, był to jego najszybszy lot na tej trasie. Tego dnia niebo nad Warszawą jest spowite gęstymi chmurami, nie mam okazji rozkoszować się widokiem stolicy z lotu ptaka, ale za to chwilę później osiągamy wysokość przelotową i przez szyby do kabiny zagląda słońce. Serwis pokładowy sprawny i szybki, ale serwowane pain au chocolate jest niesamowicie sztuczne i wcale mi nie smakuje. Oddaję się lekturze FAZ oraz listopadowego wydania magazynu pokładowego LH - na powrocie w oparciach foteli czeka na mnie bowiem już wersja grudniowa. Z zainteresowaniem przeczytałem artykuł dotyczący Niżnego Nowogrodu, ale na razie do Rosji się nie wybieram, bo dodatkowe koszty związane z wyrobieniem wizy skutecznie mnie do tego zniechęcają. Ale przyznam szczerze, że taki Sankt Petersburg z chęcią bym odwiedził...
Lądowanie we Frankfurcie łagodne, nad lotniskiem także kłębią się chmury, pada lekka mżawka, samolot długo kołuje po pasie startowym i zanim można wysiąść do autobusu mija wieczność - może nie tyle dla mnie, co dla pasażerów transferowych. Siedząca w pobliżu mnie dziewczyna pyta mnie o godzinę, zerkam na jej kartę pokładową i widzę, że właśnie powinien zaczynać się boarding na jej lot do Chicago, a przecież jeszcze trzeba dojechać autobusem pod terminal, przejść spory kawałek i zaliczyć kontrolę paszportową. Oj, nie lubię takich akcji na szybko, przypomina mi się mój godzinny transfer na londyńskim Heathrow przed dwoma laty, kiedy leciałem z Dublina do San Francisco. Szczęśliwie zdążyłem, ale 60 minut mogło okazać się niewystarczające.
Jak pisałem w poście dotyczącym Miami lotnisko we Frankfurcie to największy port w Niemczech i główny hub linii Lufthansa (jest takie ładne niemieckie określenie "Drehkreuz"), patrząc na płytę postojową możemy dostrzec przede wszystkim samoloty tego właśnie niemieckiego przewoźnika. Rozmiar portu lotniczego robi wrażenie, mnie urzekają reklamy na szybach terminala widoczne dla pasażerów z oddali - jest to dość ciekawa gra słowna, można znaleźć tam takie oto frazy Frankfurt. Delhi. Daily./ Me. You. US. / Gangway. Runway. Norway./ Frankfurt. Houston. No problem. / Check-in. Gate. Golden Gate. Po dotarciu już do terminala znakomita większość pasażerów przemyka do strefy tranzytowej, ja także się tam udaję, ale nie spieszy mi się, ponieważ dochodzi dopiero godzina 12:00, a lot LH500 startuje jak już wspomniałem o 22:10. Czas pozwiedzać lotnisko, pieszo przemierza cały pirs A, skąd w zdecydowanej większości odlatują maszyny do Europy, w tel cały czas słychać zapowiedzi typu "final call" nawołujące ostatnich pasażerów do wyjścia. Po około godzinie spaceru odczuwam lekkie znużenie i wychodzę na zewnątrz, by nabrać powietrza w płuca, jest zimno, jednak nie mam ochoty jechać kolejką S-Bahn do miasta. Schodzę do podziemia, a tam czeka na mnie prawdziwa niespodzianka - małe centrum handlowe ukryte w zwartej plątaninie korytarzy, szybko znajduję wskazówki, jak dojść do supermarketu oraz restauracji McDonald's. Nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji i nie odwiedził tego przybytku, zwłaszcza że w Niemczech do menu wprowadzili właśnie bagietki oraz ciastko czekoladowo-pomarańczowe. Wcześniej jednak zaopatruję się w wiktuały w markecie, w koszyku lądują niedostępne w Polsce jogurty i inne przysmaki. Po złożeniu zamówienia w McDonald's powoli spożywam posiłek i chłonę międzynarodową atmosferę.
Zastanawia mnie fakt, że w takim fast foodzie jak McD stołują się także piloci - no, chyba, że zdarza im się to sporadycznie ;) Kiedy już nasyciłem się posiłkiem udaję się do hali odlotów, gdzie mogę obserwować kolejki do stanowisk check-in, widzę sporo pasażerów odlatujących do Teheranu linią IranAir, żadna z kobiet (na razie) nie ma na sobie chusty - oczywiście gdy tylko samolot znajdzie się w przestrzeni powietrznej Iranu i będzie zbliżał się do lądowania ubiór pasażerek diametralnie się zmieni. Udaje mi się także wypatrzeć stanowisko odprawy mojego pracodawcy, koledzy z FRA ATO w burgundowych mundurkach rozpoczęli już pracę, na tablicy odlotów widniej informacja, że rejs QR do Dohy zamiast o 14:55 odleci o 15:30, pasażerów jeszcze nie widać, a ja znikam w czeluściach terminala C, by oddać się lekturze książki i prasy, mam przed sobą jeszcze prawie całe popołudnie, ale mimo kilku godzin oczekiwania nie uważam tego czasu za stracony. Około godziny 16 otwiera się odprawa chilijskiej linii LAN (lot do Santiago de Chile) oraz brazylijskiej TAM (lot do São Paulo), o ile na rejs do Chile praktycznie nikt się nie odprawia, to kolejka na lot do SP zdaje się nie mieć końca, dużo przestrzeni zajmują bagaże, bo lecąc do Brazylii pasażerowie mogą wziąć ze sobą dwie sztuki bagażu rejestrowanego do 32 kg każda. 
Moją uwagę przykuły też leciwe damy w płaszczykach z damską torebką oraz plecakiem bądź reklamówką, które obowiązkowo miały umieszczone na specjalnym wózku na bagaże. Panie te podchodziły bowiem regularnie do koszy na śmieci, dyskretnie zaglądały do środka i wyławiały aluminiowe puszki, które skrzętnie chowały w swoim bagażu. Ciekawa strategia - ucharakteryzować się na pasażerkę i zbierać puszki, by mieć na alkohol - kilka minut później jedna z "poławiaczek" z lubością sączyła sobie niemieckie piwo i przemierzała terminal ze swoim wózeczkiem.
Na nieco 2 godziny przed odlotem mojego rejsu do Rio de Janeiro idę jeszcze do McCafé spróbować kolejnej nowinki, a mianowicie kawy Choc Pecan Macchiato, potrzebowałem kilku łyków dobrej kawy na rozgrzanie i wybudzenie się z lekkiego marazmu. O dziwo tym razem lecąc sam nie muszę aktywować trybu lotniskowego Anji Rubik i humor mi dopisuje, w Europie jesień na całego, a ja na te 4 dni przeniosę się do ciepłego egzotycznego kraju, me like! Po drodze jeszcze upewniam się u pracownicy lotniska, czy mam kierować się do strefy C, ponieważ według tablicy przylotów check-in odbywa się w strefie A. Lotnisko jest tak skonstruowane, że trzeba się nieco nabiegać, ale wciąż mam spory zapas czasu. Przechodzę przez kontrolę paszportową, a następnie długim korytarzem zdającym się nie mieć końca docieram do kontroli bezpieczeństwa, jeszcze tylko klasyczna strefa duty free i jestem na miejscu pod moim gate, podróżnych prawie wcale nie ma. Po niedługiej chwili do specjalnych stanowisk przy bramce podchodzą panie z serwisu LH, uruchamiają też monitory, na których mogę zobaczyć moje nazwisko i imię w skróconej formie oraz przydzielony mi numer miejsca. Tego wieczoru na liście oczekujących znajduje się 9 osób, z czego większość w klasie biznes. Tym razem nie czekają do ostatniej chwili, więc jestem spokojny, że polecę, miejsce mam w tylnej części samolotu, ponownie przy przejściu. Zasadniczo preferuję miejsca przy oknie, ale jako pasażer stand by nie mam prawa do wyboru. Udało mi się wypatrzeć dwie pary, które lecą w klasie C do Rio, jedno to niemieckie małżeństwo w średnim wieku, drugie to młodsza stażem parka. 
Wejście na pokład Airbusa 340 odbywa się przez rękaw, przy wejściu gości wita starszy szef pokład o latynoskiej urodzie, na pokładzie w tylnej części kadłuba dostrzegam także nieco starszą stewardessę, która na mundurku ma przypiętą portugalską flagę, co świadczy o tym, że posługuje się tym językiem. Podobne oznaczenia wprowadzone są w tanich liniach easyJet. Zajmuję moje miejsce 43D, z opakowania wydobywam kocyk i poduszkę, 2 miejsca obok mnie są wolne, podczas trwającego ponad 12 godzin lotu (jak na razie najdłuższy w mojej karierze) będę mógł się nieco wyciągnąć. Rozglądam się dookoła, w pobliżu siedzi grupka wylansowanych Norwegów, po lewej stronie kilkoro Rosjan a przede mną (o zgrozo) Polacy - 3 panów koło czterdziestki, dość postawnych, jeden z nich chyba pracuje jako marynarz, ale o tym później. Uruchamiam także monitor umieszczony w oparciu fotela przed mną, na którym będę mógł śledzić na żywo trasę lotu, bardzo lubię tą opcję, dla fana lotnictwa to nie lada gratka. Sympatyczne stewardessy roznoszą słuchawki, instrukcja bezpieczeństwa zostaje wyświetlona na ekranach, powoli kołujemy, jeszcze ostatni rzut oka na rozświetlony terminal (który nota bene już zasypia - we FRA jest zakaz lotów nocnych) i samolot unosi się do góry. Nieco zajmuje mu, by osiągnąć wysokość przelotową, wtedy też wyłączona zostaje sygnalizacja zapięcia pasów i następuje szybki serwis, czyli precelki + zimne napoje. Chwilę później do dłoni pasażerów trafiają gorące chusteczki, czas na odświeżenie i zaraz podawana jest kolacja. Do wyboru raczej standardowo kurczak lub pasta, wybieram tradycyjnie już opcję numer dwa, a tu Zonk, bo danie to przypomina do złudzenia zestaw, który zamówiłem podczas lotu FRA-MIA. Myślałem, że catering jest nieco bardziej urozmaicony, ale się przeliczyłem. Lecimy nad zachodnią częścią Niemiec, Francją i o dziwo nad Zatoką Biskajską, Maderą, Azorami i Atlantykiem. Kiedy oddalamy się od portugalskiego wybrzeża samolotem zaczyna mocno kołysać, pilot informuje o turbulencjach, na ładnych kilka godzin samolotem nieźle telepie na lewo i prawo, większość podróżujących zapadła już w błogi sen, ale pomimo lampki wina u mnie on oczywiście nie przychodzi. Przespałem może w sumie 2 godziny całego rejsu, ale ja już tak mam, że choćby nie wiem jak bardzo byłbym zmęczony, to nie jestem w stanie zasnąć, mój organizm cały czas podświadomie czuwa - czyżby to skutek oglądania nagminnie kolejnych odcinków "Katastrof w przestworzach"? :-P
Niestety, jeśli chodzi o system rozrywki na pokładzie samolotów dalekiego zasięgu Lufthansy, to większość proponowanych tam filmów czy też muzyki nie trafia w moje gusta - zdecydowanie lepiej wyglądało to na pokładzie AirFrance czy airberlin - ale o gustach się podobni nie dyskutuje. Podczas nocnego lotu przez Atlantyk w uszach rozbrzmiewała muzyka Madonny, nad ranem zaś obejrzałem film "The Smurfs 2" - swego czasu w kinie byłem na pierwszej części, a sequel zainteresował mnie głównie ze względu na fakt, że piosenkę "Ooh La La" do tego obrazu nagrała moja ulubienica Britney Spears. Przygody sympatycznych Smerfów skończyły się, a samolot wreszcie dotarł do wybrzeża Brazylii i minął miasto Fortaleza. Nad brazylijskim interiorem znowu złapały nas turbulencje, nie chciałbym się rozbić nad amazońską dżunglą, ale wreszcie się uspokoiło i rozpoczął się serwis śniadaniowy - podano na gorąco jajecznicę ze szczypiorkiem, było też nieco szpinaku z makaronem, więc nie mogę narzekać. Później już tylko podchodzenie do lądowania i oto jestem w Ameryce Południowej, kolejny kontynent odwiedzony...
Wychodzimy przez rękaw, na lotnisku w Rio sprawnie działa klimatyzacja, ale przez szyby czuć już gorące słońce i powietrze innego rodzaju, to miła odmiana od pogody, która obecnie panuje w Europie. Pojedyncze osoby udają się do stanowisk transferowych, obywatele Brazylii mają osobną kontrolę paszportową, a wszyscy pozostali cudzoziemcy muszą tłoczyć się w dość długiej kolejce - dobrze, że o tej porze przyleciał tylko nasz samolot - zeszło mi tam prawie godzinę, nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby o tej samej porze przyleciał jeszcze inny rejs zagraniczny. W kolejce tuż przede mną stoją wspomniani wcześniej Polacy, panowie już na wstępie zakładają się, kto ile alkoholu wypije danego dnia, jest mi naprawdę wstyd za rodaków, że robią nam taką reklamę, ale co poradzić? Na plecaku jednego z nich dostrzegam jego dane adresowe, okazuje się, że pan Ireneusz L. pochodzi z Helu, na jego paszporcie widnieje zaś naklejka z napisem "marinero", zastanawiam się, czy ci kumple nie pracują przypadkiem razem na statku, ale trudno mi to wywnioskować z ich rechotu. Nareszcie nadchodzi moja kolej, podaję paszport i deklarację wypełnioną w samolocie, pojawia się nowy stempel, jeszcze tylko odbiór bagażu (walizka cała, chociaż niekoniecznie zdrowa, z każdą kolejną podróżą, jest coraz bardziej poobijana i porysowana) i mogę cieszyć się ziemią brazylijską.

Po przejściu odprawy celnej rozglądam się za bankomatami, ale na poziomie przylotów widzę tylko małe okienka kantorów oraz lokalnych banków, ruchomymi schodami wjeżdżam na górę i tam też znajduję to, czego szukałem - o dziwo po włożeniu karty VISA do bankomatu okazuje się, że transakcja nie może zostać zrealizowana. Jestem już zdenerwowany, bo celowo nie wziąłem ze sobą gotówki, gdyż reale brazylijskie w Polsce są praktycznie niedostępnie, a wolałem uniknąć podwójnego przewalutowania. Na szczęście w ostatnim z trzech bankomatów karta zostaje zaakceptowana i mogę wypłacić gotówkę. Teraz jeszcze tylko upewniam się w informacji, skąd odjeżdża autobus do miasta i wychodzę na zewnątrz, gdzie uderza mnie fala ciepłego powietrza. Na niebie nie ma żadnych chmur, czuję, że to będzie udany dzień.
Omijam bardzo długą kolejkę chętnych na taxi i zmierzam na przystanek autobusowy, który znajduje się tuż za postojem taksówek. Akurat chwilę później dociera pojazd, kupuję bilet za 13 R$ u kierowcy, zajmuję miejsce w środku autokaru i już chwilę później ruszam ku nowego dla mnie miastu. Po drodze podziwiam palmy i bujną roślinność, w oddali błyszczą góry, a nieopodal znajduje się Ocean Atlantycki i słynne plaże Copacabana i Ipanema - tyle o nich słyszałem, a teraz wreszcie będę mógł tam stanąć na własnych nogach. W ręku trzymam plan miasta, okazuje się, że ulice w Rio są doskonale oznaczone i nie mam problemu z orientacją w terenie. Ponieważ mam sporo czasu i chciałbym nacieszyć się metropolią o poranku wysiadam przy stacji metra Cinelandia i pierwsze kroki kieruję do usytuowanego tam McDonald's - jakżeby mogło być inaczej? Przed każdą wycieczką dokładnie sprawdzam, jakie kanapki i desery są w menu kraju, który akurat mam odwiedzić. W Brazylii zamawiam na śniadanie Pão de Queijo oraz czarną kawę - obsługa nie mówi po angielsku i jak się okazuje poza hostelem w Rio i obsługą na poczcie język ten jest praktycznie "martwy", zatem już na początku można wyrobić sobie zdanie o poziomie szkolnictwa - ale czy w Polsce jest o wiele lepiej? Z tym można polemizować...
W centrum podoba mi się filia ministerstwa finansów oraz teatr miejski, w śródmieściu rozmieszczonych jest też dużo monumentów a architektura to miks nowoczesności z okazałymi gmachami z czasów kolonialnych. Zmierzając w kierunku hostelu przedzieram się przez aleję wysadzaną platanami, w pobliskim parku wypisuję zakupione w kiosku widokówki do znajomych, wstępuję do małego supermarketu, by zaopatrzyć się w żywność i zobaczyć, co też mają w swojej ofercie - testuję Guaranę - znany brazylijski trunek gaszący pragnienie - smakuje naprawdę dobrze. Dokoła czuć zapach świeżych owoców a na każdym rogu można spróbować wody prosto z kokosa. W bistro nieopodal delektuję się kanapką typu pastel oraz sokiem z marakui. Jedzenie w takich barach jest nadzwyczaj tanie i pożywne, często sprzedawane są zestawy combo typu kanapka na ciepło + napój za 4 R$, polecam gorąco. Przygotowywane soki ze świeżo wyciskanych owoców oraz "salgados" stały się moim stałym elementem menu.
Po zameldowaniu się w hostelu Kariok i odświeżeniu się zakładam na siebie tank top, kuse szorty i ruszam w miejską dżunglę. Przejażdżka metrem dość przygnębiająca, bo same wagony i stacje w środku są dość mało kolorowe i ciemne. Wokół mnie rozbrzmiewa język, który jest tak inny od tych mi znanych, to dziwne uczucie, kiedy zupełnie nie masz pojęcia, o czym mówią ludzie siedzący obok. Wysiadam na przedostatniej stacji pomarańczowej linii podziemnej kolejki (ostatnia stacja obecnie nie funkcjonuje) i spacerem docieram do plaży Copacabana. Przy ruchliwej jezdni jak jeden mąż ustawione są luksusowe hotele, a już po drugiej stronie nadmorskiej promenady można rozkoszować się piaszczystą plażą i widokiem na
Pão de Açúcar - uwielbiam takie połączenie wieżowców i plaży, tego właśnie często szukam podczas moich wycieczek. Na Copacabanie spędzam praktycznie całe popołudnie, później spaceruję wzdłuż bulwaru i wieczorem wracam na nocleg do hostelu odespać podniebną podróż. 
Następnego dnia rano po sycącym śniadaniu (rewelacyjne pieczywo z kminkiem) zbieram się na szczyt Corcovado, z którego nad miastem góruje figura Chrystusa Zbawiciela - Cristo Redentor. Pomny informacjom, że do obejrzenia jednego z nowych cudów świata tworzą się gigantyczne kolejki zjawiam się u podnóża góry kilka minut po 9 rano - bilety umożliwiające wjazd kolejką szynową ("tramwajem") oraz wizytę u Jezuska są sprzedawane na godzinę 11:00, ale mogę poczekać. Piękna aura pozwala mi na kolejne wędrówki po okolicy, zabudowa jest gęsta, można zobaczyć, jak toczy się życie mieszkańców Rio. Przezornie przed czasem wracam na miejsce odjazdu kolejki i przed wejściem na peron pani z obsługi pyta mnie, czy jadę sam - akurat ma jeszcze jedno wolne miejsce na wcześniejszy kurs, a ponieważ osoby w kolejce nie chcą się rozdzielić, to pośpiesznie zajmuję moje miejsce. Wjazd po stromym zboczu robi wrażenie, można podziwiać panoramę miasta, a podczas jazdy rytmy samby przygrywa lokalny zespół, co wytwarza bardzo pozytywną atmosferę. Po około 20 minutach jazdy docieramy na szczyt, coś pięknego, chyba jeszcze nigdy nie widziałem takich ładnych widoków, naprawdę można się zapomnieć. Pod samą figurą dziki tłum, większość turystów wystawia ramiona i w ten sposób ustawia się do zdjęć na tle rzeźby. Jednak jak to mówią, komu w drogę, temu czas, następnym kursem zjeżdżam na dół i po kilku minutach oczekiwania wsiadam do lokalnego autobusu w stronę Ipanemy - bilet na metro to koszt 3,20 R$, zaś autobus miejski to wydatek rzędu 2,75 R$. Bilety kupuje się u biletera, który siedzi przy wejściu i po uiszczeniu zapłaty przesuwa specjalny kołowrotek tak, by pasażerowie mogli przejść do tylnej części pojazdu. Po drodze życie na ulicach Rio de Janeiro nie zamiera, wreszcie po około półgodzinnej przejażdżce wysiadam w pobliżu plaży i tam spędzam resztę dnia rozkoszując się widokami jak z katalogu biura podróży.
W sobotę po porannej wizycie na mieście, spróbowaniu bananowa-truskawkowego koktajlu oraz bananowego ciastka z McDonald's i małych zakupach kieruję się pieszo na lotnisko SDU. Jest to lokalny port lotniczy w Rio, który obsługuje połączenia krajowe, w przeważającej mierze są to loty do finansowej stolicy Brazylii za jaką uważane jest São Paulo. Taki jest też dalszy cel mojej krótkiej wycieczki - nie byłbym sobą, gdybym będąc tak blisko ominął największe miasto Ameryki Południowej. Loty realizowane są na miejskie lotnisko Congonhas (CGH), które słynie ze swojego krótkiego pasa startowego, a ewentualna rozbudowa tego portu jest ograniczona przez gęstą zabudowę. Samo lotnisko Santos Dumont w Rio robi na pierwszy rzut oka wrażenie opustoszałego, ale może trafiłem na taką porę, bo mamy sobotnie popołudnie. Co mnie zabolało to fakt, że przed podejściem do stanowisk nadawania bagażu trzeba już mieć wydrukowaną kartę pokładową. Do tego celu ustawiono kilkanaście automatów w hali odlotów, bez większych problemów odprawiam się na mój rejs realizowany przez taniego brazylijskiego przewoźnika linię GOL. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że z automatu wydrukowany zostaje świstek na żółtym papierze przypominającym paragon w sklepie. Dla większości podróżnych to pewnie bez znaczenia, ale ja przywiązuję wagę do takich detali skoro już kolekcjonuję karty pokładowe i naklejki na bagaż. Niestety, pani podczas nadawania bagażu także nie ma możliwości wydrukowania boarding passa na bardziej trwałym papierze - mówi się trudno. Na Okęciu także wprowadzono podobne rozwiązanie, by podchodzić do stanowiska check in z już wydrukowaną kartą pokładową - kiedyś posłuchałem się pana z obsługi i karty na mój pierwszy lot do USA z Air France mam w formie papierka, a widziałem, że przede mną jakieś Chinki-Czikulinki dostały ładne i kolorowe wydruki. Teraz już nie daję się zbić z tropu ;)
W sąsiednich bramkach odprawiane są rejsy linii Azul do Golandii oraz Porto Alegre, wreszcie nadchodzi czas na moją kolej, po sprawdzeniu dokumentów zostaliśmy zabrani na płytę lotniska autobusem. Tym razem mam miejsce 11A przy oknie, miejsce w środku okazuje się być puste. Na pokładzie personel pokładowy wita pasażerów, na szczęście panie są dwujęzyczne. Łapiemy kilka minut opóźnienia, bo najpierw czekamy na spóźnioną stewardessę, a potem jest kolejka do startu. Tego dnia nad Rio de Janeiro unoszą się chmury, więc niestety chwilę po starcie podczas wznoszenia się nad wybrzeżem niewiele już widać. Sam lot jest krótki i przyjemny, mimo że to tanie linie, to bagaż rejestrowany jest w cenie, dostajemy także orzeszki i zimne napoje i zanim się obejrzałem maszyna zniża pułap i przebija się przez chmury nad São Paulo. Kiedy wreszcie samolot przebił się przez warstwę obłoków moim oczom ukazuje się niezwykły widok - las betonowych drapaczy chmur, który zdaje się nie mieć końca - dla entuzjasty takich budowli taki widok to nie lada gratka. Na większości wieżowców widać lądowiska dla helikopterów, bloki mieszkalne wyglądają z góry jak zapałki. I mimo że pogoda się popsuła, to ja już czuję, że ta metropolia mi się spodoba.
Lotnisko Congonhas jest całkiem spore, chociaż obsługuje raczej tylko ruch krajowy. Sporo czasu zajmuje przejście mi do taśmy, na której wykładany jest bagaż. Szybko chwytam walizkę i wychodzę na zewnątrz zgodnie z napisami w terminalu, jednak zamiast autobusów miejskich znajduję tam jedynie autokary na dalsze dystanse, busy dla załogi oraz nieodłączny element każdego lotniska, czyli postój taksówek, z których za wszelką cenę staram się nie korzystać. Przechodzę do hali odlotów i tam w informacji miła pani (także nie mówiąca po angielsku) wskazuje mi drogę na przystanek - ponieważ ciężko się z nią dogadać, to jest tak uprzejma, że wychodzi ze mną przed budynek i prowadzi na przystanek. Dla Brazylijczyków pewnie taka lokalizacja to nic dziwnego, ale sam z pewnością nie szukałbym przystanku akurat z tamtej strony lotniska. Znowu trzeba pomachać, by kierowca raczył się zatrzymać, ale autobusy kursują często i są naprawdę szybkie. Mam szczęście, bo mój numer podjeżdża niebawem. W SP jest znaczniej trudniej poruszać się po mieście, bo liczne estakady skutecznie uniemożliwiają obserwację nazw poszczególnych arterii, ale bez trudu dostrzegam katedrę i stację metra w jej pobliżu. Teraz przesiadka na podziemną kolejkę, nieco gimnastyki z bagażem i długa kolejka do kasy biletowej. Niestety, automaty biletowe działają tutaj tylko dla osób korzystających z biletów miesięcznych, pozostali muszą nabywać je w okienkach kasowych. Co dziwne, zarówno w RJ jak i SP nie istnieje coś takiego jak bilet dzienny czy 3-dniowy i podróżni skazani są na korzystanie z biletów jednorazowych, co niestety skutecznie uszczupla budżet. Sama stacja metra jest olbrzymia i robi wrażenie, najwięcej ludzi widziałem tutaj właśnie chyba w metrze, podobno w godzinach szczytu pracują tutaj "upychacze" niczym w Tokio.
Wysiadam na stacji Republica i podziwiam mały park w sercu miasta oraz kilka mniejszych budynków w pobliżu. Tuż obok widzę duże grupki młodzieży spacerujące deptakiem, podążam po trotuarze, zaglądam w wąskie uliczki strefy dla pieszych, ewidentnie jest nieco "spelunkowo", w powietrzu czuć zapach palonego zioła. Oczywiście okazuje się, że pomyliłem drogę i idę w odwrotnym kierunku niż trzeba, ale w końcu docieram do hotelu Calstar. Budynek jest nowoczesny i elegancki, dawno nie nocowałem w tak dobrze wyposażonym hotelu. Na recepcji największe zaskoczenie budzi fakt, że nikt z pracowników nie mówi po angielsku ani po hiszpańsku, dziewczyna wręcza mi laptop, uruchamia Google Translator i podstawowe informacje przekazuje mi za pomocą tego narzędzia. Jeszcze jedno dość nietypowe zachowanie to zrobienie mi "pamiątkowej" fotki kamerą - czyżby bali się, że nie ucieknę z hotelu bez zapłaty czy też to na wypadek, gdyby wciągnęło mnie miasto i potrzebna była identyfikacja zwłok? Wolę nie wnikać i zmykam na 4. piętro cichobieżną windą do przestronnego pokoju - w porównaniu z klitką w Rio de Janeiro czuję się jak arabski szejk a cena jest jedyne 10 reali wyższa niż w hostelu, gdzie spędziłem dwie poprzednie noce. Za oknem zapada już zmrok, na mieście zjadam pyszną kolację ("coxinha" rulez) i grzecznie idę lulu, bo całą niedzielę spędzę dość aktywnie. 

Pamiętacie Renana z relacji z mojej podróży do San Francisco? Gościłem wtedy u mojego znajomego Mateusza w Dublinie, a Renan to jego brazylijski współlokator, który jakiś czas temu wrócił do swojego rodzinnego miasta São Paulo i teraz nadarzyła się znakomita okazja ku temu, by się spotkać i by mógł mnie oprowadzić po mieście. Rano po obfitym posiłku (ale mi posmakowały te brazylijskie przekąski na ciepło!) Renan odbiera mnie z hotelu i rozpoczynamy naszą wędrówką po mieście. Miło jest po kilku dniach odezwać się do kogoś znajomego, kogo nie widziało się przez 2 lata a kontakt ograniczał się do wiadomości na FB. Podczas moich podróży nie zawieram nowych znajomości, zatem wreszcie miałem okazję z kimś porozmawiać. Tak rozmawiając o wszystkim i o niczym doszliśmy do najsłynniejszej ulicy SP Avenida Paulista - najbardziej wystrzałowe wieżowce mieszczą się właśnie tam, nadszedł zatem znakomity czas na sesję zdjęciową. Po drodze jeszcze wizyta w McDonald's i po prawie 3 godzinach marszu docieramy do gigantycznego kompleksu Ibirapuera Park, gdzie odpoczywamy w cieniu egzotycznej roślinności i chronimy się przed deszczem, który zaczął właśnie padać. Wokół dużo ludzi uprawiających sport, jogging czy jeżdżących na rowerach. Pierwszy raz mam okazję spróbować deser z owoców açaí z kawałkami banana i granolą - niebo w gębie! Ale to co dobre, szybko się kończy, czas wracać do hotelu, brać bagaż i zmykać na międzynarodowe lotnisko São Paulo Guarulhos (GRU). Ponieważ przed nami kawał drogi, to bierzemy autobus i wkrótce docieramy na miejsce. Ze schowka biorę mój bagaż (oczywiście wcześniej musiałem użyć magicznego narzędzia Google Translator) a Renan jest tak miły, że towarzyszy mi w drodze do metra i potem na stację Tatuape, skąd za 4 R$ biorę autobus 257 bezpośrednio na lotnisko. O tym tanim połączeniu wie dość mało osób, większość korzysta z autokarów w centrum, które kursują na podobnej trasie, ale cena wynosi około 30 reali. Jeszcze łyk Guarany jako "rozchodniaczek", żegnamy się z Renanem i czas na mnie - 40 minut później docieram pod terminal 1 portu lotniczego, muszę pod dachem przespacerować się kilkanaście metrów do mojego terminala 2, ale tradycyjnie mam jeszcze sporo czasu. Przepakowuję garderobę, w Polsce przecież już prawie zima, wyciągam z walizki kurtkę, by była w zanadrzu. Lotnisko GRU w porównaniu z GIG to klasa sama w sobie, jest znacznie większe, bardziej wytworne, nowoczesne i jednocześnie przytulne. Akurat kończy się odprawa pasażerów odlatujących rejsem Lufthansy do Monachium, ale już mogę zaczekować się na mój nocny lot LH 507 do Frankfurtu. Dostaję dwie karty pokładowe - na rejsie Boeingiem 747-400 przypisano mi miejsce 50G, jak się okazuje jest to także miejsce przy przejściu, a dwa miejsca obok mnie po lewej stronie są wolne. Lot powrotny do Warszawy tradycyjnie bez wskazania miejsca, przecież jestem pasażerem typu stand by. Co ciekawe, pani zamyka mój zamek przy walizce specjalnym plastikowym wkładem, co ma zapewne uniemożliwić wrzucenie do bagażu narkotyków - fajna sprawa. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa i odstaniu około 3 kwadransów do kontroli paszportowej (zaczyna się wieczorny szczyt) mogę rozgościć się w lotniskowej kawiarni Starbucks Coffee (testuję kawę Floresta Negra Mocha, całkiem zacna) i oczekiwać wygodnie na mój lot. Boarding podzielony jest na kilka grup, najpierw oczywiście First Class i HON Circle, później Business Class i Gold Members a następnie poszczególne rzędy pasażerów Economy. Rozczarowuje mnie nieco fakt, że na nocnych lotach długodystansowych Lufthansa nie rozdaje pasażerom klasy ekonomicznej nawet miniaturowych kosmetyczek, podczas gdy w airberlin takie gadżety są przydzielane wszystkim pasażerom. Dobrze, koniec narzekania, za bilet zapłaciłem jedynie część tego, ile pozostali pasażerowie.
Punktualnie odbijamy się od pasa, silniki mocno pracują i w momencie startu wznoszenie jest niesamowicie głośno, ale wreszcie maszyna odrywa się od ziemi i wlatujemy w chmury. Zanim załoga rozpocznie serwowanie kolacji zapada noc, stewardessy proszą o zasłonięcie okien. Tym razem dla odmiany zdecydowałem się na kurczaka z ryżem, mimo że siedziałem z tyłu porcji starczyło dla wszystkich. Obłożenie lotu było naprawdę niskie, widać, że jesteśmy jeszcze przed sezonem. Podczas lotu do Frankfurtu miała miejsce bardzo miła niespodzianka - podszedł do mnie szef pokładu, spytał się, dla jakich linii pracuję, czy się zajmuję i przyniósł mi mały upominek w formie wspomnianej kosmetyczki z biznes klasy oraz porcji adwentowych słodyczy. Widać, że nadchodzą święta, bo wnętrze kabiny udekorowano wieńcami adwentowymi. Tym razem lecieliśmy inną trasą, najpierw nad wybrzeżem Brazylii, później przekroczyliśmy Atlantyk i dotarliśmy do wybrzeży Afryki. Boeing o nazwie "Wolfsburg" leciał nad Dakarem, Algierem, minął Morze Śródziemne, Niceę, Zurych i planowo przyziemił na pasie we FRA. Chwilę po moim wyjściu z rękawa podszedł do mnie brazylijski policjant w cywilu, poprosił o paszport, spytał o cel wizyty i oczywiście był zdziwiony, że byłem tak daleko jedynie 4 dni, ale kiedy usłyszał, że pracuję w liniach lotniczych o razu się zmył. Fakt, że latam na bardzo krótko oczywiście może budzić podejrzenia, że jestem przemytnikiem i już się do tego przyzwyczaiłem. Ale jak akurat lubię zwiedzać dużo a błyskawicznie, inaczej mój urlop i budżet bardzo by na tym ucierpiały. We Frankfurcie wita mnie piękna słoneczna pogoda, chociaż wiem, że za oknami terminala temperatura jest bliska zeru. Pod moją bramką gromadzą się już pierwsi pasażerowie, jest kilka osób z nocnych rejsów z USA, którzy też czekają na to połączenie. Tym razem tylko ja lecę do Warszawy jako stand by, z miejscem nie ma problemu, ale dość długo czekam nim przypisany mi numer siedzenia pojawi się na monitorze. Wreszcie jest i mogę wejść do autobusu, który robi niezłą rundkę po lotnisku nim podwiezie nas pod pokład samolotu do polskiej stolicy. Bez większych niespodzianek, znów mam miejsce przy korytarzu, czuję, że powoli ogarnia mnie senność, bo na pokładzie lotu z SP nie zmrużyłem oka, ale gdy tylko wznosimy się w powietrze uczucie senności zanika i cieszę się, że po raz kolejny znalazłem się w chmurach. Oby więcej takich chwil - my dream is to fly, over the rainbow, so high! Tymczasem do zobaczenia w 2014 roku...


I'm in Miami Beach... / 19.09.2013 - 22.09.2013



Startujemy do Miami Beach! Czas na tak długo wyczekiwaną wyprawę za Atlantyk, już od dawna odliczałem dni do rozpoczęcia mojej trzeciej podróży do USA. Stany Zjednoczone urzekły mnie już za pierwszym razem podczas podróży z Księżniczką Martą, kiedy to zwiedzaliśmy NYC i LA. Rok później mieliśmy w planach wspólną wyprawę do Miami i San Francisco, ale tak się niefortunnie złożyło, że poleciałem sam jedynie do Kalifornii, więc teraz nadszedł wreszcie czas, by nadrobić zaległości.
W czwartkowy poranek podjeżdżam taxi na Lotnisko Chopina w Warszawie, po raptem dwóch godzinach snu i wcześniejszych sześciu godzinach jazdy Polskim Busem z Wrocławia do stolicy z pewnością ledwo stałbym na nogach, ale adrenalina związana z lotem jest tak duża, że siły nie opuszczają mnie przez cały dzień. Cieszę się bardzo na tą podróż –  na trasie Frankfurt – Miami odbędzie się bowiem mój 100. lot – to robi wrażenie ;) Wydaje mi się, że latać zacząłem tak niedawno, ale czas szybko leci i z łezką w oku wspominam mój pierwszy lot z siostrą z warszawskiej Etiudy do Wiednia nieistniejącą już linią Sky Europe. Teraz korzystając z uprzejmości mojego pracodawcy mam dostęp do biletów zniżkowych różnych przewoźników, najlepsze połączenie, które znalazłem było wykonywane przez niemiecką Lufthansę, na powrót do mojego ulubionego Berlina wybrałem linię airberlin. Najbardziej stresującym momentem w całej podróży jest odprawa biletowo-bagażowa. Ponieważ posiadam bilet typu stand by, to właśnie na stanowisku check in tak naprawdę dowiem się, czy na pokładach obu maszyn jest wystarczająco miejsca, bym mógł polecieć na słoneczną Florydę. Ale jak mawia klasyk (czyt. Weronika Marczuk-Pazura, o przepraszam, już nie Pazura :-P): „Kto nie ryzykuje, nie pije szampana”. Na szczęście wszystko przebiega sprawnie, pani nakleja na walizkę kod MIA via FRA i wydaje dwie karty pokładowe, więc jestem już uspokojony. Wyjątkowo mam towarzysza podróży – udało mi się namówić na wyjazd mojego dobrego kolegę Rafała, tryb lotniskowy Anji Rubik mi nie grozi. Po odprawie czas na kontrolę bezpieczeństwa. Z powodu przebudowy starego terminala na Okęciu ruch w nowej części lotniska jest wzmożony, ale pracownicy ochrony pracują w szybkim tempie, jak nigdy otwarte są wszystkie bramki do kontroli bezpieczeństwa, dzięki czemu cała ta procedura przebiega sprawnie i już po chwili możemy udać się do gate’u numer 8, skąd do Frankfurtu odlecimy Airbusem A319. Pod bramką nie ma jeszcze zbyt wielu pasażerów, można spokojnie usiąść i przeanalizować plan wypadu do Miami. U mnie jest on wyjątkowo intensywny, bo wracam do Europy już po 3 dniach. U mnie jak zwykle ekspresowo, ponieważ mam jeszcze w niedalekiej przyszłości zaplanowane dwa wyjazdy i potrzebuję na nie dni urlopowych. Powoli zbliża się czas boardingu, najpierw do samolotu obsługa wprowadza starszą lady na wózku, a później miejsca zajmują pasażerowie klasy biznes. Mam przyjemność podróżować dwa rzędy za klasą biznes, miejsce przy przejściu, więc niestety przez okno nic nie zobaczę, ale za to będę miał więcej przestrzeni na nogi. Przy wejściu na pokład zaopatruję się w niemiecką prasę, czymś trzeba się zająć podczas lotu ;) Pasażerowie klasy biznes na pierwszy rzut oka wydają się niesamowicie niedostępni, sztywni i nieuprzejmi, ale w klasie ekonomicznej nie jest o wiele lepiej. Dużo starszych Niemców w garniturach oraz kilka starszych niemieckich małżeństw, Polacy na pokładzie stanowią mniejszość. Zastanawia mnie fakt, że samolot jest całkiem mocno wypełniony a niecały tydzień wcześniej było jeszcze ponad 40 wolnych miejsc w systemie rezerwacyjnym LH. Widać duża część podróżnych decyduje się na lot w ostatniej chwili.
Zaczyna się zapowiedź załogi i instruktaż dotyczący bezpieczeństwa w trakcie lotu, cabin crew na locie WAW-FRA nie zachwyca pod żadnym względem, obsługa jest dość przeciętna. Krótko po osiągnięciu wysokości przelotowej załoga serwuje ciepłe i zimne napoje a chwilę później jogurt z muesli. Identyczny niemal posiłek (różnią się tylko logo i kolory na opakowaniu) można zjeść w restauracji McDonald’s w ramach menu śniadaniowego – opakowanie i firma produkująca jogurt jest taka sama.  To taka mała ciekawostka dla fanów Maca :-P
Punktualnie przyziemiamy na jednym z największych lotnisk w Europie. Dość długo kołujemy po pasie, aż wreszcie maszyna zatrzymuje się na pozycji parkingowej i przez rękaw można opuścić samolot. Jesteśmy w terminalu 1A, trzeba przedostać się do części 1Z, okazuje się, że jest całkiem blisko, jeszcze tylko kontrola paszportowa i jesteśmy. Ta część terminala jest zdecydowanie bardziej nowoczesna, przy rękawach stoją największe egzemplarze floty Lufthansy, u sufitu wiszą duże telebimy informujące o aktualnych lotach, odległości są znaczne i w przemieszczaniu się podróżnych pomagają ruchome chodniki. Kiedy docieramy pod naszą bramkę, stoi już pod nią dość duża kolejka. Jako pasażer stand by nie mam wydrukowanego miejsca na mojej karcie pokładowej na lot FRA-MIA, podpytuję panią z help desku i dowiaduję się, że na monitorze będzie wyświetlona lista oczekujących na lot wraz z przydzielonymi im miejscami. Niestety, takie są już „przywileje” pasażera lecącego jako stand by, pocieszam się myślą o tym, że za lot zapłaciłem znacznie mniej niż za tradycyjny bilet. Moje nazwisko pojawia się na liście, trochę trwa, zanim komputer wygeneruje miejsca dla wszystkich z listy rezerwowej, bo osób oczekujących jest ku mojemu zaskoczeniu aż 15. Pasażerowie już wchodzą na pokład, kolejka szybko się przesuwa i po sprawdzeniu miejsca dołączam do mojego kompana podróży. Bramka po zeskanowaniu kodu na karcie pokładowej otwiera się i odbieram wydruk z numerem miejsca 18 H. Przed wejściem do rękawa tworzy się mały korek i oto po kilku minutach wita nas nowy Boeing 747-800 o nazwie „Potsdam”. Samolot wygląda bardzo świeżo, dla nieco mniej wtajemniczonych czytelników dodam, że jest to najdłuższy samolot pasażerski świata. Robi wrażenie! Tym razem obsługa zdecydowanie bardziej uprzejma, uśmiechnięta, młodsza, od razu na pokładzie wytwarza się miła atmosfera. Okazuje się, że w ostatniej chwili nastąpiła zamiana miejsc, na moim miejscu siedzi już inny pasażer i wręcza mi moją wydrukowaną kartę pokładową z nowym numerem miejsca 38 H. Żegnam się z Rafałem, który zajmuje miejsce 30 K przy oknie i zmierzam ku mojemu fotelowi. Przypadło mi ponownie miejsce przy przejściu, co przy długim prawie 10-godzinnym locie ma duże znaczenie. Na miejscu czeka już na mnie poduszka i kocyk, chwilę później dostaję słuchawki do systemu rozrywki i mogę zająć się multimediami na ekranie dotykowym przede mną. Następuje tradycyjna safety demo (moja ulubiona część lotu), kontrola kabiny przez personel i ogromny samolot niczym piórko odrywa się od pasa startowego. Kocham to uczucie!
Chwilę po starcie pilot odzywa się z kokpitu, wita wszystkich podróżnych i podaje podstawowe informacje dotyczące lotu. Co istotne, wszystkie parametry a także aktualne położenie maszyny można śledzić w panelu umieszczonym w poprzedzającym fotelu, jest to bowiem integralna część systemu rozrywki oferowanego przez Lufthansę. Wybór filmów, programów i muzyki jest bardzo szeroki, można nadrobić zaległości kinowe, co też zrobiłem po smacznym obiedzie. Krótko po wzbiciu się Boeinga 747 w powietrze personel rozdał przekąski oraz zimne napoje, około godzinę po starcie zaczęto serwować obiad – do wyboru było danie z ryżem i kurczakiem oraz ravioli, na które jako pasjonat kuchni włoskiej się zdecydowałem. Jedzenie na pokładzie bardzo smaczne, oprócz dania głównego była też bułeczka, masło, serek camembert, sałatka w sosie vinegret, a na deser ciasto i słodka czekoladka z żurawiem – logo Lufthansy. Po posiłku podano kawę i herbatę i nastąpiła boska chwila dekadencji. Samolot dotarł już nad Atlantyk, turbulencje nie wystąpiły, cały lot był bardzo spokojny i przyjemny. W przejściu między poszczególnymi częściami kabiny można było skorzystać z drink baru, razem z Rafałem poprosiliśmy stewardessę o kawę i ucięliśmy sobie nieco dłuższą pogawędkę w przejściu, bo przez cały lot siedzieliśmy oddzielnie, a jako fani latania musieliśmy podzielić się wrażeniami. To był pierwszy lot mojego kolegi przez Atlantyk, dla mnie była to zaś setna podniebna podróż, zatem emocje były bardzo pozytywne. Udało mi się nieco przejrzeć prasę a także obejrzeć dwa filmy „Nocny pociąg do Lizbony” oraz trzecią część „Kac Vegas”. Powiem szczerze, że bardzo sceptycznie podchodziłem do drugiego tytułu, ale okazało się, że niesamowicie mnie wciągnął, już wiem, gdzie kolejny raz polecę do USA…
Tymczasem po drugim posiłku (do wyboru kiełbaska z kapustą lub makaron w sosie pomidorowym – wiadomo, którą opcję wybrałem.) kapitan zniża lot i powoli podchodzimy do lądowania w Miami. Siedzę przy przejściu po prawej stronie, zatem nie mam dobrej widoczności. Łagodnie dotykamy pasa i wita nas już Miami. Przy wyjściu z samolotu w rękawie czuć już gorące wilgotne powietrze, zupełnie inny klimat niż ten w Polsce, kiedy opuszczaliśmy Warszawę, padał deszcz, a tutaj słońce, czyste niebo i wszechobecne palmy. Idealnym miejscem na wakacje jest dla mnie połączenie dużego miasta z piaszczystą plażą – dlatego też Miami nie zawiodło moich oczekiwać. Pogoda dopisała przez cały pobyt, nie na darmo Floryda jest nazywana „Sunshine State”.
Teraz trzeba odstać swoje w niesamowicie długiej kolejce do kontroli paszportowej. Wygląda na to, że o tej samej porze lądowały jeszcze inne maszyny i mamy wysyp podróżnych. Po godzinie oczekiwania wreszcie zostaję wpuszczony na terytorium USA, urzędnik imigracyjny bardzo sympatyczny, pyta mnie skąd pochodzę, zauważa pieczątkę z ZEA, więc pyta, jak było w Dubaju i wbija stempel USA ważny na najbliższe pół roku. Cóż, mnie pozostają tylko 3 dni, ale zawsze to coś. Chwilę później przez kontrolę przechodzi Rafał i odbieramy nasze bagaże. Stoją bezpiecznie obok taśmociągu, wcześniej zdjęły je już służby porządkowej lotniska w Miami. Pamiętam, że podobnie długo czekałem w kolejce w Emiratach Arabskich, z tym, że na lotnisku w Abu Dhabi musiałem nieco szukać mojej walizki, bo także była zdjęta z taśmociągu i stała w grupie bagaży z Londynu (przylatywałem z Berlina). Jeszcze tylko cło, ale żeby nie było zbyt łatwo, to najpierw surowy czarnoskóry strażnik zaprasza nas do punktu prześwietlenia bagażu, kolejna kolejka i wreszcie przekraczamy granicę, uff… Welcome to Miami!
Szybką nadziemną kolejką Metromover udajemy się do wypożyczalni samochodu, gdzie czeka na nas zamówiony przez Rafała samochód. Na początku mamy nieco kłopotów z koordynacją nawigacji, ale po kilku przecznicach odnajdujemy właściwą trasę i zmierzamy do Sunny Isles Beach, gdzie czeka na nas mieszkanie w wysokim apartamentowcu. Do plaży nad oceanem jest raptem 5 minut drogi, tuż obok znajduje się kompleks sklepów, moja ulubiona kawiarnia Starbucks Coffee, jest McDonald’s oraz supermarket Wallgreens – żyć, nie umierać, lepiej być nie mogło. Ponieważ jet lag daje się we znaki, to po rozpakowaniu bagażu i toalecie odpływamy, budzi nas dopiero poranne słońce…
Komu  w drogę, temu czas – po sytym śniadaniu pakujemy manatki do samochodu i ruszamy w bezdroża do parku narodowego Everglades na spotkanie  dziewiczą przyrodą Florydy. Po wjechaniu na docelową drogę ruch nie jest wielki, każdy samochód porusza się identycznym tempem, jest płasko aż po horyzont a wokół drogi wiją się rowy i bagna, w których można spotkać krokodyle. Dwa razy na drodze widzimy rozjechane aligatory, niesamowity widok. Wstępujemy na moment do parku Everglades i ruszamy polną ścieżką, ale okazuje się, że trasa ma aż 10 kilometrów, a nasz czas jest ograniczony, zmierzamy zatem dalej w kierunku Zatoki Meksykańskiej. Po drodze przekąska w Subway’u i obowiązkowo McDonald’s, jak zawsze muszę skosztować kanapek, które są niedostępne w Polsce. Przy kolejnym wejściu do parku Everglades decydujemy się popłynąć łódką na bagna, akurat za 20 minut rusza kolejny kurs, przedtem wspinamy się jeszcze na wieżę widokową, która informuje nas, że do Zatoki Meksykańskiej zostały raptem 4 mile. Z góry ta część parku przypomina nieco naszą krainę Wielkich Jezior Mazurskich. Ponieważ na Florydzie pełnia sezonu dopiero się rozpocznie po święcie dziękczynienia, nie ma tutaj tłoku turystów i na motorówce jest około 10 osób. Kapitan pokazuje nam poszczególne punkty, wypływamy na wody Gulf of Mexico a po drodze obserwujemy wynurzające się nad powierzchnię wody delfiny. Zabawa gwarantowana! W baku jeszcze sporo benzyny, zatem docieramy do miasta Naples położonego tuż nad zatoką, słońce chyli się ku zachodowi a my po raz pierwszy mamy okazję nacieszyć się piaskiem Florydy. Wykupiliśmy jedynie 20 minut parkowania, więc pośpiesznie wracamy do samochodu, zdążyliśmy jeszcze wejść na piękne drewniane molo. Jest sobotni wieczór, dużo ludzi spaceruje nabrzeżem. Na nas już pora , czas wracać do Miami. Po drodze podziwiamy zachód słońca i przejeżdżamy przez letnią burzę. Na szczęście trwa bardzo krótko, przynajmniej nieco zmoczyła zakurzone auto. W Miami Beach już świecą wszystkie światła, neony rozświetlają krajobraz i podkreślają urok wieżowców oraz szerokie ulice. Przed nami jeszcze wizyta w supermarkecie, trzeba zaopatrzyć się w amerykańskie przysmaki, znowu cieszę się z przepysznych jogurtów Yoplait. Udaje mi się wypatrzeć halloweenową edycję batonika Snickers oraz M&M’s o smaku precelków – zacne! :)
Nadszedł czas na imprezę, w Miami Beach ciężko znaleźć wolne miejsce do zaparkowania, nieco kluczymy po centrum, ale w końcu udaje się nam zostawić auto niedaleko Collins Avenue. Zabawa na początku jak najbardziej w porządku, ale wkrótce parkiet się wyludnia i my także zbieramy się do domu. Jeszcze tylko wizyta w 7Eleven, trzeba w końcu kupić pamiątki i widokówki, no i przespacerować się na plażę nocą. W oddali migocą statki w porcie, pewnie są tam też wycieczkowce na Bahamy, bo to bardzo popularna forma rozrywki tutaj. Wreszcie przed 5 rano docieramy do naszej rezydencji, przed nami jak się okazuje tylko 3 godziny snu.
Wstajemy dość wcześnie niczym nakręceni i zbieramy się na krótką wycieczkę do największego centrum handlowego w okolicy Aventura Mall. Niestety, w The Body Shop nie dostaję arbuzowego płynu do kąpieli, ale potem nadchodzi pora na winow shopping – jest tutaj wszystko, czego dusza zapragnie, salon Louis Vuitton, Zegna, Armani, Gucci i inni projektanci ze światowej czołówki. Whoah…
Po zakupach czas na jedzenie, tym razem wybieramy Danny’s, sieć fastfood z obsługą kelnerską. Nie powiem, moje danie było naprawdę smaczne, mogę swobodnie polecić to miejsce. Popołudnie to czas na plażowanie, piasek jest biały, woda ciepła i przejrzysta, cień dają wieżowce wzdłuż Collins Avenue, boska nutka dekadencji. Chciałoby się, by ta chwila trwała wiecznie, ale niestety w niedzielę po południu odlatuję już do Berlina. Na szczęście naładowałem akumulatory na sobotniej imprezie. Ponieważ samochód już zwróciliśmy do wypożyczali, to do centrum udaliśmy się autobusem miejskim. Na dzień dobry trzeba do maszynki przy kierowcy wrzucić dwa dolary za przejazd, aby wysiąść trzeba chwycić za linkę umieszczoną w autobusie, wygląda to bardzo prymitywnie, ale z takim rozwiązaniem spotkałem się już w Los Angeles. Wygląda na to, że autobusami porusza się sama socjalna nizina i osoby niekoniecznie zdrowe na umyśle, ale szczęśliwie dojeżdżamy do city. Przed klubem kolejki nie ma zbyt dużej, bardzo sympatyczny selekcjoner ściska nam dłonie i życzy udanej zabawy. Humor poprawia mi się jeszcze bardziej, kiedy na parkiecie DJ puszcza najnowszy kawałek mojej ulubienicy Britney „Work Bitch”, będę na pewno bardzo miło wspominał tą imprezę. W drodze powrotnej jesteśmy już tak zmęczeni, że budzimy się w autobusie prawie tuż przed przystankiem, na którym mamy wysiąść. Co za fart, nie powtórzymy losów bohaterów „Kac Vegas”. :-P
Niedziela jest dla mnie dniem pożegnania z Miami, poranna wizyta w Starbucks Coffee (co za skandal, wycofali z menu moje ulubione kawy niedostępne w Polsce!) i McDonald’s, potem krótkie wylegiwanie się na tarasie i przy basenie i muszę zbierać się na lotnisko. Żegnam się z Rafałem, który jeszcze zostaje w USA na dobre dwa tygodnie, na mnie już pora. Autobus Airport Flyer dowozi mnie pod stację kolejki Metromover na lotnisku MIA. Akurat jest 3 godziny przed odlotem, ustawiam się w kolejce do odprawy na lot airberlin (oprócz lotu do Berlina w tym samym czasie startuje też maszyna do Düsseldorfu) i tym razem jestem poproszony o okazanie mojego dokumentu potwierdzającego pracę w liniach lotniczych. Dobrze, że wziąłem ze sobą odpowiednią kartę. Na pokładzie Airbusa A330 jest dużo miejsc wolnych, sympatyczna pani wybrała dla mnie miejsce z tyłu samolotu w rzędzie dla trzech osób, ale ja siedzę sam i mam wystarczająco miejsca, by się bardziej wyciągnąć. Co zwraca moją uwagę to zdecydowanie mnie sympatyczna załoga pokładowa, mam wrażenie, że zbywali pasażerów i jak najszybciej chcieli zgasić światła w kabinie, aby mieć czas dla siebie. Jedzenie też mniej smaczne niż w Lufthansie, ale dobrze, już nie będę się skarżył, bo za tak niską cenę jaką zapłaciłem za bilet po prostu nie przystoi. Pierwsza godzina lotu dość nerwowa, bo maszyną co rusz wstrząsają silne turbulencje, w sumie przez cały lot sygnalizacja zapięcia pasów była włączona, ale później już nic się nie działo. Po śniadaniu samolot zaczął zniżanie na lotnisko Tegel w Berlinie i 20 minut przed czasem ląduję w niemieckiej stolicy, po raz kolejny wybrałem to miasto jako cel mojej podróży. Do następnego razu!
 

Na zielonej Ukrainie... - Kijów / 13.07.2013 - 14.07.2013



Kolejny miesiąc, kolejna podróż za pasem – nadeszła pora na wizytę w Kijowie u naszych wschodnich sąsiadów. Od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie myśl o wypadzie na Ukrainę, ale ciężko jest znaleźć korzystne cenowo połączenie do tego kraju. Systematyczne przeglądanie systemu rezerwacyjnego na stronie linii Wizz Air zaowocowało zakupem biletów na trasie BUD-IEV oraz IEV-KTW. Dla mniej wtajemniczonych: IEV to kod lotniska Kijów – Żuliany, które o dziwo znajduje się znacznie bliżej od centrum miasta niż główny port lotniczy Kijów Boryspol (KBP). Wypad jak to u mnie ekspresowy, wylot z Budapesztu do Kijowa w sobotę w południe, lot powrotny z Kijowa do Katowic w niedzielny wieczór. Pozostaje tylko kwestia transportu do węgierskiej stolicy, ale tutaj z pomocą przychodzi mi PKP i międzynarodowy pociąg nocny Chopin prowadzący wagony z Warszawy do Pragi, Wiednia i Budapesztu - miałem już okazuję korzystać z tego połączenia, więc nie wahałem się długo i odpowiednio wcześniej zakupiłem bilet promocyjny za 29 euro.
Moja podróż rozpoczyna się na dworcu we Wrocławiu w wieczornym TLK Morcinek do Katowic, podróżnych nie ma zbyt wielu, a co mnie wyjątkowo cieszy to fakt, że zostaje podstawiony nowoczesny klimatyzowany skład z wagonem bezprzedziałowy wyposażony w fotele lotnicze. W jednej dłoni trzymam małą walizkę (a wg WizzAira „duży bagaż podręczny”), w drugiej zaś deser tiramisu z Coffee Heaven, którym uprzyjemniłem sobie początek długiej podróży pociągiem. Na horyzoncie dość szybko zapada zmrok, niebo jest zachmurzone, obawiam się, że może padać, ale w końcu nowy dworzec w Katowicach jest zadaszony, więc nie powinienem zmoknąć. Dworzec ten przed Euro 2012 przeszedł Generalny remont i w niczym nie przypomina tej stacji, którą oglądałem kilka lat temu podczas nocnego koczowania przed porannym lotem do Wenecji Treviso. Wprawdzie jeszcze nie wszystko zostało ukończone, ale hala dworcowa prezentuje się imponująco – oprócz kas biletowych jest tam wszystko, co lubię, czyli Starbucks Coffee (w to lato w Polsce wypuścili orzeźwiające napoje – z cytryną oraz hibiskusem, które w większość krajów zachodnich były już w menu rok temu), precelki Auntie Anne's, kawiarnia z wyśmienitym pieczywem Le Crobag i całodobowy McDonald’s! Przez te dwie godziny oczekiwania nie umrę z głodu, zamawiam nową tortillę orientalną z wołowiną i zajmuję miejsce przy kontuarze w głębi sali, gdzie jest dostęp do gniazdek elektrycznych, podłączam mojego laptopa i większość czasu spędzam surfując po sieci. Chwilę przed odjazdem pociągu zmierzam do kawiarni Le Crobag po kawę na wynos, okazuje się, że terminal do kart płatniczych nie działa i mogę cieszyć się średnim cappuccino na koszt firmy ;) Na peronie 3. jest już sporo podróżnych, w większości to ludzie młodzi, podróżujący z dużą ilością bagażu, słychać mieszankę wielu języków obcych.
Punktualnie o północy pociąg podjeżdża na peron, w moim przedziale były jeszcze wolne 2 miejsca, tradycyjnie moje miejsce pod oknem było już zajęte, ale zajmujący je pan sam się zorientował, że to moja miejscówka i grzecznie mnie przeprosił, że tam się usadowił, od razu usiadł po drugiej stronie obok swojej dziewczyny. Ja siedziałem zatem przy oknie po prawej stronie (przedział 6 osób) a obok mnie było chwilę wolne miejsce, ale kiedy tylko pociąg ruszył, to do przedziału przyszła młoda Słowaczka i zajęła też miejsce w środku. Tymczasem przy drzwiach siedziały dwie babki, jedna dość elegancka i starsza, rozwiązywała krzyżówki, a druga też starsza, z feerią barw na głowie, coś a la Krystyna Mazurówna z polsatowskiego show o tańcu (a pamiętacie słynny paszport Polsatu? :-P). Miała na korytarzu dużą czerwoną walizkę a przed sobą trzymała czarny rozerwany worek na śmieci, z którego wysypywały się kolorowe reklamówki. Babka była bardzo pobudzona, cały czas wierciła się, chodziła po korytarzu, kogoś szukała, mówiła coś sama do siebie itd. W Zebrzydowicach wysiadała staruszka rozwiązująca krzyżówki i ta tęczowa babka zajęła jej a na przeciwko na siedzenie (mimo że było miejsce na półce u góry) wtaszczyła swoją czerwoną walizkę z korytarza i nie dała jej ruszyć. Po raz kolejny konduktor sprawdził bilety i nie zwrócił jej uwagi, a jak się później dowiedziałem ta osobowość miała wysiąść w Katowicach. Minęliśmy granicę z Czechami, babka gdzieś wyszła na korytarz na dłuższą chwilę i w Bohumínie wsiadły dwie głośne Brytyjki, które miały rezerwację na miejsca przy drzwiach. Zdziwiły się, że te miejsca są zajęte i po konsultacji z parką z przedziału wystawiły „śmieci” i walizkę na korytarz. Okazało się bowiem, że ta babka nie miała wcale miejscówki w naszym przedziale, a w Warszawie pytała się, czy tu jest wolne i wepchała się na chama. Chwilę później wróciła nawiedzona kobieta i zaczęła się wydzierać i rzucać kurwami i innymi przerywnikami, myślałem, że coś zrobi tym dziewczynom. Zaczęła mówić bardzo słabym niemieckim (m.in. "Platzkarten bitte!") i żądać, by pokazały jej bilety, a tego faceta z przedziału zmieszała z błotem. Jakby tego było mało, stwierdziła, że nie wiadomo, czy ta Słowaczka ma tutaj miejscówkę. Szukała okularów, wreszcie zobaczyła, że nic nie wskóra, swojego biletu nie pokazała i poszła gdzieś w tył pociągu ze swoimi sakwami odgrażając się. Rano na Słowacji jeszcze widziałem jej "bagaż" na korytarzu, nie mam pojęcia, co to za persona i czego tu szukała. Przezwaliśmy ją "plastic bag lady", było naprawdę ostro! A tymczasem pociąg dalej toczy się swoim tempem i to wcale nie żółwim, bo na dworzec Budapest Keleti docieramy o czasie – jest 08:35, piękny sobotni lipcowy poranek.

Czas na śniadanie, ale najpierw trzeba przebić się przez dziki tłum z bagażami wysiadający z pociągu, pełne obłożenie składu EN Metropol (taką nazwę ma pociąg „Chopin” w międzynarodowej nomenklaturze) a do tego zamknięte główne wyjście z dworca z powodu budowy czwartej linii metra robią swoje i do wąskiego przejścia tworzy się całkiem spora kolejka. Na szczęście dobrze zapamiętałem z mojej ostatniej wizyty w stolicy Węgier, że nieopodal dworca jest restauracja McDonald’s i to tam kieruję moje pierwsze kroki. Pora na smakowite śniadanie w postaci dużej gorącej czekolady oraz tosta z serem i salami (ostatni raz podobną kanapkę jadłem w Bukareszcie). Przed każdym zagranicznym wyjazdem na stronach internetowych dokładnie studiuję menu danego kraju i zawsze staram się wybierać to, co nie jest dostępne na polskim rynku. Po śniadaniu ruszam na spacer wzdłuż Rákóczi Út, na mieście trwa właśnie sobotnia poranna krzątanina, ludzie niosą zakupy, wychodzą na spacer ze swoimi zwierzętami, zauważam też sporo wycieczek. Po drodze po raz kolejny staram się chłonąć ten tak egzotyczny dla mnie język, moja przygoda z jego nauką wprawdzie dawno się dla mnie zakończyła, ale miło jest powspominać tamten okres i być w stanie odczytać i zrozumieć zwroty na szyldach czy reklamy. Na placu Blaha Lujza Tér kupuję dwa bilety i wsiadam do czerwonej linii metra M2, jadę kilka przystanków do Deák Ferenc Tér i tutaj przesiadam się do niebieskiej linii M3, która podwozi mnie prosto do ostatniej stacji Kőbánya-Kispest. Wagony są takie same jak te w metrze warszawskim, różnią się tylko tym, że te są już mocno nagryzione zębem czasu. Niestety, metro budapeszteńskie ma to do siebie, że jest stare i dość mocno zaniedbane. Tym bardziej mocno trzymam kciuki za nadchodzące niebawem otwarcie czwartek zielonej linii metra. Po wyjściu z metra sprawnie przesiadam się do autobusu E200, który zawozi mnie prosto pod sam terminal 2 porty lotniczego im. Ferenca Liszta. Akurat rozpoczyna się odprawa na mój lot linią Wizz Air Hungary do Kijowa - Żuliany.
Odprawa na wszystkie loty linii WizzAir jest wspólna, zatem kolejka jest nieco długa, ale ponieważ podróżuję jedynie z bagażem podręcznym, nie jestem zobligowany do czekania i mogę bezpośrednio udać się do kontroli bezpieczeństwa. Wokół mnie bardzo dużo pasażerów, w większości na mój lot, bo trzymają w dłoniach ukraińskie paszporty. Ach, te kraje demoludów, mam do nich słabość ;) Kolejka do kontroli sprawnie posuwa się naprzód, kilka minut później oczekuję na podanie numeru bramki na lotniskowym wyświetlaczu. Na płycie lotniska grzeją się już dwa Airbusy WizzAir – to ich główna baza, a linia z pewnością zyskała po upadku narodowego węgierskiego przewoźnika Malev i może się cieszyć większą ilością pasażerów – w siatce przewoźnika z Budapesztu znaleźć można Stambuł, Tel Aviv, Baku czy Dubaj (loty na lotnisko WDC będą operowane od jesieni), a ptaszki ćwierkają o Moskwie. Oddaję się pracy na laptopie, mają szybkie darmowe wi-fi, więc przez ponad godzinę nie narzekam na nudę. Piękna pogoda, lot o czasie, zatem humor dopisuje, tym razem także nie musiałem aktywować trybu samolotowego Anji Rubik.
Rozpoczyna się Boarding, przechodzę do części B terminalu, w której odprawiane są loty spoza strefy Schengen, pobieżna kontrola paszportowa i kolejka do wyjścia do samolotu, a następnie długi spacer przez płytę lotniska do specjalnego namiotu, w którym oczekuje się na wejście do samolotu – to taka praktyka tanich linii na lotnisku w Budapeszcie. Ponieważ terminal 1 został wyłączony z użytku, a wiadomo, że linie nie chcą płacić za rękawy i zależy im na zróżnicowaniu komfortu pasażera lini low costowych i tradycyjnych, stąd zdecydowano się postawić blaszaną konstrukcję na płycie lotniska. Wygląda to co najmniej dziwnie, nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak jest tam zimą, ale wszystko da się wytrzymać.
Po otworzeniu gate’u pasażerowie biegiem rzucają się do przedniego wejścia na pokład, ja wybieram tylne drzwi i to był strzał w dziesiątkę, po wejściu zajmuję miejsce tuż za środkowymi oknami awaryjnymi, a tuż przede mną siedzi załoga cabin crew Wizz Air w swoich fioletowo-różowych uniformach – pewnie lecą na podmianę do bazy w Kijowie, wszyscy to Węgrzy, widać, że dobrze się czują w swoim towarzystwie i pomagają nieco przy pracy kolegom „on duty”. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, start jest dość mocny i wbija mnie w fotel, ale już po chwili pilot wyrównuje lot i bezpiecznie osiąga wysokość przelotową – czas zatem rozpocząć serwis. Co ciekawe, także załoga, która leci do Kijowa na miejscach w rzędach awaryjnych musi płacić za przekąski, jak low cost, to low cost! Za mną w rzędzie siedzi trzech Ukraińców, krótko po starcie wyczuwam za sobą woń alkoholu i podczas serwisu jedna ze stewardess zwraca uwagę owym pasażerom, że na pokładzie nie wolno spożywać własnego alkoholu nabytego w duty free. Na szczęście spokojnie przyjmują tą wiadomość. Chwilę później jeden z panów zamawia bodajże kawę i batoniki, chce płacić kartą, bo nie posiada ani euro ani forintów, a hrywny ukraińskie nie są akceptowane. Po dokonanej transakcji stewardessa prosi go o złożenie podpisu na paragonie, ale niestety pasażer ten nie jest w stanie zrozumieć, o co został poproszony, koledzy od butelki także nie są mu w stanie pomóc, pan nie jest w stanie odpowiedzieć nawet na pytanie „What’s your name?” – w końcu zrezygnowana stewardessa sama się podpisuje na potwierdzeniu. To dziwne, mieć kartę i nie wiedzieć, że czasem przy zakupie trzeba się podpisać? O losie!
Serwis ledwo zdążył się skończyć, a kapitan już rozpoczyna schodzenie do lądowania. Zza chmur wyłania się ogromne miasto i szerokie rozlewisko Dniepru, mijamy rzekę, samolot skręca i dokładnie po prawej stronie widać blokowiska z wielkiej płyty, czyli znak minionej epoki socjalizmu. Wreszcie pas startowy i gładkie lądowanie, autobus zabiera wszystkich do nowoczesnego terminalu, który został oddany na krótko przed mistrzostwami Euro 2012. Kontrola paszportowa przebiega sprawnie, wreszcie dostaję kolejną pieczątkę w paszporcie, bo odkąd mamy strefę Schengen, to o takich pamiątkach z podróży mogę zapomnieć. Tradycyjnie w hali przylotów na pasażerów czekają rodziny czy znajomi, ja muszę się pogodzić z tym, że na mnie raczej nikt nigdy czekać nie będzie – taka jest cena podróżowania samemu. Ponieważ mam ze sobą jedynie „grube” banknoty postanawiam napić się soku w lotniskowej kawiarni i przy okazji rozmienić gotówkę. Szybki łyk soku i opuszczam terminal, na wejściu taksówkarz proponuje mi swoje usługi, ale grzecznie odmawiam i idę w kierunku przystanku autobusowego nieopodal. Rozkłady jazdy na Ukrainie to swego rodzaju kuriozum, są niesamowicie nieczytelne, oprócz numeru linii, ramowych godzin kursowania i przystanku końcowego trudno jest z nich wywnioskować cokolwiek więcej. Na szczęście przed wyjazdem odwiedziłem stronę, która w bardzo jasny sposób pokazuje trasy przejazdu, można tam znaleźć mapki i informacje o cenach. Po kilku minutach oczekiwania na przystanek podjeżdża zdezelowany busik koloru żółtego (tak pomalowana jest większość pojazdów komunikacji miejskiej w Kijowie), linia 213 zatrzymuje się po drodze na 3 stacjach metra, zatem będzie to dla mnie dobre połączenie, bo muszę dostać się w samo centrum na Chreszczatyk. W tego typu pojazdach za przejazd płaci się bezpośrednio u kierowcy, prawdą jest, że jeśli pasażerów jest więcej, to podają oni banknoty kolejnym osobom a następnie reszta w cudowny sposób wraca do właściciela. W Polsce takie rozwiązanie jest nie do pomyślenia! Niestety, problemem jest to, że kolejne przystanki nie są oznaczone, zatem wypatruję mojej stacji metra Szuliawska. Drogi są szerokie, kilka pasów w jedną stronę, widać zarówno blokowiska, jak i nowoczesne budynki, całkiem sporo sklepów, jest kolorowo i zdecydowanie ładniej niż w Moskwie, która na mnie zrobiła przygnębiające i posępne wrażenie. Kijów za to okazał się zdecydowanie bardziej świeży i radosny. Podczas jazdy pomoc zaoferował mi współtowarzysz podróży, który poinstruował mnie, gdzie mam wysiąść  ponieważ moją stację w dziwny sposób już minąłem (wcale się nie dziwię, bo logo Metra było niemal zupełnie zasłonięte przez stragany obok). Wysiadłem nieco dalej przy stacji "Dorohozytsji", ale akurat na dobre mi to wyszło, bo miałem jeszcze okazję po drodze zrobić małe zakupki w supermarkecie tuż przy stacji – upolowałem m.in. chipsy o smaku kraba, jogurt o smaku kiwi oraz rogalik 7 Days z nadzieniem o smaku słodzonego skondensowanego mleka. 


Teraz nadszedł czas na spotkanie oko w oko z kijowskim metrem, które jest dość unikalne – wprawdzie wzorowane jest na słynnym moskiewskim metrze, aczkolwiek jest jeszcze głębsze niż to w rosyjskiej stolicy. W Kijowie znajduje się najgłębiej położona stacja metra na świecie – jest to stacja Arsenalna na głębokości 105 metrów pod ziemią. Wejście do metra jest dość obskurne i niepozorne, to kilka blaszanych drzwi, korytarzyk i pierwsze ruchome schody, na poziomie -1 znajdują się kasy oraz bramki do metra, których stale pilnuje kontrolerka. Aby kołowrotek w metrze przekręcił się i wpuścił nas do środka należy do specjalnego otworu wrzucić żeton, który nabywa się w kasie za równowartość 2 UAH, czyli nieco ponad 80 groszy – tak, to zdecydowanie najlepsza informacja, komunikacja publiczna w Kijowie jest naprawdę tania w porównaniu z krajami zachodnimi. Kilka metrów za bramkami znajdują się ruchome schody, jak prawie we wszystkich krajach republik postsowieckich przesuwają się one z niewiarygodną szybkością, przy wsiadaniu należy zachować niesamowitą ostrożność. Sufit prowadzącego w dół tunelu jest cały w kolorze szpitalnej bieli, schody zdają się nie mieć końca, czuję się, jakbym zjeżdżał w dół kopalni, z samej góry nie widać, gdzie schody się kończą, dla ludzi z klaustrofobią czy lękiem wysokości to może być dość traumatyczne przeżycie, a wszystko w towarzystwie jasnych lamp i neonów umieszczonych po bokach. Sam wystrój jest mocno staroświecki i bardzo radziecki, w końcu Kijów był stolicą jednej z republik byłego ZSRR, zatem nie można się tutaj spodziewać nic innego. Wagony w metrze także w większości przypominają te rosyjskie czy węgierskie, zapewne także były produkowane w fabryce „Wagonmasz” w Sankt Petersburgu. Co mnie zdziwiło, to szybkość, z jaką kolejka pokonuje trasę oraz naprawdę długie odcinki między poszczególnymi stacjami – czas jazdy to około 4 minuty, dworce oddalone są od siebie o dobre kilka kilometrów. Dla ułatwienia nazwy stacji są opisane także w alfabecie łacińskim, więc osoby nie znające cyrylicy poradzą sobie bez problemu. Sam język ukraiński to dla mnie taki mix polskiego i rosyjskiego, czułem się, jakbym słyszał Polaków, którzy dobierają nieco inne słowa do rozmowy i zmieniają wymowę oraz odmianę poszczególnych wyrazów. Najważniejsza różnica jaka rzuciła mi się w oczy, to końcówki – w rosyjskim nazwy ulic kończą się zazwyczaj na literę Я („ja”), w języku ukraińskim zaś ta końcówka tak często nie występuje – np. „Aresnalnaja” vs. „Arsenalna”. Czeka mnie przesiadka na stacji „Majdan Niezależności” i po krótkim spacerze korytarzami metra i długą jazdą schodami w górę jestem już w samym sercu Kijowa na ulicy Chreszczatyk, która na weekendy na głównym odcinku przeradza się w deptak. Dookoła rozbrzmiewa głośna muzyka, spaceruje mnóstwo ludzie, przed stacją metra jest najwidoczniej nieformalny punkt spotkań – coś na wzór warszawskiej rotundy. Tuż obok stoiska z pamiątkami, jedzeniem na wynos, tradycyjne beczki z kwasem, kwiaciarnie oraz mój ulubiony McDonald’s – z głodu nie zginę. ;)


Czas znaleźć teraz przedstawicieli firmy KievHall, u których wynająłem apartament na sobotnią noc. Tradycyjnie wyszukałem sobie nocleg poprzez platformę Booking.com, tym razem wybrałem samodzielne mieszkanie w ścisłym centrum Kijowa, by nie tracić czasu na dojazd do centrum skoro byłem tak na Ukrainie tak krótko. Jeszcze dzień wcześniej dostałem SMS z języku rosyjskim z zapytaniem, o której godzinie przybywam. Nieco naszukałem się wejścia do recepcji budynku, gdzie znajduje się siedziba biura pośredniczącego w wynajmie – jest to ten sam budynek, w którym mieści się McDonald’s, stacja metra oraz oddział firmy Ernst & Young. Ochroniarz na parterze biurowca skierował mnie na drugie piętro, gdzie pani wręczyła mi klucz, wydrukowała mapkę oraz pobrała płatność 450 hrywien. Po wyjściu z wieżowca czekał mnie krótki spacer na ul. Basseina, po drodze mijam spacerowiczów, w większości turyści z Niemiec. Furorę robi bubble tea, mijam znane na całym świecie salony takich sklepów jak Adidas, ZARA czy Benetton. Tuż przed moją bramą znajduje się olbrzymi salon Dolce & Gabbana – ach, łezka się w oku kręci na wspomnienie moich zakupów w ich butikach w Wiedniu, Mediolanie i Rzymie – kiedy to było! W końcu staję pod klatką schodową, na parterze znajdują się dość wąskie drzwi oraz informacja o gabinecie lekarskim w budynku, drzwi otwierają się, jednak za głównym wejściem znajdują się kolejne drzwi uzbrojone w domofon i kodownicę. Cóż, oprócz loginu i hasła do wi-fi nic więcej nie dostałem od pośredniczki, chwilę stoję pod drzwiami i zastanawiam się, czy nie zadzwonić do niej, ale nagle olśniewa mnie, że breloczek jest wyposażony w specjalny czujnik, który po zbliżeniu do okrągłego punktu oznaczonego na domofonie kluczykiem piszczy i otwiera drzwi. Teraz jeszcze pokonuję tylko 4 piętra w górę (nie ryzykuję jazdy windą, bo kamienica wręcz prosi się o gruntowny remont), przekręcam klucz w zamku i moim oczom ukazuje się niesamowity widok – mój apartament to prawdziwe nowoczesne i elegancko urządzone mieszkanie. Byłem niemal przekonany, że zdjęcia w Internecie są mocno podrasowane, ale tak naprawdę nawet nie oddają komfortu tego miejsca. Całe mieszkanie jest w pełni funkcjonalne i w pełni wyposażone, standard bliski mojemu hotelowi w Abu Dhabi – tam to był prawdziwy pałac…
Wizytę na mieście zaczynam od spaceru po Chrzeszczatyku i Majdanie Niezależności, nieopodal w namiotach koczują zwolennicy Julii Tymoszenko, są czujnie pilnowani przez policję. Pod złotym pomnikiem z kopułą na Majdanie przemieszcza się wielu turystów, każdy robi sobie zdjęcie z symbolem miasta. Ja udaję się nieco dalej i pieszo wspinam się na wzgórze, z którego roztacza się całkiem niezły widok na miasto. Następnie wolnym krokiem kieruję się ku lewemu brzegowi rzeki Dniepr, mijam Plac Pocztowy i dochodzę do pomnika Bohdana Chmielnickiego – pewnie pamiętacie tego pana z „Ogniem i mieczem” – dla Ukraińców to niemalże bohater narodowy, dla Polski zaś był to swego czasu wróg publiczny numer 1. W drodze powrotnej zahaczam jeszcze o błękitną świątynię ozdobioną pięknymi złotymi kopułami – przed wejściem krążą prawosławni popi z długimi brodami i w swoich czapach – robi to ciekawe wrażenie, po w Polsce stylizacja księży jest całkiem inna. W drodze powrotnej korzystam z metra, mam wrażenie, że jazda schodami ruchomymi zajmuje mi więcej czasu niż sama przejażdżka kolejką. Wstępuję jeszcze do czynnego aż do 3 w nocy supermarketu Billa, czas na kolejne słodycze, które mogą powędrować do koszyka. W oczy wpada mi kawa Jacobsa w saszetkach, do której dołączony jest syrop smakowy – ciekawe rozwiązanie, które następnego ranka testuję przy kawie.
Za oknem już wieczór, zapada zmrok – to znak, że czas wybrać się na imprezę. Klub mam już upatrzony, jest z dala od centrum, dojazd do niego metrem nie stanowi zbyt większego problemu, wysiadam na stacji Szuliawska i muszę przespacerować się całkiem spory kawałek wzdłuż niesamowicie ruchliwej trasy szybkiego ruchu, jest już dość późno, ale samochody jadą jeden za drugim, ledwo mogę zebrać myśli. Na miejscu okazuje się, że ludzie dopiero powoli się schodzą, szału nie ma, bo przez to, że są dwa parkiety, to wydaje się, że jest dość pusto. Przeważająca większość wybiera salę z rosyjską czy też ukraińską muzyką, ciężko powiedzieć, że są to moje rytmy, zwłaszcza jeśli nie znam języka, ale jakoś się odnajduję i około 2 opuszczam ten przybytek. To oczywiście nie moja pora na wyjścia z imprezy, ale wiem, że przede mną daleka droga, a chcę jutro wstać dość wcześnie. Komunikacja miejsca w nocy w Kijowie zamiera, spacer do centrum zajmuje mi całe dwie godziny, droga jest wprawdzie prosta, ale bardzo daleka. Co ciekawe, Kijów wydaje się w nocy nie spać, po drodze dość często mijałem ludzi, czynne są kioski z napojami, alkoholem i przekąskami, sam zatrzymuję się na stacji benzynowej i gaszę tam moje pragnienie napojem Sprite z aromatem pomarańczowym. Najdłuższa część mojej nocnej trasy biegnie wzdłuż bulwaru Tarasa Szewczenki, mijam uniwersytet, cyrk oraz pomnik poświęcony żołnierzom radzieckim poległym w II Wojnie Światowej.
Niedzielny poranek wita mnie nieco zachmurzonym niebem, po śniadaniu wybieram się jeszcze do McDonald’s, ale zarówno na Chreszczatyk jak i na Majdanie nie ma oferty śniadaniowej, która reklamowana jest na ukraińskiej stronie tej sieci. Szkoda, bo już ciekła mi ślinka na naleśniki z miodem i serek, które pojawiają się w menu na Ukrainie. Zadowalam się ciastkiem wiśniowym i ruszam na pocztę główną, gdzie wysyłam widokówki do Polski. Następnie nadchodzi czas na wizytę pod Złotą Bramą oraz spacer po reprezentacyjnej arterii Kijowa. Jako fan metra na kilkadziesiąt minut zaszywam się w podziemnym świecie i przejeżdżam na prawą stronę miasta, metro biegnie tam nad ziemią przebiega nad Dnieprem, bardzo ciekawie to wygląda. Widać, że z kolejki korzysta duża żebracza społeczność - najpierw starsza kobieta handluje kolorowymi naklejkami i kolorowankami dla dzieci, później do wagonu wchodzi śpiewający starzec, na deser mam zaś dziadka grającego na flecie :-P Droga powrotna wiedzie mnie po raz kolejny do stacji „Dorohozytsji”, skąd już po kilku minutach łapię trolejbus 22 jadący do portu lotniczego Kijów Żuliany. Autobus zatrzymuje się pod starym terminalem, trzeba przejść kilkaset metrów w prawo, by znaleźć się przed parkingiem na wysokości nowego terminala, który obecnie przejął cały ruch na lotnisku IEV. Ku mojemu zdumieniu mój lot jest opóźniony o prawie 5 godzin, na tablicy widniej nowa planowana godzina odlotu 23:30, a miałem odlecieć stąd o 18:40. Aż nie chce mi się w to wierzyć, ale cóż, life is brutal. Pewnie jakaś maszyna WizzAir wypadła z obiegu i oczywiście nie ma jak zrobić podmiany. Za kilkadziesiąt minut w terminalu słyszę już polskie głosy, jest nawet cała polska wycieczka z przewodnikiem, która nie ukrywa swojego rozczarowania. Boarding rozpoczyna się o 19, każdy z pasażerów dostaje oprócz karty pokładowej voucher na posiłek o wartości 2 euro (sic!) do zrealizowania w lotniskowej restauracji – można dostać za to dużą kanapkę, rogalika oraz wodę – daje radę. Po posiłku udaję się do kontroli paszportowej, szybko dostaję kolejną pieczątkę do paszportu i zaczyna się żmudny czas oczekiwania. Nie mogę narzekać, bo lotnisko IEV ma szybko działające darmowe wi-fi, więc byłem w kontakcie ze światem i sprawdziłem sobie rozkład jazdy autobusów z lotniska do dworca w Katowicach a także pociągi do Wrocławia. Boarding rozpoczyna się dopiero ok. godz. 23:10, już wiem, że odlecimy z jeszcze większym opóźnieniem. Tym razem na pokładzie polska katowicka załoga, która została poproszona o obsługę tego lotu i nie jest nam w stanie powiedzieć, czym było spowodowane tak duże opóźnienie. Cabin crew jest bardzo młoda, jak zawsze w zachwyt wprawiają mnie te ich koszule – fioletowe z różowym kołnierzykiem od środka – moja ulubiona ZARA mogłaby coś takiego wymyślić. Na pokładzie poza grupą wycieczkową składających się z księży (po cywilnemu) większość pasażerów stanowią Ukraińcy. Zajmuję miejsce w mojej ulubionej części samolotu, czyli z prawej strony przy oknie z przodu kabiny, za mną sadowią się dwie młode kobiety z dziećmi. Kiedy steward zauważa, że jedna z kobieta sadza małego synka na siedzeniu obok natychmiast interweniuje i prosi, by dziecko na czas startu usiadło razem z matką, przynosi jej specjalne pasy bezpieczeństwa, ale kobieta oponuje. Wtedy zaczyna się dość interesujący dialog, pierwsze zdanie jest powiedzmy po rosyjsku „Malczikowi nie nada siedzieć sam”, potem następuje gwałtowna reakcja matki w tymże języku i bezradny steward ratuje się polskim „ale proszę pani, to jest NIE-BEZ-PIE-CZNE”, nie ma to jak mówić wolniej i głośniej do cudzoziemca w obcym języku. Pasażerka jest jeszcze bardziej oporna, nie działa także wersja anglojęzyczna „It can be dangerous and harmful for your child”. Wreszcie pomaga tłumaczenie innej pasażerki i młoda matka zgadza się na przypięcie dodatkowych pasów i usadzenie dziecka na kolanach. Uff, kołujemy i startujemy, Kijów pod osłoną nocy wygląda rewelacyjnie, miliony świateł pod nami. Pilotowi udało się przyspieszyć i lądujemy w Katowicach równo o północy, zatem bez problemu łapię ostatnio autobus na dworzec PKP a tam tradycyjnie kawka w McDonald’s i można wsiadać do nocnego pociągu  kierunku Wrocławia. Dobranoc!