Herbaciane pola Batumi / 10.05.2014 - 11.05.2014

Minął niecały tydzień, a przede mną kolejna podróż – czas sprawdzić, jak w rzeczywistości prezentują się rozsławione przez Filipinki kilkadziesiąt lat temu herbaciane pola Batumi. Dzięki uprzejmości linii WizzAir od niedawna można bezpośrednio dotrzeć do Gruzji – ponieważ interesuje mnie wybrzeże Morza Czarnego, decyduję się na lot do Kutaisi. PLL LOT wykonuje połączenia do stolicy kraju Tbilisi, która umiejscowiona jest we wschodniej części Gruzji, tym razem mi tam nie po drodze. Ale obiecuję, że w przyszłym roku nadrobię zaległości i za jednym zamachem odwiedzę Tbilisi oraz śladami Cezarego Baryki z „Przedwiośnia” (szklane domy i te sprawy…) odwiedzę Baku w Azerbejdżanie. Aby nie wykorzystywać mocno ograniczonej puli urlopowej w pracy decyduję się na nocny lot z Katowic (noc z piątku na sobotę) i powrót do Warszawy w niedzielę późnym wieczorem. Dzięki takiemu rozwiązaniu mam dla siebie prawie całe 2 dni w Gruzji, jak widać tym razem tempo również ekspresowe, tak po prostu lubię.
Z Warszawy do Katowic wybieram połączenie w piątek wieczorem wykonywane przez Eurolot na małym samolocie turbośmigłowym Dash 400 – to ta sama maszyna, którą leciałem w Walentynki do Krakowa. Około 1,5 h przed odlotem melduję się na Lotnisku Chopina. Widzę, że przy stanowiskach PLL LOT nastąpiła mała rewolucja i teraz zdecydowana większość z nich pełni jedynie funkcję baggage drop off, gdzie można jedynie nadać bagaż a kartę pokładową należy pobrać przed ustawieniem się w kolejce z automatu. Oczywiście przed stanowiskami stoi pan z obsługi, który rzetelnie sprawdza, czy pasażerowie posiadają już wydrukowaną kartę. Na szczęście moje wprawne oko fana oryginalnych kart na specjalnym papierze wypatrzyło 3 niepozorne stanowiska nieodgrodzone sznurkiem i tam też ustawiam się w kolejce. Nadaję moją małą walizkę a uprzejmy pan drukuje mi kartę pokładową – i o to chodziło! Teraz już mogę udać się do kontroli bezpieczeństwa (piszczę na bramce, buu!) i pod gate. Niebo się wypogodziło, więc obserwuję startujące bądź lądujące samoloty na płycie lotniska. Zauważam, że pod moją bramką ustawiła się grupka załogi z dwóch czarterowych linii “Enter Air” i “Small Planet Airlines” – pamięć fotograficzna podpowiada mi, że jeden ze stewardów z Enter Air brał udział ze mną w jednym z castingów do Emirates. Widocznie też mu się nie powiodło, skoro wciąż pracuje w linii charterowej. Boarding nieco się opóźnia, ale w końcu jesteśmy zaproszeni do autobusu i podjeżdżamy pod mikroskopijny samolocik Eurolotu. Kiedy zajmuję w nim miejsce 10 D (nie polecam, bo wprawdzie siedzę przy oknie, ale obok siebie mam plastikową ścianę) słyszę, jak stewardessa kieruje jakąś panią na miejsce 10 C obok mnie. Z zaciekawieniem zerkam, kto będzie tym wybrańcem i na moment wstrzymuję oddech, bo przede mną pojawia się monstrualnych wymiarów starsza Ślązaczka odziana w outfit bazarowy i mówiąca do swojej towarzyszki najprawdziwszą gwarą – jeśli oglądaliście serial „Święta wojna”, to wyobraźcie sobie taką Andzię ;) Pani ma bardzo obfite kształty, więc siłą rzeczy muszę przytulić się do okna, bo inaczej mnie zgniecie – nie życzę nikomu takich ekstremalnych przeżyć. Obie panie mają ze sobą mnóstwo toreb/siat i zanim się rozsiądą na swoich miejscach skutecznie blokują przejście w głąb samolotu pozostałym pasażerom. Z zaciekawieniem obserwuję jak moja sąsiadka próbuje zapiąć pas bezpieczeństwa i nagle czuję, że zaczyna szarpać za mój! Instruuję panią, że usiadła na swojej klamrze i musi się podnieść. Na szczęście udaje jej się to już bez większych ceregieli. Samolot dość długo jeszcze stoi na płycie, ale wreszcie powolutku się rozpędzamy i wznosimy w powietrze – bardzo lubię oglądać Warszawę z lotu ptaka – ścieżka startu jak to zwykle bywa przebiega nad pętlą tramwajowo-autobusową P+R Al. Krakowska. Jest głośno, obok mnie kręci się śmigło, w końcu wynurzamy się nad chmury i ruszamy na Śląsk. Dwie stewardessy rozdają małe Prince Polo i częstują wodą. Obie Ślązaczki są bardzo łapczywe i zgarniają po dwie sztuki batoników ;) Podczas mojego lotu do Krakowa standard był nieco wyższy, bo w ofercie mieli kawę i herbatę. Nie wiem, czy już wycofali napoje gorące ze swojej oferty jak LOT czy też trasa była zbyt krótka, bo już po 30 minutach od startu wylądowaliśmy w Katowicach. Przed lądowaniem pilot zatoczył koło nad pyrzowickim lotniskiem, mogłem baczniej przyjrzeć się okolicy. Z tej perspektywy wcale nie widać, ze znajdujemy się na obszarze Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, ale to pewnie dlatego, ze lotnisko jest dość oddalone od konurbacji. 
Teraz przede mną kilka godzin oczekiwania na lot WizzAir do Kutaisi. Zasiadam w terminalu i oddaję się lekturze prasy, czas mija całkiem szybko i już pora przenieść się do części w terminalu A, skąd odbywają się odloty samolotów poza strefę Schengen. Wkraczając w tą część terminala przeżywam szok – sala pęka w szwach, wszystkie miejsca są zajęte, jest głośno jak w ulu a alkohol pod wszelką postacią leje się strumieniami – oto typowy krajobraz Polaków latających na wczasy czarterem do Turcji. Lot linii Pegasus do Alanyi jest opóźniony ponad 4 godziny, więc towarzystwo zdążyło się już dobrze zintegrować przy wysokoprocentowych trunkach. Duża część prowadzi ożywione nocne Polaków rozmowy, są śpiewy, krzyki, po północy komuś odśpiewano sto lat, niektórzy panowie są na twarzy tak czerwoni, że odnoszę wrażenie, że zaraz wybuchną, w całym tym chaosie plączą się małe plączące dzieci puszczone w samopas przez nieodpowiedzialnych rodziców, na podłodze walają się puste puszki i butelki, syf jakich mało, ale obsługa lotniska wydaje się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Pasażerom opóźnionego lotu wydawane są małe paczki z prowiantem – zaczyna się głośne komentowanie zawartości (woda mineralna, croissant Seven Days i Prince Polo), aczkolwiek niektórzy wczasowicze są tak zajęci sobą, że zdają się nie zauważać świata dookoła. O pomstę do nieba wołają stylizacje urlopowiczów, oszczędzę więc sobie już komentarz na ten temat.
Odlot samolotu do Kutaisi jest o czasie, tradycyjnie kolejka pasażerów formuje się kilkanaście minut przed rozpoczęciem boardingu, więc teraz mam doskonalą możliwość oblookania współpasażerów mojego lotu – tak jak podejrzewałem zdecydowana większość to grupy backpackersów z ogromnymi plecakami, w traperach i z przewodnikami. Spora część z nich jedzie do Gruzji po raz kolejny, z tego co słyszę wynika, ze udają się w dłuższą podróż, mają w planach wyprawy po górach i zwiedzanie wielu rożnych miejsc. Jest też nieco młodych zapatrzonych w siebie par oraz małżeństwa o dłuższym stażu pożycia. Włączam tryb Anji Rubik, by nie dopadł mnie smuteczek, bo w końcu to kolejna samotna wyprawa. Co mnie zastanawia to fakt, ze podczas wchodzenia do samolotu obsługa nie kontroluje bagażu podręcznego, a przecież od dłuższego czasu WizzAir ma specyficzną politykę bagażowa i rozróżnia dwa rodzaje bagażu podręcznego – bezpłatny mały i płatny dodatkowo duży. 
W czeluściach nocy nawet nie zauważyłem, ze samolot stoi praktycznie zaraz za szklanym wyjściem, kilka kroków po betonie, schodki i już jestem na pokładzie Airbusa 320. Po poprzednim locie układ siedzeń 3-3 wydaje mi się być taki ogromny. ;) We wnętrzu pali się przytłumione światło, w końcu jest kilka minut po północy i będzie to dość cichy lot. Zajmuję wygodne miejsce przy oknie w przedniej części maszyny, później obok mnie dosiada się starsze małżeństwo podróżujące z dziećmi. Start następuje punktualnie, mogę podziwiać światła Śląska nocą, po chwili wznosimy się na wysokość przelotową i nastaje ciemność, dopiero nad Gruzją niebo nieco się przejaśnia i wstaje słońce – dwie godziny różnicy czasu daje o sobie znać, w Kutaisi lądujemy przed 6 rano. Przed lądowaniem z okna podziwiam pasma górskie w oddali oraz piękne zielone połacie lądu – przypomina mi się zielona Irlandia i mój lot do Dublina jesienią 2011 roku – jak ten czas szybko leci...
Terminal lotniska w Kutaisi wywiera na mnie bardzo pozytywne wrażenie – wprawdzie lotnisko zlokalizowane jest w szczerym polu a pas startowy nie wygląda zbytnio “reprezentacyjnie”, ale terminal i wieża kontroli lotów to istny futuryzm – bardzo lubię takie nowoczesne niestandardowe budownictwo. Kontrola paszportowa przebiega sprawnie – może nie wszyscy wiedzą, ale granicę można przekroczyć także legitymując się dowodem osobistym. Co istotne, jeśli wjeżdżamy na dowodzie, to także ten dowód należy okazać przy wyjedzie, nie można mieszać dwóch rodzajów dokumentów, ponieważ straż graniczna nie będzie w stanie “odnaleźć” nas w systemie. Krótka lustracja paszportu, zdjęcie do kamerki, wbicie pieczarki i życzenia miłego pobytu w Gruzji – bardzo ładnie to wygląda. Zaraz za kontrolą celną stoją polskie hostessy i rozdają ulotki przewoźnika Georgian Bus, który kursuje na trasach z / do Batumi oraz z / do Tbilisi – rozkład znaleźć można na stronie internetowej przewoźnika i jest on dostosowany do godzin odlotów i przylotów na lotnisko KUT. Bilety można nabyć on-line lub na lotnisku (z tym, że na lotnisku jest nieco taniej - w dwie strony to oszczędność 3 lari) – w ich punkcie przyjmowana jest płatność gotówką w lari lub kartą Na lotnisku znajdziemy także kantor, gdzie można wymienić euro czy dolary – cała procedura wygląda bardziej skomplikowanie niż mogłoby się nam wydawać – najpierw pokazujemy dokument tożsamości, następnie pan wstukuje nasze dane do systemu i drukuje potwierdzenie transakcji w dwóch egzemplarzach – na nim widnieją nasze dane oraz kurs wymiany i ilość waluty, jaką wymieniamy. Podpisujemy jeden egzemplarz, który kasjer zachowuje w archiwum i wtedy dostajemy należną nam gotówkę – formalności nigdy za wiele ;)
Firma Georgian Bus używa do przewozu osób większych wersji Mercedesa – teoretycznie wyjazd busika jest zaplanowany na godzinę 7 (ok. godzinę po lądowaniu), ale ponieważ wszystkie miejsca już się zapełniły, to ruszamy w drogę ok. 06:45. Kiedy tylko ruszyliśmy z lotniska, potwierdził się fakt, ze Gruzini jeżdżą jak szaleńcy nie respektując wcale przepisów drogowych – naszemu kierowcy bardzo się spieszy – nic dziwnego, że do Batumi docieramy po 2 godzinach i kwadransie jazdy. Ma miejsce wyprzedzanie przy linii ciągłej, wyprzedzanie na trzeciego, na ostrych zakrętach się nie zwalnia a każdy człowiek na drodze to intruz. Szaleńczą jazdę w tych regionach kierowcy mają chyba we krwi. Główna droga nie jest specjalnie szeroka, leza to niesamowicie kręta, kiedy już zbliżamy się do Batumi widać górskie serpentyny, przepaści wypełnione piękną zieloną roślinnością, brzeg morza i ośnieżone szczyty Kaukazu w oddali – ma to swój urok!
Docieramy do Batumi, na niebie sporo chmur i wieje, ale nie zraża mnie to, bo tak ciekawej architektury w jednym miejscu jeszcze nie widziałem – zatrzymujemy się na parkingu przy pięciogwiazdkowym hotelu Radisson – gmach hotelu jest bardzo oryginalny, ponieważ poszczególne kondygnacje są nierówne i nachylone pod kątem. Tuż obok trwa budowa dużego nowoczesnego kompleksu Trump Tower a po drugiej stronie ulicy można podziwiać najwyższy budynek Batumi jakim jest Uniwersytet Techniczny. Drapacz chmur jest cały w bieli a na jego górze znajduje się miniaturka kolejki gondolowej. Wieczorem na ścianach budynku zapalają się różnokolorowe lampki i wyświetlane są reklamy. Przechodzę kilka metrów dalej i moim oczom ukazuje się wieża "Alfabet" – futurystyczna konstrukcja zainspirowana nietypowym alfabetem gruzińskim, ma kształt DNA a dokoła spirali umieszczone są poszczególne litery alfabetu. Trzeba przyznać, że alfabet jest rzeczywiście nietypowy i szlaczki nic nam nie powiedzą. W tej części świata polecam posługiwanie się językiem rosyjskim, który jak by nie było był niejako językiem “urzędowym” za czasów ZSRR. Młodzi ludzie porozumiewają się już po angielsku, a jeśli to się nie powiedzie, to zawsze zostaje mowa ciała i dogadywanie się na migi – w moim przypadku poskutkowało. Jest wcześnie rano, zanim dotrę do hostelu robię sobie jeszcze spacer wzdłuż promenady nadmorskiej i wdycham świeże powietrze. Morze Czarne ma tutaj piękną lazurową barwę, wprawdzie plaża jest kamienista, ale całe jej otoczenie jest niesamowicie zadbane i wyeksponowane. Przez całą alejkę ciągną się rożnego rodzaju ławki i miejsca do siedzenia, ścieżka rowerowa jest oddzielona palmami od deptaku, na trawniku co pewien czas ustawione są ciekawe rzeźby i instalacje a na samej plaży widnieją kolorowe domki/budki dla ratowników przypominające do złudzenia te z Kalifornii wyjęte żywcem ze “Słonecznego Patrolu”. Jeśli odejdziemy nieco wgłąb parku nadmorskiego, można zobaczyć tam piękne fontanny, krzewy, klomby kwiatów, białą kolumnadę czy domek w stylu azjatyckim. Doprawdy nie widziałem jeszcze tak ładnie zagospodarowanego wybrzeża. Mimo wczesnej pory i weekendu przy alejkach widać robotników, którzy dzielnie pracują, by kurort piękniał – akurat trwają prace przy elewacji wspomnianych kolumn, usypywane są kolejne alejki z zulu. Zza chmur przebija słońce, czuję, że zgłodniałem, więc wracam do miasta, by zameldować się w hotelu, zostawić bagaż i coś zjeść. Zanim jednak dotrę do hotelu mijam Plac Europejski a na nim monumentalny pomnik Medei trzymającej w dłoni złote runo. Wokół głównego placu na gości czekają luksusowe hotele i kasyna.
Do Hostelu Globus docieram bezproblemowo, śródmieście Batumi jest zbudowane na styl amerykański, wszystkie ulice przecinają się tutaj pod kątem prostym i większość z nich jest jednokierunkowa. Hostel z zewnątrz prezentuje się całkiem przyzwoicie i jego recepcja także wygląda przytulnie, ale im głębiej w las... tym bardziej "ekstrawagancko". Po przejściu przez wąską klatkę schodową dociera się do wspólnego dla wszystkich gości aneksu kuchennego, skąd są przejścia do dwóch wieloosobowych pokoi. Następnie muszę przejść przez “wiatrołap” i trafiam na podwórko, które prezentuje się niczym stajni Augiasza – jest częściowo wybetonowane, pod obskurnymi ścianami walają się zardzewiałe sprzęty typu pralka czy lodówka, na środku ustawionych jest kilka plastikowych tandetnych stolików z krzesłami, na sznurkach wisi pranie, dach jest wybrakowany, brakuje mi tylko fruwających kur :-P I wtem niepozorne wejście do przybudówki po przeciwnej stronie kryje w sobie przestronny elegancki salon, z którego wchodząc po schodach na górę docieram nareszcie do mojego apartamentu – jest "jakby" luksusowo, warunki bardzo przyzwoite, ale otoczenie wokół zdecydowanie odpowiada mojemu poczuciu estetyki, można poczuć się jak w złotej klatce. Toaleta jest chyba najładniejszym miejscem w tym hostelu, wszystko świeże i widać, że całkiem niedawno oddane do użytku.
Po krótkim odpoczynku ponownie ruszam na miasto, znajduję małą elegancką piekarnię-cukiernię, gdzie delektuję się słynnym chaczapuri z serem a na deser próbuję baklawy i popijam cappuccino. Zza chmur wychodzi słońce i mogę podziwiać piękno Batumi w pełnej krasie. Na mieście znaleźć można dużo małych sklepików, ale jeżeli szuka się większego supermarketu, to wielkiego wyboru nie ma – polecam market Good Will zlokalizowany przy stacji kolejki linowej Argo. Tylko pamiętajcie, że jeśli macie ze sobą jakąkolwiek torebkę, nie wspominając już o plecaku, to ochroniarz w sklepie przed wejściem każe zostawić swój dobytek w depozycie – szafce zamykanej na kluczyk – całe szczęście nie potrzeba do tego celu mieć żadnych monet. W sklepie zaopatruję się w niektóre nieosiągalne u nas nowinki i zauważam m.in. polskie czekolady Wedla oraz znajomo wyglądające jogurty Jogobelli w polskiej wersji językowej. Na szczęście mają też pyszny jogurt Danone o smaku granata, który swego czasu jadłem w Moskwie. Będę w sierpniu w Sankt Petersburgu, więc tam z pewnością znów będę miał okazję go spróbować. Odwiedzam też Piazza Italia, malutki plac ulokowany w samym sercu Batumi nieopodal kościoła prawosławnego. Stylizowany jest na Wenecję, więc jeśli ktoś był na Placu św. Marka, to będzie mógł je sobie porównać.
Nadchodzi pora obiadowa, zatem czas zjeść coś bardziej "konkretnego" – tutaj z pomocą przyszedł mi internet. Swego czasu natknąłem się bowiem na informacje i zdjęcia dotyczące jednego z najbardziej oryginalnych restauracji McDonald’s na świecie. Wygląda niczym statek kosmiczny, jest połączony ze stacją benzynową, cały otoczony jest szkłem a na jego górnym poziomie umiejscowiony jest żywy ogród. O tym właśnie lokalu donosił także magazyn pokładowy WizzAir. Aby tam trafić trzeba wybrać się na około 30-40 minutowy spacer wzdłuż wybrzeża – idąc w tamtym kierunku po drodze mijam kolejne nowoczesne zabudowania – do użytku oddany jest już hotel Sheraton, prawie gotowy jest już Hilton, miasto rośnie jak na drożdżach. W wielu miejscach górują żurawie, budynki aż po horyzont.


Myślę, że warto się wybrać właśnie nieco dalej za ten McDonald’s, by zobaczyć, jak rozwija się miasto. Mniej więcej w tamtych rejonach zobaczyć można już typową architekturę miasta – widać ogromne połacie wysokich bloków, tutaj tak naprawdę można dostrzec, że Batumi jest jednym z największych ośrodków miejskich w Gruzji. W pobliżu przy plaży stoi latarnia morska o ciekawej dekoracyjnej formie, jeśli się odwrócimy, to naszym oczom ukażą się ośnieżone szczyty Kaukazu – wygląda to bardzo surrealistycznie, z jednej strony morze, z drugiej góry. Droga powrotna przez promenadę nadmorską upływa mi w miłej atmosferze, świeże powietrze dobrze na mnie wpływa.
Wieczorem miasto tonie w poświacie kolorowych świateł, które sączą się z budynków i podkreślają nowoczesne konstrukcje. Pokaz tańczących fontann – widowisko w stylu "światło i dźwięk" – jeszcze bardziej podkreśla wyjątkowość tego miejsca. Tym razem decyduję się na spacer do części portowej, gdzie zacumowane są różnorakie statki. To cześć przemysłowa Batumi, najeżona dźwigami i odpowiednią infrastrukturą. Wracam wąskimi uliczkami do hostelu, po drodze nabywam jeszcze wodę mineralną Borjomi, która w Polsce dostępna jest tylko w delikatesach z górnej polki (pozdrawiam Almę!) i uchodzi za rarytas. Tutaj ta woda dostępna jest niemal na każdym rogu, ale jej specyficzny smak mnie odrzuca i więcej jej już nie spróbuję. Jeszcze słowo na niedziele na wielbicieli nikotyny – w Gruzji bardzo pozytywnie zaskoczą ceny papierosów – np. paczuszka mentolowych Vogue to koszt 3 lari, około 5 zł, a kioski z wyrobami tytoniowymi znajdują się niemal co krok. Zbliża się północ, pora zasnąć po dniu pełnym pozytywnych wrażeń. Podczas moich podroży mam w zwyczaju testować życie nocne, ale moje ostatnie destynacje nie obfitują w miejsca, które chciałbym odwiedzić, więc z dobrej zabawy tym razem nic nie wyjdzie.
Następnego dnia znowu poranny spacer nad morze, a później przed południem wizyta w restauracji, gdzie zamawiam pierożki chinkali z mięsem – prezentują się i smakują bardzo dobrze, mogę gorąco polecić ten gruziński przysmak. Obsługa w restauracji mówi po angielsku, a miedzy sobą panie rozmawiają po rosyjsku, więc podejrzewam, że to Rosjanie. Po posiłku czas na atrakcję turystyczną w postaci przejazdu kolejką linowa Argo na pobliską górę nad miastem. Cena przejazdu w obie strony to jedyne 3 lari, jak informuje ogłoszenie od czerwca cena będzie wynosić 5 lari, co i tak jest bardzo atrakcyjną stawką za przejazd. Wagoniki w formie kapsuł wyglądają zachęcająco, kolejka została oddana do użytku w sierpniu 2013 roku, wjazd na szczyt trwa 10 minut. Najpierw oglądamy przemysłową część miasta, widać port, targowisko i tory kolejowe – może komuś przyda się informacja, że stacja kolejowa (nowoczesny dworzec) zlokalizowana jest poza miastem, natomiast do samego Batumi wjeżdżają tylko pociągi towarowe. Jest to paradoks, ale tak to wygląda. Chwilę później oglądamy już piękne ogrody Batumi, na dole jest zielono, tropikalna roślinność budzi się do życia. Jak to bywa w kolejkach tego rodzaju wagonikiem trzęsie, kiedy mija kolejne slupy, aż strach się bać. W moim wagoniku jadą jeszcze dwie panie oraz Azjata. Spokojnie dobijamy do celu i z góry podziwiam panoramę Batumi, jak na dłoni widać Morze Czarne oraz imponujące budynki przy promenadzie. Gorąco polecam!
Wracam do Batumi i przechodząc przez miejski bazar czuję się niczym w Indiach – handluje się tutaj wszystkim, warunki bytowe są niczym w krajach trzeciego świata, brr, jakoś nie pasuje mi to do tego lukrowanego wizerunku Batumi, które jest prezentowane w przekazach reklamowych. Na takim targu rzeczywistość wygląda już zupełnie inaczej, zachłannie chłonę te obrazki do mojej pamięci, pewnie jeszcze nie raz spotkam się z tego typu miejscami, np. będąc w Marrakeszu w styczniu 2015 czy kiedyś w przyszłości w Indiach. Pożyjemy, zobaczymy, tymczasem po raz ostatnio przemierzam starówkę Batumi i delektuje się jej cukierkowym otoczeniem. Czas na mnie, docieram pod hotel Radisson, widzę, że Georgian Bus już stoi na parkingu, a na zielonej trawce “pasą się” dzieci w otoczeniu nieco podenerwowanych rodziców – rzut oka i już widzę, że to dwie polskie rodziny – młode pary z dziećmi, jedna para ma dwójkę małych dzieci – chłopczyk już sam chodzi, a dziewczynka to jeszcze niemowlę i matka trzyma je w nosidełku, druga para może pochwalić się tylko jednym niewiele starszym chłopcem. Także czekają na odjazd busika i przeczucia mnie nie mylą – będę miał “niewesoło”. Jako że do odjazdu jest jeszcze ponad 30 minut, to panie z dziewczynką postanawiają jeszcze wybrać się na miasto wydąć ostatnie drobne, a panowie zajmują już miejsca w busie – starszy chłopczyk gra z ojcem na konsoli, a młodszy popiskuje i popłakuje, bo także chce pograć, chociaż nie jest jeszcze w stanie obsługiwać tego urządzenia. Czas szybko płynie, a lekkomyślne panie jeszcze nie wróciły, co powoduje wyraźne zdenerwowanie u długowłosego pana o pseudonimie “Mały” – tak przynajmniej zwracała się do niego zona. Nie odbierają od niego telefonów, a kierowca już zapuszcza silnik, wreszcie jednak kobiety wracają i sprzeczka na temat nieodpowiedzialności jest nieunikniona. Przy okazji wychodzi na jaw, że wszyscy z ekipy są zarażeni jakąś infekcją oczu, której nabawili się od małej dziewczynki – zaczęło się niewinnie od pocierania oka, a później z oka zaczęła wydobywać się maź/ropa – kierowca jeszcze nie ruszył, wiec następuje zabieg przemywania oczka u dziecka, obie rodziny maja w planach wybrać się zaraz po przylocie do Warszawy na ostry dyżur do jednej z prywatnych przychodni. Dobrze, że nie zaraziłem się od nich ;) Jedna z kobiet jest bardzo pretensjonalna, nic jej nie pasuje, wydaje mężowi rozkazy, każe wyciągnąć walizki z bagażnika, bo ma tam jakieś potrzebne jej akcesoria i wodę. Wtem rozlega się krzyk ojca i słychać przekleństwo – Antoś zsikał się tatusiowi na kolana, sasasa, no to będzie jazda! Kierowca już ruszył z miejsca, Mercedesa prowadzi ten sam pan, który wiózł mnie w sobotę rano, także poziom brawury sięga zenitu ku oburzeniu młodych rodziców, którzy postanawiają teraz przewinąć Jasia. Młody tata udaje się na tylne siedzenie i ściąga spodnie, by plamy mogły wyschnąć – ubaw po pachy! Dzieci zaczynają płakać i krzyczeć, Antos się wyrywa i lata z gołą pupą po busie, a kobieta niemalże wpada na drzwi, kiedy próbuje złapać niesforne dziecko, a przy manewrach krewkiego Gruzina za kierownicą niełatwo o upadek. W końcu chłopcu udaje się założyć pieluchę, starszy chłopiec zasypia, ale teraz odzywa się dziewczynka (wybaczcie, ale więcej imion już nie pamiętam), przecież dzieciątko trzeba nakarmić. Długowłosy tata z dna reklamówki wygrzebuje dania Hipp dla milusińskich i zaczyna się karmienie. Brakowało tylko karmienia piersią, moja głowa poważnie ucierpiała od hałasu w ciągu tych dwóch godzin, z wielką ulgą wysiadam na lotnisku w Kutaisi i potem bardzo się ciesze, że niesforna rodzinka siedzi z dala ode mnie w samolocie.
Na lotnisku jest już sporo pasażerów, poza Polakami odlatującymi do Warszawy sporo pasażerów odlatuje także rejsem Georgian Airways do Moskwy. Wnętrze lotniska jest śnieżnobiałe, nad stanowiskami check-in zamieszczony jest ekran, który pokazuje nie tylko informacje na temat godzin boardingu czy odlotu, ale także videoclipy z wizerunkiem oferowanych destynacji. Istotna wskazówka dla osób podróżujących linią WizzAir z lotniska KUT – odprawa on-line teoretycznie jest dostępna na stronie linii lotniczej, ale służby lotniskowe nie honorują wydrukowanych samodzielnie kart pokładowych i każdy pasażer (nawet podróżujący tylko z bagażem podręcznym) musi podejść do stanowiska odprawy celem pobrania karty oraz naklejki z akceptacja małego bądź dużego bagażu podręcznego. Dla mnie w sam raz, bo każda karta pokładową do kolekcji mnie cieszy ;)
Po przejściu kontroli bezpieczeństwa oraz sprawdzeniu paszportów (kolejna pieczątka!) hitem wśród podróżnych okazał się być sklep duty free – ceny do niskich nie należą, ale pasażerowie o dziwo kupują alkohol, perfumy i słodycze w ilościach wręcz hurtowych – i ja się pytam “Gdzie ten kryzys?”. Sam boarding nieco spóźniony, samolot jest prawie pełen, tym razem także kolejne grupy backpackersow z instrumentami muzycznymi i innymi tobołami w pakiecie. Obok mnie miejsca zajmuje małżeństwo w średnim wieku, przesypiają prawie cały lot, także mam upragnioną ciszę, dzieci popłakują tylko przy starcie, potem najwidoczniej zmorzył je sen. Za oknem już ciemna noc, cały lot mija standardowo, punktualnie docieramy do Warszawy. Do zobaczenia na pokładzie samolotów linii WizzAir już niebawem :)

Jak w szwajcarskim zegarku - Genewa & Belgrad / 01.05.2014 - 03.05.2014


Wreszcie nadeszła długo wyczekiwana majówka i można wyruszyć w dalszą drogę po ostatnich „nielotnych” miesiącach. Z pomocą przyszedł mi po raz kolejny (i nie ostatni) włoski Marsjanin pozwalając zakupić na początku roku loty na trasie Praga – Genewa i Genewa – Belgrad (oba połączenia realizowane przez szwajcarską linię Swiss) po niesamowicie niskich cenach nieprzekraczających 5 euro za odcinek. Warto się spieszyć za zakupem biletów po tak nieprawdopodobnie niskich cenach, bo po kilku dniach sprawdziła się znana strategia „kill the deal” i ceny niebotycznie poszybowały w górę.
O Szwajcarii jako celu podróży myślałem już od dawien dawna – w końcu to w dużej części kraj niemieckojęzyczny, a jako lingwista z wykształcenia nie mógłbym sobie odmówić odwiedzenia miejsca, w którym mówi się po niemiecku. Przez ostatnie lata ciągle było mi tam jednak nie po drodze – jak widać na wszystko musi nadejść odpowiedni czas i oto zaczyna się majówkowy rejs po Europie.
Jak to zazwyczaj u mnie bywa wycieczka jest niemalże ekspresowa, a tempo intensywne – oczywiście nie muszę nadmieniać, że chętnych do towarzyszenia mi w podróży tradycyjnie nie było, prawda? Trasa podróży jest następująca:

- Warszawa – Praga – autokar Polski Bus (30.04.2014)
- Praga – Genewa – lot Swiss LX 1347 (01.05.2014)
- Genewa – Belgrad – lot Swiss LX 1404 (02.05.2014)
- Belgrad – Budapeszt Keleti – pociąg EC Avala (03.05.2014)
- Budapeszt Keleti – Warszawa Gdańska – pociąg EC Chopin (03.05.2014)

Przygodę rozpoczynam w środę 30 kwietnia na pętli Młociny, gdzie razem z dzikim tłumem oczekuję na przyjazd Polskiego Busa odjeżdżającego do Pragi. Ludzi jest bardzo dużo, bo oprócz odjeżdżających równocześnie dwóch pełnych autokarów do Pragi pasażerowie oczekuję na odjazdy autobusów do innych miejscowości. Ku mojemu zaskoczeniu na przystanku spotykam moją koleżankę z czasów licealnych, kiedy to razem chodziliśmy na zajęcia z niemieckiego przygotowujące do egzaminów certyfikacyjnych Goethe Institut. Razem wspieraliśmy się w czasie matury, koleżanka wybrała Instytut Lingwistyki Stosowanej a ja Katedrę Języków Specjalistycznych.  Później nasze drogi się rozeszły i kontakt nam się zupełnie urwał, ale miło było spotkać starą znajomą twarz – jakimś cudem udało się nam nawet zająć miejsca obok siebie w autobusie, więc podróż do czeskiej stolicy minęła na wspomnieniach starych czasów. Tutaj muszę pochwalić kierowców, że dotarliśmy do Pragi punktualnie mimo mocno niepunktualnego wyjazdu z Warszawy i korka na trasie do Łodzi. Jest jeszcze ciemno, kiedy wysiadam na dworcu autobusowym Praha  Florenc – na szczęście mimo wczesnej pory (jest przed godziną 5 rano) temperatura na zewnątrz jest całkiem przyjemna i nie odczuwam skutków niewyspania. Ostatnio byłem w Pradze imprezowo Polskim Busem z Wrocławia we wrześniu, zatem okolica jest mi znana – szybko docieram do całodobowego punktu McDonald’s położonego nieopodal i delektuję się poranną latte niczym Kasia Tusk. Tym razem mam ze sobą jedynie małą walizkę na bagaż podręczny, gdyż taryfa Swiss eco light na loty z i do Genewy zezwala tylko na jedną sztukę bagażu podręcznego do 8 kg. Na dworze świta, postanawiam przespacerować się po okolicy, wszyscy jeszcze śpią, kiedy przechadzam się po pobliskich uliczkach – w końcu mamy 1 maja, które w Czechach także jest dniem wolnym od pracy. Mam jeszcze sporo czasu, wylot mojego samoloty jest o 10:45, więc stwierdzam, że korzystając z pięknego słońc przejdę się do zabytkowego centrum na Vaclavske Namesti i tak też robię – tutaj widzę, że miasto powoli budzi się do życia. Otwierają się pierwsze stoiska, stragany i kawiarnie, z klubów w stanie upojenia alkoholowego wychodzą ostatni imprezowicza, ekipy sprzątające zaczynają swoją pracę i dbają o czystość ścisłego centrum Pragi. Szybko docieram pod pomnik św. Wacława, teraz czas na kolejną pamiątkową fotkę i śniadanie – oczywiście w ulubionym McDonald’s – niestety czeska oferta nie jest zbytnio zróżnicowana jeśli chodzi o menu śniadaniowe. Korzystam z darmowego wi-fi, wysyłam wiadomości z aplikacja WhatsApp i wsiadam w metro – ilekroć słyszę zapowiedź dotyczącą bezpieczeństwa na twarzy pojawia mi się banan. Dla Polaków takie brzmienie języka czeskiego jest niezwykle egzotyczne i po prostu śmieszne, z trudem powstrzymuję się, żeby nie roześmiać się głośno przy każdej zapowiedzi. Zasadniczo nie mam poczucia humoru, ale tutaj muszę zrobić wyjątek. Jazda metrem nie zajmuje wiele czasu, wysiadam na stacji Dejvicka i stamtąd łapię autobus bezpośrednio na lotnisko. Mam jeszcze sporo czasu, akurat czynna jest Billa, wśród smakołyków wyszukuję czekoladę Studentka z cząstkami kokosa – akurat jest w promocji. Wydaję ostatnie korony czeskie w supermarkecie i przechodzę do hali odpraw w terminalu, akurat rozpoczęła się już odprawa na mój lot. Jestem zdziwiony dość dużą kolejką, ale okazuje się, że to w większości pasażerowie podróżujący do Zurychu – dużo osób leci dalej w świat przez Szwajcarię, stąd też w kolejce można wypatrzeć całkiem spore sztuki bagażu. Pani podczas checz-inu jest na tyle miła, że sama oferuje mi nadanie bagażu do luku, bym nie musiał męczyć się z walizką, ponieważ samolot ma mieć prawie komplet pasażerów. Jeszcze tylko szybkie przejście przez kontrolę bezpieczeństwa – okazuje się, że zapiszczałem na bramce, więc muszę zostać „obmacany” przez pracownika ochrony ;) Zajmuję miejsce nieopodal gate’u, nadrabiam zaległości w lekturze polskiej prasy kolorowej („Viva”) i obserwuję samoloty zmieniające się na płycie lotniska. Przed moim wyjściem ustawia się już dość pokaźna kolejka, pani z odprawy miała rację, będzie niemal komplet – Airbus A320 przylatuje z Genewy nieco spóźniony, jeszcze deboarding pasażerów GVA-PRG, chwila na sprzątanie kabiny i już możemy zająć miejsce na pokładzie – gości witają stewardzi o zniewalającej urodzie, tym razem w załodze pokładowej są sami panowie – tego jeszcze nie grali. Lot mija całkiem szybko, podczas odprawy on-line zarezerwowałem sobie miejsce przy oknie po prawej stronie w przedniej części maszyny. Obok mnie siedzą francuskojęzyczne matka z córką, córka czyta „Nieznośną lekkość bytu” Milana Kundery a matka zaśmiewa się do łez z akrobacji Jasia Fasoli na basenie, które można oglądać na małych monitorach u sufitu.
Lot bardzo gładki, kolka minut po osiągnięciu wysokości przelotowej rozpoczyna się serwis pokładowy, otrzymuję małego wrapa i soczek, na deser oczywiście czekoladka, w końcu to lot do Szwajcarii. Lecimy
cały czas nad chmurami, więc niestety nie mam zbyt ciekawych widoków i oddaję się lekturze magazynu pokładowego. Czas mija szybko i lądujemy punktualnie. Niestety, w Genewie pogoda nie sprzyja, pada deszcz. Moja walizka dość szybko pokazuje się na taśmociągu, chwilę później odbieram darmowy bilet na komunikację miejską przysługujący wszystkim przylatującym tutaj pasażerom – wystarczy nacisnąć odpowiedni klawisz na automacie i wziąć ze sobą wydruk. Bilet jest ważny 80 minut od godziny jego pobrania. Co bardzo pozytywnie zaskakuje, wszyscy turyści goszczący tutaj w ho(s)telach na czas pobytu dostają darmowy bilet uprawniający do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską. Myślę, że warto o tym wspomnieć – do tej pory z takim rozwiązaniem się nie spotkałem, a nie da się ukryć, że wydatki na transport zawsze stanowią uszczuplają jakąś część budżetu przeznaczonego na wycieczkę.


Jest kilka minut po godzinie 12, a ponieważ w City Hostelu, w którym zarezerwowałem sobie nocleg, można meldować się po godzinie 14, decyduje się nieco pozwiedzać lotnisko. W automacie odprawiam się na jutrzejszy lot do Belgradu, później wychodzę z głównego terminala i przechadzam się hallem, wzdłuż którego zlokalizowane są rożnego rodzaju punkty usługowe i gastronomiczne. Na końcu znajduje się całkiem pokaźny supermarket, w którym to feeria barw i szeroka gama dostępnych produktów cieszy moje oczy. Nie cieszy natomiast portfela, bowiem ceny w szwajcarskich frankach mogą być zabójcze. To w końcu ta waluta, przeze którą wiele osób boryka się obecnie ze znacznymi trudnościami finansowymi. Wychodzę z koszykiem pełnym przysmaków (np. Fanta z aromatem bzu), w końcu nie po to jadę na urlop, by sobie żałować, a jako że City Hostel nie oferuje śniadania w swojej ofercie, to muszę mieć coś na ząb. Stacja kolejowa na genewskim lotnisku zlokalizowana jest w podziemiach, wszystko jest bardzo dobrze oznakowane, trzeba się naprawdę postarać, by się zgubić. Praktycznie każdy pociąg odjeżdża do dworca głównego Cornavin. Upewniam się jeszcze u stojącego przed drzwiami składu konduktora, czy akceptują te darmowe bilety z automatu i zajmuję wygodne miejsce w wagonie. Pasażerów praktycznie nie ma, po kilku minutach docieram na dworzec kolejowy w centrum Genewy. Na peronach jest duży ruch, wielu podróżnych z walizkami, jak miło popatrzeć na kolorowy tłum, zobaczyć nowe miejsca i posłuchać języka francuskiego na żywo po raz kolejny. Szybko odnajduję właściwą drogę i opuszczam halę – jest też oczywiście mój ulubiony McDonald’s, ale bardziej cieszy mnie spora ilość kawiarni i bistro, gdzie będę mógł się posilić następnego poranka. Jeden lokal o nazwie “petit-a-manger” przyciąga mnie swoim różowym kolorem – mam słabość do takiego wystroju i nic na to nie poradzę…
Na ulicach całkiem sporo przechodniów, pracownicy pobliskich banków i organów administracji wyszli na lunch, w końcu jest pora obiadowa. Pierwsze wrażenie jest takie, że Genewa to aż do przesady zadbane miasto, wszystko jest tutaj takie majestatyczne, ułożone, dobrzy wykonane i “na bogato”. Oczywiście sporo eleganckich ludzi, czuć zapach mocnych perfum i cygar, dokoła bardzo dużo banków oraz drogich luksusowych butików.  Zaczyna padać deszcz, ale śmiało brnę do przodu i po kilku minutach docieram na miejsce. Jak milo móc mówić po francusku, to taki ładny język. 
Po krótkim odpoczynku ruszam w miasto, bo w końcu nie mam zbyt wiele czas na jego eksplorację. Pierwsze kroki kieruję do Jeziora Genewskiego, które niejako dzieli miasto na dwie części. Po jego drugiej stronie przy brzegu zlokalizowana jest fontanna Jet D’eau. Olbrzymi wodotrysk rozpyla wodę na dużą wysokość i stanowi swoistą wizytówkę miasta. Wzdłuż jeziora wije się deptak, wciąż pada deszcz, udaje mi się nieco schować pod kasztanami i przeczekać większe uderzenia kropli wody. Przechodzę przez most i drogowskaz prowadzi mnie do Ogrodu Angielskiego, gdzie umiejscowiony jest słynny zegar kwiatowy – ta niepowtarzalna kompozycja cieszy się bardzo niesłabnącą popularnością wśród turystów i trzeba odstać swoje, by możną było zrobić sobie zdjęcie na tle wskazówek „ukwieconego” zegara. W parku nieopodal ustawione są piękne altany oraz zadaszone ławeczki i rożnego rodzaju miejsca do rekreacji, także przy sprzyjającej aurze z pewnością można z nich skorzystać. Po spacerze wśród zieleni kieruję się w bardziej “miejską” stronę Genewy – wąskie uliczki mimo zagęszczenia mają swoje urok, część z nich to strefa przeznaczona wyłącznie dla ruchu pieszego. Na deptaku spotykam wielu przechodniów, moja uwagę przykuwa fakt, ze prawie na każdym rogu można natknąć się na handlarzy konwalii. We Francji, Szwajcarii i Belgii 1 maja należy bowiem ofiarować należy bukiecik konwalii, który jest symbolem nie tylko wiosny lecz przede wszystkim szczęścia. Ciekawe, czy te kwiaty są tutaj pod ochrona :)
Powoli docieram do części tylko dla „wybrańców” – to właśnie w centrum Genewy można kupić najdroższe zegarki świata, znajdziemy tez butik Louis Vuitton i innych prestiżowych marek ze świata mody i biżuterii. Miło jest tak bezcelowo przechadzać się po mieście i obserwować architekturę tak inna od tej, którą na co dzień można zobaczyć w Warszawie. Czas na kawę na wynos i juz mogę kontynuować „zwiedzanie” Genewy – myślę, ze fani zegarków znajdą tutaj coś dla siebie, bo w mieście znajduje się tez słynne na cały świat muzeum Philippe Patek. Przy stacji kolejowej udaje mi się znaleźć czynny urząd pocztowy, gmach jest monumentalny, a w środku znajduję podobny system kolejkowy na numerki jak na polskich pocztach – nie mam więc problemu, by zorientować się, do którego okienka podejść, by kupić znaczki i wysłać widokówki do Polski. Tuż obok znajduje się Starbucks Coffee – niestety, w Szwajcarii w ofercie nie maja żadnej kawy, która w tym samym czasie nie byłaby dostępna w Polsce. Naprzeciwko kawiarni swój lokal ma ”Kebab Instanbul”, na który zwracam uwagę ze względu na identyczny logotyp jak ten w SBX – ten sam krój czcionki i ten sam zielony kolor – sprytnie to sobie wymyślili ;) Zbliża się wieczór, czas wracać na nocleg, pora odespać cala noc w autokarze. Dobranoc Genewo...
Wyspany i pełen sił wstaję w ten piątkowy poranek – za oknem niebo wciąż mocno zachmurzone, widać, ze w nocy padało. Po porannej toalecie wymeldowuję się z hostelu, zostawiam klucz w specjalnej skrytce na recepcji (o tej porze jest jeszcze nieczynna) i udaję się na dworzec – akurat kiedy docieram do skrzyżowania na przystanku zatrzymuje się tramwaj, więc by zbytnio nie zmoknąć wsiadam do niego i po chwili jestem pod dworcem Cornavin. Nie muszę chyba pisać, ze pierwsze kroki to tradycyjne „francuskie” śniadanie – w końcu jesteśmy prawie pod granica z Francja – w różowej „pret-a-manger” dostaję menu za 5 CHF – jest espresso, croissant i świeżo wyciskany sok z pomarańczy z miąższem – pięknie pachnie i rewelacyjnie smakuje. Jest poranek, ludzie spieszą do pracy, przeciskam się przez przechodniów z moja walizką i chwilę oczekuję na wjazd pociągu na lotnisko. Niebawem znów jestem w porcie lotniczym i udaje się do odprawy celem nabycia karty pokładowej. Oczywiście wcześniej odprawiłem się online, a karty pokładowe wydrukowałem dzień wcześniej w automacie, ale jakość tych czarnobiałych kart pozostawia wiele do życzenia. W hali odlotów jest prawie pusto, widać, że to nie są godziny szczytu. Pani wydaje mi karty, oczywiście uprzednio musiałem wymyślić „bajkę” dla obsługi lotniska, bo panowie pilnujący kolejki chcieli odesłać mnie do odprawy w automacie, ale im się to nie udano, „il ne marche pas bien”. Mam jeszcze sporo czasu do dolotu mojego samolotu do Belgradu, wiec przeglądam kolejne strony prasy i łączę się z internetem przez darmowe wi-fi. Mój gate jest na końcu, czeka mnie dość długa jazda schodami ruchomymi w dół, a potem jeszcze spacerek po taśmociągu. …
                                                            

W tej części terminalu odprawiane są loty poza strefę Schengen, jest odlot easyJet do Londynu a potem z bramki obok mój lot Swiss do Belgradu. Dlaczego właśnie Belgrad? Po pierwsze - nigdy wcześniej nie miałem okazji być na Bałkanach, po drugie – często kierunki moich wypadów dyktuje promocja – skoro cena była bardzo atrakcyjna, to czemu nie skorzystać?

Boarding zaczyna się nieco po czasie, z tego, co zaobserwowałem, to jest wielu pasażerów tranzytowych wracających do Serbii z USA. Ponownie zajmuję miejsce przy oknie po prawej stronie, ale musiałem sporo odczekać zanim wszedłem na pokład, ponieważ najpierw zapraszani są pasażerowie mający miejsca w tylnej części samolotu, a ja preferuję przód kabiny. Przy silniejszych turbulencjach tak bardzo nie widać/czuć, ze trzęsie. Na szczęście podczas całego lotu turbulencji nie było. Bardzo podoba mi się to, ze w małych Airbusach 320 Swiss na zamontowanych monitorach można śledzić trasę lotu i jego parametry. Serwis bardzo podobny do tego na locie z Pragi, mały sandwich, ciepły/zimny napój i na deser czekoladka. Kiedy zbliżamy się do lądowania w Belgradzie dokoła pasa startowego widać tylko trawy i pola – czuje się, jakbym lądował w polu kapusty (niczym kiedyś na Kabatach). Deboarding przez rękaw przebiega nadzwyczaj sprawnie, szybka kontrola paszportowa , przy okazji stempelek do kolekcji i juz jestem na terenie Serbii. Na dzień dobry w toalecie spotykam jakiegoś zarośniętego dziada z reklamówką z … Biedry – niezbędny atrybut Polaka-cebulaka na obczyźnie.

Sam port lotniczy niczego sobie, prężnie działają kafejki, jest gdzie poczekać na odlot. Widzę, że do odlotu szykuje się maszyna Etihad do Abu Dhabi. Linia ta odkąd jest w sojuszu z Air Serbia regularnie pojawia się na belgradzkim lotnisku. Bankomatów w terminalu jest kilka, ja korzystam z jednego umieszczonego tuż obok taśm, na których pojawiają się bagaże, kurs po sprawdzeniu wyciągu z karty jest bardzo przyzwoity. Uważajcie na zapytania bankomatu, które dla zagranicznych kart proponują ustalony kurs wymiany – zazwyczaj jest on mocno zawyżony i najzwyczajniej w świecie się nie opłaca. Na lotnisku działa też informacja turystyczna, gdzie dostaję darmowy plan miasta i ruszam na przystanek autobusowy. Mam szczęście, bo autobus przybywa punktualnie po ok. 10 minutach i rusza w drogę. Bilet można nabyć jedynie u kierowcy pojazdu. Po opuszczeniu lotniska (Nicola Tesla Airport) autobus przemierza polne drogi i przedmieścia – jest bardzo “swojsko”, po poboczu biegają zwierzęta gospodarcze, przed sklepikami monopolowymi tutejsi panowie raczą się trunkami, świat żywcem wyjęty z serialu “Ranczo” – podroż do centrum trwa ok. 50 minut i mocno się dłuży, dopiero po upływie pół godziny jazdy widać, że docieramy do miejskiej aglomeracji, na horyzoncie pojawiają się wysokie betonowe bloki i nowoczesne konstrukcje.
Przejeżdżamy przez imponujący most na Dunaju i kilka metrów dalej autobus zatrzymuje się na pętli Zleny Venac – to jeden z ważniejszych placów w mieście i ruchliwe centrum przesiadkowe. Tuz obok zlokalizowany jest McDonald’s – o tak, po skromnym śniadanku tego mi trzeba. Pogoda jest śliczna, słońce praży, na niebie tylko pojedyncze chmurki, z miłą chęcią zasiadam na zadaszonym tarasie restauracji i z góry obserwuję miasto. Czuję pulsującą energię, lubię, kiedy wokół jest głośno i dużo się dzieje. Biorę w dłoń mapę i ruszam do hostelu. Widać, że miasto w pewnych miejscach jest mocno zaniedbane, czy tez zniszczone po toczących się tutaj przecież jeszcze nie tak dawno działaniach wojennych. Ogromne wrażenie robi na mnie budynek w centrum miasta, który praktycznie cały zniszczony stoi nienaruszony przy jednej z głównych arterii i jest milczącym świadkiem historii. Zanim jednak dotrę do hotelu wybieram się do dworca kolejowego, by zakupić bilet na przejazd pociągiem EC Avala do Budapesztu. W promocji nie znalazłem akurat atrakcyjnych cenowo połączeń z Belgradu do Polski, wiec zdecydowałem się wrócić pociągami – najpierw dzienne połączenie z Belgradu do Budapesztu a później nocny pociąg Chopin do Warszawy. Bilet kupowany odpowiednio wcześniej w przedsprzedaży można nabyć za 29 euro, natomiast na trasie BEG-BUD obowiązuje stała oferta specjalna – bilet w jedną stronę to koszt równowartości 15 euro. Dworzec jest monumentalny, z zewnątrz pięknie się prezentuje, jego fasada przypomina dwór czy ambasadę. Niestety, w środku niemalże hula wiatr, większość okienek jest zabita na 4 spusty, ale kasa międzynarodowa jest otwarta a kasjerka bezproblemowo porozumiewa się po angielsku i wydaje mi upragniony bilet. Obawiałem się, że zakup biletu na dzień przed odjazdem pociągu nie będzie możliwy ze względu na brak miejscówek, ale jak się okazało w pociągu nie istnieje rezerwacja miejsc. W dobrym humorze opuszczam opustoszały dworzec i kieruję się do Dream Hostelu, który okazuje się być przerobionym mieszkaniem w bloku – nic specjalnego, a ponadto w moim pokoju czuję zapach papierosów – pewnie ktoś z poprzednich gości sobie popalał Na booking.com widnieje informacja, ze honorowane są tutaj płatności kartą, ale recepcjonistka nie jest w stanie obsłużyć terminala i musi dzwonić po pomoc do właściciela tego przybytku – o losie! Na szczęście udaje mi się zapłacić i po “ogarnięciu się” ruszam w miasto. 
Pierwsze kroki kieruję ku belgradzkiej starówce i twierdzy Kalemegdan. Nie ulega wątpliwości, że deptak reprezentacyjny im. Kniazia Milosza mają piękny – wszystkie budynki są nowe lub doskonale odrestaurowane, tłum wyleguje się w eleganckich lokalach i robi zakupy w sklepach zachodnich marek – wcale nie widać, że jestem w kraju z byłego bloku socjalistycznego. Po przejściu przez bulwar docieram do parku i na wspomniane wzgórze Kalemegdan, gdzie niemalże z lotu ptaka można podziwiać panoramę Belgradu. Dopiero teraz widać, jak to miasto jest rozciągnięte. W dole mieszają się dwie potężne rzeki: Dunaj i Sawa, na dłuższą chwilę przystaję, by napawać się tym pięknym widokiem, bo raczej szybko tutaj nie powrócę. Jest piątkowe popołudnie, więc w okolicy można natknąć się na duże ilości spacerowiczów. W drodze powrotnej do hostelu zatrzymuję się jeszcze na moment na zakupach, w końcu trzeba spróbować lokalnych smakołyków, tutaj spotykam herbatę Nestea o smaku owoców leśnych. Bardzo lubię takie wizyty w zagranicznych supermarketach, kiedy mogę znaleźć produkty, które nie są dostępne w Polsce. Jeszcze tylko kolacja w McDonald’s i pora kłaść się spać, by wstać z samego rana, bo pociąg do Budapesztu odjeżdża o 06:45.

Rano po dotarciu na dworzec (mam tylko 10 minut pieszo) pociąg jest juz podstawiony – stacją końcową pociągu EC Avala jest czeska Praga, także jak widać relacja jest długa, natomiast zdecydowana większość pasażerów wysiada w Budapeszcie. Skład zestawiony jest z wagonów bezprzedziałowych, podróżnych jest mało, można swobodnie się rozsiąść i odpocząć. Pociap jedzie własnym tempem dość powoli, po drodze zatrzymuje się na kilku stacjach i dociera do granicy, gdzie następuje kontrola paszportowa a następnie celna. Widać, ze pogranicznicy ewidentnie czegoś szukają, rozkręcają sufit w pociągu, przeszukują bagaże podróżnych, mnie także pytają o alkohol (slivovica). W sumie formalności na granicy serbsko-węgierskiej trwają ponad 1,5 h, ale pociąg punktualnie wjeżdża do Budapesztu. Pora ponownie zawitać do kraju bratanków.

Tak się dobrze składa, ze akurat w marcu otworzono czwartą “zieloną” linię metra, która przebiega przy dworcu Keleti i mam okazję się nie przejechać. W chwili kiedy w automacie kupuję bilet słyszę niewybredne komentarze po polsku – odwracam się i widzę grupę dresów-byków z Polski. No tak, wiadomo…
W nowym  metrze jest bardzo nowocześnie, a linię obsługują wagony wyprodukowane częściowo przez Alstom w Chorzowie. Przybyłem do Budapesztu ok. godz. 15, a pociąg do Warszawy odjeżdża dopiero o 20, zatem miałem okazję trochę pobuszować po mieście – obowiązkowa wizyta w supermarkecie Spar oraz spacer nad brzeg Dunaju i podziwianie odświeżonego Parlamentu zaliczone. Niestety nie było okazji do degustacji langosza, ale wizyta w McDonald’s obfitowała w smaczny kąsek w postaci ciastka o nadzieniu jagodowym. Pociąg EC Metropol (w Polsce o nazwie Chopin) jest podstawiany ok. pół godziny przed odjazdem. Przede mną długa, ale komfortowa podroż, ponieważ w przedziale miejsce na przeciwko nie są zajęte, więc mogę rozciągnąć się podczas 12-godzinnej eskapady. Dobranoc…