Zürich, merci vielmals! / 29.11.2014 - 30.11.2014

Przede mna kolejny weekendowy wypad, czas odwiedzic niemieckojezyczna czesc Szwajcarii. Tym razem ponownie korzystam z uprzejmosci linii Swiss i w sobotni poranek pojawiam sie na Lotnisku Chopina przy stanowisku odprawy lotu do Zurichu. Poniewaz jestem sporo wczesniej, to kolejki praktycznie nie ma i szybko dostaje ladna kolorowa karte pokladowa z logo szwajcarskich linii lotniczych. Za to przy kontroli bezpieczenstwa ruch jak w ulu, dochodze do wniosku, ze nie ma reguly dotyczacej potokow pasazerskich. Jak juz zdazylem zauwazyc stanowisko postojowe Swiss to gate numer 3, przed ktorym zajmuje miejsce i zatapiam sie w lekturze prasy. W VIVIE znajduję wywiad z moją długonogą ulubienicą Anją Rubik, akurat po raz kolejny wypowiada się na temat latania:



- W ciągu ostatniego tygodnia byłaś w czterech miejscach: Nowym Jorku, Wiedniu, Warszawie i Barcelonie. Zmieniasz strefy czasowe, kulturowe i językowe. A jednocześnie w samolocie, w jakimś sensie, bierzesz swoje życie w nawias.
- Może dlatego nie przepadam za lataniem. Czasami cieszę się, że mogę na kilka godzin wyłączyć komórkę, nie mam z nikim kontaktu i trochę się odprężam, ale w samolotach człowiek jest zupełnie sam. Coraz częściej się nad tym zastanawiam, że gdyby tez samolot spadł, rozbił się, umarłabym otoczona obcymi ludźmi, z którymi nic mnie nie łączy. To nie znaczy osobiście, że chciałabym uśmiercić kogoś bliskiego, po prostu myślę o ty, że gdyby coś się stało, będę sama. Poza tym dla kobiety samotny lot oznacza nieustanną walkę, żeby nie być zaczepianą.

Okazuje się za to, że entuzjastką latania jest Teresa Rosati:


- Mieszkała Pani w różnych krajach. Wyobraża sobie Pani życie poza Polską?
- Nie. Tu jest mój dom, tutaj jest moje miejsce.  Ale kocham podróże i często wyjeżdżam. Kiedy pada pytanie: „Czy przyjedziesz do Paryża spędzić ze mną wieczór?”, odpowiada: „Z przyjemnością” i pakuję torbę. Uwielbiam latać, choć wiem, że jestem wyjątkiem. Mogę w każdej chwili wsiąść do samolotu i polecieć do Los Angeles. Mam wtedy czas na przemyślenia, na czytanie, biorę zaległe pisma, książkę, trochę słucham muzyki, czasem obejrzę jakiś film. Ostatnio byłam wzruszona, ponieważ w samolocie puszczono „Last Vegas” z gwiazdorską obsadą: Robert De Niro, Michael Douglas, Morgan Freeman, no i epizod zagrała tam Weronika. Znałam na bieżąco relacje z planu tego filmu. Siedziałam w samolocie i nagle zobaczyłam moją córkę, jak na ekranie konwersuje z Michaelem Douglasem. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie.
 

Co jakis czas podnosze glowe i obserwuje biegnacych pasazerow lotu czarterowego do Arrecife na Lanzarote, w wiekszosci sa to mlode malzenstwa (z dziecmi z wozkami) lub emeryci. Czas szybko mija i za oknem widze juz zaparkowany samolot Fokker 100, ktorym udam sie w rejs do ZRH. Zajmuje wybrane wczesniej miejsce 4F, tradycyjnie po prawej stronie przy oknie, wczesniej nie mialem mozliwosci leciec tym samolotem, wiec nieco zaskakuje mnie uklad siedzen 2-3, ale mozna sie do tego przyzwyczaic. Oba miejsca obok mnie zostaja wolne, zatem na swobode ruchow nie moge narzekac. Kapitan i dwie sympatyczne stewardessy witaja podroznych, boarding przebiega sprawnie  i juz niebawem kolujemy. Samolotem nieco trzesie i sam start jest glosny, ale po przebiciu sie przez warstwe chmur i osiagnieciu wysokosci przelotowej halas znacznie sie zmniejsza. Co ciekawe, szefowa zalogi przedstawia sie takze po polsku, bardzo mily gest i uklon w strone pasazerow. Niebawem rozpoczyna sie serwis, rozdawane sa kanapki oraz cieple i zimne napoje, po posilku zaczynam przegladac magazyn pokladowy, na okladce prezentuje sie majestatyczne Ateny. Grecka stolica prezentuje sie bardzo okazale, ja mialem zupelnie inne wrazenia z podrozy do tego miasta, ktore wydawalo mi sie dosc brudne i zaniedbane.
Powoli zblizamy sie do ladowania, niestety nad Zurichem pojawiaja sie chmury i beda sie one utrzymywac nad miastem przez caly weekend. Samolot laduje przed czasem, odbior bagazu przebiega sprawnie i szybko wychodze do hali przylotow, gdzie wita mnie kolorowy tlum osob oczekujacych na swoich bliskich. Tradycyjnie juz na mnie nikt nie czeka, powoli zwiedzam sobie przestronny terminal tego duzego portu lotniczego. Zatrzymuje sie na male zakupy w supermarkecie, tym razem znajduje jogurt o smaku rabarbarowym oraz herbate Nestea z mandarynkami. Ceny oczywiscie wygorowane, ale to w koncu jedno z najbogatszych panstwa swiata, wiec nie ma sie czemu dziwic. Jest takze urzad pocztowy, ale nie przyjmuja platnosci karta, wiec na razie odkladam na bok wybrane widokowki i ide na tramwaj numer 10. Przystanek tramwajowy oraz petla znajduja sie tuz przy glownym wejsciu do lotniska, oczywiscie na przystanku zlokalizowany jest takze automat biletowy, gdzie mozna nabyc odpowiedni bilet na przejazd. Kupuje bilet 24-godzinny za 5,20 CHF, akurat tyle bede w Zurichu, wiec w zupelnosci mi to wystarczy. Tramwaje z zewnatrz wygladaja dosc nowoczesnie, ale w srodku sa nieco staromodne. Na szczescie sa wyposazone w wyswietlacze z trasa przejazdu a ponadto emitowane sa zapowiedzi z informacja o nastepnych przystankach czy mozliwosciach przesiadki na inne polaczenia. Po rowno 30 minutach jazdy wysiadam i kieruje sie do mieszkania znajomego, ktory ugosci mnie na ta jedna noc w Zurichu. Okolica jest na wzgorzu, z ktorego roztacza sie piekny widok na srodmiescie i rzeke Limmat schowana w gestej miejskiej zabudowie. Po krotkim odpoczynku znajomy samochodem podwozi mnie nad brzeg Jeziora Zuryskiego skad rozpoczynam moja wedrowke po miescie. Przy tafli wody zamocowane sa male jachty,  Jest chlodno, ale zimowa aura nie daje sie bardzo we znaki, bo zewszad czuc juz cieply swiateczny nastroj. Na polozonym niepodal Placu Teatralnym widac mnostwo spacerujacych turystow, pod parkingiem przy Operze Narodowej znajduje sie wystawa archeologiczna, gdzie obejrzec mozna eksponaty znalezione podczas prac przy przebudowie tego obszaru przed kilkoma laty. Gmachy otaczajacych plac budynkow prezentuja sie okazale, wszystko wyglada elegancko tak samo jak i turysci przemierzajacy ta czesc miasta.

Przechadzam sie ulicami Niederdorfstrasse i Oberdorfstrasse, w zabytkowych budynkach z czerwonej cegly znalezc mozna liczne kawiarne, restauracje oraz sklepiki z pamiatkami, czesc waskich uliczek jest wybrukowana, co nadaje Zurichowi specyficzny klimat. Przechodze przez most nad rzeka Limmat i trafiam w samo centrum miasta za jaki uwazany jest dworzec kolejowy. Sam budynek nie jest imponujacych rozmiarow, ale po wejsciu do srodka okazuje sie, ze to istny moloch. W hali glownej odbywa sie wlasnie kiermasz swiateczny, mozna sprobowac wypiekow i grzanego wina oraz podziwiac ogromna choinke udekorowana krysztalkami od Svarowskiego. Prawdziwym zyciem tetni podziemna czesc dworca, gdzie zlokalizowame sa liczne punkty handlowo-uslugowe, a z licznych peronow odjedzaja pociagi podmiejskie oraz dalekobiezne, praktycznie na kazdym torze stoja wagony w innej stylistyce i kolorystyce. W dworcowym kiosku kupuje widokowki i znaczki, udaje mi sie tez wypatrzec mala cole waniliowa w puszcze i wychodze z dworca na najbardziej reprezentacyjna ulice Zurichu jaka jest Bahnhofstrasse. Cala ulica jest juz udekorowana kolorowymi swiatelkami, a po chodnikach przemierzaja liczni przechodnie; widac, ze swiat przedswiatecznych zakupow i prezentow zaczal sie na dobre. Okna wystawowe, zwlaszcza firm oferujacych wyroby czekoladowe, wygladaja jak z bajki, widac, ze wielu turystow gustuje w szwajcarskiej czekoladzie.
Trafiam takze na ulubiony McDonald’s, ale tym razem ograniczam sie tylko do shaka pistacjowego. Dalsza czesc ulicy zajmuja luksusowe butiki, jest zatem Louis Vuitton czy Prada, tutaj dziki tlum zakupoholikow sie juz znacznie przerzedza i moge w ciszy kontemplowac architekture Zurichu. W drodze powrotnej zatrzymuje sie na tarasie widokowym nieopodal lodowiska przy politechnice, skad podziwiam panorame miasta nocna pora. Okazuje sie, ze moj gospodarz zaprasza mnie jeszcze na spacer na dach szpitalu uniwersyteckiego, skad z jeszcze ciekawszej perspektywy moge podziwiac Zurich by night. Najbardziej podobalo mi sie szpitalne ladowisko dla helikopterow. Po calym popoludniu na dworze zglodnialem, wiec zaproszenie na klasyczne fondue serowe bylo dla mnie bardzo na reke, nigdy wczesniej nie mialem okazji probowac tej niemalze narodowej potrawy Szwajcarow. Po kolacji bylem bardzo najedzony, ale kalorie udalo mi sie zrzucic na imprezie. Jak sie okazalo, Zurich jest calkiem imprezowa miejscowka, polecam goraco!
Po raptem kilku godzinach snu wybudzam sie i delektuje sie filizanka mocnego espresso oraz croissantem z migdalami. Lampki za oknem przypominaja, ze to juz okres adwentu, lecac do Zurichu w gorach widac bylo juz snieg, ale w miescie bialy puch na szczescie jeszcze sie nie pojawil. Powoli czas sie zbierac, samolot do Warszawy mam o 12:05, dziekuje mojemu gospodarzowi za goscine i wychodze na tramwaj, ktory punkutalnie zjawia sie na przystanku. O tej porze na lotnisku nie ma zbytniego ruchu, przechodze do terminala, w ktorym odbywa sie odprawa na wszystkie rejsy operowane przez Swiss. Okazuje sie, ze w hallu ustawione sa liczne automaty, w ktorych nalezy samodzielnie wydrykowac karty pokladowe oraz naklejki bagazowe. Szkoda, bo karta okazuje sie byc na cienkim papierze i jest czarno-biala, a luggage tag nie ma zielonego paska przy brzegach. Nastepnie przechodzi sie do stanowisk baggage drop off, gdzie obsluga lotniska sprawdza poprawnosc danych i odsyla bagaz do sortowni. Przechodze sprawnie przez kontrole bezpieczenstwa i spaceruje po lotnisku, ktore jak juz wspomnialem jest jednym z wiekszych, jakie mialem ostatnio okazje odwiedzic. Nazwy destynacji wyswietlanych na monitorach nie wywoluja we mnie jednak gesiej skorki, ot, sa takie na wskros europejskie. Boarding lotu do WAW rozpoczyna sie punktualnie, do samolotu zostajemy dowiezieni autobusem. Zaloga tym razem jest mieszana, a szefowa pokladu nie sili sie na powitanie w jezyku polskim. Na lot powrotny zdecydowalem sie tym razem na miejsce przy oknie, ale po lewej stronie kabiny, krotko po starcie rozpoczyna sie serwis, staram sie obserwowac to, co dzieje sie za oknem, ale geste chmury pod nami skutecznie uniemozliwiaja mi podziwianie pasm gorskich Alp. Ladowanie na Okeciu lagodne i o czasie, do widzenia Panstwu!

Kiev Express / 22.11.2014 - 23.11.2014

Po krotkiej przerwie czas na kolejny weekendowy wypad. Po raz kolejny zawitalem do Kijowa, tym razem odwiedzilem stolice Ukrainy po kolejnej rewolucji i w trakcie konfliktu zbrojnego z Rosja, od mojej ostatniej wizyty w tym kraju wiele sie zmienilo. Wprawdzie Kijow nie widnial na mojej liscie miejsc do odwiedzenia w najblizszym czasie, ale poniewaz w maju udalo mi sie znalezc tanie bilety, to nie wahalem sie dlugo z ich zakupem, zawsze to kolejne loty i mile w programie bonusowym Miles & More. W sobotnie popoludnie pojawiam sie na Lotnisku Chopina i tradycyjnie juz ustawiam sie do lady przy klasycznej odprawie dla pasazerow klasy ekonomicznej. Podaje paszport a na wage klade mala walizke, pani z obslugi pyta, czy bede nadawal bagaz do luku, co potwierdzam. Okazuje sie, ze wedlug panienki z okienka moja klasa rezerwacyjna O nie uprawnia mnie do bezplatnego transportu walizki, od sierpnia PLL LOT wprowadzily nowa taryfe Economy Simple (OSIMPLE), w ktorej za bagaz rejestrowany trzeba dodatkowo zaplacic 60 zl. Moj bilet byl jednak wystawiany w maju, wobec czego obowiazuje mnie jeszcze postanowienia starej taryfy (OFMLO), w ktorej jedna sztuka bagazu rejestrowanego 23 kg jest w cenie biletu. Pani nie jest jednak zbyt przekonana i prosi o pomoc swojego przelozonego, ktore pokazuje jej maske biletu i jeszcze upewnia sie na infolinii, ze mam racje. Panienka szybko traci rezon i przeprasza za swoj blad, dostaje tradycyjna karte pokladowa i naklejke bagazowa, szybko przechodze przez kontrole bezpieczenstwa i jestem juz po drugiej stronie bramek. Przy stanowisku kontroli paszportowej (paszporty UE) nie ma kolejki, zajmuje miejsce nieopodal wyjscia numer 11 i oczekuje na boarding, czas uplywa mi na lekturze najnowszej Vivy na okladce z moja ulubienica Anja Rubik. Dokola tlumek gestnieje, praktycznie wszyscy trzymaja w reku ukrainskie paszporty (granatowe lub bordowe), Polakow na pokladzie praktycznie nie ma.
Okolo 30 minut przed wylotem przed gatem pojawiaja sie dwie pracownice obslugi naziemnej, rozpoczyna sie boarding, najpierw na poklad Embraera 190 zapraszani sa pasazerowie zajmujacy rzedy w tylnej czesci samolotu, ja mam miejsce 4D, wiec czekam spokojnie na swoja kolej i powoli przemieszczam sie przez rekawe. Przy wejsciu na poklad pasazerow witaja usmiechnieta stewardessy, okazuje sie, ze tym razem w samolocie sa az 4 a nie jak zwykle 2 stewardessy, wyglada na to, ze LOT zainwestowal w nowa zaloge i dwie dziewczyny sa na przyuczeniu. Roznica w obsludze pasazera jest kolosalna, mam nadzieje, ze z czasem i nowy personel nie przejmie nawykow od starych wyjadaczy. Szefowa poladu pani Marzena Zielinska wita podroznych na pokladzie, kapitanem trwajacego  1h 10 minut rejsu do Kijowa jest. Maszyna szybko zajmuje pozycje startowa i wznosimy sie w powietrze w kierunku wschodnim. Podstawa chmur tego dnia jest niska, wiec juz chwile po starcie nie widac za oknami, ale po kilku minutach osiagamy wysokosc przelotowa i za oknami pojawia sie piekne slonce, ktore towarzyszy nam az do rozpoczecia schodzenia do ladowania. Lot bardzo spokojny, turbulencje na szczescie nie wystapily. W klasie biznes siedza jedynie 3 osoby, za to klasa ekonomiczna jest pelna, poniewaz siedze tuz za biznesem, to platny serwis SkyBar rozpoczyna sie od mojego rzedu. Odpowiednio wczesniej zapoznalem sie z magazynem pokladowym kalejdoskop, okazuje sie, ze zmienila sie oferta kanapek, teraz do wyboru mamy rostbeef oraz lososia, cena zestawu kawa/herbata + kanapka wzrosla o 2 zlote. Sandwich jest bardzo smaczny, chwile pozniej roznoszona jest jeszce woda oraz poczestunek w formie miniwafelka Prince Polo. Czas na pokladzie umila mi lektura magazynu Kalejdoskop, najbardziej zaciekawil mnie artykul o kobietach-pilotach, okazalo sie, ze w PLL LOT jest ich kilka, a nie tylko jedna pani kapitan Barbara Luczak, z ktora mialem okazje leciec do Bejrutu we wrzesniu.


Po wyladowaniu bardzo sprawna kontrola paszportowa w nowoczesnym, komfortowym terminalu. Przy kontroli straznik nie zadaje zadnych pytan, do paszportu zostaje wbita kolejna pieczatka, po kilku minutach odbieram moj maly bagaz z tasmy i jestem juz w hali przylotow. Nowy terminal zostal oddany do uzytku przed EURO 2012 i wciaz lsni nowoscia. Tuz przed terminalem, nieco po prawej stronie znajduej sie przystanek Sky Busa, ktorym dojedziemy do centrum Kijowa na glowny dworzec kolejowy. Czas przejazdu to ok. 45-55 minut, bilety kupuje sie u kierowcy kosztuje 50 hrywien za przejazd w jedna strone, nie jest to 25 hrywien jak podaje oficjalna strona internetowa przewoznika, po drodze autobus ma 1 przystanek na przedmiesciach ukrainskiej stolicy przy stacji metra Charkowska. Gmach dworca centralnego w Kijowie bardzo pozytywnie mnie zaskakuje, jest duzy i nowoczesny, podejrzewam, ze budynek takze dostal nowe zycie wraz z EURO 2012. Podobny lifting przeszedl w tym czasie warszawski Dworzec Centralny. Przechodzac pod dworcem zwracam uwage na egzotyczne nazwy miast, z ktorych kursuja pociagi do Kijowa, wszystko opisane oczywiscie cyrylica, wypatruje sklady dalekobiezne z Moskwy i Sofii, na peronach stoja pociagi w charakterystycznym dla krajow bylego bloku wschodniego stylu, tradycyjnie odopowiednio opancerzone. Chetnie przejechalbym sie kiedys takim pociagiem, poki co na mojej liscie kierunkow do odwiedzenia sa tez inne miasta naszych wschodnich sasiadow jak Lwow czy Minsk, mam nadzieje, ze kiedys uda mi sie je odwiedzic.

Zaraz przy wyjsciu z podziemi po drugiej stronie dworca ukazuje sie wejscie do metra, w kasie kupuje jeden zeton na przejazd podziemna kolejka za dwie hrywny (obecnie niecale 50 groszy) i niesamowicie dlugimi schodami ruchomymi zjezdzam na peron, na scianach tunelu kolorowe reklamy, na schodach zas umieszczone sa biale neonowe lampy. Na koncu schodow tradycyjnie w oszklonej kabinie siedzi pani nadzorujaca potok pasazerski. Z tablicy informacyjnej odczytuje, ze sklad czerwonej linii metra w kierunku stacji Lisova odjedzie z toru po prawej stronie, przesuwam sie zatem blizej tej krawedzi peronu. Ludzi na stacji jest calkiem sporo, okazuje sie, ze w srodku nadjezdzajacych wagonikow pasazerow mimo dosc poznej pory jak na dzien wolny rowniez jest duzo, wiec musze nieco przeciskac sie w tlumie z moja mala walizka. Wysiadam na jednej z najbardziej ruchliwych stacji Chreszczatyk i podziemnym pasazem przechodze na Majdan Niepodleglosci. Po wyjsciu na zewnatrz okazuje sie, ze caly plac po zamieszkach zostal gruntownie wyremontowany i niemal nie ma sladu po toczacych sie tam walkach i demonstracjach. Po placu przechadzaja sie patrole milicji i wojska, w wiekszosci mundurowi sa bardzo mlodzi. Jest lekki przymrozek, szybkim krokiem zmierzam do apartamentu, w ktorym zarezerwowalem sobie nocleg. Mieszkanie miesci sie na 5. pietrze kamienicy, cale wnetrze jest nowoczesne i zrobione w stylu na bogato. Recepcjonistka oprowadza mnie po lokum i wrecza klucze, moge sie rozpakowac, przebrac i ruszyc w miasto na zakupy, czas na wizyte w Billi, jak ja lubie supermarkety na obczyznie, kiedy moge wybierac z polek produkty, ktore sa niedostepne w Polsce. Cieszy mnie zwlaszcza fakt, ze wartosc hrywny jest teraz tak niska, moge do koszyka wlozyc duzo rarytasow, a portfel nie bedzie przez to duzo lzejszy. Najbardziej oryginalna rzecza, ktora udaje mi sie dostac, sa chipsy Angry Birds o smaku coli. Ciesza oczywiscie smaczne jogurty Danone Activia czy desery Danissimo o smaku tiramisu a takze czekolady firmy Roshen. Obladowany ruszam w dalsza droge przez Chreszczatyk, tam zatrzymuje sie w ulubionym lokali sieci McDonald’s. Ruch jak w ulu, chyba w zyciu nie widzialem na raz tylu ludzi w jednej restauracji, podobne tlumy sa chyba tylko w Paryzu na Polach Elizejskich i w Mediolanie. O ile w kolejce do kasy nie musze stac dlugo, to juz zeby znalezc wolne miejsce musze sie nieco natrudzic. Skoro na zewnatrz zimno, to czas sie rozgrzac cafe latte, na deser ciastko kokosowo-czekoladowe i mala przegryzka w formie Mini Ciabatty. Po wyjsciu na zewnatrz kontunuuje spacer wzdluz Chreszczatyku, podziwiam bogato zdobione wystawy sklepowe, wokol widnieja juz swiateczne dekoracje, jest romantycznie i naprawde milo, az zal wracac do hotelu na nocleg.


Kiedy budze sie w niedzielny poranek i spoglam za okno nie moge uwierzyc wlasnym oczom, z nieba intensywnie pada snieg, bialy puch zdazyl juz pokryc ziemie. Złote kopuły cerwki pokryte śniegiem wyglądają niesamowicie. Nie straszna mi pogoda, zakladam zimowa czapke na glowe i wybieram sie na kolejny spacer, tym razem juz przy swietle dziennym. Na sniadanie wstepuje tradycyjnie do McD, tutaj zajadam sie nalesnikami, owsianka, sniadaniowym wrapem a wszystko to popijam cappuccino. Jak widac menu sniadaniowe w ukrainskim McDonald’s jest nad wyraz urozmaicone. Po solidnej dawce kalorii spaceruje miedzy masywnymi bogato zdobionymi i odrestaurowanymi kamienicami w centrum Kijowa, podziwiam klika budowli sakralnych i po raz pierwszy w tym roku kontempluje snieg. Wydawaloby sie, ze aura jest malo sprzyjajaca, ale humor mi dopisuje. Czas szybko mija, wiec wracam do hotelu, zbieram moje manatki i wsiadam z powrotem do metra. Teraz spacer z ciezszym bagazem po sniegu zabiera mi nieco wiecej czasu, ale i tak czekam jeszcze na odjazd Sky Busa spod dworca kolejowego. Wydawaloby sie, ze godzina 11:30 w niedziele to nie pora na przejazdzki metrem, ale podziemna kolejka po raz kolejny okazuje sie byc zatloczona, moze tak jest zawsze, ciezko mi powiedziec. Podczas mojego weekendowego pobytu w Kijowie w lipcu 2013 nie uswiadczylem specjalnie duzych potokow pasazerskich. Na lotnisku Boryspol (to nazwa rosyjska, po ukrainsku Boryspil) ruch jest znikomy, chociaz akurat do odprawy rejsu PLL LOT do Warszawy kolejka jest calkiem, calkiem, ale panie zza lady (Natasza i Olga) nic sobie z tego nie robia i z mina bezdusznych maszyn odprawiaja kolejnych pasazerow. Po nadaniu bagazu (tym razem bez incydentow jak w WAW) i odebraniu karty pokladowej przechodze kontrole bezpieczenstwa oraz paszportowa i rozpoczynam zwiedzanie czesci dla pasazerow. Lotnisko nie jest skomplikowane, ma bardzo prosty uklad urbanistyczny, architekt sobie nie zaszalal. Sa tylko dwa male punkty gastronomiczne oraz dosc spore sklepy wolnoclowe z alkoholem, tytoniem, perfumami i slodyczami. Najbardziej egzotycznie brzmia dla mnie nazwy destynacji, ktore oferowane sa z portu KBP: Tbilisi, Baku, Astana, Erywan; juz powoli ciesze sie na moja wyprawe do Baku w pazdzierniku 2015.

Kilka minut przed godzina 14 przed gatem numer 11 pojawia sie obsluga handlingowa, samolot z Warszawy przylecial przed czasem, deboarding odbyl sie sprawnie i mozna zajmowac miejsca. Tym razem podczas odprawy online wybralem miejsce przy przejsciu 6B, na pokladzie znowu 4-osobowa zaloga, tym razem szkoli sie mlody chlopak imieniem Jan oraz jedna z tych stewardes, ktora lecial dnia poprzedniego. Szef pokladu to starszy pan Andrzej Kozlowski, a kapitanem rejsu jest Jacek Krzysztoszek. Nad kijowskim lotniskiem zaczyna padac snieg, wiec po starcie dosc dlugo przebijamy sie przez chmury, by wreszcie osiagnac wysokosc przelotowa. Sam lot przebiega spokojnie i bez zaklocen, tym razem nie decyduje sie na zamowienie kanapki, czytam kolejne strony lotowskiego magazynu pokladowego. Kiedy docieramy nad Polske okazuje sie, ze niebo jest tutaj wypogodzone i ladujemy przy lekko juz zachodzacym sloncu. Tym samym lot 160. uznaje za zaliczony. Do zobaczenia za tydzien!

Ich bin ein Berliner / 08.11.2014 - 10.11.2014

Po tygodniu przerwy w lataniu ponownie melduje sie na Lotnisku Chopina w Warszawie. Czas odwiedzic moje ukochane miasto Berlin. Bilety kupilem juz w kwietniu, wiec do listopada musialem sporo poczekac, ale oplacalo sie, bo akurat trafilem na obchody 25. rocznicy Muru Berlinskiego. Okolo godziny 8:30 melduje sie przy stanowisku odprawy i bardzo szybko nadaje bagaz. Chwile pozniej jest za mna juz niemalze kilometrowa kolejka, wiec dobrze wycyrklowalem moment otwarica check-inu linii AirBerlin, ktora to dostane sie do stolicy Niemiec. Do tej pory z Warszawy zawsze jezdzilem do Berlina pociagiem Berlin-Warszawa-Express lub autokarem Polski Bus czy Simple Express, teraz czas na inny komfort i podniebna podroz. Czas na Okeciu uplywa mi w miare szybko, wsrod podroznych przewazaja Polacy, ktorzy leca do Berlina spedzic tam dlugi listopadowy weekend. Lot jest wykonywany malym samolotem Bombardier Dash Q-400, ktory dobrze znam juz z rejsow operowanych na trasach krajowych Eurolotu. Boarding rozpoczyna sie o czasie, schodzimy na dol do podstawionego autobusu i podjezdzamy nim pod stojacy juz na plycie lotniska samolot. Na tego typu lotach oprocz 2 pilotow mamy tylo dwuosobowa zaloge, czolo samolotu zajmuje pan, z tylu o pasazerow troszczy sie zas stewardessa. Zajmuje moje wybrane podczas odprawy online miejsce 3F (nieco inna numeracja miejsc niz w LO) i zanim rozpoczniemu kolowanie do progu pasa przegladam magazyn pokladowy AirBerlin, ale niestety nie robi na mnie najlepszego wrazenia. Zerkam takze na mape kierunkow obslugiwanych przez linie, najbardziej egzotycznie brzmia dla mnie loty na portugalskie Azory oraz na holenderskie Curacao. Personel pokladowy rozpoczyna tradycyjne safety demo, w tego typu samolotach instrukcja jest bardzo ograniczona, poniewaz nie ma prezentacji masek z tlenem oraz kamizelek ratunkowych (nie lecimy nad woda). Jeszcze wita sie z nami kapitan i za kilka chwil startujemy; tego dnia pogoda w Warszawie jest bardzo kiepska, zaraz po starcie wlatujemy w deszczowe chmury i przez ponad polowe lotu lecimy w gestym mleku, nie widac nic za oknem. Po osiagnieciu wysokosci przelotowej rozpoczyna sie serwis, do wyboru jest batonik lub chipsy oraz zimny lub goracy napoj, szalu nie ma, ale w porownaniu z PLL LOT i tak jest lepiej. W koncu zza chmur wychodzi slonce i widac ziemie, nie lubie przelotow w chmurach, kiedy mam jakiegos punktu odniesienia i jestem niejako zawieszony w przestrzeni. Po okolo kwadransie znizamy sie do ladowania, za oknami widac juz Berlin, przez Brandenburgie przemierzaja pociagi S-Bahn, w koncu przyziemiamy gladko na pasie startowym lotniska Tegel. Sprzed samolotu do terminala C zabiera nas autobus, dawno temu mialem okazje odlatywac z tego terminala, niestety, przypomina on niskobudzetowy barak, ale nie ma sie co dziwic, ze linia nie inwestuje w budynek, poniewaz po otwarciu lotniska BER port lotniczy TXL zostanie zamkniety na cztery spusty. Takie sa plany, ale ciagle opoznienia nie daja zadnej gwarancji terminu oddania glownego lotniska BER do uzytku. Dosc dlugo czekamy na bagaz, bo o podobnej porze laduja inne samoloty, a przepustowosc jest mocno ograniczona. Wreszcie na tasmie pojawia sie moja walizka i opuszczam terminal C, przechodze do glownego budynku dedykowanemu pozostalbym liniom lotniczym. Akurat trwa odprawa na rejs mojego bylego pracodawcy do Dohy, a na plycie lotniska widze samolot Mongolian Air, lecacy do Ulan Bator z miedzyladowaniem w Moskwie.                    

Autobus linii X9 jedzie do dworca ZOO bardzo sprawnie, udaje sie uniknac korkow i zbednych postojow, po uplywie niecalych 30 minut docieram na miejsce, a stamtad juz tylko rzut beretem do ulicy Uhlandstrasse, gdzie w hotelu Eden am ZOO mam zarezerwowany nocleg. Zanim jednak dotre na miejsce zatrzymuje sie na kakao (sic!), ciastko jagodowe i Veggieburger TS w Mcdonald’s i dopiero po posilku spacerkiem zmierzam do hotelu. Jest umiejscowiony w eleganckiej kamienicy na 2. pietrze, jestem tutaj pierwszy raz, miejsce calkiem klimatyczne i w samym centrum Berlina Zachodniego. Jesli jeszcze kiedys bede potrzebowal noclegu w tej czesci miasta, to z pewnoscia rozwaze ich oferte.
Teraz czas na spacer, na zakupowej alei Berlina Kurfürstendamm czuc juz swiateczna atmosfere, przy ulicy ustawione sa ozdobione kolorowymi bombkami choinki, w wystawach sklepowych wszystkie dekoracje nawiazuja do nadchodzacego Bozego Narodzenia. Na poczatku Ku’dammu oraz na koncu tej arterii ustawione sa olbrzymie postacie Mikolajow, ktore po zapadnieciu zmroku beda pieknie podswietlone. W mojej ulubionej kawiarni Starbucks Coffe sa juz dostepne w sprzedazy swiateczne napoje, w tym roku jako nowosc jest Honey & Almond Chocolate, oczywiscie musze jej sprobowac. Wieczorowa pora wybieram sie na spacer na Potsdamer Platz, akurat otworzyl sie tam juz jarmark bozonarodzeniowy, dzikie tlumy grzeja sie przy winie, delektuja sie swiatecznymi specjalami czy jezdza na karuzeli lub lodowej slizgawce. Kiedy kieruje sie w strone Bramy Brandenburskiej zauwazam, ze tlum wciaz gestnieje, nigdy nie widzialem w tym miejscu takiej ilosci ludzi, wtem zdaje sobie sprawe, ze zbliza sie 25. rocznica upadku Muru Berlinskiego i w zwiazku z tym wladze miasta zorganizowaly specjalny event. Na miejscu dawnej niemiecko-niemieckiej granicy, gdzie przez lata stal potezny mur, ustawiono lampiony w formie balonow, ktore nastepnego dnia poznym wieczorem zostana wypuszczone do nieba. Na scenie pod brama wystepuja niemieccy artysci z tamtych lat, echo niesie sie po pobliskim parku Tiergarten, przez ktory wracam w strone mojego hotelu. Po drodze zatrzymuje sie przy kolumnie Siegessäule, wkrotce potem docieram juz w okolice dworca ZOO i udaje sie na zasluzony odpoczynek przed nocna impreza.
Kolejne dwa dni uplywaja mi na spacerach po Berlinie, korzystam tez z mojego ulubionego metra i kolejki S-Bahn, zapowiadane stacje w jezyku niemieckim brzmia dla mojego ucha tak milo i kojaco, kto wie, moze kiedys Berlin bedzie moim nowym domem, bo nie ukrywam, ze cos ciagnie mnie do niemieckiej stolicy. W niedziele tancze do upadlego na imprezie w CafeMoskau, a w poniedzialek buszuje po supermarkecie HIT; czego tam nie ma, jak zwykle niemieckie artykuly spozywcze spelniaja moje kulinarne zachcianki, jest napoj Mezzo o smaku coli i malin, kokosowy batonik Kit Kat Chunky, jogurt Mueller Milk kokoso+Raffaello, ryz na mleku Mueller o smaku tiramius czy Crunchips o smaku cheeseburgera. W promocji trafiam na czekoladki Ritter Sport o najrozmaitszych smakach za jedyne 0,69 euro.

W poniedzialkowe wczesne popoludnie autobusem 109 spod dworca ZOO docieram na lotnisko Berlin Tegel, tym razem kierowca musi sie przeciskac przez korki, wiec niektorzy pasazerowie w autobusie nerwowo zerkaja na swoje zegarki, jak dobrze, ze przewidujaco zawsze wyjezdzam wczesniej. W terminalu C nadaje bagaz przy stanowiskach odprawy AirBerlin (wspolne dla wszystkich lotow odbywajacych sie z terminala C), odbieram karte pokladowa (yuppie, jest kolorowa i na twardszym papierze!) i przechodze sprawnie przez kontrole bezpieczenstwa. Lotnisko jest wyludnione, nie ma zadnych kolejek i sprawnie docieram do gate C60, gdzie po okolo dwoch godzinach oczekiwania zaczyna sie  boarding. Samolot Bombardier Dash Q400 jest zaparkowany tuz przed wyjsciem, zatem tym razem nie ma koniecznosci korzystania z autobusu. Na zewnatrz jest juz ciemno, wieje lekki wiatr, w samolocie jest zimno, ale w trakcie lotu powoli sie rozgrzewam. Tym razem na przodzie samolotu prezentuje sie stewardessa w firmowym plaszczu linii AirBerlin, z tylu zas w gustownym sweterku stacjonuje sympatyczny steward w poldlugich wlosach. Zwracam uwage na jego nazwisko na identyfikatorze, jest typowo niemieckie z „von”, a podczas serwisu pokladowego pan zwraca sie do mnie czysta polszczyzna, bez wyczuwalnego akcentu. Podejrzewam, ze ma dwujezycznych rodzicow i stad jego znakomita wymowa. Podczas lotu pod nami widac swiatla mijanych miejscowosci, tym razem sam lot trwa tylo godzinke i jest rownie lagodny jak lot do Berlina, w samolocie pusto, liczba pasazerow z pewnoscia nie przekroczyla 20 osob, wiec deboarding na warszawskim Okeciu przebiegl sprawnie i wszyscy zabrali sie do jednego autobusu. Samolot podchodzi do ladowania z mojej ulubionej strony i tym optymistycznym akcentem koncze ta krotka opowiesc. Do zobaczenia niebawem!                  

Madera - portugalska perła Atlantyku / 22.10.2014 - 27.10.2014

Po dwóch dniach pobytu w Polsce ruszam w kolejna podroz, czas zobaczyc portugalska wyspe Madere i jej niezwykle lotnisko, ktore nalezy do najbardziej niebezpiecznych na swiecie. Dla fana lotnictwa jest to nie lada gratka, stad tez Funchal juz od dawna bylo na mojej liscie miejsc wartych odwiedzenia. Kilka lat temu widzialem St. Martin (SXM: samoloty ladujace niemal na plazy), w ubieglym roku zaliczylem Gibraltar (GIB: pas startowy krzyzujacy sie z droga). Jak to u mnie bywa, trasa wycieczki jest rozbudowana, moge zaliczyc kolejne loty i zdobyc mile Miles & More oraz po drodze odwiedzić Porto.
Moja podroz rozpoczynam na dworcu Metro Mlociny, skad nocnym kursem Polskiego Busa ruszam do Pragi czeskiej. Przypomina mi sie moja majowka, bo poczatkowa trasa byla identyczna. Podroz mija w bardzo komfortowych warunkach, poniewaz pasazerow nie ma duzo i  moglem swobodnie rozlozyc sie na dwoch siedzieniach. Po nocnej przejazdzce docieramy ok. 4:30 nad ranem na dworzec Florenc, dookola glucha cisza, na zewnatrz zimno i pada deszcz, na szczescie jest calodobowe okienko w McDonald’s, a obok jest stacja metra i mozna sie schowac przed niesprzyjajaca aura. Punktualnie o 6 rano otwiera sie supermarket BILLA oraz McDonald’s, wiec mam zajecie, w sklepie wyszukuje nowosci do kupienia (Activia kakaowa i Mueller Milk Sri Lanka, jest tez mala Vanilla Cola w butelce) a potem zajadam pyszna kanapke w Macu i kilka minut po 7 jade metrem do stacji Dejvicka a nastepnie autobusem na lotnisko. 
Na lotnisku moge sie ogrzac i zjesc sniadanko, miejsca jest bardzo duzo, wiec moge swobodnie zajac dwa siedzenia i wygodnie spedzic ostatnie godziny przed odlotem. Okolo pol godziny przed lotem do Genewy odlatuje maszyna Swiss do Zurichu, wiec wspolna odprawa otwiera na oba loty otwiera sie nieco wczesniej. Pomny doswiadczen dlugiej kolejki podczas mojej ostatniej wizyty na praskim lotnisku jestem przy stanowisku odpowiednio wczesniej i nawet trafiam na ta sama pania, ktora mnie ostatnio odprawiala, ale tym razem kolejki nie bylo prawie wcale. Chwile pozniej jestem juz po kontroli bezpieczenstwa i czekam na moj samolot, niebo powoli sie wypogadza. Akurat obok mnie ma miec boarding lot czarterowy na Wyspy Kanaryjskie, bardzo duzo ludzi klebi sie pod bramka, przewazaja emeryci i rodziny z malymi dziecki, ktore generuja spory halas, wiec szybko zmieniam miejsce. Pogoda troche sie poprawia, przestaje padac i w oddali widac przeblyski slonca. Moj odlot sie nieco opoznia z powodu poznego przylotu samolotu do Pragi, w ostatniej chwili zmienia sie gate, pozniej trzeba poczekac az pasazerowie wyjda a zaloga nieco ogarnie wnetrze Airbusa A320. Tak jak ostatnio zaloga jest bardzo mocno egzotyczna, zaloga meska, przewaza ciemna karnacja, personel mowi po francusku, podejrzewam, ze panowie sa pochodzenia arabsko-srodziemnomorskiego. Jak to mam w zwyczaju, zajmuje miejsce przy oknie i oczekuje na start. Bardzo zaskakuje mnie, ze kapitan przed startem wychodzi z kokpitu, pokazuje sie wszystkim podroznym i przemawia przez interkom podajac podstawowe parametry dotyczace lotu. Po starcie niebawem ogladamy tylko slonce, chmur nad Europa Zachodnia prawie nie widac. Zaloga roznosi lekki posilek, po jedzeniu zabieram sie za lekture magazynu pokladowego Swiss. Przed ladowaniem w Genewie podziwiam Jezioro Genewskie i umieszczona przy jego brzegu fontanne. Kiedy bylem tam w maju podczas calego pobytu pogoda byla brzydka, a teraz okazuje sie, ze jesien w Szwajcarii potrafi byc bardzo ciepla, na zewnatrz jest ponad 20 stopni, slonce mocno daje znac o sobie. Przede mna teraz okolo 3 godziny na przesiadke, w centrum transferowym odbieram karte pokladowa na kolejny odcinek lotu z Genewy do Porto. Mam sporo czasu, w terminalu zajmuje miejsce w jednej z kawiarni, gdzie zamawiam kawe i ciastko. Uwielbiam siedzieć na stołku barowym, pić kawę i obserwować otoczenie oraz przemykających obok ludzi, zwłaszcza na lotnisku. Mogę na chwilę odpłynąć, zatrzymać wzrok na co ciekawszych osobnikach i kontemplować miejski gwar. Powoli zbliża się czas do boardingu mojego lotu do Porto. Widzę dwóch Czechów, którzy lecieli ze mną z Pragi, mają rezerwację na ten sam lot, więc nie ja jeden wybrałem taką destynację. Pasażerów odlatujących do OPO jest bardzo dużo, a ponieważ każdy ma dość pokaźnych rozmiarów bagaż podręczny, to obsługa zachęca, by bezpłatnie nadać go do luku, ponieważ nie dla wszystkich sztuk znajdzie się miejsce na pokładzie. Tak też robię, zwłaszcza że do mojej kolekcji naklejek z kodami lotnisk dojdzie kolejna ;) Wchodzimy na pokład przez rękaw, boarding z racji ograniczonego miejsca w samolocie i dużej ilości podróżnych trwa bardzo długo, nie lubię przepychać się między ludźmi, ale w samolocie to konieczne. Moje miejsce jest standardowo przy oknie. Załoga również kolorowa, tym razem na pewno rozpoznaję portugalskiego stewarda, który anonsuje lot w ojczystym języku. Maszyna szybko wznosi się do góry i znów mogę obserwować Genewę z lotu ptaka, później przez większą część lotu w dole widać chmury,  będzie czas na dalszą lekturę magazynu pokładowego linii Swiss. Ku mojemu zaskoczeniu na pokładzie serwowany jest obiad, mimo że czas lotu to w praktyce niecałe 2 godziny, aromatyczne pesto doskonale trafia w moje gusta, ucztę dla podniebienia uzupełniają lampka wina cabernet oraz szwajcarska czekoladka. Po drodze mijamy Francję i Hiszpanię, czas lądować, z samolotu widać Ocean Atlantycki oraz słynny most w Porto. Lotnisko w Porto bardzo przestronne, ale też bardzo puste, odnoszę wrażenie, że nie ma na nim żywej duszy, na przylotach pustawo, na odlotach również, garstka ludzi na parkingu i przy stacji metra. Lotnisko jest bardzo dobrze skomunikowane z miastem, bezpośrednio do centrum można dojechać nowoczesną kolejką, automaty biletowe znajdują się przed wejściem na peron, nie powinno być problemu z zakupem, ponieważ menu jest dostępne w kilku językach. Teraz istotna kwestia: wedle mojego odczucia w Portugalii jest problem z płatnościami kartami, o czym przekonałem się już w automacie, kiedy to kilkakrotnie odrzucił moją płatność. Później podobna sytuacja zdarzyła się w automacie w McDonald’s, w pozostałych restauracjach terminale służyły tylko do dekoracji, bo zawsze obsługa mówiła, że akurat nie działają; w jednym z supermarketów dowiedziałem się zaś, że płatność kartą możliwa jest za zakupy powyżej 20 euro. Na szczęście bankomaty działają bez zarzutu, jest ich sporo i sprawnie wypłacają gotówkę. Podróż metrem (na przedmieściach pociąg jedzie nad ziemią) do śródmieścia trwa ok. 40 minut i kosztuje 2,35 euro, z czego 0,5 euro kosztuje karta magnetyczna, na której później można kodować kolejne bilety, także jednorazowe; jak widać, co miasto, to inny sposób na komunikację i uiszczanie opłat.


Centrum Porto tetni zyciem, na glownym deptaku im. Sw. Katarzyny spaceruje bardzo duzo turystow i miejscowych, ze straganow z kasztanami na goraco unosi sie w powietrze charakterystyczny dym, sciany budynkow mieszkalnych zdobia azulejos, przy kawiarnianych stolikach siedza przechodnie i powoli sacza swoje drinki, czuje, jakbym na moment przeniosl sie do Rio de Janeiro, bo w piekarniach i cukierniach widnieja przekaski tego samego typu jak te, ktory jadlem w Brazylii. Nic dziwnego, skoro Portugalczycy skolonizowali ten kraj. Jest bardzo cieplo, termometry wskazuja 28 stopni. Dosc duzo czasu zajmuje mi znalezienie mojego hostelu, poniewaz na czesci ulic nie ma tabliczek z ich nazwami a dwie spytane o droge osoby nie umieja wskazac trasy poprawnie. Po zameldowaniu sie w hostelu i krotkim odpoczynku robi sie ciemno i kiedy wracam na deptak, widze juz tylko zamykajace sie lokale, na szczescie na sasiedniej ulicy udaje mi sie jeszcze znalezc otwarty supermarket a w nim m.in. Fante o smaku ananasa czy marakui, yummy! Jedyna galeria handlowa w okolicy zamyka sie o 21, ale strefa gastronomiczna jest czynna do 22, znajduje tam ulubionego McDonalda, gdzie zamawiam drobne niedostepnego w Polsce cheeseburgera z bekonem. Kiedy wracam na nocleg na ulicach nie ma juz zywego ducha, co jakis czas przez centrum przejedzie samochod, widac, ze ewidentnie miasto bardzo szybko zasypia. Ja takze zbieram sie do snu, poniewaz mam pobudke skoro swit, gdyz odlot na Madere zaplanowany jest na godzine 7 rano. Autobusem nocnym ze srodmiescia docieram sprawnie pod same drzwi terminalu, na poziomie wylotow swiatla sa przygaszone, ale pasazerow oczekujacych na pierwsze poranne odloty jest calkiem sporo. Swoja baze w Porto ma irlandzki Ryanair, wiec by samoloty byly w ruchu i zarabialy, musza startowac o swicie. Jako pierwsza rozpoczyna sie odprawa Lufthansy na rejs do Frankfurtu, pozniej czas na rejs TAP do Lizbony, widze, ze do wszystkich lotow tego portugalskiego przewoznika jest jedna kolejka, a ze czynne sa tylko dwa stanowiska i kolejka wolno sie posuwa, to takze ustawiam sie w ogonku i spedzam w nim az 40 minut. Akurat do pomocy dolaczaja dwie dodatkowe pracownice i kolejka nieco sie rozluznia, pozniej przy kontroli bezpieczenstwa trafiam nawet na Polaka wracajacego przez LIS do WAW. Mam jeszcze duzo czasu, w sam raz na sniadanie w lotniskowym bistro, pozniej nieco dalej zauwazam stanowiska z komputerami i dostepem do internetu, gdzie korzystam z mozliwosci odprawy online na moj rejs z Funchal do Londynu na niedzielny wieczor, to doprawdy bardzo rzadkie zjawisko, ze odprawa online jest dostepna na 72 godziny przed odlotem. Za oknem wciaz ciemno, widze, ze nasz Airbus 319 jest juz podstawiony pod rekaw. Okolo 6:30 pod bramka pojawiaja sie panie przygotowujace odprawe, maja na sobie bardzo ladne stroje i obowiazkowo apaszki w kolorach przewoznika i zarazem portugalskiej flagi (zielen i czerwien). Na pokladzie pasazerow witaja podobnie ubrane stewardessy, zajmuje tradycyjnie moje ulubione miejsce i wertuje magazyn pokladowy, jak zwykle najciekawiej prezentuje sie dla mnie mapka z siatka polaczen, TAP Portugal obsluguje bardzo duzo kierunkow do Brazylii a poza tym loty do Caracas, bardzo zastanawia mnie informacja, ze oferowane sa bezposrednie loty z Madery do stolicy Wenezueli. Pozniej przeczytalem, ze wlasnie z Madery pochodzi duza mniejszosc portugalska mieszkajaca w Caracas i okolicy. Czego to sie czlowiek nie dowie...

Po zajęciu miejsc załoga wita pasażerów i rozpoczyna się instruktaż bezpieczeństwa, film jest wyświetlany na ekranikach umieszczonych nad siedzeniami, tym razem głównymi aktorami są mali pasażerowie TAP Portugal; szczerze mówiąc zdecydowanie bardziej jestem zwolennikiem filmów z klasyczną instrukcją niż z jakimiś fajerwerkami w wykonaniu rozkrzyczanych dzieci. Za oknem jeszcze ciemno, a my wzbijamy się nad Ocean Atlantycki, samolot w miarę szybko osiąga wysokość przelotową i po upływie około pół godziny od startu stewardessy rozpoczynają serwować śniadanie, zestaw składa się z sycącej kanapki oraz jogurtu, do tego gorące i zimne napoje, a wszystko to ładnie zapakowane niczym kanapki w McDonald’s w tekturowe kolorowe pudełeczka, które można łatwo otworzyć i zamknąć. Powoli za oknami wychodzi różowe słońce, lubię oglądać wschody słońca na pokładzie,  mają w sobie coś majestatycznego. Czas bardzo szybko mija, magazyn pokładowy TAP Portugal okazuje się być ciekawą lekturą, jest dużo interesujących artykułów na temat destynacji oferowanych przez tą linię lotniczą. Kapitan zniża lot a załoga przygotowuje kabinę do lądowania, nie widać jednak specjalnych emocji, mimo że to teoretycznie jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie i podejście do niego wymaga dużej precyzji ze strony pilotów. Podejrzewam, że TAP ma w tej kwestii doświadczenie, bo wraz z pomarańczową low costową linią easyJet jest najczęstszym gościem na lotnisku w Funchal. Linia brzegowa Madery jest dość nieregularna, widać, że wyspa jest pochodzenia wulkanicznego jak i położone nieopodal Wyspy Kanaryjskie. Łagodnie przyziemiamy na pasie startowym, który jest specjalnie przedłużony i jego część znajduje się na palach nad wodą. Niestety, lądując nie miałem okazji zobaczyć tej specyficznej konstrukcji, a dopiero po wyjściu z samolotu można zobaczyć, że tak naprawdę z obu stron pasa za jego krawędzią znajduje się urwisko skalne i ocean.
Terminal jest mały, ale przytulny, na bagaż trzeba trochę poczekać, ale mam jeszcze sporo czasu do odjazdu autobusu do centrum Funchal, lotnisko jest bowiem zlokalizowane w sąsiedniej miejscowości Machico, a sam dojazd do stolicy wyspy zajmuje około 40 minut. Wprawdzie można skorzystać z szybszego połączenia Aerobusem za 5 euro, ale można pokusić się o niższą cenę jadąc zwykłym autobusem miejskim, czas przejazdu nie różni się znacznie od Aerobusa. Przed terminalem w kawiarni zamawiam espresso doppio, czas się wzmocnić po praktycznie nieprzespanej nocy. Całe szczęście, że pogoda dopisuje, nie ma upału, a od oceanu wieje rześkie powietrze. Niebawem nadjeżdża mój autobus, oprócz mnie na przystanku czeka na jego odjazd jeszcze kilka osób. Bilety kupuje się płacąc u kierowcy, koszt jednego takiego przejazdu do 3,85 euro, po około 30 minutach jesteśmy na miejscu przy jednej z głównych arterii Funchal. Podróż okraszona była rubasznym humorem, bowiem na lotnisku do autobusu wsiadł pewien pijany jegomość, który na cały autobus opowiadał jakiś śmieszne rzeczy. Ja akurat się na nich nie skupiałem, bo nic z tej gadki-szmatki nie rozumiałem, ale śmiał się także kierowca oraz pasażerowie wokół, więc podejrzewam, że było wesoło. Ja moją uwagę skupiłem na nieziemskich krajobrazach, jakie widać za oknem, kierowcy na Maderze muszą pokonywać niesamowite serpentyny, kręte drogi, strome zbocza, wiadukty, tunele i urwiska skalne to tutaj codzienność, za to w nagrodę natura oferuje zapierające dech w piersiach widoki oraz piękną niczym niezmąconą egzotyczną przyrodę. Pierwsze kroki kieruję do punktu z pamiątkami w centrum handlowym, tam zaopatruję się w widokówki a później zjeżdżam schodami ruchomymi na dół do supermarketu spożywczego Pingo Doce. Czego tam nie ma, jak zwykle w takich miejscach dostaję oczopląsu i z chęcią ładowałbym wszystko do koszyka, ale niestety muszę się powstrzymać. Po zakupach nadchodzi czas, bym zameldował się w moim hotelu Monaco, właściciel jest bardzo sympatyczny i mówi płynnie po angielsku, co przy obsłudze hostelu w Porto stanowi zaskakującą odmianę.

Funchal jest niesamowicie malownicza miejscowoscia, zanim dotarlem do hotelu nie moglem sie napatrzec na urzekajace krajobrazy Madery, w oddali znajduje sie wysoka gora, na ktorej zboczach mozna podziwiac domy mieszkalne, podziwiam ludzi, ktorzy egzystuja w takich warunkach. w parku nad oceanem ma swoja stacje kolejka linowa, ktora mozna dotrzec w wyzsze partie Madery i z gory podziwiac piekno tej portugalskiej wyspy. Jesli jednak ktos ma ochote na plazowanie, to tutaj sie rozczaruje, bo praktycznie nie ma tam plaz piaszczystych, w Funchal plaze sa kamieniste lub wybetonowane a o opalanie w takich warunkach trudno. Pobyt na Maderze wspominam bardzo milo, odpoczalem i naladowalem sie energia sloneczna, moje oczy cieszyly piekne krajobrazy, a do tego moglem posmakowac nieco kulinarnych rarytasow. Jesli chodzi o architekture, to ulice sa tutaj waskie a chodniki w sporej czesci wybrukowane. Budynki raczej niskie, bardzo kolorowe, wiele z nich ma okiennice oraz jest ozdobione azulejos. Podoba mi sie fakt, ze miasteczko jest zadbane, czyste i  pelne egzotycznej roslinnosci, mysle, ze jesli ktos potrzebuje kilku dni odpoczynku, to Madera bedzie bardzo dobrym wyborem. Jak to zwykle bywa, czas szybko plynie i po 3 dniach pobytu pora wracac. W niedzielne leniwe popoludnie lokalnym autobusem zabieram sie na lotnisko i czekam na otwarcie odprawy rejsu TAP Portugal do Londynu. O dziwo wsrod pasazerow nie przewazaja Brytyjczycy wracajacy z urlopu, ale Portugalczycy, byc moze w UK takze znalezli swoje szczescie i postanowili tam pozostac. Na lotnisku o tej porze jest pusto, oprocz nas odlatuje tylko opozniony samolot linii Transavia do Porto i dalej do Paryza-Orly. Jako ciekawostka podam, ze na lotnisku FNC jest taras widokowy, z ktorego mozna ogladac starty i ladowania innych maszyn. Nasza maszyna pojawia sie dosc pozno, ale boarding odbywa sie sprawnie i o czasie startujemy w komplentych ciemnosciach, na dodatek zaczyna padac deszcz, wiec jest nieco stresiku, bo jak wczesniej pisalem to jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk. Sam dalszy lot przebiega bardzo spokojnie, po okolo godzinie lotu podawana jest kolacja, wiec moge poobserwowac personel pokladowy przy pracy. Tym razem dla odmiany siedze przy oknie, ale po lewe stronie, co sie oplaca, bo przy ladowaniu w bezchmurnym Londynie mam wspanialy widok na miasto. Tak sie sklada, ze od kilku dni samoloty z sojuszu Star Alliance laduja na nowym Terminalu 2, wiec mam okazje zwiedzic ten imponujacy gmach jako jeden z pierwszych podroznych. Bagaze szybko wyjezdzaja na tasme i kilka minut pozniej jestem juz na stacji metra, jest kilka minut przed godzina 23, udaje mi sie zlapac jedno z ostatnich polaczen metrem do centrum, stad juz tylko pare krokow i wysiadam na dworcu Victoria. Moj hostel jest zlokalizowany niemalzne tuz za rogiem, takze po okolo godzinnej przejazdzce podziemna kolejka szybko melduje sie sie na miejscu. Nieco zmeczony, ale mimo wszystko szczesliwy, ruszam na nocna przejazdzke po miescie na Oxford Street, ktora o tej porze jest niemal zupelnie wyludniona, spaceruja po niej tylko ostatnie niedobitki ;) Wracaja wspomnienia z poprzednich wizyt w brytyjskiej stolicy, zawsze szybko, zawsze intensywnie. Na koncu ulicy znajduje jedyny czynny McDonald’s, gdzie moge raczyc sie pysznym szejkiem bananowym, yummy! Na autobus powrotny do dworca Victoria musze nieco poczekac, napawam sie blaskiem swiatel pulsujacych na witrynach wystawowych.
Rano sniadanie w hotelu a pozniej wedrowka po miescie, czas odwiedzic Primark i zaopatrzyc sie w jesienna garderobe. Godzina jest wczesna, wiec kolejek jeszcze nia ma. Po zakupach drugie sniadanko w McDonald’s a nastepnie udaje sie spacerkiem do Harrodsa, by spotkac sie z kolega, z ktorym pracowalem w poprzedniej pracy w Qatar Airways – nie widzielismy sie od dluzszego czasu, przy Pumpkin Spice Latte wspominamy stare dzieje. Odwiedzam jeszcze kolejnego znajomego-podroznika w jego salonie fryzjerskim, milo pogawedzic z kims po kilku dniach milczenia. Zbliza sie popoludnie, wiec metrem udaje sie na przystanek easyBusa, ktory zawozi mnie i kilkoro innych podroznych na lotnisko Gatwick. Akurat rozpoczyna sie odprawa na moj lot linii Norwegian do Warszawy, odbieram przy okienku karte pokladowa i przechodze przez kontrole bezpieczenstwa, ta idzie dosc mozolnie, trzeba uzbroic sie w cierpliwosc, bo obsluga sprawdza dokladnie wszelkie plyny w bagazu podrecznym. Bardzo pozytywnie zaskakuje mnie fakt, ze na lotnisku LGW jest McDonald’s z takimi samymi cenami jak na miescie, bo zazwyczaj wszystkie sieciowki w portach lotniczych maja zawyzone ceny. Delektuje sie limitowana pikantna kanapka Salsa a pozniej przechodze juz w strone mojego wyjscia, przed gatem bagaze podreczne sa sprawdzane i wyrywkowo wazone przez obsluge lotniskowa, w linii Norwegian limit bagazu podrecznego to tradycyjnie 1 sztuka o wadze do 10 kg. Praktycznie wszyscy pasazerowie to Polacy, samolot bedzie niemal pelen, mnie system przydzieli miejsce przy oknie w ostatnim rzedzie, wedlug mnie miejsce, w ktorym najbardziej odczuwalne sa wszelkie turbulencje, ale niech juz bedzie. Sam lot okazal sie niebywal spokojny, przez wieksza czesc trasy widzialem przez okno swiatla mijanych miast, a bardzo lubie podziwiac takie widoczki. Norwegian to przewoznik typu low cost, zatem posilki na pokladzie sa platne, ale znajduja swoich amatorow. Samo ladowanie w Warszawie bardzo przyjemne, jest pozny wieczor, drugi tydzien urlop za mna. To byla mila przygoda, a niebawem kolejne...

Kac Vegas & zimna Kanada / 14.10.2014 - 20.10.2014

Druga polowa pazdziernika to doskonaly czas na urlop – kiedy w naszych szerokosciach geograficznych za oknem coraz zimniej wyjazd do cieplych miejsc jestbardzo dobrym rozwiazaniem, by nie dac sie jesiennej chandrze i uciec od szarej polskiej rzeczywistosci. Cel wyjazdu mialem sprecyzowany juz bardzo dawno temu, na pomysl wypadu do Las Vegas wpadlem podczsa mojego lotu do Miami przed ponad rokiem. To wlasnie wtedy mialem okazje obejrzec na pokladzie samolotu Lufthansy trzecia czesc filmu Kac Vegas – Hangover, a ze jestem podatny na dzialanie kolorowych swiatel, to lukier serwowany w Sin City mnie urzekl i od tamtej pory wiedzialem, ze jesli wroce do USA po raz kolejny, to bedzie to wlasnie wizyta w stanie Nevada i stolicy hazardu. Dodatkowym bodzcem, ktory zachecil mnie do zlozenia wizyty w Vegas byl fakt, ze moja ulubienica Britney Spears rozpoczela swoja koncertowa rezydenture w tym miescie, wiec mialem niepowtarzalna okazje zobaczyc jej sceniczny show w Planet Hollywood na zywo. Z racji tego, ze w Stanach Zjednoczonych bylem juz wczesniej i odwiedzilem wszystkie duze miasta, ktore chcialem zobaczyc (dla niewtajemniczonych przypomne wypad z ksiezniczka Marta do NYC i LA, pozniejsza wizyte w San Francisco oraz ubiegloroczny pobyt w Miami na Florydzie), stwierdzilem, ze wycieczka tylko do Las Vegas to bedzie zbyt malo i do harmonogramu wycieczki dodalem takze Kanade. Poczatkowo ograniczylem sie jedynie do Toronto, ale z czasem porownujac ceny biletow lotniczych doszedlem do wniosku, ze skoro przez najblizsze lata nie planuje leciec w tamte rejony ponownie, to zahacze takze o stan Quebec i francuskojezyczny Montreal, wszak w tym roku odwiedzilem francuskojezyczne miejsca kilkukrotnie. Okazuje sie, ze z Polski do Las Vegas jest ciezko dostac sie bez dwoch przesiadek, z czego jedna zazwyczaj ma miejsce w Europie a druga juz na terenie USA. Chcialem uniknac dodatkowej przesiadki w Ameryce, poniewaz wiaze sie ona z przejsciem immigration w pierwszym porcie przylotu, pozniej trzeba odebrac bagaze z tasmy, zaniesc je do stanowiska odprawy na lot kraowy i przejsc przez kontrole bezpieczenstwa, a w razie opoznienia moglbym utknac w Chicago czy innym miescie na noc. Jedyne bezposrednie polaczenie z Europy (z Londynu Heathrow) do Las Vegas oferuje linia British Airways i to glownie z tego powodu zdecydowalem sie na tego przewoznika. Poza tym nigdy nie mialem okazji goscic na pokladzie tej linii, a ze lot powrotny z Toronto do Londynu mial odbywac sie na pokladzie najnowszego samolotu Boeing 787 Dreamliner, to dlugo nie musialem sie zastanawiac, czy moja decyzja jest sluszna i w sierpniu kupilem bilety na stronie BA na trase multi-city WAW-LHR-LAS & YYZ-LHR-WAW. Odcinek LAS-YUL zarezerwowalem w linii Air Canada, zas z Montrealu do Toronto dostalem sie MegaBusem, nasz Polski Bus jest odpowiednikiem tej linii autokarowej kursujacej po USA i Kanadzie.
W koncu nadszedl dlugo oczekiwany dzien 14. pazdziernika i okolo godziny 10 zjawilem sie na Lotnisku Chopina. Mimo ze do odlotu maszyny British Airways z Warszawy byly jeszcze dwie godziny, to kolejka do odprawy pasazerskiej byla juz calkiem dluga. Stanowisko check-in BA na warszawskim Okeciu znajduje sie w dosc niefortunnym miejscu, poniewaz jest to ostatni rzad i nieco dalej umiejscowione sa lokale gastronomiczne oraz biura niektorych linii lotniczych, wobec czego kolejka przybiera bardzo dziwny ksztalt i na dobra sprawe trudno bylo zorientowac sie, czy stoi sie we wlasciwycm ogonku, a do lady British Airways sa az 3 rozne kolejki: jedna dla pasazerow klasy biznes, osobna dla osob odprawionych online, ktorzy nadaja jedynie bagaz (baggage drop off) i najdluzsza kolejka do zwyklej odprawy. Jestem odprawiony online na odcinek LHR-LAS, ale na lot WAW-LHR przy mojej rezerwacji odprawic sie nie dalo, za to moglem zrobic odprawe w automacie na lotnisku. Jako fan papierowych kart pokladowych w tradycyjnej formie odstalem swoje i niezle sie rozczarowalem, bo karty pokladowe BA okazaly sie byc cale w czarno-bialych barwach bez zadnych kolorowych dodatkow chociazby w postaci logo przewoznika. Myslalem, ze jest tak moze tylko w Warszawie czy na innych mniejszych lotniskach, ale podejrzalem, ze takze w glownym hubie przewoznika wydawane sa takie beznadziejne boarding passy, pewnie przez oszczednosc. Na plus dla BA powiem, ze jest na nich naprawde duzo informacji oraz pelne nazwy lotnisk i przypisany caly numer Frequent Flyer. Kolejka do kontroli bezpieczenstwa porusza sie w iscie slimaczym tempie, ale i tak mam jeszcze duzo czasu, by poczekac na pod gatem. Sadzac po ilosci pasazerow przed bramka tego dnia Airbus A320 bedzie wypelniony po brzegi. Boarding rozpoczyna sie punktualnie i zajmuje moje miejsce 9F, jest tak jak lubie, czyli po prawej stronie i przy oknie. Miejsce 9D przy przejsciu zajmuje wyfiokowana dama bedaca wierna kopia wlascicielki Pusi z komedii Galimatias, czyli Kogel Mogel II. Laskawie przepuszcza mnie na moje miejsce, pozniej do srodka wchodzi jeszcze pan w srednim wieku lecacy w towarzystwie corki, ktora ma miejsce po drugiej stronie i z ich rozmowy wynika, ze chca siedziec obok siebie. Pan pyta sie tej damy, czy moze zamienic sie miejscami, ale pani kategorycznie odmawia, bo ona moze siedziec tylko przy przejsciu i syn mieszkajacy w UK specjalnie wybral dla niej to miejsce. Juz czekam, az ja zostane poproszony o zamiane miejsc, ale pan mowi do corki, ze ona jako kobieta powinna mnie poprosic o udostepnienie miejsca, co jednak na szczescie nie nastepuje. Tym razem odmowilbym, bo mnie bardzo zalezy na tym, by podczas lotu moc obserwowac to, co widac za oknem. Zwlaszcza po ostatnich niefortunnych doswiadczeniach podczas lotu powrotnego z Bejrutu, kiedy to zostalem usadowiony w ostatnim rzedzie, ktorego bardzo, ale to bardzo nie lubie. Tymczasem wywiazuje sie mala sprzeczka miedzy dystyngowana paniusia a panem, ktore wlozyl swoj bagaz podreczny do polki i przypadkowo zagniotl zakiet szanownej pasazerki. Odzywa sie jej prawdziwa natura, kobieta nie przebiera w slowach, wyzywa czlowieka od burakow, mowi mu, ze pewnie leci kleic pape do Anglii i grozi, ze wezwie policje :D Uff,  przez chwile robi sie goraco...
Zaloga na pokladzie to same starsze sympatyczne Brytyjki, poniewaz samolot jest wyposazony w wysuwane monitory, to intruktaz bezpieczenstwa pokazywany jest w formie filmu. Dosc dlugo kolujemy do progu pasa i wreszcie wzbijamy sie w powietrze, mimo chmur jestem w stanie rozroznic topografie Warszawy, bardzo lubie podziwiac panorame stolicy z lotu ptaka. Po kilku minutach lagodnego wznoszenia kapitan wylacza sygnalizacje zapiecia pasow a na ekranikach pokazuja sie mapki ilustrujace trase lotu wraz z uaktualnianymi na zywo parametrami, takich bajerow brakuje mi we flocie PLL LOT. Niebawem rozpoczyna sie serwis, stewardessy rozdaja pyszne kanapki oraz napoje, dawno nie jadlem tak dobrego posilku na pokladzie, mimo ze to tylko sandwich. Po posilku oddaje sie lekturze magazynu pokladowego British Airways, obrazkow duzo, ale tresci malo, wiec calkiem szybko udaje mi sie przebrnac przez calosc, jak zawsze najbardziej interesuja mnie informacje dotyczace siatki polaczen. Widac wyraznie, ze jak kazda linia lotnicza takze i brytyjski przewoznik obsluguje polaczenia do swoich bylych kolonii czy terytoriow zaleznych (np. Wyspy Dziewicze). Czas uplywa szybko i rozpoczynamy znizanie do ladowania na lotnisku Heathrow, nad Anglia slonce, ale okolice Londynu osnute grubymi chmurami i wiele nie widac. Sam manewr ladowania przebiega sprawnie i bez zbednych turbulencji, po kilku minutach jestem juz u Krolowej Elzbiety II i podazam za znakami kierujacymi mnie do Terminalu 5, z ktorego bede odlatywal do Las Vegas. Jak mniemam, zadzialala tutaj psychologia tlumu, bo za mna podaza takze dystyngowana paniusia z miejsca 9D i czeka na autobus transferowy. Nawiazuje rozmowe z inna pasazerka i dopiero ktos stojacy nieopodal wyprowadza ja z bledu, ze do wyjscia i po odbior bagazy trzeba sie wrocic i udac w inna czesc budynku. :-P
Terminal 5 lotniska LHR to jeden wielki moloch, a ja lubie takie duze przestrzenie, tlok i ludzi o roznych kolorach skory z roznych kregow kulturowych, ktorzy mieszaja sie ze soba na malej powierzchni, wtedy czuje sie tak kosmopolitycznie. W oczekiwaniu na moj lot do Las Vegas zatapiam sie w lekturze kolejnej ksiaki Henninga Mankella pt. Zapora, w kawiarni pret-a-manger zamawiam kawe i kanapke i czas uplywa mi calkiem szybko. Na wyswietlaczu pojawia sie w koncu informacja, ze moj wylot bedzie z czesci B Terminala 5, do ktorej to udaje sie specjalnym pociagiem. Tam podstawione pod rekawy czekaja same duze maszyny British Airways, a na plycie lotniska widze samolot przewoznika w zlotych barwach. Powoli pod gatem do Las Vegas zaczynaja pojawiac sie kolejni pasazerowie, zdecydowana wiekszosc stanowia Wlosi i Hiszpanie, sa tez oczywiscie Brytyjczycy oraz nieco Amerykanow wracajacych do ojczyzny. Na poczatku na poklad Boeinga 747-400 zapraszani sa pasazerowie klasy biznes oraz osoby podrozujace z malymi dziecmi, pozniej osoby zajmujace miejsca w tylnych rzedach klasy ekonomicznej a na sam koniec podrozni siedzacy z przodu. Miejsce 23H przy oknie juz na mnie czeka, okazuje sie, ze przede mna siedzi wielopokoleniowa jak to zwykle bywa dosc glosna wloska rodzina, takze na poczatku jestem zmuszony wysluchiwac ich burzliwych dyskusji na temat usadzenia i zamiany miejsc, ale wreszcie udaje im sie jakos rozkokosic na fotelach. Zaloga oraz kapitan informuja, ze lot potrwa okolo 10 godzin, start lekko sie opoznia, bo kolejka samolotow jest dluga, ale najwidoczniej jest to wliczone w czas lotu, bo w Las Vegas przyziemiamy o czasie. Na temat samego lotu nie moge nic zlego powiedziec, tym razem zaloga jest bardzo mloda i takze bardzo mila i pomocna, na wstepie rozdaja deklaracje celne dotyczace wjazdu do USA, pozniej serwowane sa napoje, a ok. godzinie po starcie rozpoczyna sie obiad, zamawiam jak zazwyczaj danie wegetarianskie, a na deser racze sie Jackiem Danielsem. Sam lot mija bardzo spokojnie, po drodze ani razu nie wpadamy w turbulencje, moge wyciagnac nogi, poniewaz miejsce posrodku jest wolne. Jedyne na co moge ponarzekac, to niesprawny system rozrywki pokladowej, po okolo 2 godzinach lotu przestal on dzialac i restart nie pomagol, wobec czego musialem zadowolic sie jedynie mapka z trasa samolotu. Ladowanie w Las Vegas to marzenie, juz podczas znizania z daleka widac lune pulsujacych kolorowych swiatel, a w miare zblizania sie samolotu do lotniska McCarran mozna dokladnie przyjrzec sie hotelom tonacym w blasku neonow. Widac dokladnie piramide ze Sfinskem, Wieze Eiffla czy rzymskie koloseum,  nie jestesmy jednak w muzeum miniatur a w Las Vegas na pustyni Mojave, ale nie jest to w zaden sposob fatamorgana. Po wyladowaniu kontrola immigration jak nigdy przebiega bardzo zgrabnie, ale to pewnie dlatego, ze oprocz lotu Brtisih Airways nic ma zadnego innego przylotu z zagranicy. Rutynowe pytania, badanie odciskow palcow, siatkowki oka i witaj Ameryko! Dosc dlugo czekam na swoja walizke, ale wreszcie wylania sie i ona; oddaje stosowny formularz u celnika i swobodnie opuszczam strefe przylotow. Welcome to the USA! Na miejscu dochodzi godzina 20 czasu lokalnego, jest 9 godzin roznicy miedzy Las Vegas a Polska. Wydawaloby sie, ze bede po podrozy bardzo zmeczony i senny, ale w takich chwilach chyba jakas adrenalina i hormony szczescia biora w gore i odnajduje w sobie duze poklady energii. Zmieniam terminal – miedzy terminalami 1 i 3 co kilka minut kursuje darmowy autobus wahadlowy. Aby dotrzec do centrum mamy do wyboru kilka opcji, ja decyduje sie na autobus numer, ktorego trasa przebiega w poblizu mojego hotelu. Po wejsciu do autobusu chce kupic bilet u kierowcy, ale okazuje sie, ze banknot 20-dolarowy jest zbyt duzy, a automat umieszczony w autobusie obok kierowcy nie przyjmuje wiekszych nominalow i nie wydaje reszty. Wobec tego musze  sie wycofac, wejsc do terminala, gdzie rozmieniam pieniadze kupujac wode mineralna oraz widokowki. Oczywiscie autobus juz odjechal, musze poczekac 30 minut na kolejny kurs, ale nie czuje zmeczenia i dzielnie czekam na przyjazd pojazdu. Autobusy w Las Vegas przypominaja te kursujace po Miami, jest po godzinie 21 i pasazerow nie ma zbyt wielu. Kolejne przystanki sa zapowiadane przez glos spikera, sa tez zamontowane tablice, na ktorych pojawiaja sie nazwy kolejnych przystankow. Ciezko mi precyzyjnie okreslic, na ktorych z nich mam wysiasc, okazuje sie, ze wysiadlem o 1 przystanek wczesniej, ale luna kolorowego swiatla prowadza mnie do hotelu Circu Circus, gdzie spedzam kolejne 2 dni.
Pobyt w Las Vegas uplywa mi bardzo milo, pogoda jest przednia, slonce swieci, korzystam z dobrodziejstw basenu, czytam amerykanska prace i delektuje sie kawa w Starbucskie. Podziwiam potezne hotele i kasyna oraz spacerowiczow przechadzajacych sie po Las Vegas Boulevard, tym razem dominuje Amerykanie, musze powiedziec, ze pierwszy raz w zyciu widzialem naprawde otyle osoby, czesc z nich jezdzila na specjalnych wozkach/motorkach. Ukoronowaniem mojego pobytu w Las Vegas byl koncert Britney Spears w przybytku Axis w resorcie Planet Hollywood. W środowy wieczór kilka po godzinie 19:30 dotarłem do miejsca, w którym odbywało się show. Kiedy już udało mi się przebrnąć przez świątynię hazardu mogłem wejść do części dla osób oczekujących na koncert Britney. Główne drzwi otwierano o godzinie 20:00, sam występ miał rozpocząć się o godzinie 21:00. Scena miała kształt półkola, poszczególne wejścia były bardzo dobrze oznaczone i nie było żadnego tłumu. Mając w pamięci dantejskie sceny z koncertu Madonny na Bemowie byłem w szoku, że tutaj show może wyglądać tak kulturalnie, bez żadnych przepychanek. Goście oczekujący na spektakl mogą skorzystać z popcorn baru, który serwował także drinki. Wnętrze było kolorowe, podświetlane rozmaitymi barwami a na ekranach na ścianach prezentowane były fragmenty teledysków gwiazdy wieczoru. Zająłem moje miejsce i rozpoczęło się odliczanie. Bardzo zaskoczył mnie fakt, że wśród publiczności przeważały emerytowane małżeństwa bądź rodziny z dziećmi, do tej pory byłem przekonany, że grupa odbiorców artystki jest zupełnie inna, ale pewnie aspekt finansowy także odrywa spore znaczenie. Gdyby to było standardowy koncert podczas trasy, kiedy odwiedza się różne miasta, to z pewnością znalazłoby się na miejscu dużo więcej oddanych fanów, a nie łudźmy się, że wiele osób z Polski poleci do Vegas, by spełnić swoją fanaberię i zobaczyć show na żywo. Kilka minut po godzinie 21 światła zgasły, z głośników rozległa się zapowiedź nadejścia księżniczki popu, za kurtyną ukazała się zjeżdżająca w dół kula, w której umieszczona była Britney a w tle rozbrzmiały pierwsze takty jej najnowszego przeboju Work Bitch, w USA sprytnie ocenzurowanego. Kiedy po tylu ładnych latach zobaczyłem moją ulubienicę na żywo, nogi miałem jak z waty, ale dzielnie trzymałem formę, tańczyłem i śpiewałem w rytm jej największych hitów, to była przebojowa noc, oby więcej takich pozytywnych muzycznych wibracji.
W czwartkowy poranek po emocjach środowego wieczoru nie było łatwo dojść do siebie, ale poranek przy basenie skutecznie mnie rozbudził, a upalne słońce dało energię na długi dzień spędzony na przemierzaniu Las Vegas wzdłuż i wszerz. Późnym wieczorem żegnałem już tą oazę na pustyni Mojave i linią Air Canada Rouge odlatywałem do kanadyjskiego Montrealu we francuskojęzycznej prowincji Quebec. Po godzinie 20 byłem już na lotnisku im McCarana i mogłem odprawić się na mój lot, równocześnie z moim lotem do YUL odprawiany jest także lot do Toronto (YYZ), można skorzystać z automatów, które wydrukują nie tylko karty pokładowe, ale także zawieszki bagażowe. Tak jak linie amerykańskie na lotach krajowych także i w tym wypadku musiałem dopłacić 25 USD za bagaż rejestrowany, płatności można dokonać kartą w automacie podczas odprawy i  jest to bardzo wygodna forma uregulowania należności. Jak podejrzewałem karty pokładowe do marny czarno-biały skrawek papieru, Tagi bagażowe również wyglądają bardzo ubogo, trzyliterowy kod jest mało widoczny a o zielonych paskach na krawędziach mogę zapomnieć. Cóż, w Stanach panuje zupełnie inna kultura latania, dla nich jest to bardzo powszechne i nie przywiązują wagi do takich rzeczy. Po kontroli paszportowej oraz przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa oczekuję na odlot mojego Airbusa A320 w barwach liścia klonowego. Boarding rozpoczyna się planowo i co ciekawe jest prowadzony w dwóch językach, po angielsku oraz po francusku, co bardzo mi się podoba. Personel pokładowy również komunikuje się dwujęzycznie z pasażerami, tym razem stewardessy są bardzo młode, mają na oryginalnie skrojone kapelusze a ich uniformy zupełnie nie przypominają poważnych garsonek czy kostiumów, jeszcze bardziej na luzie prezentowała się załoga linii Virgin America, kiedy to we wrześniu 2010 roku leciał z nowojorskiego lotniska JFK do Los Angeles. Po zajęciu miejsc nastąpiła tradycyjna instrukcja bezpieczeństwa i błyskawicznie wystartowaliśmy w trwający 5 godzin lot LAS-YUL.
Start bardzo lagodny, po chwili moge upajac sie widokami nocnego Las Vegas, po raz ostatni moge podziwiac to niezwykle miasto z lotu ptaka, mam tradycyjnie miejsce przy oknie. Pogoda jest piekna, co jakis czas mijamy rozswietlone pola, niestety w samolocie nie ma wyswietlaczy pokazujacych aktualna mape, wiec nie jestem w stanie okreslic, jakie miasta mijamy. Poniewaz lot obslugiwany jest przez tania spolke corke linii Air Canada Rouge, wiec na pokladzie nie ma darmowych posilkow, ale stewardessy roznosza darmowe zimne napoje kilka razy podczas lotu. Po ponad 4 godzinach lotu w oddali pokazuje sie rozowe wschodzace slonce a w dole widac bardzo rozlegly Montreal i potezna rzeke. Spokojnie ladujemy na lotnisku w stolicy francuskojezycznej prowincji Quebec, na plycie lotniska przewazaja samoloty Air Canada. Po wyjsciu z samolotu trzeba udac sie do kontroli paszportowej, o tej porze nie ma zadnych kolejek, zwlaszcza ze wiekszosc pasazerow mojego lotu stanowili Kanadyjczycy, dla ktorych jest osobna kolejka. Pan za okienkiem zadaje podstawowe pytania o dlugosc pobytu, cel wyjazdu i miejsce pracy, po czym wbija pieczatke i przechodze odebrac bagaz, tym razem nie musze dlugo czekac na walizke, oddaje jeszcze deklaracje celna tuz przed wyjsciem i bienvenue au Canada. Jest bardzo wczesna pora, po nocnym locie czuje sie troszke zmeczony, wjezdzam schodami ruchomymi na poziom odlotow i tam znajduje kawiarnie, gdzie zamawiam bajgla oraz kawe z mlekiem, czas sie dobrze obudzic, jest kilka minut po 7 rano, 3 godziny roznicy do Las Vegas. Nad miastem wisza ciemne chmury, jest zimno i wietrznie, ale takiej wlasnie pogody spodziewalem sie w kraju liscia klonowego. Ciesze sie, ze znowu mam mozliwosc rozmawiania po francusku. Przegladam moje notatki dotyczace wycieczki, pobieram darmowa mapke Montrealu z punktu informacji turystycznej na lotnisku i w automacie kupuje calodzienny bilet na wszystkie linie komunikacji miejskiej. Tuz przed terminalem zatrzymuje sie autobus 787 laczacy port lotniczy Montreal Trudeau ze scislym centrum miasta, podroz do miasta trwa ok. 40 minut, sa poranne korki, wiec warto to uwzglednic. W autobusie bardzo zroznicowani etniczo pasazerowie, lubie takie towarzystwo. Akurat kiedy wjezdzamy do miasta, zza chmur wychodzi slonce, wiec humor dopisuje. Moj hotel znajduje sie nieopodal dworca autobusowego w centrum Montrealu i po kilku minutach jestem na miejscu a recepjonistka wloskiego pochodzenia oznajmia, ze moj pokoj bedzie gotowy za niecaly kwadrans; bardzo mila niespodzianka. Po okolo 15 minutach oczekiwania udaje sie do mojego pokoju, rozpakowuje sie i biore cieply orzezwiajacy prysznic, ubieram sie cieplej, by sprostac zmiennej pogodzie i wychodze na zewnatrz. Montreal wydaje mi sie byc takim miksem miedzy Paryzem a Nowym Jorkiem, oprocz wiezowcow w stylu Manhattanu w centrum znajduja sie male malownicze domki i kamieniczki. Tak sie sklada, ze w poblizu zlokalizowane jest centrum handlowe, znajduje tam takze punkt pocztowy a na przeciwko znajduje sie McDonald’s, gdzie zamawiam sniadaniowe burito. Po posilku czas na wyprawe na stare miasto, dokad udaje sie metrem. Wagoniki sa cale srebrne i przypominaja metro w Nowym Jorku, ale stacje sa znacznie ladniejsze niz te w NYC. Wysiadam w centrum i podazam za tlumem na reprezentacyjna ulice Montrealu, po drodze mijam kopie katedry Notre Dame, z moich obserwacji wynika, ze praktycznie kazdy na ulicy w Kanadzie pije kawe na wynos, nic dziwnego, bo przezywajacy wiatr daje sie we znaki. Z centrum udaje sie w kierunku portu, mijam zabytkowe waskie uliczki z budynkami z czerwonej cegly, wyglada to niezwykle uroczo. Port wyglada na dosc opuszczony, nad woda znajduje sie kilka pomostow, w drewnianych budynkach mozna ogrzac sie w kawiarniach. W drodze powrotnej zatrzymuje sie w jednej z kawiarni, by sprobowac cappuccino z syropem klonowym, czyli kanadyjskiej specjalnosci. W centrum handlowym zaglebiam sie w supermarkecie, roznorodnosc towarow sprawia, ze mieni mi sie w oczach, czego tam nie ma, sa np. Ciasteczka Oreo z nadzieniem mietowym, chipsy Lay’s o smaku cynamonowym a takze najrozniejsze rodzaje gotowych polproduktow do odgrzania czy przygotowania. Slinka cieknie. Teraz juz czas odpoczac, bo w nocy dzielnie uskutecznialem clubbing, a dobrze sie zlozylo, ze dzielnica rozrywkowa znajdowala sie w bezposredniej bliskosci mojego hotelu.
Rano po skromnym sniadaniu w hotelu podjezdzam metrem do dworca kolejowego, w poblizu ktorego znajduje sie przystanek Mega Busa. W poczekalni mozna skorzystac z darmowego wifi, na pokladzie autokarow takze jest dostepna ta usluga, ale podczas mojego kursu lacze praktycznie nie dzialalo. Okolo kwadrans przed odjazdem autokaru kierowcy wpuszczaja pasazerow do autobusu, wyglada niemal identycznie jak Polski Bus. Ludzi jak na poranek calkiem sporo, droga do Toronto biegnie autostrada, zza okien widac jedynie pola i lasy, dopiero na ok. 30 minut przed wjazdem do stolicy prowincji Ontario na horyzoncie pojawiaja sie bloki i wiezowce a w oddali majaczy CN Tower – wieza telewizyjna i chyba najbardziej rozpoznawalny budynek w miescie. W sobotnie popoludnie pogoda takze nie jest zbytnio zachecajaca do spacerow, nadal jest zimno i wietrznie, ale na szczescie dotarcie do hostelu nie zajmuje mi duzo czasu. Architektura w Toronto jest juz inna niz w Montrealu, zdecydowanie bardziej angielska niz francuska, w starszej czesci srodmiescia zabudowa jest niska, w poblizu wody do gory pna sie wiezowce. Mieszkam na Church Street, nieopodal znajduje sie dzielnica udekorowana teczowymi flagami, pasy na jezdni takze sa w kolorach teczy, jakos nie moge sobie wyobrazic takich obrazko w Polsce. Z mapka w dloni docieram do glownego dworca kolejowego, skad juz rzut beretem do wspomnianej wiezy telewizyjnej. Wedlug mnie jest ludzaca podobna do wiezy, ktora stoi w Berlinie na Alexanderplatz. W jej poblizu mozna zwiedzic muzeum kolejnictwa, stare kanadyjskie lokomotywy i wagony pociagow towarowych wystawione sa na powietrzu i mozna je ogladac za darmo. Robi sie ciemno, a szklane wiezowce iluminuja intensywne swiatlo, rozgwiezdzone niebo nad Toronto wyglada bardzo malowniczo, jak wiadomo uwielbiam takie nowoczesne metropolie, zatem i tam czuje sie dobrze. Po drodze obowiazkowa wizyta w Starbucks Coffee oraz w McDonald’s i czas odpoczac, bo pozniej czeka mnie impreza we FLY YYZ.
W
niedzielny poranek po smacznym sniadanku ruszam w miasto, pogoda sie zdecydowanie poprawila, mimo ze nadal jest zimno, to swieci piekne jesienne slonce i moge cieszyc sie panorama miasta w cieplych  kolorowych barwach. Czas szybko uplywa i po poludniu zbieram sie juz na lotnisko, najpierw czeka mnie przejazdzka metrem z przesiadka do stacji Kipling Station a stamtad autobus Express Rocket zawozi mnie na lotnisko. Stanowisko odprawy linii British Airways jest juz otwarte, wczesniej dostalem informacje mailowa od linii, ze samolot bedzie opozniony o ponad 3 godziny z powodu poznego przylotu do Toronto. W Londynie mam na przesiadke bardzo duzo czasu, wiec opoznienie nie stanowi dla mnie problemu, a dodatkowo staje sie posiadaczem vouchera o wartosci 10 CAD z racji opoznienia. Na lotnisku maja mojego ulubionego Starbucksa, gdzie moge przed dlugim lotem zrelaksowac sie przy Chai Tea Latte, jagododziance i popcornie. W koncu okolo godz. 21 zostajemy kolejno zapraszani na poklad Dreamlinera, dla mnie bedzie to pierwszy lot Boeingiem 787. Po wejsciu do samolotu od razu widac, ze maszyna jest nowa i swieza. Mam wiecej miejsca na nogi a najwieksza atrakcje stanowia duze okna, ktore nie posiadaja tradycynych plastikowych zaslonek, ale maja guzik, za pomoca ktorego mozna zmieniac zaciemnienie i kolor szyby, co za bajer! System rozrywki elektronicznej takze bogaty i nie zacina sie tak, jak podczas lotu do Las Vegas, niestety przyslowie „nie chwal dnia przed zachodem” jest prawdziwie, bo po okolo 2 godzinach lotu, kiedy juz zjadlem obiad i chcialem obejrzec sobie odcinek serialu kryminalnego o komisarzu Wallanderze okazalo sie, ze system sie zacial i dzialala tylko mapka oraz plyta Madonny The Immaculate Collection, ktora mialem uruchomiona chwile po starcie. Moja uwage zwrocila bardzo wiekowa zaloga pokladowa, na moje oko wszyscy byli miedzy 50. a 60. rokiem zycia. Pomyslalem sobie, ze to ze wzgledu na fakt, ze zaloga jest doswiadczona a samolot dosc czesto ulegal usterkom technicznym. Na szczescie podczas mojego nocnego rejsu do Londynu nic takiego nie mialo miejsca, start maszyny bardzo lagodny (w przeciwienstwie do lotu do LAS, kiedy to wyraznie slyszalem wszystkie trzaski), lekkie turbulencje pojawily sie tylko w rejonie Irlandii, a caly lot trwal okolo 6 godzin. Jedzonko na pokladzie bylo bardzo smaczne, pozniej udalo mi sie nawet zapasc w lekki sen, byc moze moj organizm juz przyzwyczail sie do latania. Nad ranem podano sniadanie, ten lot byl krotszy, wiec i posilek duzo skromniejszy, bo tylko muffin oraz jogurt, ale dobre i to, zawsze mozna nieco zaspokoic glod. Nad Londynem piekna pogoda, z okien samolotu podziwiam brytyjska stolice, ladujemy na Heathrow i udaje sie do swojego terminala 3, gdzie korzystam z wygodnych foteli, na ktorych moge sobie zdrzemnac i poczekac w spokoju na kolejne polaczenie do Warszawy. Wokol mnie korytarze lotniska przemierzaja ludzie z calego swiata, ale jestem tak zmeczony, ze na kilka godzin zasypiam z bagazem podrecznym na kolanach.
Co jakis czas przebudzalem sie ze snu i sprawdzalem godzine, by ze zmeczenia przypadkiem nie przespac lotu. Numer gate mojego lotu do Warszawy wyswietla sie dopiero na okolo 30 minut przed odlotem, tuz przed rozpoczeciem boardingu. Tak sie sklada, ze obok Airbusa A320, ktorym polece do Polski, zaparkowane sa dwa najwieksze pasazerskie samoloty swiata Airbus A380, trwa boarding na lot linii Quantas do Melbourne (via DXB) oraz na lot linii Emirates do Dubaju. Australia jest caly czas numerem jeden na mojej liscie miejsc wartych zobaczenia, mam nadzieje, ze w nadchodzacym roku uda mi sie spelnic kolejne marzenie. Load factor na moim locie takze bardzo dobry, BA na polaczeniach z i do Polski nie moga narzekac na brak pasazerow, ale mysle, ze jest to spowodowane faktem, ze na tej trasie oferuja tylko 2 loty dziennie. Biore ze stojaka gazetke Time, bym podczas lotu mial sie czym zajac. Tym razem zaloga jest mieszana i w srednim wieku, mimo natloku pasazerow boarding przebiega sprawnie i o czasie ruszamy z Heathrow, a na ekranie mozna sledzic parametry lotu. Wkrotce po osiagnieciu wysokosci przelotowej rozpoczyna sie serwis, po raz kolejny mam okazje wgryzac sie w niezwykle smaczna kanapke. Ladowanie nastepuje o czasie, stolice Polski spowija warstwa chmur deszczowych, typowa jesienna szaruga. Dobry wieczor, Warszawo, witam po przerwie!