Afrodyta i cyprysy, czyli ultrakrótka wizyta na Cyprze / 27.06.2013 - 28.06.2013



Kalimera! Nie minął wprawdzie nawet miesiąc od ostatniej wyprawy, jednak kolejna przygoda nieubłaganie wzywa. Tym razem za kolejny kierunek do odwiedzenia wybrałem Cypr. Mam słabość do basenu Morza Śródziemnego, dlatego też destynacja ta nie jest przypadkowa, zwłaszcza że będzie to nie tylko nowa wyspa, ale także kolejny kraj, który odwiedzę. Swego czasu z lotami na Cypr z Polski nie było różowo, bowiem oprócz PLL LOT i przewoźników czarterowych nie było innych bezpośrednich połączeń na tą wyspę. Jednakże już w zeszłym roku Ryanair uruchomił połączenie z Krakowa do Pafos, a od tegorocznego sezonu letniego swoje samoloty raz w tygodniu do Larnaki wysyła z bazy w Katowicach węgierski tani przewoźnik WizzAir. Warto dokładnie śledzić system rezerwacyjny na stronach linii lotniczych nawet kilka razy dziennie i polować na atrakcyjne oferty – mnie udało się zarezerwować bilet w WizzAir za 119 zł, lot powrotny w Ryanair kupiłem za jedyne 23 euro. Oczywiście jest to kwota, która obejmuje jedynie bagaż podręczny (w przypadku linii WizzAir jedynie tzw. „mały bagaż podręczny” o jeszcze bardziej restrykcyjnych wymiarach, więc tradycyjna walizka kabinowa raczej nie zmieści się do wzornika bagażu).
Jak to zwykle u mnie bywa pobyt jest ekstremalnie krótki, na Cyprze spędzam bowiem niecałe 24 godziny (sic!) – urlop zostawiam sobie na dalsze wojaże. Pewnie większość osób zapyta, czy takie latanie ma sens – mnie każda podróż w jakiś sposób ubogaca, zawsze zobaczę co nieco nowego, zetknę się z cudzoziemcami i urozmaicę czas wolny. Lubię tego typu nowe podróżnicze doświadczenie, bardzo pozytywnie na mnie oddziaływają, zapominam wtedy o szarej polskiej rzeczywistości i praktycznie zupełnym braku życia prywatnego – w podsumowaniu niekorzystnie wygląda tylko saldo rachunku kart kredytowych. Me no like! :-/
Tym razem wylot odbywa w się w czwartkowe popołudnie o 17:20 z Katowic. Z Wrocławia odjeżdżam w kierunku Górnego Śląska tuż po 10 rano pociągiem InterRegio Piast. O dziwo ludzi jest sporo, na każdej stacji wsiadają kolejni pasażerowie. Niestety, przypada mi dzielić przedział z bardzo głośną młodzieżą licealną, więc próba skupienia się na lekturze prasy spełza na niczym. 5 minut po czasie wysiadam w Bytomiu i pierwsze wrażenie jest odrażające – w życiu nie widziałem brzydszego i bardziej zaniedbanego dworca kolejowego, to jest coś strasznego! Po wyjściu z terenu stacji przechodzę bezpośrednio na teren pętli autobusowej, skąd odjeżdża bezpośredni autobus miejski na lotnisko w Pyrzowicach, koszt biletu normalnego to 4,80 zł, przejazd trwa około godziny. Do samego portu lotniczego jedzie tylko kilka osób, większość opuszcza pojazd po drodze. Pogoda jest kiepska, niebo jest zachmurzone, wieje dość przenikliwy wiatr. Jak dobrze, że kilka godzin później ląduję już w ciepłej Larnace. Od mojego wyjazdu do Wenecji kilka lat temu wiele się tutaj nie zmieniło, mam jeszcze nieco czasu do rozpoczęcia odprawy, zajmuję miejsce na jednym z wielu siedzeń i zatapiam się w lekturze. Co kilka minut z głośników dobiegają komunikaty w dwóch językach na temat rozpoczęcia bądź zamknięcia odprawy a także przylotu danej maszyny. Ruch w interesie jest całkiem spory, kryzysu nie widać, potężny ruch generują samoloty czarterowe z turystami.
Ponieważ Cypr nie należy do strefy Schengen odlatuję z Terminala A, który jest znacznie mniejszy niż Terminal B i jak można się domyślać, korzystają z niego przede wszystkim osoby wylatujące do krajów spoza UE korzystające z czarterów. Terminal jest mały, posiada zaledwie kilka bramek, w hali panuje spory hałas, rodziny z dziećmi robią swoje. Zauważam przy okazji nowy trend, mianowicie całe rodziny wielopokoleniowe wyjeżdżające razem na wczasy – to może być  istna mieszkanka piorunująca, nawet nie chcę sobie wyobrażać. Zaszywam się w małej kawiarni, zamawiam białą kawę i kanapkę i na kilkanaście minut odpływam. Wreszcie czas zbliżyć się do bramki, powoli formuje się kolejka, a ściślej rzecz ujmując między rzędami metalowych krzeseł tworzą się dwa oddzielne ogonki o wspólnym początku. Pojawiają się także osoby z służby lotniska, pod wyjście gate’u podjeżdżają autobusy, boarding rozpoczyna się punktualnie. Wśród pasażerów dominują rodziny z małymi dziećmi i młode małżeństwa – o tym , jak takie rodzinki skutecznie potrafią uprzykrzyć innym wakacje można przeczytać tutaj – święta prawda. O dziwo tym razem nie aktywuję nawet trybu samolotowego Anji Rubik, mam tą świadomość, że już następnego dnia wczesnym wieczorem będę w Polsce z powrotem.
Jak na starego wygę przystało (to już mój 95. lot) beznamiętnie oczekuję na odjazd autobusu pod schodki
maszyny - tradycyjnie w WizzAir jest to Airbus A320. Na pokładzie powitanie przez uśmiechnięte panie z załogi i zajęcie miejsca. Rzędy z przodu samolotu są już pozajmowane przez rodziny z dziećmi o osoby z wykupionym pierwszeństwem wejścia na pokład, zatem przemieszczam się sprawnie w głąb kabiny i zajmuję miejsce przy oknie po lewej stronie, tuż za skrzydłem. Samolot wypełnia się i wtedy stewardessa uroczo prosi mnie, czy nie zamieniłbym się na miejsca z jakimiś dziadkami, którzy lecą z wnuczkami i chcieliby siedzieć razem. W zamian za to proponuje mi analogiczne miejsce po przeciwnej stronie. Muszę jeszcze przeprosić matkę z niemowlakiem i wreszcie się wygodnie usadawiam. Obawiam się o małe dziecko prawie tuż obok, ale pasażerce jakoś udaje się je uspokoić. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa (moja ulubiona część lotu oprócz serwisu w liniach tradycyjnych - chciałbym móc kiedyś go wykonać w stylowym uniformie stewarda, tekst mam już od dawna opanowany) i kołowanie. Jeszcze kilka słów od kapitana i swobodnie wnosimy się w powietrze, po kilku minutach lotu przez chmury pojawia się tak wyczekiwane słońce i można rozpiąć pasy. Jak zwykle zaczytuję się w magazynie pokładowym, jest świetny artykuł na temat Dubaju (WizzAir będzie od jesieni tego roku oferował w swojej siatce także loty do Zjednoczonych Emiratów Arabskich) czy o Kutaisi w Gruzji (ach, chciałbym zobaczyć położone nieopodal Batumi!). W pewnej chwili po angielsku matka z dzieckiem podpytuje mnie, czy nie zamieniłbym się na miejsca z jej mężem, który siedzi na fotelu w rzędzie przy wyjściu ewakuacyjnym. Zdobywam się na gest angielskiego gentlemana i po raz kolejny zamieniam miejsce podczas lotu. Tym razem korzyść jest taka, że mam znacznie więcej miejsca na nogi, a to rekompensuje mi brak pełnego dostępu okna. Cały lot moja gładko, za oknem powoli zachodzi słońce, po 3 godzinach lotu pilot dość twardo przyziemia w pas startowy lotniska w Larnace (pewnie tak mocno czuję uderzenie, bo siedzę tuż pod podwoziem) i można wysiąść już na cypryjską ziemię. Jest ciepło i wilgotno, moja vintage torba po kilku chwilach na zewnątrz staje się mokra, jeszcze spacer przez nowoczesny terminal, szybka kontrola paszportowa i Cyprus welcome to!

Lotnisko samo w sobie nowoczesne, ładnie oświetlone, w hali przylotów spory tłum ludzi oczekujących na pasażerów, w ręku trzymają kartki z nazwiskami, część z nich to przedstawiciele biur podróży. Szukam bankomatu, bo tym ostatnio ograniczam moje wizyty w kantorze. Wprawdzie na poziomie przylotów jest bank, ale obok nie ma żadnego automatu, który wypłacałby gotówkę. Wjeżdżam schodami ruchomymi na poziom wylotów, tam nieopodal stanowisko check-in znajduję upragniony bankomat i wypłacam gotówkę. Z lotniska do Larnaki nie jest daleko, dystans autobusem można pokonać w niecałe 15 minut a bilet kupowany i kierowcy kosztuje 1,5 euro. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno, wiadomo, inna szerokość geograficzna, mam jedną godzinę w plecy, bo Cypr podobnie jak Grecji czy Turcja leży w innej strefie czasowej niż Polska. Już z daleka nad miastem widać łunę świateł, na głównym deptaku przechadzają się leniwie turyści, ale nie widać ich zbyt wielu, być może odstraszyły ich relacje z bankrutującego kraju. Pierwsze wrażenie jest jednak takie, że wszystko działa normalnie. Tradycyjnie pierwsze kroki kieruję do widocznej z oddali restauracji McDonald’s – cenowo oferta pojedynczych kanapek i przekąsek tylko nieco droższa niż w Polsce, natomiast większe kanapki i całe zestawy są już w znacznie wyższych cenach. Oferta nie powala na kolana, wzmacniam się kawą, cheesem i truskawkowym ciastkiem – pychota! Uwaga – akceptowana jest tylko gotówka! To jeden z niewielu krajów, gdzie spotkałem się z ograniczeniami w formie płatności kartami – wcześniej miałem taką sytuację na Malcie a ostatnio w Egipcie.
Nie spieszy mi się specjalnie do hotelu, więc powoli chłonę atmosferę nadmorskiej promenady, na chodnikach wystawionych jest wiele straganów z pamiątkami, prym wiodą chyba tradycyjnie handlarze z czarnej Afryki oraz Arabowie – daleko nie mają ;) W supermarkecie robię drobne zakupy, ceny robią wrażenie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kraj jest w głębokim kryzysie. Niestety, na półkach nie znajduję zbyt wielu nowości, które nie byłyby dostępne w Polsce czy w innych odwiedzonych przeze mnie wcześniej krajach. Najbardziej smakowitym kąskiem tego wieczoru jest z pewnością brzoskwiniowy croissant 7Days oraz napój gazowany o smaku melona w puszce. Yummy! Udaje mi się także dostać widokówki oraz znaczki, a na ulicy bez trudu dostrzegam charakterystyczną żółtą skrzynkę na listy.
Szczerze powiedziawszy spodziewałem się, że Cypr będzie znacznie bardziej brytyjski, a tak nie jest. Owszem, wprawdzie ruch jest lewostronny, ale nawet tak bardzo nie rzuca się to w oczy, ponieważ większość ulic jest wąska i z tego względu jednokierunkowa. Napisy na budynkach są w języku greckim, tutejsi także porozumiewają się ze sobą w tym języku, na ulicach nie ma specjalnych oznaczeń w języku angielskim typu „Look left / Look right”, autobusy i budki telefoniczne także nie są czerwone – myślałem, że to taka Wielka Brytania w miniaturze niczym Malta, a tutaj takie zaskoczenie.
Większość hoteli w Larnace jest koloru białego, majestatycznie wyglądają przy głównej promenadzie, a na parterach znajdują się restauracje, bary czy kawiarnie i ogródki piwne. Jest także i moja ulubiona sieciówka Starbucks Coffee, ale tutaj również brak specjalnych nowości w menu. W dobie globalizacji coraz rzadziej można znaleźć zagranicą prawdziwe perełki :(
Powoli zmierzam do hotelu Larco, po drodze mijam meczet i kawałek idę plażą, sporo ludzi spaceruje tuż przy linii brzegowej, piasek w Larnace ma znacznie ciemniejszy odcień i jest dość twardo zbity. Przed północą docieram do mojego miejsca zakwaterowania, hotel prezentuje się całkiem dobrze, ale nie spędzę w nim wiele czasu. Po odświeżeniu się i krótkim  odpoczynku ruszam na nocny spacer po mieście, zagłębiam się nieco w boczne uliczki, Larnaka o tej porze jest już wyludniona, większość lokali jest pozamykana, ulicami przemykają ostatni przechodnie. Wstępuję jeszcze raz do sklepu, biorę Coca-Colę light (moja ulubiona!) w puszce z czerwonym serduszkiem i popijając łyk orzeźwiającego napoju skręcam na plażę i pozwalam wodom Morza Śródziemnego, by mnie nieco zmoczyły. Czas wracać na nocleg, by jutro od samego rana plażować.
I jeszcze jedna niesmaczna ciekawostka - otóż w większości hoteli oraz innych budynków użyteczności publicznej w toaletach znajdziecie naklejki instruujące, by nie wrzucać zużytego papieru toaletowego do muszli klozetowej, lecz do kosza w łazience. Podobno jest to spowodowane specyficzną wąską budową rur na Cyprze. Aż mnie ciarki przeszły!
Jak postanowiłem, tak zrobiłem, pobudka o 6 rano i wymarsz na położoną nieopodal plażę McKenzie, o dziwo mimo bardzo wczesnej pory całkiem spora grupka osób jest już w morzu, zdecydowanie przeważa wiek emerytalny. Powoli otwierają się nadmorskie knajpy, docieram do miejsca z leżakami i parasolami, rozkładam ręcznik i pozwalam ciepłym promieniom słońca ogrzać moje ciało. Słodką chwilę dekadencji przerywają co jakiś czas lądujące samoloty, lotnisko w Larnace jest nieopodal. Po poranku spędzonym na plaży wracam do hotelu na śniadanie, na stołówce pełno Rosjan, czują się tutaj jak u siebie, na wielu sklepach czy restauracjach menu wypisane jest cyrylicą. Za oknem miauczą spacerujące po parapecie koty, który wystawiają łebki przez okna i z ciekawością spoglądają na salę. Kotów na Cyprze jest mnóstwo, zatem nie zdziwcie się, że będziecie się na nie natykać.
Wzmocniony posiłkiem i obowiązkową poranną kawą opuszczam już hotel Larco i wracam do miasta, tym razem na plażę w okolicy promenady, miasto budzi się do życia, na chodnikach pełno ludzi, dużo pędzących samochodów, lubię to :) Na plaży jest zadziwiająco cicho, nie ma zbyt wielu wczasowiczów, więc w spokoju mogę delektować się panoramą miasta i słońcem. Ale wszystko co dobre szybko się kończy, bo o 10:30 mam już mój Intercity Bus do Limassol, koszt przejazdu autokarem z centrum Larnaki to 4 euro, jedzie się nieco ponad godzinę. W Limassol mam ponad 60 minut na zmianę przystanku, Intercity Bus kończy bieg w okolicy portu, a kolejny autobus spółki Pafos Airport Express odjeżdża z drugiego końca miasta z okolic kościoła św. Grzegorza. Okazuje się, że kierowca kazał nam wcześniej opuścić pojazd, ponieważ na terenie portu jest teraz remont, a na mojej wydrukowanej mapie nie mogę dobrze odnaleźć położenia. Wolę nie ryzykować, że nie zdążę na autokar na lotnisko w Pafos, to przecież jeszcze kawał drogi, a jeśli spóźnię się na kurs o 12:50, to kolejny jest dopiero po godzinie 17, kiedy mój samolot Ryanair do Krakowa już dawno będzie w powietrzu. Cóż było robić, rad nierad kieruję się do postoju taxi i proszę pierwszego lepszego kierowcę o podrzucenie mnie na wskazany przystanek autobusowy. Koszt takiej przejażdżki to 10 euro, w mieście są spore korki, więc nieco nam to zajmuję – teraz jestem pewien, że w godzinę nie zdążyłbym dotrzeć do przystanku pieszo.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, że to nie jest żaden dworzec autobusowy, ale zwykłe dwa przystanki i mały budynek służący za poczekalnię, oprócz mnie jest jeszcze 5 osób, ale kiedy podjeżdża autobus do Pafos okazuje się, że będę jedynym pasażerem. Uiszczam u kierowcy opłatę 9 euro (jak widać cały przejazd z Larnaki na lotnisko w Pafos to koszt 23 euro, czyli tyle, ile zapłaciłem za bilet z PFO do KRK) i zajmuję miejsce. Po drodze na autostradzie obserwuję gaje oliwne, cyprysy i wzgórza ciągnące się aż po horyzont. Wyspa wydaje się być dość sucha i pustynna. Na miejscu jestem oczywiście przed czasem, odprawa rozpoczyna się dopiero za 30 minut, więc nieco rozglądam się po lotnisku. Port w Pafos jest nowszy niż ten w Larnace, ale zdecydowanie mniejszy, obsługuje większość tanich linii (jest Ryanair i easyJet) i pod takich pasażerów jest też przystosowany. Większość turystów na lotnisku to Rosjanie, którzy wyjątkowo upodobali sobie Cypr. O podobnej porze odlatują dwa samoloty do Moskwy (DME) – akurat przy kontroli paszportowej mija mnie załoga rosyjskiej linii TransAero, wyglądają jak typowi Rosjanie, a czapki pilotów i stewarda są niczym z okresu zimnej wojny. ;)
Jak na takie małe lotnisko jego infrastruktura jest naprawdę do pozazdroszczenia, poza tym jest dość przytulne w pastelowych barwach i wygląda inaczej niż większość małych portów lotniczych. Całkiem mi się tu podoba, w oczekiwaniu na boarding obserwuję poszczególne grupy turystów, są zatem Rosjanie a także Anglicy wracający easyJet do Londynu Gatwick. Wprawdzie obsługa lotniska na czas rozpoczyna kontrolę kart pokładowych, ale dość długo stoimy na zewnątrz pod pergolą, ponieważ nasz samolot przyleciał nieco później i muszą go jeszcze opuścić poprzedni pasażerowie. Oczywiście w pierwszej kolejności wchodzą na pokład Boeinga 737 osoby z pierwszeństwem, ale tym razem nie ma ich dużo. Wsiadam do samolotu przez tylne drzwi i szybko przemieszczam się do przodu, bo w przedniej części kabiny czuję się bardziej komfortowo, mam upragnione miejsce przy oknie. Dopiero pod sam koniec miejsca obok mnie zajmują przedstawicieli ukraińskiej młodzieży. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, tym razem szef personelu pokładowego to strasznie głośno mówiący Brytyjczyk. Wydaje komunikaty z prędkością karabinu maszynowego, oczywiście tuż po starcie zaczyna się wspaniała sprzedaż obnośna, „Get away cafe” (w tym potworek językowy „selekcja alkoholi”), zdrapki, loteria, karty telefoniczne, papierosy bezdymne i kosmetyki. Ku mojemu zdziwieniu dość długo lecimy nad wodą, okazuje się, że mijamy większość greckich wysp i dlatego później wkraczamy nad ląd. Nad Krakowem już kłębią się deszczowe chmury, krótko po lądowaniu, gromkich oklaskach i fanfarach zaczyna padać deszcze. Zbieram się szybko do Dworca Głównego i autokarem Lajkonik wracam do Wrocławia. Zapada zmrok. Dobranoc Państwu!


W krainie faraonów / 31.05.2013 - 04.06.2013

Ciao a tutti! Nadszedł wreszcie ten czas, by rozpocząć kolejną podróż. Pomysł wyprawy do Egiptu zrodził się w mojej głowie już dawno temu, ale był dość trudny do zrealizowania. Z Polski do „krainy faraonów” latają bowiem jedynie linie czarterowe oraz sezonowo PLL LOT do Kairu. W moim przypadku wczasy z biurem podróży nie wchodzą w grę  tej prostej przyczyny, że nie miałbym się tam z kim wybrać, natomiast wycieczka dla singla u każdego pośrednika to wręcz bajońska suma wynikająca z dopłat do pokoju jednoosobowego. Nie ulega wątpliwości, że ten kraj z racji niskich cen cieszy się nieustającą popularnością wśród Polaków, ale moje nastawienie o zorganizowanych wycieczek jest raczej negatywne, zatem wziąłem sprawy w swoje ręce i kiedy tylko w styczniu na jednym z forów internetowych la entuzjastów lotnictwa znalazłem informację, że linia easyJet otwiera połączenie z Mediolanu do Sharm-el-Sheikh nie wahałem się ani chwili, by kupić bilet. Celowo zaplanowałem dość krótki pobyt, by zbytnio nie znudzić się na plaży nad Morzem Czerwonym. Wrażeń nie powinno mi brakować, bo trasa wycieczki jest dość pokrętna i wymaga sporo samozaparcia i wyrzeczeń, ale z chęcią podjąłem takie wyzwanie. Oto opracowana przez mnie trasa: Wrocław – Mediolan Bergamo (Ryanair) / Mediolan Malpensa – Sharm el Sheikh (easyJet) / Sharm el Sheikh – Mediolan Malpensa (easyJet) / Mediolan Malpensa – Berlin Schönefeld (easyJet) i następnie autobus spółki Deutsche Bahn (absolutna nowość na polskim rynku!) na trasie Berlin – Wrocław. Jak widać po raz kolejny korzystam z usług linii lowcostowych, udało mi się upolować dość korzystne ceny w systemach rezerwacyjnych przewoźników, zgrałem ze sobą poszczególne połączenia, zarezerwowałem nocleg, kupiłem wreszcie walizkę kabinową (tym razem postanowiłem polecieć tylko z bagażem podręcznym, bo na 3 dni w Egipcie letnią porą nie trzeba wiele pakować do walizki – ponadto dla 4 segmentów lotów cena za bagaż rejestrowany byłaby z pewnością wyższa niż za same wspomniane loty). No to lecimy!
W piątek bladym świtem zrywam się na nogi o 3 nad ranem i spacerkiem docieram w okolice wrocławskiej Renomy, skąd pierwszym kursem  autobusu 406 docieram do portu lotniczego. Ludzi na lotnisku dość mało, najwięcej pasażerów tradycyjnie okupuje kierunki typowo emigracyjne, czyli Londyn. Jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa sprawdzam, czy nie będę mieć problemu z limitem dotyczącym wymiaru i wagi bagażu podręcznego. Na szczęście walizka gładko wchodzi do metalowego budzącego postrach koszyka linii Ryanair (o rozmiarach 55 x 40 x 20 cm), a licznik na wadze wskazuje 9,74 kg (dopuszczalna waga to maksymalnie 10 kg). Oddycham z ulgą i przechodzę następnie do kontroli bezpieczeństwa. Mam sporo rzeczy o wypakowania z walizeczki, muszę standardowo wyjąć osobno laptop, przedmioty elektroniczne oraz plastikową torebkę z minikosmetykami. Na szczęście przedmioty w moim bagażu nie wzbudzają wątpliwości pracowników i mogę już udać się do hali odlotów, gdzie bacznie obserwuję współpasażerów. Dominują tym razem 3 typy podróżnych: polskie starsze panie, które o lat dorabiają w Italii jako pomoc domowa, włoscy studenci z Erasmusa oraz młode małżeństwa.
Praktycznie od kontroli bezpieczeństwa towarzyszy mi matka z trójką małych dzieci. Co ciekawe, Matka-Polka mówi jednak do nich wyłącznie po włosku. Najbardziej żywotny jest najstarsza latorośl kobiety o imieniu Samuel. Chłopiec zwraca na siebie uwagę, ma syndrom ADHD oraz fantazyjną fryzurę – jego głowę po bokach oraz z tyłu zdobią bowiem kwadraty od różnej długości włosów – coś na kształt szachownicy, jasne i ciemne pola. Kobieta jest objuczona tobołami, nie może zapanować nad dziećmi, jeden z pracowników kontroli bezpieczeństwa wzywa ją do siebie i każe wyrzucić kilka przedmiotów z bagażu podręcznego, których nie można wnieść na pokład. Oczywiście jak to zwykle bywa, osoby w pobliżu których nie chciałbym siedzieć, niespodzianie zajmują miejsca w dość bliskiej odległości ode mnie. Nie przebierająca w słowach kobieta przez cały lot musi zapanować nad trójką dzieci, w tym najmłodszym ośmiomiesięcznym malcem, który większość czasu wydziera się wniebogłosy. Podczas trwania rejsu próbuję zachować spokój, dobrze, że sam lot trwa jedynie godzinę i 20 minut i przed czasem lądujemy w Bergamo. Wprawdzie w Italii tym razem nie świeci słońce, ale i tak aura jest znacznie lepsza niż w Polsce, gdzie od kilku dni nieustannie pada i jest wyjątkowo zimno. W ciągu dnia wiatr przegnał chmury i wieczorem na horyzoncie pojawiło się upragnione słońce, po które lecę do Egiptu.
To moje trzecie spotkanie z Mediolanem. Przyznaję, że miasto nie jest najpiękniejsze, a wręcz odwrotnie. Z miejsc, które widziałem do tej pory we Włoszech jest najbrzydsze, budynki są wykonane bez wyrazu, wyciosane w kamieniu, zdają się być ponure, nieprzystępne i momentami opustoszałe. Niemniej jednak mimo tego klimatu Mediolan ma też swoje perełki w postaci katedry Duomo oraz galerii Vittorio Emmanuele II. To w tych miejscach właśnie koncentruje się życie miasta, główny plac pulsuje cały czas, przez wspomniane obiekty stale przewija się tłum turystów. Dla fashionistów najbardziej istotna jest zapewne Via Montenapoleone, gdzie swoje salony mają najwięksi projektanci mody włoskiej i nie tylko. Drzwi do tych pałaców otwiera potencjalnym klientom odźwierny w eleganckim garniturze. Taki sposób traktowania gości podkreśla elitarność i ekskluzywność danych marek. Z moich obserwacji wynika, że najbardziej oblężony jest francuski butik Louisa Vuittona a torebka ze słynnym logo to marzenia wielu fashion victims.
Przez deptak w pobliżu pasażu Vittorio Emanuele II przewija się wielobarwny tłum, oczywiście główni jego przedstawiciele to eleganckie Włoszki i aż do przesady zadbani Włosi, ale ku mojemu zaskoczeniu spory odsetek populacji stanowiły też Arabki zakrywające twarz w abayach. Widziałem też sporo wycieczek z Azji, w sklepach jako ochroniarze pracują czarni, za na ulicach nie brakuje naciągaczy oferujących podróbki towarów znanych marek oraz Hindusów zachęcających do zakupu zabawek jak np. aparat do puszczania baniek mydlanych. Spotkamy tam także różnorakich mimów, ankieterów oraz innej maści oszustów z bransoletkami, opaskami na rękę czy książeczkami o tajemniczej treści. Zdecydowanie nie polecam wdawać się z takimi osobami w pogawędkę, trzeba po prostu przejść obojętnie lub stanowczo odmówić. Warto zaznaczyć, że plagą są także bezdomni w okolicach bankomatów czy żebracy wchodzący do restauracji McDonald’s. Skoro już jesteśmy przy mojej ulubionej sieci fast food to zdradzę, że menu w Italii nieco różni się we Włoszech. Oferta jest już na pierwszy rzut oka bogatsza (naleśniki, jajecznica, bajgle czy tosty z dżemem na śniadanie), zaś ceny kawy są znacznie niższe niż w Polsce. Jako zadeklarowany miłośnik kawy cieszę się, że mogłem sobie pozwolić na wycieczkę o kraju, gdzie kultura kawiarniana jest bardzo bogata. O ile w naszym kraju dominują sieciówka, to we Włoszech znajdziemy raczej placówki indywidualne, z bardziej dostojnym wystrojem i elegancką obsługą, która oferuje naprawdę smaczne kawowe desery oraz szeroki wybór słodkiego pieczywa czy przekąsek takich jak panini. Można stanąć przy barze i wypić szybkie espresso przegryzając brioche, ale można też usiąść i dłużej delektować się smakiem i aromatek włoskiej kawy. W mieście czuć zapach mocnych ciężkich perfum oraz lilii, zatem przez rok o mojej ostatniej wizyty niewiele się zmieniło. Na szczęście przed dworcem kolejowym Milano Centrale zakończył się już gruntowny remont i teraz plac może cieszyć oczy odwiedzających.
Dzień spędzam na spacerach po mieście, obowiązkowe są zakupy w supermarkecie Billa, czas spróbować nowości, które nie są dostępne na polskim rynku spożywczym. W koszyku lądują jogurty Müller z serii „Desery świata” Brazylia oraz Bora Bora, których w Polsce nie spotkamy na półkach sklepowych. Biorę z regału także drinka Campari Mixx, jest to napój w stylu Bacardi Breezer, a że tego typu koktajle lubię, to spróbuję i tej nowości. We Włoszech pojawiła się także limitowana edycja napoju energetyzującego Red Bull w srebrno-czerwonym opakowaniu z nutką pomarańczy. Dla fanów tego napoju to pozycja obowiązkowa. Kiedyś w Niemczech miałem okazję spróbować limitowanego Red Bulla The Silver Edition, ale zbytnio mi nie smakował. Tak samo jak Red Bull Cola, którą spotkałem na rynku już dawno temu. Podczas każdej wyprawy dział słodyczy musi zostać dokładnie zbadany.
Późnym wieczorem ze stacji Milano Centrale odjeżdżam pociągiem Malpensa Express bezpośrednio na lotnisko MXP. Stacja kolejowa znajduje się w pobliżu terminalu 1, mój lot odbędzie się nazajutrz z terminalu 2, który w całości obsługuje lotu linii easyJet. Podobne rozwiązanie znajdziemy na lotnisku SXF w Berlinie. Mediolan to jedna z największych baz tej brytyjskiej taniej linii lotniczej, kiedy spojrzy się na rozkład lotów w dany dniu od razu widać jak szeroką siatkę ma ten przewoźnik. Godziny większości odlotów są skumulowane, zatem mamy kilka szczytów w ciągu dnia, kiedy potoki pasażerskie są wyjątkowo duże, ale są także takie okresy, kiedy nic się nie dzieje. Sam terminal jest przytłaczający, widać, że to stary budynek zaadaptowany na potrzeby lowcostowej linii, na części ciemnozielonych stanowisk odprawy biletowo-bagażowej (standardowe barwy na lotniskach we Włoszech nawiązujące do kolorów Alitalii) naklejono pomarańczowe logo easyJet, przy punktach check-in rozmieszczone są stojaki – barierki służące formowaniu kolejek. Na pasażerów czekają także wzorniki na bagaż podręczny, który ku chwale linii nie ma limitu wagowego jak u konkurencji i także jego wymiary są większe, bo wynoszą 56 x 45 x 25 cm. Przed godziną 23 na lotnisku już nic się nie dzieje, po pustej i dość klaustrofobicznej przestrzeni (bardzo niskie zawieszenie sufitu) snują się podróżni, którzy tak jak ja zdecydowali się na nocleg na terenie lotniska. Wszystkie punkty gastronomiczne oraz kiosk są o tej porze zamknięte, nie pozostaje mi zatem nic innego jak wzorem innych wybrać miejsce do przekoczowania na najbliższe kilkanaście godzin. Nie jest zbyt komfortowo spać na twardych siedzeniach, ale można swobodnie rozłożyć się na kilku siedzeniach i jakoś przekimać do rana. Tuż przed 4 rano słychać pierwsze odgłosy – rozpoczyna się odprawa lotu do Marrakeszu. Dominują kobiety okutane w chusty i ubrane dość prosto i niedbale. Obowiązkowa gromadka małych popiskujących po arabsku dzieci, cała sterta bazarowych toreb i opasłych waliz oraz mąż – pan i władca, który rozwala się na siedzeniu i bawi się telefonem komórkowym, przy okazji wydając kobiecie rozkazy i pokrzykując na swoich potomków. Zawsze zastanawia mnie, co oni wożą w tych bagażach. Rozumiem, że z Maroka mogą wieźć jakieś przedmioty na handel do Włoch, ale że w drodze do kraju ojczystego też muszą przemieszczać się z całym dobytkiem, to już jest dla mnie niezrozumiałe. Specjalnie z tego względu odprawa zaczyna się wcześniej niż 2 godziny przed odlotem. Wkrótce tłum przenosi się za strefę bezpieczeństwa, więc robi się ciszej i mogę nadal rozkoszować się słodką drzemką ;)


Powoli nastaje poranek, kolejne grupy podróżnych przemieszczają się przez lotnisko, czas na poranne cappuccino i brioche z czekoladą. Na zewnątrz budynku spory ruch, coraz to inni pasażerowie wysiadają z autobusów. Nareszcie nadchodzi i moja kolej. Mam wydrukowaną już kartę pokładową, ponieważ od początku maja easyJet zaleca swoim pasażerom, by dokonali odprawy on-line i korzystali z systemu kolejkowego „baggage drop off”. Ponieważ zbieram karty pokładowe i tagi bagażowe, to staję w kolejce i bez żadnych problemów za darmo zostaje wydrukowana dla mnie karta pokładowa. Całą piękną kolorową w pomarańczowych barwach zachowuję dla siebie, a przy kontroli pokazuję wydrukowany plik PDF. Na szczęście w porównaniu do Ryanair czy WizzAira linia easyJet jest bardzo przyjazna pasażerowi i nie pobiera w tym przypadku opłat. Co ważne, większe są dopuszczalne wymiary bagażu podręcznego + brak limitu wagowego :] Poza tym siatka połączeń tego przewoźnika jest naprawę ogromna, niestety obecnie z Polski obsługiwany jest jedynie port lotniczy Kraków.
Boarding rozpoczyna się planowo, w kolejce dominują włoskie małżeństwa w wieku przedemerytalnym oraz nieco zorganizowanych grup młodzieżowych. Zastanawiam się, czy loty do takich turystycznych destynacji jak Sharm el Sheikh miałyby w Polsce rację bytu. Egipt jak wspomniałem cieszy się w Polsce ponadprzeciętnym zainteresowaniem, bo ze względu na niską cenę na takie wczasy mogą sobie pozwolić nawet przedstawiciele niższej klasy robotniczej. A potem już na pokładzie rozpoczyna się wakacyjne szaleństwo. Ale o tym pod tym linkiem. Polacy w Egipcie to świetny temat na jakąś socjologiczną rozprawę, ale ja nie o tym. Z ekonomicznego punktu widzenia przewoźnika takie loty będą zyskowne, jeśli zostanie narzucona odpowiednia cena. Śmiem jednak twierdzić, że nasi rodacy wciąż nie dorośli do samodzielnej organizacji takich wycieczek i muszą korzystać z usług biur podróży. Najlepiej mieć wszystko podstawione pod nos, na lotnisku obierze ich polski rezydent, autokar podwiezie pod hotel, a kelnerom w restauracji będą zamówienie składać w języku polskim. Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać przy tej okazji :-P Ale od jesieni tego roku WizzAir uruchamia bezpośrednie połączenia z Katowic i Warszawy do Hurghady raz w tygodniu w soboty, zatem dla Polaków będzie istnieć teraz możliwość zorganizowania pobytu w Egipcie na własną rękę z dolotem z kraju.
Sam lot z MXP o SSH trwa prawie 4 godziny, więc można się nieco znudzić. Na szczęście obsługa nie jest natrętna i nie sprzedaje każdego rodzaju badziewia od papierosów bezdymnych pod zdrapki, z których dochody rzekomo przeznaczone są na cele fundacji charytatywnej. Tym razem system rezerwacyjny automatycznie przydzielił mi miejsce 18C, zatem siedzę przy przejściu. Wprawdzie mam nieco więcej miejsca na nogi, ale widoków za oknem mogę się tylko domyślać. Po około 3 godzinach lotu odzywa się kapitan, który po włosku informuje, że wlecieliśmy już w egipską przestrzeń powietrzną, minęliśmy Ateny, potem  Kretę, a teraz przemieszczamy się nad Kair. Na tym przykładzie doskonale widać, że zazwyczaj najkrótsza możliwa trasa nie jest praktykowana w przypadku lotów pasażerskich. Końcowa część trasy wiedzie nad pustynią, gładko lądujemy na rozgrzanym pasie startowym, temperatura powietrza wynosi bagatela 42 stopnie Celsjusza! Na lotnisku czuć niemiłosierny żar i podmuchy gorącego wiatru – witamy w kraju arabskim ;) Jeszcze nigdy dotąd w mojej karierze lotów nie czułem, że tak wyraźnie zmieniłem strefę klimatyczną. Tym razem nie ma za to godzinnej różnicy w czasie, ponieważ w roku 2013 w Egipcie nie stosuje się czasu letniego. Port lotniczy przypomina mocno ten w Agadirze, cały w typowym stylu arabskim, jest bardzo przestronny i obowiązkowo klimatyzowany. Już na pokładzie samolotu stewardessy roznosiły deklaracje wizowe, więc wypełniłem formularz i na odwrocie dodałem odpowiednią adnotację SINAI ONLY. Dzięki temu mam darmowy wjazd na terytorium Półwyspu Synaj, osoby które chcą przemieszczać się dalej w głąb kraju potrzebują znaczek za 25 $. Szybko kieruję się do kontroli paszportowej, świeży tusz przyozdabia kolejną kartkę papieru w moim paszporcie. W takich momentach nieco żałuję, że na terenie EU nie ma już możliwości zdobycia stempelków na granicy. Jeszcze tylko cło, ponowne przekartkowanie paszportów i już jestem na terenie Egiptu. Prze wyjściem tłoczy się wiele tubylców z napisanymi na kartkach nazwiskami gości bądź z nazwami hoteli czy biur podróży. Mnie to nie dotyczy, wychodzę z budynku, gdzie na bezkresnej pustyni czeka już cały sznur biało-niebieskich taksówek. Większość kierowców wygląda niczym Beduin, mają na sobie postrzępione sukmany, na głowach noszą turbany, brodaci, bezzębni i ledwo co mówią po angielsku. Oczywiście pierwsza cena proponowana mi to 30 $. Od początku obstaję przy 10 $, co i tak jest więcej niż standardowa taryfa, ale niech już im będzie. Facet nieco się wzburza, pokrzykuje coś do swoich kolegów po fachu, ale chce już tylko 15 $. Jestem jednak nieugięty i odchodzę, chwilę później rozlega się wołanie „Sir, OK, OK, good price, 10 $”, jestem z siebie dumny, wyciągnąłem  nauczkę z Maroka, ale tam też był znacznie dłuższy dystans z lotniska do Agadiru. Wsiadam do taxi, w środku nie jest taka zła w porównaniu z tym gruchotem, którym jechałem w Maroku. Kierowca podpytuje, czy nie mam ze sobą banknotów euro, bo mają lepszy kurs niż dolary amerykańskie, ale stanowczo zaprzeczam. Po kilkunastu minutach jazdy autko zatrzymuje się przed wjazdem do kurortu Naama Bay. Dalej już muszę radzić sobie sam, bo taksówki wjazdu tam nie mają. Oczywiście tuż po tym, jak wysiadłem z samochodu z walizką, podbiega młody chłopak, który ma ochotę mi pomóc. Nie ze mną te numery, tutaj nic za darmo nie ma, szybko go spławiam i ruszam przed siebie, mam jeszcze czas, więc wykorzystuję go, by rozejrzeć się po Sharm el Sheikh. Typowy kurort tego kalibru – kilka ulic / deptaków z różnego rodzaju sklepikami, straganami, marketami oraz filiami zachodnich sieci typu Starbucks Coffee, McDonald’s, KFC, Friday’s,  Hard Rock Cafe, można też zobaczyć logo klubów rodem z Ibizy jak Pacha czy Space. Na uliczkach co krok stoją Egipcjanie i nachalnie namawiają, by wejść do ich sklepu, restauracji czy innego przybytku. Mnie najwyraźniej mają za Włocha, bo pierwszą próbą nawiązania konwersacji rozpoczynają w tym języku, następny w kolejności jest rosyjski. Pudło, ale po prostu wystarczy nie zwracać na nich uwagi, przynajmniej nie biegają za turystami, bo słyszałem, że w Indiach wręcz wieszają się na białego człowieka, którego ludzie żyjący na skraju ubóstwa traktują niczym chodzącą skarbonkę. W kantorze wymieniam dolary na funty egipskie i chwilę później jestem już w hotelu Aida 2. Opinie na portalu booking.com nie kłamały, wszystko zgadza się z tym, co tam przeczytałem. Obsługa jest niesamowicie miła i pomocna. Na środku kompleksu znajduje się basen oraz mała siłownia, rano mam śniadania, pokój jest bardzo przestronny ze sprawnie działającą klimatyzacją – pora wreszcie rozpocząć urlop!
Wieczorem wychodzę na miasto, wśród turystów słychać sporo Anglików i Rosjan, oczywiście akcja z nagabywaniem trwa nadal. Ta nacja tak po prostu ma. Dlatego pod tym względem bardziej podobało mi się w ZEA, tam nikt nie gwiżdże za Tobą, nie zaprasza do stoisk, operuje się ustalonymi cenami a plaże są publiczne, a nie jak tutaj prywatne i należące do hoteli. Miasto pulsuje, jest sobota, sporo osób pije drinki, ja wpadam tradycyjnie do McDonald’s (ceny wyższe niż w Polsce a menu i ich oferta promocyjna nie zgadza się z ofertą na ich stronie internetowej) oraz do Starbucks Coffee (ceny bardzo zbliżone do polskich). Przez ostatnie dwa dni wypiłem chyba całe morze kawy a tu jeszcze na dobranoc funduję sobie espresso, ale raz się żyje. Przy filiżance kawy wypisuję zakupione w pobliskim sklepie widokówki a później trafiam do supermarketu Carrefour – to świetny wybór, są bardzo dobrze zaopatrzeni (jest kilka odmian mojego ulubionego soku z guawy!), mają atrakcyjne ceny, objuczony zakupami niczym wielbłąd wychodzę na zewnątrz wprost do centrum kurortu. Na głównej ulicy przy shisha barach tańczą na podestach egipscy chłopcy w abayach, jest też dostojnie ubrany wielbłąd, widzę kilka par męsko-męskich trzymających się za ręce i coś sobie szepczących – niech Was to nie zmyli, to niekoniecznie pary gejowskie :-P Styl zabawy oferowany przez Sharm el Syf (taka nazwa używana jest w żargonie, na Hurghadę mówi się zaś Huragada) mnie ewidentnie nie odpowiada, zaległości nadrobię za niecały miesiąc na Cyprze, a teraz pora na zasłużony odpoczynek…
O poranku budzi mnie wysoko górujące już na niebie słońce, przed 8 rano wdrapuję się na piętro do Sali jadalnej, jestem akurat jedynym gościem. Wybór dość szeroki, nie mogę mieć zastrzeżeń co do menu, w tle przewija się gdzieś arabska muzyka oraz muezin i jego Allah akbar.
Po śniadaniu w recepcji odbieram kwit upoważniający do skorzystania z plaży Viva Beach. Ze zdziwieniem stwierdzam, że Sharm jeszcze śpi. Wszystkie sklepy i stoiska są zamknięte, nic się nie dzieje, po ulicach przechadzają się jedynie psy i koty, są w większości wychudzone, pewnie tutejszy klimat im nie służy. Na plaży zajmuję strategiczne miejsce przy brzegu Morza Czerwonego, to mój pierwszy raz z tych stronach, pora zobaczyć na własne oczy miejsce tak „rozreklamowane” przez Polaków. Plaża jest piaszczysta, piasku pod dostatkiem, są darmowe wygodne leżaki (nie plastikowe!) z materacami i palmowymi parasolami, obsługa oferuje też ręczniki, czas na relaks. O dziwo woda w morzu jest dość zimna, ale kiedy chwilę się w niej popluska jest już wystarczająco ciepła i można zażywać kąpieli do woli. Dzień do południa spędzam na plaży, po sieście spędzam czas nad hotelowym basenem, a wieczór to czas spaceru po promenadzie, oczywiście w towarzystwie wszelkiej maści nagabywaczy…
Kolejny dzień upłynął także pod znakiem plażowania i rekreacji. Odniosłem wrażenie, że w moim hotelu przebywało więcej obsługi niż gości, więc mogłem pluskać się w basenie do woli. Każde wyjście na miasto było istną walką z upałem, powietrze zdawało się parzyć, a przeszywający gorącem wiatr jeszcze potęgował piekielne doznania. Nie zliczę, ile litrów napojów tutaj wypiłem – dobrze się składa, że są tutaj ponad 2 razy tańsze niż w Polsce i mają bardzo oryginalne smaki – jest Schweppes tropikalny (banan + ananas), o smaku mango czy mandarynki, Fanta jabłkowa i 7Up z granatem. Pozostały czas spędziłem leniwie na plaży, w mojej okolicy wylegiwali się głównie tubylcy palący shishę oraz Rosjanie. Miło było leżeć pod palmowym parasolem na leżaczku, od Morza Czerwonego wiała chłodna bryza, na niebie zaś cały czas podziwiać można kursujące samoloty. Ale wszystko co dobre szybko się kończy, po 3 dniach pobytu w Sharm el Sheikh nadszedł czas na powrót do Europy.
Po wymeldowaniu się z hotelu zdążyłem przejść swobodnie przejść miasto zaledwie kilka kroków, kiedy nagle zaczął biec za mną Egipcjanin oferujący taxi na lotnisko. Zaproponował 80 EGP, ale stwierdziłem, że 60 funtów będzie odpowiednią ceną i na tym stanęło. Jak już pisałem taksówkarze nie mogą wjeżdżać na teren Naama Bay, więc w samo południe trzeba było przejść kilkaset metrów do postoju taxi. Miałem jeszcze sporo czasu, odprawa na mój lot rozpoczynała się 3 godziny przed odlotem, więc bez zbędnego pośpiechu dotarliśmy na miejsce. Nie mam pojęcia, dlaczego mój kierowca imieniem Abdul tyle razy trąbił po drodze, to chyba już taka arabska mentalność, w poprzednią stronę miałem mój kierowca także trąbił ile wlezie. A bynajmniej wielbłądy akurat były na chodniku i nie tarasowały głównej drogi ;)
Ponownie poprosiłem o wydrukowanie karty pokładowej, następnie należy wypełnić deklarację wizową dotyczącą wyjazdu z Egiptu i przejść kontrolę paszportową. Tuż za nią znajduje się klasyczna kontrola bezpieczeństwa, ale o dziwo w porównaniu do lotnisk w Europie tutaj nie muszę otwierać bagażu, osobno wkładać do kuwety laptopa czy plastikowego woreczka z płynami. Sam wygląda terminala bardzo przypada mi do gustu, jest przestronny, nowoczesny, utrzymany w piaskowej tonacji i nieco arabskiej stylistyce, oczywiście jest mocno klimatyzowany i z przyciemnianymi szybami. Na dolnym poziomie znajdują się odloty, jest całkiem sporo barów i kafejek, dwa większe sklepy duty free oraz Burger King. Niestety, w porównaniu z cenami w marketach ceny na lotnisku są astronomiczne. Woda mineralna to koszt 17 EGP, w sklepie zaś 1,65 EGP, podobnie rzecz ma się z Coca-Colą czy kanapkami w BK. Ale taka już lotniskowa specyfika, nie widziałem jeszcze względnie taniego lotniska, każdy chce zarobić. Przez terminal przewija się chmara podróżnych, zdecydowana większość z nich to osoby odlatującego czarterami, są też dwa samoloty do Warszawy, jeden w barwach EnterAir, drugi (opóźniony 50 minut) to przewoźnik Small Airline Planet. W porównaniu z dość bez gustu ubranymi Rosjanami Polacy prezentują się tym razem wyjątkowo dobrze i chwała im za to. Odlatuje także samolot do Rijadu w Arabii Saudyjskiej oraz kolejny czarter (przewoźnik Windrose) do Doniecka. Nareszcie o godzinie 18:00 rozpoczyna się planowo boarding, przy bramce nie znajdziemy już sizerów na bagaż podręczny, te są tylko przy stanowiskach check-in. Po dłuższym zapakowaniu się pasażerów do autobusów wchodzimy na pokład, samolot jest prawie pełen, okazuje się, że całkiem sporo osób wraca po do Italii tak samo jak ja po raptem 3 dniach pobytu w Egipcie. Tym razem zajmuję miejsce przy oknie i mogę podziwiać wznoszenie się samolotu oraz pustynię. Sam lot wyjątkowo spokojny, pół godziny przed czasem lądujemy w Mediolanie, zapada mrok, czas znaleźć miejsce na nocleg, co nie jest takie proste, gdyż większość osób oczekujących na poranne loty zajęła już dobre miejscówki. Kilkakrotnie zmieniam miejsce, ale w żadnej pozycji nie udaje mi się zasnąć nawet na moment, o poranku z oczami jak królik staję w kolejce po kolejną kartę pokładową. Obok rozgrywają się dantejskie sceny, czyli trwa odprawa na loty do Marrakeszu i Casablanki. Jak zwykle pełno walizek, siatek i innych „tobołków”. Na szczęście po porannym cappuccino czuję się nieco postawiony na nogi i zmierzam dalej do kontroli bezpieczeństwa. Tutaj dla Marokańczyków także wydzielono specjalną kolejkę – nic dziwnego, bo ich jest wyjątkowo dużo, tradycyjnie mnóstwo hałasu, małych dzieci i tony bagażu podręcznego. Mam wrażenie, że służby lotniskowe na takich pasażerów po prostu przymykają oko. Tym razem w moim samolocie dominuje inny typ pasażera – w zdecydowanej większości są to zaspani włoscy biznesmeni, wszyscy bez wyjątku w elegancko skrojonych garniturach pod krawatem. Miło popatrzeć na taki inny look niż standardowo rodziny z dziećmi czy emeryci. Lot trwa niecałą godzinę i 30 minut, zatem czas mija bardzo szybko, jestem już mocno zmęczony, więc staram się zasnąć, ale szum silników nigdy nie pozwala mi nawet na krótką drzemkę – och, jak zazdroszczę ludziom, którzy potrafią spać w samolocie! Okazuje się, że niebo nad Berlinem jest bardzo czyste, świeci piękne poranne słońce, jest godzina 08:05, czas rozpocząć mój żywioł, czyli wizytę w hipermarkecie Edeka w centrum handlowym Alexa. Niestety, sam dojazd z lotniska SXF do ścisłego centrum Berlina jest o tej porze dość problematyczny, przesiadam się z kolejki S-Bahn do linii metra U8 i po dotarciu na miejsce szybko wpadam w szpony konsumpcji niemieckich przysmaków – to taki mój rytuał podczas każdej wizyty w Niemczech. Później jeszcze tylko wizyta w McDonald’s na dworcu i punktualnie o 12:45 odjeżdżam nowym połączeniem IC BUS sygnowanym marką Deutsche Bahn do Wrocławia. Po 4 godzinach podróży w komfortowych warunkach (autokar jedzie prawie pusty) docieram do stolicy Dolnego Śląska. Home, sweet home…