Blitzschnell in Dortmund / 26.01.2013

Czas na pierwszą podróż w roku 2013! Pomysł na ultrakrótki wypad do Dortmundu zrodził się w mojej głowie dość błyskawicznie, kiedy akurat WizzAir przeprowadzał obniżkę swoich taryf. Chwila zastanowienia, ustawienie dogodnego połączenia i terminów i już w dłoni dzierżyłem wydrukowane potwierdzenia rezerwacji na trasę Wrocław – Dortmund i Dortmund – Poznań. Głównym motywem wyjazdu była chęć zobaczenia dawnej Republiki Federalnej Niemiec (RFN) i jednego z miast położonych w Zagłębiu Ruhry. W Niemczech bywałem wielokrotnie, ale do tej pory moje pobyty ograniczały się jedynie do kultowego już Berlina, okolic Hamburga oraz Monachium. Dortmund nie jest dużym miastem, uznałem zatem, że kilkugodzinna wycieczka w zupełności mi wystarczy – nie pomyliłem się w moich przypuszczeniach.

W sobotę w godzinach porannych docieram na wrocławskie lotnisko – w związku z niedawną przeprowadzką do stolicy Dolnego Śląska będzie to zapewne moja nowa baza wypadowa. Na lotnisku pustki, port lotniczy jest przestronny i nowoczesny. Przy każdej wizycie we WRO odnoszę wrażenie, że nowy terminal jest za duży w stosunku do obecnych potoków pasażerskich – być może jeszcze się to zmieni w przyszłości i dlatego jest przepustowość jest taka a nie inna. Szybko przedostaję się przez kontrolę bezpieczeństwa, służba lotniskowa każe większości pasażerom zdejmować obuwie przed przejściem przez bramkę wykrywającą metale – niestety, o jednorazowe przezroczyste kapcie (coś jak te w szpitalu) już nie zadbano :/ W hali odlotów ludzie kumulują się jedynie przy dwóch gate’ach – odlatuje mój WizzAir do Dortmundu oraz kilka minut później Ryanair do Oslo Rygle. Na zewnątrz skrzypi mróz, po kilku pochmurnych dniach na horyzoncie pojawia się słońce, na płycie lotniska już czekają zbazowane tutaj samoloty tanich przewoźników. Okazuje się, że mój Airbus A320 jest połączony z terminalem rękawem – co za pozytywne zaskoczenie – nie trzeba będzie czekać na mrozie na autobus lub iść pieszo do maszyny.

Przed boardingiem do samolotu wchodzą stewardessy, kilka minut później personel naziemny rozpoczyna sprawdzanie kart pokładowych. Wszystko idzie bardzo sprawnie, na pierwszy rzut oka wydaje się, że na locie do DTM będzie spore obłożenie, ale po zajęciu miejsca (tuż przed środkowym wyjściem ewakuacyjnym, przy skrzydle) w kabinie mam obok siebie dwa wolne fotele, moje nogi nie odczuwają dyskomfortu. Lot jest krótki, bo trwa niecałe 90 minut, przed startem samolot kołuje i jest odladzany. Pilot wita pasażerów (tym razem dominują emigranci zarobkowi) po polsku i angielsku, chwilę później następuje moja ulubiona część lotu, czyli instruktaż bezpieczeństwa. Wprawdzie znam te procedury na pamięć, ale zawsze z uwagą wpatruję się w personel pokładowy i jestem ciekawy, jak to jest stać na ich miejscu, mieć przed oczami cały samolot ludzi i wykonywać „safety demo”. Jedna ze stewardess wydaje mi się znajoma, najprawdopodobniej kiedyś z nią leciałem na pokładzie linii WizzAir (proszę nie mylić z proszkiem Vizir, bo kiedyś na lotnisku Fiumicino w Rzymie i taką nazwę usłyszałem!).  Wreszcie maszyna wzbija się w powietrze, z góry można obserwować wielkie połacie śniegu zalegające na ziemi. Samolot dość ostro zakręca i wzbija się aż do osiągnięcia wysokości przelotowej 36 000 stóp. Wtedy też tradycyjnie rozpoczyna się serwis pokładowy – oczywiście dodatkowo płatny. Na szczęście nie mamy tutaj do czynienia z tak jaskrawym marketingiem jak na pokładzie konkurencyjnej linii Ryanair. Podczas lotu spoglądam za okno, przynajmniej tam jest jasno i świeci słońce. Kiedy przed południem podchodzimy do lądowania okazuje się, że w Niemczech na polach jest także bardzo dużo śniegu. Z daleka dymią kominy licznych fabryk w Zagłębiu Ruhry – to podobny obszar to naszego Górnego Śląska. Samolot gładko przyziemia, w kabinie rozlegają się rzęsiste brawa. A myślałem, że nasz naród już się oswoił z lataniem i nie praktykuje tego zwyczaju. Musimy jeszcze poczekać na płycie dortmundzkiego lotniska nim Airbus zajmie odpowiednią pozycję parkingową. Kilka minut później ma miejsce deboarding i opuszczam samolot. Tym razem nie czeka na nas rękaw ani autobus, trzeba przejść kilkanaście metrów po płycie lotniska. Okazuje się, że samo lotnisko w Dortmundzie jest bardzo małe i w sobotę lądowało tam jedynie 11 maszyn przez cały dzień – ciekawie wygląda tablica przylotów – prawie same polskie i rumuńskie miasta, do tego Londyn i to by było na tyle. Obecnie port DTM obsługuje w przeważającej większości połączenia WizzAir, easyJet i Germanwings. Niebawem do tego grona dołączy także irlandzki przewoźnik Ryanair, zatem ruch trochę się zwiększy. Lotnisko jest dość ponure, nadgryzione zębem czasu, mało tam światła i momentami można odnieść wrażenie, że jest wymarłe. Na plus na pewno warto nadmienić przestronny taras widokowy dostępny dla zwiedzających. Żałuję bardzo, że po ostatniej przebudowie lotniska Chopina w Warszawie platforma widokowa nie została udostępniona spotterom.

Przed halą odlotów stoją już gotowe do odjazdu autobusy. Do centrum miasta można dostać się na kilka sposobów, ja wybieram autobus 440, u kierowcy kupuję całodzienny bilet na komunikację miejską. Po około 10 minutach jazdy przez eleganckie przedmieścia wysiadam w podmiejskiej dzielnicy Aplerbeck i przesiadam się do kolejki miejskiej Stadtbahn. Pojazd przypomina nieco polską SKM, aczkolwiek infrastruktura na peryferiach jest bliższa linii tramwajowej, w ścisłym centrum zaś tory poprowadzone są w tunelu i całość wygląda niczym metro. Na zewnątrz leży sporo śniegu, widać że tutaj zima także trzyma, na szczęście nie jest zbyt zimno. Po około 15 minutowej przejażdżce ulicami miasta wysiadam na stacji przy Westfalenpark – to znany w okolicy park z ogrodem botanicznym, w którym można podziwiać różnorodne okazy roślin. W parku znajduje się także wieża widokowa Florianturm – niestety, w chwili obecnej trwają na wieży prace konserwacyjne, nie miałem okazji wjechać windą na szczyt, by podziwiać panoramę Dortmundu. Cały ogród jest przysypany białym puchem, spacer wśród śniegu nie jest tym, na co mam ochotę, wracam po krótkiej przechadzce do stacji kolejki i czekam kilka minut na wagonik jadący w kierunku stadionu Signal Iduna Park, gdzie swoje mecze rozgrywa Borussia Dortmund. Od kilku sezonów to jedna z najlepszych drużyn niemieckiej Bundesligi, niemały wkład w sukcesy zespołu ma trzech polskich piłkarzy znanych z występów dla biało-czerwonej reprezentacji. Mowa oczywiście o Robercie Lewandowskim, Kubie Błaszczykowskim i Łukaszu Piszczku. Akurat dzień wcześniej chłopcy dali popis swoich umiejętności podczas meczu z Norymbergą – w okolicach żółto-czarnego stadionu widać już tylko pozostałości po imprezie z poprzedniego dnia – uwaga, szkło ;) Stadion BvB ma także swoją własną stację kolejki miejskiej, która uruchamiana jest podczas większych imprez sportowych. Wszystko jest dobrze oznaczone, nie ma najmniejszego problemu z dotarciem do stadionu. Przed kopułą największego stadionu w Niemczech mieści się sklep oraz muzeum fanów drużyny Borusseum. W środku można usłyszeć sporo Polaków, zwiedzających nie odstraszają zaporowe momentami ceny akcesoriów z logo klubu i chętnie kupują czapki, szaliki i inne gadżety. 
Robi się późno, a ja jeszcze nie dotarłem do centrum – mijam duże hale wystawowe Westfalenhallen i ruchomymi schodami wjeżdżam na peron. Wreszcie nadjeżdża mocno zatłoczony skład i po kilku minutach wysiadam w ścisłym centrum miasta na pasażu Westenhellweg. Jest to główna ulica zakupowa w Dortmundzie, zamieniona w deptak dla pieszych.
Mam wrażenie, że całe miasto przyjechało tutaj na zakupy, ludzie raz po raz przemieszczają się między poszczególnymi sklepami, ten szary dzień rozświetlają kolorowe neony i reklamy. Nie byłbym sobą, gdybym nie złożył wizyty w McDonald’s, gdzie testują nowe kanapki McBeef oraz zachwycam się po raz kolejny sandwichem VeggieBurger. Mam takie małe marzenie – może kiedyś wprowadzą tą kanapkę do polskiego menu? ;) W kolorowym tłumie przechadzam się w górę ulicy aż docieram do śnieżnobiałego gmachu galerii Thaier. Myliłby się ten, kto doszukuje się tutaj np. galerii obrazów – to bowiem nowoczesne wielopoziomowe centrum handlowe. We wnętrzach kryzysu nie widać, ludzie skwapliwie korzystają z wyprzedaży. Największym zainteresowaniem cieszy się Primark. Ku mojemu rozczarowaniu oferta na dziale męskim jest niezwykle nieatrakcyjna, zupełnie nie widzę nic, co chciałbym na siebie założyć, już Reserved ma lepszą kolekcję. Jeszcze podczas poprzednich wizyt w Primarku w Londynie na Oxford Street czy w Madrycie zawsze byłem w stanie upolować coś dla siebie, teraz niestety dominuje szarzyzna i bardzo proste kroje / rozwiązania. Po buszowaniu w kolejnych sklepach nadszedł czas na wizytę w supermarkecie – mam słabość do niemieckich produktów spożywczych, smaków i produktów nieobecnych na polskim rynku. Niestety, sporej części słodyczy nie będę mógł przewieźć ze sobą, bo lecę jedynie z bagażem podręcznym a konsystencja czy też objętość pewnych produktów nie spełniają norm kontroli bezpieczeństwa. Na koniec jeszcze wizyta w księgarni – tym razem nabywam książkę „Isch geh’ Schulhof” opisującą przeżycia młodego nauczyciela z berlińskiej szkoły podstawowej. Lektura bardzo interesująca – mam za sobą prawie trzy lata pracy w szkole językowej, więc mogę coś powiedzieć na temat pracy przy tablicy.

Zegar nieubłaganie tyka, ściemnia się – to znak, że czas wracać na lotnisko i przenieść się do polskiej rzeczywistości. Komunikacja miejska jest bardzo czytelnie oznaczona, szybko przemieszczam się z powrotem do stacji Aplerbeck i na przystanku oczekuję na autobus 440. Robi się zupełnie ciemno, kiedy wysiadam przed terminalem zaczyna lekko padać śnieg. Dopiero co rozpoczęła się odprawa na lot do Poznania, tuż obok otwarte jest stanowisko check-in na lot linii WizzAir Ukraina do Kijowa-Żuliany. Pasażerowie tłoczą się w długiej kolejce, by nadać bagaż rejestrowany, bo na połączeniach z Ukrainą jest on wliczony w cenę biletu. Czas na wieczorny deser i degustację części smakołyków oraz mojej ulubionej Vanilla Cola. Po odpoczynku przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i tutaj jestem świadkiem zabawnej scenki z polską podróżną w roli głównej. Ochrona lotniska pyta się jej, czy mówi po niemiecku czy angielsku, na co kobieta odpowiada „Polnisch” :D Pan z security na to do niej po niemiecku „Hier ist Deutschland, Amtsprache ist Deutsch” (tłum. „Tu są Niemcy, język urzędowy to niemiecki”) – uwielbiam takie przekomiczne przykłady bezradności Polaków za granicą – już nie mogę doczekać się kolejnych odcinków trzeciej serii „Pamiętników z wakacji” w telewizji Polsat. Powoli kieruję się w stronę bramek i z lekturą w dłoni zasiadam w „poczekalni” – o tej porze lotnisko kładzie się już do snu, większość personelu kończy pracę. Boarding nieco spóźniony, ponieważ samolot dotarł nieco później niż to planowano, ale na poznańskiej Ławicy wylądowałem kilka minut przed czasem rozkładowym. Było już zupełnie ciemno, więc przy starcie mogłem zobaczyć jedynie migoczące światła miasta w oddali. Tym samym mój lot # 85 dobiegł końca, licznik przekroczył magiczną granicę 100.000 mil na moim koncie. Dziękuję za uwagę! ;)