Carski Petersburg / 23.08.2014 - 25.08.2014

Nadszedł następny weekend i zarazem kolejny wyjazd. Za cel podróży obrałem sobie Sankt Petersburg. Dawna stolica Rosji była od dawna na mojej liście miast wartych zobaczenia, a że korzystając z Szalonej Środy w PLL LOT cena przelotu była atrakcyjna, to nie warto było dłużej zwlekać z zakupem biletu i tak oto nadszedł dzień wylotu.
Wyjazd poprzedziły oczywiście odpowiednie przygotowania, ponieważ aby wjechać na teren Federacji Rosyjskiej niezbędne jest posiadanie w paszporcie ważnej wizy. Około miesiąc wcześniej zamówiłem w agencji Eyand Travel voucher turystyczny (koszt 79 zł) oraz ubezpieczenie na czas trzydniowego pobytu (towarzystwo Signal Iduna). Wniosek o wydanie wizy można znaleźć na stronie ambasady rosyjskiej, tam także należy się umówić online na termin dostarczenia dokumentów do wydziału konsularnego (odpowiednio wydrukowany wniosek, voucher, ubezpieczenie oraz zdjęcie paszportowe). Opłata wizowa to 154 zł, uiszcza się ją w mieszczącej się naprzeciwko ambasady placówce Europa 2000, pobierana jest prowizja w wysokości 15 zł. Jak można podliczyć całkowity koszt wyniesie prawie 300 zł, ale wziąłem te koszty pod uwagę w moim skromnym budżecie. 5 sierpnia paszport z wbitą wizą był już gotowy do odbioru, kolejek w ambasadzie nie było.
W sobotni poranek docieram na Lotnisko Chopina, odlot do St. Petersburga zaplanowany jest na godzinę 10:55. Kolejka do odprawy biletowo-bagażowej jest niewielka, ale przed stanowiskami stoją pracownice lotniska, które nakazują wcześniejsze wydrukowanie sobie karty pokładowej w automatach. Mnie takie rozwiązanie nie odpowiada i udaję się do stanowisk nieco dalej, gdzie na końcu znajduje się dedykowane stanowisko family check-in, obok jest stanowisko special assistance i dopiero ostatnie stanowisko to tradycyjna odprawa.  Na moje nieszczęście na tym ostatnim stanowisku nikogo nie ma, czekam zatem cierpliwie na swoją kolej przy stanowisku rodzinnym, ale w końcu następuje zamiana pracowników i agentka handlingowa zaprasza mnie do lady. Jestem już odprawiony w systemie, pani jeszcze sprawdza dane na paszporcie, wydaje kartę pokładową i okleja odpowiednio bagaż. Kontrola bezpieczeństwa przebiega nadzwyczaj sprawnie, dwie osoby przede mną w kolejce stoi młody Hiszpan trzymający w dłoni kartę pokładową na rejs PLL LOT z napisem stand by. Wspominam, że jeszcze niedawno ja latałem na takich biletach…
Samo lotnisko znam już niemal na pamięć, sklepy Aelia czy inne kawiarnie nie są dla mnie zbytnio interesujące, więc udaję się do kontroli paszportowej i zwiedzam te rejony lotniska, w których jestem rzadko. Ostatni raz z warszawskiego Okęcia poza strefę Schengen odlatywałem w styczniu lecąc do Malezji przez Katar, także teraz z zainteresowaniem zerkałem na strefę, do której zazwyczaj nie mam wstępu. Teraz będę miał okazję być tam nieco częściej, bo niebawem przede mną lot do Bejrutu oraz do Las Vegas przez Londyn (LHR). Przy mojej bramce numer 21 oczekuję na lot, zatapiam się w lekturze niedawno nabytej książki Teresy Grzywacz Etat w chmurach, która opowiada od kulis o życiu polskiej stewardesy w Dubaju. Czas szybko mija i wokół mnie pojawiają się współpasażerowie, dominują Rosjanie, jest też tradycyjnie Azjatka z towarzyszącym jej Hindusem oraz kilkoro Polaków z przewodnikami w dłoniach. Boarding rozpoczyna się kwadrans po czasie, ale jest bardzo szybki, panie sprawdzają paszporty oraz wizy i można wchodzić na pokład. Zajmuję moje ulubione miejsce po prawej stronie przy oknie w przedniej części kabiny (5D), obok mnie siedzi jakiś dość skwaszony jegomość pod czterdziestkę. Jeszcze przed startem pyta stewardesę, czy może zająć wolne miejsce w klasie biznes (jest cała pusta), ale natrafia na stanowczą odmowę z jej strony. Pasażer pozostaje jednak nieugięty i wkrótce po starcie samolotu ponawia swoją prośbę, lecz tym razem pyta o wolne miejsca z tyłu samolotu. Tutaj stewardesa już nie oponuje, co mnie także cieszy, ponieważ mam wolne miejsce obok siebie. Szefem pokładu jest pan Andrzej Kuszewski, a kapitan dzisiejszego rejsu to Wiesław Bukwa. Załoga zdecydowanie ma już za sobą lata pracy, purser ma całą głowę siwych włosów, również jego koleżanki są w wieku przedemerytalnym, ale nie mogę im zarzucić, że nie wyglądają nieatrakcyjnie. Samolot łagodnie startuje w kierunku zachodnim, niebo nad Warszawą jest przejrzyste, więc mogę do woli wyglądać za okno i rozpoznawać miejsca, w których bywam. Po kilku minutach maszyna skręca w prawo, wzbija się do góry i osiągamy wysokość przelotową. Czas rozpocząć bezpłatny serwis na pokładzie w postaci wody mineralnej oraz małego wafelka Prince Polo. Chwilę później startuje także płatny serwis, zamawiam ze Sky Baru sandwicha z mozzarella oraz pomarańczową herbatę. Za oknem obserwuję piękne słońce, pilot melduje się, kiedy jesteśmy nad terytorium Litwy i podaje podstawowe parametry lotu. Zapowiada, że nad Petersburgiem niebo będzie zachmurzone a po południu nad miastem mogą przejść burze. Sam lot przebiega bardzo gładko, samolot jest w połowie pusty, widać, że niewielu pasażerów preferuje ten kierunek; być może ma to związek z konfliktem między Rosją a Ukrainą. Poza tym wydaje mi się, że kierunkiem bardziej obleganym przez pasażerów jest Moskwa, która może być uważana za centrum biznesowe (wszelkiego rodzaju delegacje) oraz jest hubem linii Aeroflot oferującej dogodne przesiadki na trasy azjatyckie czy do byłych republik radzieckich. Około 20 minut przed planowanym przylotem samolot zaczyna zniżać się do lądowania, następuje przygotowanie kabiny a za oknem pokazują się chmury, ale też pierwszy raz mogę zobaczyć okolice dawnego Leningradu z lotu ptaka. Z góry St. Petersburg wydaje się być jednym wielkim molochem, widać wysokie bloki oraz fabryki i magazyny na przedmieściach a także wijącą się przez miasto rzekę Newę. Lądowanie na lotnisku Pulkovo jest gładkie, ale samolot musi nieco poczekać na zamontowanie rękawa przy drzwiach. Razem z innymi podróżnymi wychodzę z maszyny i docieram do przestronnego sterylnego terminala, gdzie przy nowoczesnych stanowiskach odbywa się kontrola paszportowa. Pani pyta tylko, czy jestem z Warszawy, wpisuje odpowiednie dane do systemu i drukuje mi deklarację, którą będzie trzeba okazać podczas wylotu. Później udaję się do hali odbioru bagażu, tam na taśmach kręcą się walizki z całego świata, ale na te z Warszawy przyjdzie mi jeszcze nieco poczekać, wcześniej wyładowywane są bagaże z Tallina oraz włoskiego Rimini. To mój pierwszy lot z nową walizką, ale udaje mi się ją bez trudu rozpoznać. Teraz chwila prawdy, przejście z całym moim weekendowym dobytkiem przez green channel i oto w hali przylotów wita mnie gęsty tłumek ludzi oczekujących na swoich bliskich. O tak, tego bardzo mi brakuje, chciałbym, żeby ktoś kiedyś mnie powitał po przylocie czy po powrocie do Polski, a im bardziej efektywne powitanie, tym lepiej. Póki co na nic takiego się niestety nie zanosi, więc mogę tylko pozazdrościć szczęśliwcom. Humor jednak dopisuje, lotnisko bardzo mi się podoba, widać, że jest świeże i atrakcyjne dla oka. Na dodatek naprzeciwko wyjścia jest duży Starbucks Coffee a po drugiej stronie McDonald’s, czego mogę chcieć więcej? Tanecznym krokiem przechadzam się po lotnisku, w informacji zaopatruję się w darmowy plan miasta bardzo dobrej jakości, z tyłu jest specjalna grafika obrazująca linie petersburskiego metra. Akurat kiedy dochodzę do wyjścia pod terminal podjeżdża autobus linii 39 do stacji metra Moskovskaya, przyspieszam i wsiadam do pojazdu. Udaje mi się znaleźć wygodne miejsce siedzące i chwilę później ruszamy. Bilety na tej trasie można nabyć u konduktorki, która zaraz po starcie przemierza autobus i prowadzi sprzedaż; bilet oraz opłata za bagaż to koszt 50 rubli. Czas przejazdu to jak głosi zapowiedź spikera (także w języku angielskim) 25 minut i jazda praktycznie tyle wynosi. Wysiadam na ruchliwym placu i kieruję się do mocno zatłoczonego metra.
Po schodach przemieszczam się w dół do przejścia podziemnego, rozpoznaję tradycyjne elementy wystroju niczym w metrze moskiewskim, osobno wejście i osobno wyjście.

Przy kasach spore kolejki po żetony, ale paniom za ladą bardzo szybko idzie obsługa klienta i po chwili mogę przejść przez bramkę ku megaszybkim ruchomym schodom. Jeden żeton kosztuje 28 rubli, opłata za bagaż wynosi tyle samo. Aby zmieścić się z moją dużą walizką muszę przejść przez specjalne stanowisko z boku przy strażnikach i do otworu wrzucić dwa żetony. Wtedy bramka zostaje zwolniona i mogę zjechać w dół stromymi schodami. Wysokość robi wrażenie, kiedy patrzy się w dół nie widać końca, dopiero po jakimś czasie można dostrzec dolny poziom stacji i stanowisko pani, która obsługuje ruchome schody. Ruch jak na sobotnie popołudnie jest bardzo wzmożony, pod ziemią jest duszno, ale jeszcze mam czym oddychać. Perony stacji to oczywiście marmury i kapiące złotem żyrandole. Co mnie zaskakuje to fakt, że cały peron stacji Moskovskaya jest zabudowany, a na wysokości drzwi, gdzie zatrzyma się pociąg, zainstalowane są metalowe drzwi. Domyślam się, że zdecydowano się na takie rozwiązanie ze względów bezpieczeństwa, by pasażerowie (celowo lub przypadkowo) nie wpadali na tory czy wprost pod rozpędzony skład pociągu. Metro w Petersburgu wydaje się być bardziej przystępne dla pasażera; może to ja jestem już bardziej wyćwiczony w poruszaniu się po metrze w krajach dawnego bloku wschodniego, ale na pewno podziemne wędrówki ułatwiają napisy po angielsku. Wsiadam do wagonika, wygląda na dość jasny i w miarę nowy, pociąg rusza i szybko się rozpędza, z moich obserwacji wynika, że stacje są od siebie znacznie oddalone a prędkość metra jest szybsza niż w Polsce. Urzekają mnie zapowiedzi nazw poszczególnych stacji w języku rosyjskim. Przesiadam się na czerwoną linię metra na stacji Instytut Technologiczny i po kilku minutach jazdy wysiadam pod Dworcem Moskiewskim. Nieopatrzenie w podziemnym labiryncie skręcam w prawo zamiast w lewo i tak oto docieram do stacji Mayakovskaya położonej nieco dalej bezpośrednio przy głównej arterii miasta jaką jest Prospekt Newski. Na szerokich chodnikach przemieszczają się istne potoki ludzi, architektura w stylu na bogato, wszystkie kamienice i budynki są bardzo zadbane i gustownie ozdobione a młodzi ludzie ciekawie ubrani. Na pierwszy rzut oka Petersburg wcale nie wygląda na rosyjskie miasto, a jedynie wszechobecna cyrylica przypomina, że mamy do czynienia z metropolią w Rosji. Wyjmuję mapę i szybko znajduję drogę do Prospektu Suvorova, gdzie pod numerem 20 znajduje się Super Hostel, w którym zarezerwowałem sobie pokój. Mam pewne obawy po przygodach z noclegiem w Moskwie, ale tutaj wszystko (no, może prawie wszystko) przebiega sprawnie. Po wciśnięciu dzwonka przy drzwiach wejściowych drzwi zostają otwarte i wchodzę na pierwsze piętro, gdzie wita mnie sympatyczna Rosjanka w średnim wieku. Okazuje się, że nie mówi praktycznie wcale po angielsku, ale udaje nam się porozumieć, a w kwestiach spornych z pomocą przychodzi nam Google Translator. To, co mi się nie podoba to dziwny obowiązek zdejmowania butów w przedsionku korytarza (O co c’mon? W Moskwie było dokładnie tak samo!) i fakt, że nie działa (albo go nie ma) terminal do kart płatniczych, w związku z czym płatność za kolejną noc muszę uiścić w gotówce, co wiąże się z prowizją za wypłatę z bankomatu. Grr! Zawsze wybieram takie hotele, w których można płacić kartą, ale już kilka razy okazało się, że jest to chyba tylko wirtualna opcja. No cóż, bywa i tak. Za to te niedogodności przyćmiewa stan hostelu, ponieważ nie mogę nic złego powiedzieć na ten temat. Widać gołym okiem, że całe piętro zostało niedawno gruntownie odrestaurowane i oddane do użytku. Pokój oraz łazienka są wprawdzie dość małe, ale za to bardzo czyste i dobrze wyposażone, nic mi nie brakuje, a przecież tak naprawdę będę tam tylko nocował, bo podczas takich wyjazdów zdecydowaną większość czasu spędzam na mieście. Tak jest i tym razem, po toalecie i rozpakowaniu ruszam na miasto. Dochodzi godzina 18 czasu lokalnego, ale wcale tego nie widać, ponieważ słońce jest jeszcze wysoko. Po krótkim letnim deszczu (padało akurat wtedy, kiedy się odświeżałem) wypogodziło się i mogę cieszyć oko piękna pogoda i nadzwyczaj bogata architektura dawnej carskiej stolicy imperium rosyjskiego.
Bez żadnych problemów odnajduję się na Prospekcie Newskim, co krok można wstąpić do kawiarni (oprócz Starbucks Coffee z kosmicznymi wręcz cenami prym wiedzie rosyjska sieć Coffee House), zjeść coś dobrego, kupić pamiątki, biżuterię czy skorzystać z dobrodziejstw sieci odzieżowych znanych na całym świecie. Moją uwagę zwraca fakt, że bardzo dużo sklepów spożywczych czy lokali jest otwartych całą dobę, jak się okazuje miasto żyje. Zachwycam się fasadami pięknych kamienic oraz ukrytymi w zaułkach cerkwiami, potężna ulica ginie w tłumie przechodniów oraz samochodów i trolejbusów, Prospekt Newski jest poprzecinany kilkoma kanałami i rzeczkami, przy mostkach organizatorzy wycieczek statkiem starają się nakłonić turystów do nocnych rejsów po rzece. Robię sobie krótką przerwę, czas się posilić w ulubionej restauracji McDonald’s, gdzie zamawiam Freshburgera z parmezanem, shake’a z mango oraz ciastko z owocami tropikalnymi, pychotka! Po nabraniu sił ruszam w dalszą drogę, trafiam na Pocztę Główną, gdzie kupuję znaczki i wysyłam kartki do Polski. To chyba najtrudniejsze zadanie podczas mojego całego pobytu w Petersburgu, muszę najpierw wybrać odpowiedni numerek, a całość menu jest w cyrylicy. Dobrze, że opanowałem jej podstawy, jestem w stanie rozpoznać słowo międzynarodowy i dobrze trafiam, bo pani nakleja znaczki na pocztówki bez mrugnięcia okiem, a za całość płacę jedyne 52 ruble.
Po wizycie na poczcie wracam do głównego bulwaru miasta i dalej zmierzam ku rzece Newie.
Wreszcie ulica się kończy a po prawej stronie rozciąga się ogromny elegancki gmach muzeum Ermitaż. Przed budynkiem znajduje się duży plac, stoi tam mała scena, na której występuje jakiś artysta. Tuż przed okazałym Ermitażem wystawione są też rosyjskie czołgi pancerne, na wojskowe pojazdy chętnie wspinały się małe dzieci a rodzice cykali im fotki z opiekującymi się ekspozycją żołnierzami. Obok muzeum znajduje się mały park, gdzie swoje zdolności w akrobacjach z rowerami prezentują młodzi chłopcy. I wreszcie oto jest most z prawdziwego zdarzenia i rzeka Newa, majestatyczna i lekko falująca. Ermitaż przy jej brzegu wygląda fenomenalnie, po przeciwnej stronie mostu znajduje się inny okazały gmach. Przechodzę przez most i trafiam na zjazd motocyklistów. Pod dwoma pomnikami-latarniami trafiam na imprezę, ludzie tańczą w parach w rytm wygrywanej z głośników muzyki, rozpoznaje dźwięki rusco disco Srebrero Mama Ljuba, ale później leci też np. Like A Prayer Madonny. Tańce obserwują licznie zgromadzeni w okolicy spacerowicze, to taki ładny sielski anielski obrazek. Powoli zbliża się wieczór, czas wracam, bo przede mną daleka droga, a po trasie w supermarkecie Spar zaopatruję się jeszcze w niezbędne wiktuały. O ile w Moskwie miałem problemy ze znalezieniem dobrze zaopatrzonych delikatesów, to tutaj mogę poszaleć i nabyć smakołyki, które w Polsce są niedostępne. Ceny są bardzo przystępne, więc w koszyku lądują łakocie na kolejne dni. Docieram do hostelu kiedy za oknem jest już zupełnie ciemno. Na szczęście pogoda w Petersburgu w porównaniu z Polską akurat w ten weekend wygląda bardzo dobrze i przede mną ciepła noc, wobec czego mogę wybrać się na imprezę…
W przeciwieństwie do większości balangowiczów moje poranki po imprezach nigdy nie były ciężkie, także kilka minut po 8 rano otwieram oczy i cieszę się pięknym błękitnym niebem. Czas wstawać, by zrobić sobie nieco dłuższą rundkę po Petersburgu. Zaczynam od Dworca Finlandzkiego, na który dojeżdżają pociągi Allegro z Helsinek, ale tym razem poranny kurs już odjechał, a kolejny będzie dopiero późnym popołudniem. Sam dworzec też nie robi żadnego wrażenia, za to przed nim umieszczone są wielki pomnik wodza Lenina oraz majestatyczne fontanny. Pamiątkowa fotka i ruszam w drogę do krążownika Aurora, z którego wystrzał rozpoczął Rewolucję Październikową w 1917 roku. Statek stoi zacumowany na stałe przy brzegu rzeki, kolejka do zwiedzania jest bardzo długa, a że ja zazwyczaj ograniczam się do zwiedzania z zewnątrz, to tak czynię też i tym razem, kilka fotek i kontynuuję spacer ku twierdzy Piotra i Pawła ze złocistym szpicem na szczycie. Kolejny przystanek na moim spacerze to wysepka położona między dwoma mostami, gdzie wczoraj podziwiałem tańce, hulanki i swawole Rosjan. Nóżki bolą chodzić, więc po długim spacerze odpoczywam nieco w hostelu i dopiero później ruszam na kolejną wędrówkę po mieście. Tym razem odwiedzam Dworzec Moskiewski, skąd jak sama nazwa wskazuje, odjeżdżają pociągi w kierunki rosyjskiej stolicy. W środku budynku na jednej ze ścian widnieje wizualizacja mapy połączeń krajowych i międzynarodowych, można znaleźć Warszawę, Katowice czy Szczecin, taki miły kolejarski i zarazem polski akcent. Tuż za dworcem zlokalizowana jest stacja metra oraz pokaźnych rozmiarów galeria handlowa. To właśnie tam tętni życie w niedzielne popołudnie. Tam także znajdziemy polskie akcenty w postaci salonów takich marek jak Inglot czy Reserved. Całe centrum handlowe wykonane jest z marmurów, wewnątrz można znaleźć wszystkie znane marki z tego typu placówek na całym świecie. U góry tradycyjnie zlokalizowany jest food court a na dole hipermarket OK. Powoli nadchodzi wieczór, ucinam sobie krótką drzemkę a późną nocą ruszam nad Newę, by zobaczyć podnoszone mosty nad rzeką, towarzyszącą iluminację oraz przemieszczające się na wodzie statki. Mimo późnej pory ruch w noc z niedzieli na poniedziałek na Prospekcie Newskim jest całkiem spory, podoba mi się takie miasto nocą, Petersburg jest pięknie oświetlony, a ja upajam się takimi barwami. Po drodze na moment wstępuję do McDonald’s po cappuccino i rozkoszując się kubkiem aromatycznej kawy z mleczną pianką zmierzam ku Newie. Tym razem pokonuję trasę w szybkim tempie i kilka minut po pierwszej w nocy mogę podziwiać podniesiony Most Dworcowy oraz przepływające statki. Warto wspomnieć, że wraz z mostem podnoszą się także trakcja trolejbusowa oraz sygnalizacja świetlna czy znaki drogowe, to naprawdę niebywałe! Wśród nocnych marków spotykam także dwie panie z samolotu, które siedziały na miejscach 4A i 4B, nie ma to jak fotograficzna pamięć. W drodze powrotnej łapie mnie ulewny deszcz. Wprawdzie jestem wyposażony w parasol, ale spacer po śliskich i mokrych chodnikach nie należy do przyjemności, dlatego też następnego dnia rano nie spieszę się ze wstawaniem, lecz wysypiam się do bólu. Przede mną ostatni dzień w Petersburgu, miasto w poniedziałkowy poranek jest spowite chmurami, ale na szczęście już nie pada i mogę wykonać ostatnią rundkę po mieście. Jako fan kolejnictwa ruszam na Dworzec Witebski, dokąd swego czasu kursowały pociągi z Polski. Gmach niestety nie wygląda okazale ani z zewnątrz ani w środku, oczywiście przed wejściem tradycyjnie bramki wykrywające niebezpieczne przedmioty. Wewnątrz oczywiście policja na warcie, a poza tym jest dość mocno bazarowo, kręcą się cinkciarze, pełno badziewnych kramów z mydłem i powidłem, naprawdę nic szczególnego. Za to naprzeciwko znajduje się McDonald’s, gdzie zamawiam na obiad kanapkę GreekMac, jadłem ją już kilka razy w innych krajach, smakuje wybornie. Po posiłku spaceruję dalej, wracam do ulicy Wiedeńskiej (cóż za patetyczna nazwa, bo okolica sama w sobie jest mało atrakcyjna) i przechadzam się wzdłuż kanału … Przed oczami staje mi hipermarket Auchan, nie zastanawiam się dłużej, lecz od razu wstępuję tam z wizytą – wypatruję tam m.in. batonik Bounty o smaku ananasowym, jogurt Danone o smaku tiramisu oraz piwo Karmi o smaku mango-pomarańcza. Między półkami sklepowymi czas szybko płynie, pora wracać do hostelu po bagaż i czas zbierać się na lotnisko.


Ostatni raz mijam Prospekt Newski oraz Dworzec Moskiewski, wsiadam do głębokiego metra, gdzie przedzieram się przez tłum pasażerów i już pędzę w kierunku lotniska Pulkovo. Na stacji Moskovskaya, gdzie przesiadam się na autobus jadący w kierunku lotniska Pulkovo, zauważam specjalne pomieszczenie przy bramkach nazwane check point. To punkt kontrolny, gdzie straż metra czy policja zapraszają podejrzanych pasażerów (lub pasażerów z podejrzanym bagażem) celem kontroli osobistej. Akurat na moich oczach podczas łapanki władze zatrzymują chłopaka o azjatyckich rysach twarzy -€“ jeśli jest Rosjaninem, to pewnie pochodzi z części dalekich stepów, jakiś Kazachstan (pozdrowienia dla Borata!) czy inny daleki kraj jednej z byłych republik radzieckich. Na zewnątrz hula deszcz, ale mój autobus na lotnisko akurat podjeżdża na przystanek, zajmuję miejsce i chwilę po tym, jak pojazd rusza, kupuję bilet u kontrolerki. Po około 25 minutach wysiadam na poziomie 0 i schodami do góry wjeżdżam na poziom odlotów. Jak na kilku lotniskach zagranicznych, tak i w Petersburgu zaraz przy wejściu znajduje się bramka wykrywająca metale, a nasze bagaże zostają prześwietlone. Na ekranach widzę już przypisane stanowisko odprawy dla samolotu PLL LOT do Warszawy i kieruję się w jego stronę. Chwilę później ustawia się przed nim pokaźna kolejka, chociaż później na pokładzie okazuje się, że maszyna jest prawie pusta. Przed godziną 17 przy swoich pulpitach pojawiają się dwie młode dziewczyny oraz ich starszy wiekiem przełożony. Dostaję kartę pokładową, wygląda beznadziejnie, żadnego koloru ani logo, same czarne napisy. No cóż, zazwyczaj tam, gdzie dane linie lotnicze nie mają swojej bazy lub dany kierunek jest rzadko obsługiwany, agenci handlingowi o takie szczegóły nie dbają. Naklejka na bagaż także nie ma charakterystycznej zielonej obwódki, mówi się trudno, nie na każdym lotnisku moje gusta estetyczne mogą zostać zaspokojone. Ale przynajmniej na wystrój samego portu lotniczego nie mogę narzekać, bo jest stonowany i nadzwyczaj nowoczesny. Naprzeciwko odbywa się odprawa opóźnionego w tym dniu lotu linii Emirates do Dubaju, przed ladą rozłożony jest czerwony dywan, panie obsługują pasażerów w tradycyjnych beżowych strojach z nakryciem głowy, wygląda to przeuroczo. Szkoda, że żadna z linii europejskich nie prezentuje się z takim rozmachem. Przede mną jeszcze kontrola paszportowa, zdecydowana większość pasażerów pochodzi z Rosji, Białorusi bądź Kazachstanu, więc dla nich przygotowane są oddzielne stanowiska. Kolejka jest znikoma, szybko dostaję kolejne pieczątki w moim paszporcie. Kolejny punkt to ponowna, tym razem już dokładniejsza, kontrola bezpieczeństwa. Uwieńczeniem wszystkich punktów jest slalom po sklepie wolnocłowym, testuję różne zapachy perfum a później zmierzam ku bramce numer 6, skąd ma odlatywać mój samolot. Po drodze ostatnie drobne wydaję w automacie na napój kawowy wzbogacony nutą amaretto. Zajmuję miejsce na fotelu przy oknie i zatapiam się w lekturze, bo do rozpoczęcia boardingu jeszcze prawie 1,5 h. Czas upływa mi na lekturze kolejnych stron Etatu w chmurach, wokół mnie przez terminal przechodzą kolejni pasażerowie, którzy szykują się do odlotu. Odprawia się Lufthansa do Frankfurtu, KLM do Amsterdamu, Alitalia do Rzymu i British Airways do Londynu. Kwadrans przed godziną 19 zostajemy zaproszeni na pokład. Mam niebywale szczęście, bo udało mi się wreszcie zaliczyć lot samolotem z malowaniem logo Star Alliance. Tym razem samolot jest mniejszy, na pokładzie są tylko dwie stewardessy, jedna z nich to ta stewardesa, która pełniła dyżur na locie WAW-LED w sobotę. Kapitanem rejsu jest pan Jacek Żak. Pogoda na zewnątrz nie rozpieszcza, deszcz cały czas pada, zatem start jest gwałtowny i przez około 20 minut przebijamy się przez chmury. Później wypogadza się i samolotem już nie rzuca, słońce towarzyszy nam aż do zniżania na lotnisko w Warszawie. Mam dość niefortunne miejsce, ponieważ siedzę w ostatnim rzędzie, ale dzięki temu widzę, jak bardzo pusty jest ten Embraer. Najwidoczniej rejsy na tym kierunku nie cieszą się obecnie popularnością. Przy wysiadaniu z maszyny natykam się na … Pawła Deląga w towarzystwie dwóch pięknych kobiet. Dawno na lotnisku nie widziałem żadnego celebryty, więc nadrabiam zaległości. To już drugi raz, kiedy miałem okazję z nim lecieć - pierwszy raz spotkałem go na pokładzie samolotu Air France w porannym rejsie z Warszawy do Paryża we wrześniu 2010 roku, kiedy to z  księżniczką Martą ruszaliśmy na podbój USA. Co to był za wspaniały czas! I tym pozytywnym akcentem kończę opowieść o carskiej Rosji. Do zobaczenia niebawem!

Weekendowo we WrocLove City / 15.08.2014 - 16.08.2014

Co to byłby za weekend bez podróży lotniczej? Jest piątkowy wieczór, kiedy melduję się w Modlinie. Tym razem wycieczka bardzo krótka, bo jedynie do Wrocławia, ale zawsze to kolejny zaliczony lot. Przede mną kolejne spotkanie z irlandzkim przewoźnikiem Ryanair -€“ szału nie ma, ale skoro zaoferowali loty po 25 zł w jedną stronę, to postanowiłem skorzystać i odwiedzić znajomych w stolicy Dolnego Śląska, gdzie mieszkałem przez cały 2013 rok.Wylot jest zaplanowany na godzinę 21:45, na lotnisku w Modlinie melduję się około godziny 20 z minutami, dojechałem od siebie pociągiem Kolei Mazowieckich a na stacji PKP przesiadłem się w autobus lotniskowy. Widzę, że znieśli już etat konduktora w busiku, teraz w pojeździe nie jest prowadzona już sprzedaż biletów, ale też nie widziałem, by ktoś je kontrolował. Pora przedwieczorna, ale na lotnisku jest całkiem spory ruch. Jak widać FRanca generuje pokaźną liczbę pasażerów. Właśnie zakończył się boarding samolotu na Majorkę, chwilę później na pokład są wpuszczani pasażerowie lotu do Oslo, sporo jest tradycyjnie podróżnych do Londynu i Dublina. Odlot maszyny do Wrocławia odbywać się będzie z bramki numer 4. Po stosownym komunikacie przed bramką szybko tworzy się kolejka pasażerów - jest długi weekend sierpniowy, zatem nie ma się co dziwić, że kolejka jest bardzo długa. Dominują ludzie młodzi, ale zastanawiająco sporo jest przedstawicieli starszej grupy społeczeństwa. Moja teoria jest następująca: pojawiły się tanie bilety, (prawie) każdy może sobie na nie pozwolić, w związku z czym na pokład samolotów mogą zawitać osoby, których dotychczas nie było stać na podniebną podróż. Boarding odbywa się wyjątkowo sprawnie, pani z obsługi tradycyjnie już uprawia slalom między pasażerami i pokaźnymi bagażami podręcznymi, by oderwać kawałek karty i podpisać się, że karta została sprawdzona. Chwilę później zostajemy zaproszeni na zewnątrz, by oczekiwać pod wiatą, aż ostatni pasażerowie rejsu z Gdańska opuszczą samolot i będziemy mogli wejść na ich miejsce. Deboarding nie trwa długo i wchodzimy na pokład Boeinga 737-800. Wchodzę przez tylne drzwi maszyny, szukam mojego miejsca 22F (jak zwykle po prawej stronie przy oknie) i co się okazuje? Na moim fotelu siedzi jakaś dziewczyna, a na środkowym miejscu obok niej siedzi jej chłopak. Gotuje się we mnie, ale zagryzam zęby, zajmuję miejsce przy przejściu i nie reaguję, w końcu lot potrwa jedyne 40 minut, więc przeboleję fakt, że ktoś zajął moje miejsce. Ostatnio jest to nagminne, nie mówię tu o samolotach, bo zdarzyło mi się to pierwszy raz na 136 odbytych lotów, ale w pociągach jest to zjawisko notoryczne; przez ostatnie pół roku odkąd jeżdżę średnio raz na miesiąc pociągiem TLK Kinga, po wejściu do przedziału okazywało się, że moja miejscówka jest zajęta przez inną osobę i z wielkim fochem ustępowano mi miejsca. Dla mnie to zupełny brak kultury, ale to temat do osobnej dyskusji.
Rejsy krajowe obsługuje polska załoga Ryanair zbazowane we Wrocławiu - miałem okazję się z nią zetknąć już podczas lotu WMI-GDN i nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia, a kolejne spotkanie z ekipą Francy tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Załoga (a zwłaszcza jeden ze stewardów, łysawy) mówi do mikrofonu z prędkością karabinu maszynowego, najpierw po angielsku a później po polsku, chociaż by zrozumieć to, co mówią po polsku trzeba się bardzo mocno wysilić, oczywiście oprócz tego, że mówią bardzo szybko, to na dodatek bardzo głośno. Stewardessy w fartuszkach przechadzają się po pokładzie z jedną wielką pretensją na twarzy, nie wiem, czy to złe warunki płacowe sprawiają, że personel się tak zachowuje, ale mogliby wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu do pracy. Kiedy już wszyscy zapięli pasy i wysłuchaliśmy instruktażu bezpieczeństwa w kabinie na czas startu gasną światła w kabinie; to normalna procedura podczas lotów w ciemnościach. Ledwo co wzbiliśmy się w ciemną noc a personel pokładowy zdążył zapalić światło, gdy z tyłu samolotu słychać dźwięk odpinanych pasów bezpieczeństwa i jakiś "cebulak" wstaje ze swojego fotela. Tubalny głos stewarda nakazuje mu wrócić na miejsce i się przypiąć, a już po chwili kapitan wyłącza sygnalizację zapiąć pasy. W głośnikach znowu dudni, oferowane są losy-zdrapki w promocyjnych zestawach oraz "wódeczka, piwo, winko" (cytat stewarda) dla pasażerów. Będąc na miejscu załogi nie oferowałbym gościom takich napojów wyskokowych, bo znając Polaków, może to się źle skończyć (słynny przykład z pijanym pasażerem, który pomylił drzwi toalety z wyjściem z samolotu i usilnie próbował je otworzyć). Oprócz “procentów” pasażerowie są także kuszeni frytkami za pół ceny, ponieważ jest to ostatni rejs tego samolotu w ciągu dnia i "€œsamolot idzie spać" (kolejny cytat rozluźnionego stewarda). W kwestii obsługi na pokładzie jestem konserwatywny i uważam takie zachowanie za nieprofesjonalne, ale zapewne chodzi o skracanie dystansu z podróżnymi. Mnie takie gadki nie przekonują, a każdy rejs linią Ryanair to prawdziwa męka dla uszu. Gdyby nie fakt, że oferują dość niskie ceny czy ciekawą siatkę kierunków, to często bym z nimi nie latał. Całe szczęście, że po obnośnej sprzedaży perfum kapitan włącza sygnalizację zapiąć pasy i rozpoczynamy zniżanie do lądowania. Kilka minut przed czasem lądujemy na wrocławskim lotnisku Strachowice. Myślałem, że o tej porze port lotniczy będzie opustoszały, ale tak nie jest. O podobnej porze ląduje też m.in. rejs Lufthansy z Frankfurtu (od niedawna ich maszyna nocuje we WRO). Czas ruszyć autobusem 406 do miasta…
Lot powrotny następnego dnia w sobotnie popołudnie mija w podobnej atmosferze. Dobrze, że tym razem odlatuję z większego portu lotniczego jakim jest wrocławskie lotnisko. Nie da się ukryć, że porównanie terminala pasażerskiego w Modlinie do kurnika jest nadzwyczaj trafne. Spokojnie oczekuję na mój lot i ustawiam się w kolejce po informacji, że boarding rozpocznie się za kilka minut. Większość pasażerów nie jest zorientowana i ustawia się do kolejki priorytetowej, byliby pierwsi, ale ich niefrasobliwość sprawia, że muszą się cofnąć na tył zwykłej kolejki = #smuteczek. Następnie trzeba nieco odstać, nim pan z obsługi handlingowej otworzy drzwi wyjścia na płytę lotniska. Teraz już można wejść na pokład maszyny, przy wejściu obsługa sprawdza jeszcze kartę pokładową i można zająć miejsca. Na locie powrotnym zostało mi przydzielone miejsce 23F, nikt nie zajął mojego miejsca przy oknie a pozostałe dwa fotele są wolne i mogę cieszyć się większą przestrzenią na nogi. Tym razem załoga jest inna, aczkolwiek blondwłosego chłopaka imieniem Jozef już kiedyś widziałem na jakimś locie FR. Przede mną siedzi rodzina z dwójką małych dzieci, chłopczyk leci pierwszy raz samolotem i bardzo przeżywa, cały czas pyta rodziców o ich wrażenia. Moje wrażenia akustyczne są niezapomniane, bo przez całe 40 minut lotu załoga wydziera się do mikrofonu niemiłosiernie i zakłóca mój odpoczynek na pokładzie. Uff, cieszę się, kiedy pilot włącza sygnalizację zapięcia pasów i rozpoczynamy schodzenie do lądowania. Przelatujemy nad Warszawą, z dołu widać Wisłę, chwilę później lądujemy na pasie w Modlinie. Do zobaczenia!   


Lato Muminków / 09.08.2014 - 12.08.2014


Nadszedł kolejny weekend i czas na następna wycieczkę - tym razem nieco dłuższą, bo trwającą „aż” 4 dni. Idea wycieczki narodziła się dokładnie rok temu w sierpniu 2013, kiedy w piękny niedzielny poranek w Starbucks Coffee na wrocławskim Rynku przy aromatycznej kawie przeczytałem post na stronie Fly4Free o nowej porcji tanich biletów na złożonej trasie Warszawa-Helsinki i Tallinn-Warszawa. Cena była bardzo przystępna, oscylowała w granicach 130 zł w dwie strony, więc bez wahania zarezerwowałem bilety na stronie internetowej PLL LOT. Rok szybko minął, o niesławnych wrocławskich czasach udało mi się juz zapomnieć i mogłem rozpocząć moja podroż. Co ciekawe, LOT zdecydował się zrezygnować z operowania połączenia do stolicy Finlandii i zostałem a darmo przebukowany na połączenie z przesiadka we Frankfurcie, co jak najbardziej mi odpowiadało, gdyż po raz kolejny miałem okazje przesiąść się na tym jednym z największych w Europie portów lotniczych i polecieć niemiecką linią Lufthansa.Podróż zaczynam bladym świtem na Lotnisku Chopina w Warszawie, o godzinie 04:40 stanowiska odprawy biletowo-bagażowej PLL LOT obsługuje tylko trzech pracowników handlingowych. Tradycyjnie pracownicy lotniska nakazują skorzystanie z automatów do odprawy, które drukują cienkie czarno-białe karty pokładowe. Jako zagorzały fan oryginalnych kart pokładowych wydrukowanych w kolorze na specjalnym papierze ustawiam się do stanowiska, gdzie kolejka jest dłuższa, ale pan drukuje mi to, co trzeba – tym razem dostaję dwa boarding passy, ponieważ mam przed sobą dwa odcinki lotu – pierwszy WAW-FRA operowany PLL LOT, drugi FRA-HEL wykonywany przez niemiecką Lufthansę.
Czas na lotnisku szybko mija; pod bramką 41, z której wchodzimy do LOTowskiego Embraera (jak głosi kolorowy napis na maszynie jest to 600. egzemplarz), nie widać tłumów, samolot jest dość pusty, zajęte są właściwie tylko pierwsze rzędy maszyny w klasie ekonomicznej. Tradycyjnie zajmuję miejsce przy oknie po prawej stronie, w oczekiwaniu na start samolotu stewardessy wykonują instruktaż bezpieczeństwa. Kapitan Jerzy Grycner dostaje zgodę na start, kołujemy po pasie i chwilę później wzbijamy się w chmury. Tego sobotniego poranka o 06:30 podstawa chmur jest bardzo nisko, momentalnie wpadamy w białe kłęby, więc tym razem nie mam możliwości napatrzenia się na ulubioną Warszawę z lotu ptaka. Za to po przebiciu się przez pierwsze warstwy chmur widzę szczyty najwyższych stołecznych budynków, które wystają spod mlecznej waty, nigdy wcześniej nie udało mi się uchwycić takiego widoku, więc jestem wpatrzony w okno. Niebawem skręcamy, osiągamy wysokość przelotowa i rozpoczyna się serwis pokładowy, czyli szklaneczka wody mineralnej oraz wafelek Prince Polo. Jest wczesna pora, a ja nie zdążyłem zjeść porządnego śniadania, więc decyduję się na skorzystanie z usług Sky Bar. Zamawiam ciemną kanapkę z rzodkiewką i serkiem a do tego herbatę pomarańczową. Obsługa szybko realizuje zamówienia, podpisuję się na wydruku z terminala płatniczego i delektuję się posiłkiem. Czytam też magazyn pokładowy Kaleidoscope, ale oprócz ciekawego artykułu o polskiej siatkówce w numerze sierpniowym nie znajduję wiele interesujących tematów. Lot jest bardzo gładki, dopiero przed samym lądowaniem we Frankfurcie zaczyna nieco bujać Embraerem. O dziwo po wyjściu z samolotu zostajemy do terminala przewiezieni autobusem, nie korzystamy z wyjścia przez rękaw. Być może jest to spowodowane faktem, że jest to maszyna LOTu, a nie Lufthansy i nasz przewoźnik narodowy nie ma podpisanej umowy na korzystanie z rękawów. Po wyjściu po raz kolejny przechodzę przez znane mi korytarze tego lotniska. Byłem tam ostatni raz na początku grudnia wracając z Sao Paulo, ale jak widzę dobrze zapamiętałem port we FRA. Jak zawsze robi na mnie ogromne wrażenie tablica z monitorami pokazująca najbliższe odloty -
częstotliwość lotów jest niesamowita, aż przechodzą mnie dreszcze -pomyśleć, do ilu miast widocznych na ekranie chciałbym polecieć -czego tam nie ma: Bogota, Waszyngton, Algier i długo by tak wymieniać…
Wychodzę z terminala i przemykam przez część check-in. Tutaj dopiero widać spory tłum pasażerów, wszyscy najpierw muszą odstać swoje w kolejce do automatów a następnie przy stanowisku zważyć i nadać bagaż. Widzę, że są też automatyczne stanowiska do odprawy walizek, ale nie ma wielu chętnych, by z nich skorzystać. Kieruję się w dół do podziemi i tam trafiam do restauracji McDonald’s - nie mogę sobie odmówić porannego śniadania - zamawiam croissanta z czekolada oraz aromatyczną kawę, pierwszą tego dnia, co jak na mnie jest iść cudem. Jest godzina 9 rano, odlot do Helsinek zaplanowany jest dopiero na godzinę 13:40, więc mam mnóstwo czasu dla siebie. Obserwuję ruch na lotnisku, najbardziej z wiadomych względów interesują mnie oczywiście załogi pokładowe, ach, wiele bym dał za taki mundur stewarda, ale niestety na castingach nie dostałem swojej szansy i teraz mogę tylko pozazdrościć personelowi pokładowemu. Po wizycie w McDonald’s czas na małe zakupki w sklepie spożywczym, który jest ulokowany nieopodal. Jak zawsze poprawiają mi one humor, tym razem do koszyka wpadła m.in. czekolada Milka z chipsami. Po spacerze przed podziemne centrum handlowe decyduję się powrócić na lotnisko, przechodzę przez automatyczną bramkę po zeskanowaniu karty pokładowej. Tak się składa, że pracownicy ze stanowisk kontroli bezpieczeństwa przy klasie biznes nie mieli zbytnio wielu pasażerów do sprawdzenia, zatem poprosili część osób z klasy ekonomicznej do siebie i tym samym sprawniej udało mi się przebić przez wąskie gardło. Przede mną widziałem starszą parę emerytów lecących do Wiednia lotem linii Austrian Airlines na niepotwierdzonym bilecie stand by -przypomina mi się towarzysząca mi nerwówka przy przesiadkach z takimi biletami. Teraz mnie już to nie dotyczy, ale nie mogę tez liczyć na znaczne zniżki przy trasach międzykontynentalnych. Cóż, każda praca ma swoje dobre i złe strony, w poprzedniej było zdecydowanie więcej tych złych, dlatego po 13 miesiącach współpracy zdecydowałem się opuścić załogę QR.
Zajmuję wygodne miejsce w jednej z licznych stref wydzielonych dla pasażerów, gdzie można znaleźć  maszynę z gorącymi napojami, z której możemy skorzystać na koszt Lufthansy. Wybieram gorącą czekoladę, ze stojaka z prasa biorę dla siebie Frankfurter Allgemeine Zeitung i zasiadam do lektury. Pierwsze strony dziennika poświecone są amerykańskiej interwencji w Iraku oraz szerzącej się epidemii wirusa Ebola. Nagle dostaję SMS z informacją o zmianie numeru gate’u z A18 na A21; zmiana niby niewielka, ale miło, że system LH informuje pasażerów o takich wydarzeniach na bieżąco. Pod wyjściem A21 kończy się właśnie boarding lotu OS do VIE, wydaje mi się, że wspomniany wyżej starszy pan z małżonką wsiadł na pokład. Następuje mała rotacja personelu i nowa ekipa (panie obowiązkowo w żółtych chustkach z logo linii pod szyją) staje za pulpitem, by przygotować boarding mojego lotu LH 850 do HEL. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, od razu do pracowników ekipy handlingowej zaczyna się ustawiać tłumek interesantów z pytaniami natury wszelakiej, co z pewnością skutecznie utrudnia im wykonywanie obowiązków. Odlot będzie nieco opóźniony, ale za to na pokład Airbusa możemy wejść przez rękaw, a nie jak zdecydowana większość maszyn w tej części terminala zostać do samolotu podwiezieni busikiem. Na pokładzie przy wejściu witają nas uśmiechnięte stewardessy, tym razem także wyłącznie damski personel. Zajmuję moje miejsce (tradycyjnie już z przodu kabiny przy oknie po prawej stronie samolotu), obok mnie siedzi mama z małym dzieckiem, całe szczęście, że podczas podróży jest grzeczne i nie muszę wysłuchiwać krzyku czy płaczu. Kapitan wita pasażerów i na wstępie przeprasza za spóźniony start, który spowodowany był opóźnieniem rejsu z Barcelony do Frankfurtu - załoga dotarła do FraPortu później niż planowano i w związku z tym opóźnił się nasz wylot. Nie miało to jednak wpływu na godzinę lądowania w Helsinkach, bo do fińskiej stolicy dotarliśmy rozkładowo. Kilka minut po starcie panie rozdają smaczne kanapki w dwóch wersjach oraz napoje; tym razem zamawiam  lampkę białego wina. Zazwyczaj jest tak, że jak tylko rozpoczyna się serwis pokładowy, to samolotem zaczyna trząść - tak było też i tym razem, ale pilot nie włączał sygnalizacji zapięcia pasów. Wertuję magazyn pokładowy Lufthansy, najbardziej zaciekawiła mnie jak zwykle mapka z destynacjami oraz odległościami między poszczególnymi miastami. Wprawdzie Europę udało mi się zwiedzić już dość dobrze (w kolejce Chorwacja i Islandia), ale ile jeszcze jest miejsc do odkrycia na innych kontynentach! Ach, rozmarzyłem się, a tymczasem po nieco ponad 2 godzinach lotu przyziemiamy w Helsinkach.
Na pierwszy rzut oka lotnisko jest bardzo małe i  wcale nie wygląda na taki potężny port przesiadkowy linii Finnair, jak się zwykło uważać, ale może wynika to z faktu, że lądowałem na terminalu 1, a jest jeszcze większy terminal 2, którego nie zdążyłem już zobaczyć. Na lotnisku można za darmo dostać mapki Helsinek i foldery informacyjne, odpowiednie znaki jasno prowadzą do poszczególnych przystanków autobusowych, w hali przylotów umieszczona jest tablica z rozkładem jazdy przewoźników. Na przystanku kupuję bilet na autobus linii 5615 w automacie, płatność karta lub gotówką, należy wybrać bilet „
regionalny” za 5 euro. Chwilę później podjeżdża autobus, wejście tylko przed przednie drzwi, gdzie następuje okazanie biletu kierowcy. Większość pasażerów „odpikuje” tylko swoją „kartę miejską”, ja zaś pokazuję czarno-biały kwitek z automatu. Wkrótce prawie cały autobus się wypełnia, ale spora część podróżnych wysiada na peryferiach i do centrum docierają tylko prawdziwi turyści. Autobus zatrzymuje się na pętli w centralnym punkcie Helsinek przy głównym dworcu kolejowym – tuż obok stoi misterny dom towarowy Stockman z czerwonej cegły, jest już po godzinie 18, więc wszystkie stoiska są pozamykane. Pierwsze zetknięcie się oko w oko z Finlandia jest bardzo pozytywne, podoba mi się architektura, wspomniana czerwona cegła, niskie budownictwo, ale też dopasowanie nowoczesnych detali do starych fasad budynków. Wyjmuję mapkę i spacerkiem docieram do tej części miasta, gdzie zarezerwowałem sobie nocleg w Eurohostelu. Kontakt z językiem fińskim może przyprawić o zawrót głowy, napisy są bardzo długie i z pewnością trudne do wymówienia. Dla urozmaicenia nazwy ulic podawane są w dwóch językach urzędowych fińskim i szwedzkim. Pokój w hostelu bardzo skromnie urządzony, ale na moje kilka godzin pobytu w zupełności wystarczy, zwłaszcza że w planach mam jeszcze imprezę w jednym z nocnych klubów. Po rozpakowaniu bagażu i toalecie czas na szybki wypad do centrum, jest jeszcze jasno, więc mogę zobaczyć, jak w pełnej krasie i okazałości prezentuje się metropolia nad Zatoka Fińską. Mieszkam tuż obok portu pasażerskiego, z którego odpływają promy linii Tallink, dookoła znajduje się dużo magazynów z czerwonej cegły, widać też lofty i jeden ekskluzywny hotel z restauracją. Praktycznie na każdym kroku można się natknąć na ścieżki dla pieszych czy rowerzystów.
Część portowa znajduje się na małym półwyspie, przy mostku rozdzielającym część stałą lądu od portu znajduje się duże diabelskie koło, z pewnością z jego szczytu rozciąga się ładna panorama na okolicę.

Nieopodal można podziwiać przymocowane motorówki i małe jachty, na mostku gra uliczny skrzypek, wieje lekka morska bryza a zachodzące słońce pięknie oświetla miasto. Chyżo przemierzam przez ruchliwą arterię i melduję się na początku deptaka zlokalizowanego na środku jezdni. Po obu jego stronach znajdują się ławeczki do siedzenia, większość miejsc jest zajęta przez spacerowiczów. Tuż przy wejściu na deptak mieści się restauracja i kilka kawiarni, są bardzo gustowne i toną w kwiatach, jest pora kolacji, więc nic dziwnego, że miejsca są pozajmowane a znad stolików słychać kawiarniany gwar. Miło jest tak zlustrować sobie ludzi, zdecydowanie dominuje blond kolor włosów i jasna cera, zawsze zazdrościłem Skandynawom tego typu urody.
Bardzo podoba mi się takie życie ulicy, widać, że przy weekendzie Finowie lubują się w tego typu rozrywkach. Sporo młodzieży idzie do sklepu monopolowego i uzupełnia zapasy procentów na sobotnią noc, ja zadowalam się sokiem truskawkowo-rabarbarowym. Polecam zwrócić uwagę na skandynawskie ceny na półkach. Deptak kończy się przy ruchliwym skrzyżowaniu, mijam kolorowo iluminowane budynki, nocne kluby, teatry, restauracje, jest też i mój ulubiony McDonald’s, ale tam wybiorę się dopiero w niedzielny poranek na śniadanie. W wyśmienitym nastroju po kontakcie z ukształtowaną tkanką miejską wracam do hostelu i szykuję się na imprezę.


Niedzielny poranek wita mnie pięknym słońcem - w cenie noclegu mam możliwość skorzystania z sauny fińskiej, ale z braku czasu muszę odmówić sobie tej przyjemności. Zbieram się za to na spacer po mieście, na oknach informacji turystycznej przyklejone są postacie z Muminków - w końcu ich autorka jest fińska pisarka Tove Jansson. Służby porządkowe dzielnie pracują na deptaku i usuwają pozostałości po sobotniej nocy, na ulicach pojawiają się już pierwsi turyści, ja wchodzę do restauracji McDonald’s i zamawiam śniadaniowy zestaw w postaci kawy (jakżeby mogło być inaczej?) oraz ciemnej bułki. Menu bardzo smaczne, szybko wcinam swoją porcję, o tej porze w restauracji jest tylko jedna osoba, która przy kasie przyjmuje zamówienia. Pan ma urodę nieco azjatycko-eskimoską, kto wie, może pochodzi z Laponii? Po posiłku ruszam na miasto, mijam ponownie dom towarowy Stockmann, docieram do dworca kolejowego. Swego czasu byłem entuzjastą tego środka transportu, nie mogę sobie odmówić zobaczenia, jak ten budynek wygląda od środka. Mam niebywałe szczęście, bo na peronie gotowy do odjazdu stoi pociąg Allegro - jest to ekspres łączący Helsinki z Sankt Petersburgiem - opływowe kształty pociągu przypominającego francuskie TGV oblane są rosyjską flagą. Może już niebawem uda mi się zobaczyć ten sam pociąg na stacji końcowej? Będąc w St. Petersburgu w miarę wolnego czasu postaram się zajrzeć na Dworzec Finlandzki. Dalsza wędrówka przez urokliwe uliczki wiedzie mnie do terminala pasażerskiego portu morskiego. Chcę upewnić się, że mój prom Eckero Line do Tallina odpływa po południu właśnie z tego miejsca. W drodze powrotnej słońce góruje na niebie, jest niesamowicie ciepło, termometry wskazują 27 stopni Celsjusza, jak na północne rubieże Europy jest to temperatura nadzwyczaj wysoka. Szybkim krokiem wracam do hotelu po bagaż, w drodze powrotnej zatrzymuję się w innej restauracji McDonald’s na obiad – czas przetestować kanapkę McJunior z tacos, do tego na deser shake gruszkowy oraz ciastko truskawkowe. Czas wolny wykorzystuję na wypisanie widokówek, znaczki w Finlandii można także dostać w kioskach, koszt znaczka do Polski to 1 euro (poczta lotnicza, we wtorek pocztowa była już w Warszawie u adresatów). Poczta główna znajduje się tuż obok, tam wrzucam kartki do skrzynki i powoli ruszam do portu, nie muszę się spieszyć, bo mam jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia rejsu statku Finlandia.
W porcie podchodzę do stanowiska Eckero Line, podaję potwierdzenie rezerwacji oraz paszport, a panienka z okienka wydaje mi kartę pokładową. Po drugiej stronie właśnie rozpoczyna się wpuszczanie pasażerów do strefy dla oczekujących, kontrolerzy sprawdzają bilety, natomiast bagaż nie jest prześwietlany. Zajmuję miejsce przy oknie i obserwuję okolice nabrzeża, niebawem cumuje tam prom, którym udam się w 3-godzinny rejs przez Zatokę Fińską do estońskiej stolicy. Wśród pasażerów dominują emeryci, którzy wracają z weekendowej wycieczki. Punktualnie o 15 otwierają się bramki i mogę wejść na pokład. Statek ma 8 poziomów, na dole znajdują się miejsca parkingowe dla samochodów, wyżej są prywatne kajuty, dalej supermarket, restauracja, kasyno, bary, kawiarnia i górny pokład widokowy. Na pokładzie bardzo mi się podoba, wracają wspomnienia z rejsu Mykonos-Pireus (Ateny) sprzed dwóch lat. Sam rejs jest bardzo spokojny, jestem zmęczony po dwóch zarwanych nocach i staram się trochę zdrzemnąć, ale nie bardzo mi to wychodzi, chyba nie jestem stworzony do spania w środkach transportu. By się orzeźwić wychodzę na spacer na pokład widokowy, niemiłosiernie tam wieje, a w oddali widać już port w Tallinie. Przy wyjściu tworzy się kolejka, ale w końcu i ja opuszczam prom i stąpam po estońskiej ziemi. W terminalu po raz pierwszy stykam się z komunikatami w języku estońskim, brzmią mniej skomplikowanie niż po fińsku, ale i tak nie jestem w stanie większości z nich rozszyfrować. W porcie zaopatruje się w darmowe mapki Tallina, mój hostel Marine Keskus jest zlokalizowany nieopodal, bezproblemowo docieram tam pieszo. Na recepcji wita mnie Rosjanka, jak się później okazuje język rosyjski będzie stale towarzyszył mi podczas spacerów po mieście, bo w Estonii żyje duża mniejszość rosyjska. Szybko lokuję się w moim mikropokoiku (stoją w nim dwa łóżka, z czego jedno jest piętrowe), jest naprawdę niewiele miejsca, żeby się rozłożyć i czym prędzej wychodzę do hipermarketu Rimi naprzeciwko – wszak muszę wyszukać, co dobrego mają na swoich półkach sklepowych Estończycy. Co ciekawe, spora część towarów (np. jogurty czy galaretki) są produkcji polskiej. Z nowinek kulinarnych zaopatruję się w twarożki o smaku wiśnia-tiramisu, tonik Schwepps Russian (różowy!) czy cydr śliwkowy. Ceny już nie straszą tak jak w Finlandii, jest porównywalnie do Polski, może tylko nieznacznie drożej. Zostawiam zakupy w hostelu i wybieram się do miasta – najpierw wizytuję bardziej nowoczesną część Tallina, trafiam do centrów handlowych, wszystkie już się zamykają, bo wybija godzina 20. Myślałem, że spotkam się z postsowiecką zabudową, natomiast nie byłem w stanie natknąć się na jej ślady podczas wędrówek po mieście. Kiedy już moje oczy nasyciły się szklanymi domami Tallina ruszam na starówkę zlokalizowaną po przeciwnej stronie. Stare miasto urzeka mnie już od pierwszej chwili, domki i kamienice są bardzo zadbane i mają niezwykle ciekawe formy i kształty. Na chodnikach królują kocie łby, trzeba uważać, aby się nie przewrócić. Na parterze kamienic ulokowane zostały restauracje, winiarnie i sklepy z pamiątkami, początek starówki wyznaczają historyczne bramy Virtu, zaraz za nimi ulokowany jest mój ulubiony McDonald’s, także z głodu na pewno tutaj nie umrę, ale wizytę w nim odkładam na poniedziałkowy poranek. Ściemnia się, nóżki Anji Rubik obolałe, więc czas je rozprostować na łóżeczku, kieruję się z powrotem do hostelu Marine Keskus.
Poniedziałkowy poranek rozpoczynam od zapowiadanego wcześniej śniadania w McDonald’s –
oferta nie rożni się zbytnio od polskiej, zamawiam tosta z serem, cappuccino oraz ciastko truskawkowe. Z głośników sączy się muzyka emitowana przez francuski kanał CMC, teledyski można podziwiać na podwieszanych monitorach. W tym miejscu chciałbym podkreślić, że praktycznie w każdym miejscu w Finlandii i Estonii można płacić karta – i to nawet zakupy za bardzo małe kwoty, około 1 euro – nikt nie robi z tego problemu jak w Polsce, nikt się nie obrusza, a podczas zakupów w hipermarkecie widziałem tylko jedną osobę, która płaciła gotówką. Nawet za wstęp do klubu w Helsinkach należność można uregulować za pomocą plastiku. Po porannym posiłku ruszam na pocztę, która mieści się przy ulicy Virtu - urząd jest bardzo mały, w kolejce do kasy stoją sami turyści zaopatrujący się tutaj w znaczki pocztowe – podobnie jak w Finlandii znaczek do Polski to koszt także 1 euro. Przechadzając się po majestatycznej starówce mijam ambasadę Rzeczypospolitej Polskiej – jest położona w centralnym punkcie miasta. Później trafiam także na przedstawicielstwa dyplomatyczne innych krajów jak Belgia, Niemczy czy … Księstwo Monako. Po starym mieście przechadza się bardzo dużo grup wycieczkowych z przewodnikami, słychać różne języki, jest niemiecki, ale tez włoski. Kto by się spodziewał, ze Włosi dotrą aż tam. Mimo że Estonia uchodzi za kraj, który jest bardzo mało wierzący, to na starówce znaleźć można bardzo dużo najrozmaitszych świątyń i kościołków. Mnie najbardziej do gustu przypada prawosławna cerkiew. Kolejnym przystankiem na mojej trasie jest dziedziniec, z którego rozpościera się piękny widok na miasto i jego nowoczesną część w oddali. Po kilku pamiątkowych fotkach ruszam w dalsza drogę i wąskimi uliczkami docieram do dworca kolejowego. Ten okazuje się jednak bardzo skromny, jak na główny dworzec w kraju jestem bardzo zawiedziony. Pomieszczenie jest malutkie, kilka kas biletowych, kantor a na ławeczkach obok budynku biesiadują menele; w pobliżu znajduje się sklep monopolowy, zatem mają gdzie tankować. Po wyjściu z klaustrofobicznego budynku mijam rozległy park ze zmurszałymi schodami, ale za to ze świeżo odlanym stołem do ping-ponga, kilka minut później jestem już w pobliżu portu i znajduje się w punkcie wyjścia. Czas na popołudniową siestę, nie ma to jak odpoczynek. Popołudniową porą udaję się na kolejną przechadzkę po mieście. Ponieważ niebo jest spowite chmurami, wybieram tym razem zwiedzanie centrum handlowego - w ulubionej Zarze wybieram dla siebie marynarkę, później w jednej z kawiarni delektuję się cappuccino a przez okno lustruję ludzi spieszących z pracy do domu. Deszcz w końcu nie spada, także zachodzę jeszcze do Hesburgera i zamawiam sandwicha Arizona Burger oraz czarną kawę. W dalszym ciągu wpatruję się w szybę i przyglądam się przechodniom, co mnie mocno niesmaczy to fakt, że naprawdę wiele osób do sandałów zakłada skarpety -€“ absolutne faux pas!

Powoli się ściemnia, na mnie już czas, by jutro rano być w pełni sił. W nocy pada deszcz, ale przed południem chmury znikają i robi się całkiem przyjemna pogoda. Przede mną jeszcze ostatni spacer po Tallinie, czas pożegnać się z estońską stolicą. Na lotnisko dostaję się autobusem numer 2, który zaczyna swój bieg przy porcie; pierwszy przystanek jest przy terminalu A, kolejny zaś przy terminalu D. Bilety kupuje się u kierowcy, jest już przygotowany i na moją prośbę o bilet kierowca pokazuje mi tabliczkę z napisem Ticket price: 1,60 euro. Po około 25 minutach wysiadam na lotnisku. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że lotnisko wygląda niespecjalnie, ale już po przejściu odprawy i strefy bezpieczeństwa moim oczom ukazuje się bardzo przytulny terminal. Poszczególne bramki są bardzo interesująco wkomponowane w całość (gate a la trawnik czy brama, z której wyjeżdżają tory kolejowe), sufit jest nisko podwieszany, barwy mają pastelowe odcienie, a do tego wszystkiego stoją tam miękkie materiałowe fotele. Wysłuchuję lotniskowych komunikatów, zmieniono numer bramki lotu Lufthansy do FRA i sporo pasażerów (mimo kilkukrotnych wyraźnych zapowiedzi) podchodzi do gate numer 8. Taka moja rada, szanowni pasażerowie, sprawdzajcie proszę monitory z aktualnymi informacjami o bramce i bądźcie przed nią wcześniej niż na ostatnią chwilę, bo to może doprowadzić do niepotrzebnych opóźnień.Boarding na mój lot do Warszawy rozpoczyna się punktualnie, pasażerów jest mało, tak jak ostatnio większość rzędów z tyłu pozostaje pusta. Co istotne dla PLL LOT, to informacja, że praktycznie wszyscy podróżni z Tallina przesiadają się dalej na kolejne loty z Warszawy. Wydaje mi się, że dobrze wróży to dla naszego narodowego przewoźnika. Przesympatyczna szefowa pokładu Pani Joanna Wójtowicz-Domańska wita nas na pokładzie Embraera, załoga wykonuje instruktaż, kapitan Jacek Sewat podaje podstawowe informacje o locie i wzbijamy się w powietrze. Niebawem rozpoczyna się serwis pokładowy, ale tym razem nie zamawiam nic do jedzenia. Lot trwa około 1,5 h, na niebie pod nami prawie przez cały czas lotu unoszą się chmury, także nie było możliwości do obserwacji ziemi i podziwiania krajobrazów Litwy czy północnej Polski. Może innym razem…

Jednodniówka w Heringsdorfie / 02.08.2014

Weekend czas zacząć przede mną kolejna wycieczka. Niemiecka część wyspy Uznam od dawien dawna leżała w kręgu moich zainteresowań. Samo Świnoujście odwiedziłem lata świetlne temu, jeszcze w szkole podstawowej i byłem ciekawy, jak wygląda niemiecka cześć Uznamu. Korzystając z sezonowego połączenia Eurolotu z Warszawy do Heringsdorfu można w sobotni poranek szybko dostać się nad Bałtyk i wrócić do stolicy wieczorem tego samego dnia. Dla mnie jako weekendowego turysty jest to rozwiązanie idealne, więc w połowie maja zakupiłem bilety na taki jednodniowy wypad nad morze.
W sobotni poranek ok. godz. 05:45 pojawiam się na Lotnisku Chopina €“ widać, że trwa poranny szczyt, pasażerów zwłaszcza przed stanowiskami Lufthansy jest bardzo dużo, za to przy stanowisku odprawy Eurolotu pusto, więc szybko się odprawiam i otrzymuję kartę pokładową na mój lot do Heringsdorfu. Tak jak przypuszczałem karta jest bardzo mało atrakcyjna wizualni i nie zawiera nawet logo przewoźnika, w porównaniu z eleganckimi boarding passami innych przewoźników wygląda ona wyjątkowo blado, a ja jako kolekcjoner przywiązuję do tego akurat dużą wagę. Grzecznie dziękuję za sprawne załatwienie formalności i udaję się do kontroli bezpieczeństwa. Jakoś nie potrafię się przyzwyczaić, że od pewnego czasu zamiast pracowników Straży Granicznej czy SOL podróżnych kontroluje zewnętrzna firma ochroniarska. O tej porze działa dużo stanowisk, więc szybko przechodzę przez bramkę, tym razem nie piszczę i mogę nieco pospacerować po lotnisku. Ostatnio jestem na nim stałym bywalcem, zatem nie robi już na mnie takiego wrażenia jak przed laty, zwłaszcza w porównaniu z wielkimi zagranicznymi portami lotniczymi może zmieni się to po otwarciu starego Terminala 1. Zajmuję miejsce przy wyjściu 45 ulokowanym na samym końcu terminala i zatapiam się w lekturze szwedzkiego kryminału Henninga Mankella. Czas szybko mija, w tle nieustannie słyszę komunikaty dotyczące odlatujących samolotów oraz final call dla pasażerów Wolsza odlatujących do Wiednia €“ ciekawe, czy wreszcie dotarli do gate’u numer 41. Już przed 7 rano pracownicy obsługi naziemnej pojawiają się przy bramce i punktualnie rozpoczyna się boarding. Jak na takie niszowe połączenie, load factor jest bardzo dobry, na pokładzie Bombardiera Q-400 widać niewiele wolnych miejsc. Ze względu na rotację samolotu razem z pasażerami leci także druga załoga pilotów oraz stewardów (znów leci ze mną 

€"walentynkowy steward”, który tydzień temu rano leciał na trasie POZ-WAW) €“ będą oni obsługiwać połączenie do Wiednia (via MUC) i Berna (via ZRH), a ich koledzy będą wypoczywać w tym czasie w nadbałtyckim cesarskim kurorcie. Szefowa pokładu wita podróżnych, tym razem także przypadło mi ulubione miejsce przy oknie, ale aby je zająć muszę przecisnąć się przez panią o dość monstrualnych rozmiarach ;) Uff…  Ponieważ połączenie wykonywane jest w barwach Eurolotu w kieszeni fotela nie można oświadczyć sierpniowego numeru magazynu pokładowego Kalejdoskop, są tam tylko instrukcje bezpieczeństwa i papierowe torebki. Z głośnika płyną dość monotonne słowa lektora na temat zachowania się w sytuacji awaryjnej w języku polskim a następnie angielskim, a stewardessy demonstrują umiejscowienie drzwi ewakuacyjnych i właściwy sposób nakładania kamizelek ratunkowych. Kapitan Maciej Kozubski z kokpitu przekazuje podstawowe informacje dotyczące lotu, wkrótce rozpoczynamy kołowanie i szybko wznosimy się do góry. Siedzę tuż przy śmigle, widzę, jak szybko się kreci. Tego poranka nad Warszawa chmury "leżą" bardzo nisko, ale wyjątkowo szybko je przebijamy i już praktycznie do końca tego trwającego raptem 1 h 10 min lotu lecimy w słońcu. Chwilę później wyłączona zostaje sygnalizacja zapięcia pasów, załoga rozpoczyna skromny poczęstunek w postaci batonika musli Bakalland (do wyboru dwa smaki) oraz wody mineralnej i kawy lub herbaty. Panie szybko się uwijają z serwisem a ja wyglądam za okno i podziwiam krajobrazy mijane po drodze. Około 20 minut przed planowaną godziną przylotu rozpoczynamy zniżanie do lądowania na lotnisku w Heringsdorfie. Słonce chowa się za chmurami, po przyziemieniu obawiam się, że zaraz może zacząć padać deszcz, ale ten scenariusz na szczęście się nie sprawdza a po południu niebo nad Bałtykiem się wypogadza. Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu, to mikroskopijny budynek terminalu rodem z DDR. Przechodzimy do małej salki, gdzie odbiera się bagaż, ja podróżuję tylko z bagażem podręcznym, więc szybko przechodzę na zewnątrz. U sufitu przywieszony jest mały samolot "€Pirat”, na lotnisku wystawionych jest kilka koszy plażowych, z których słynie wyspa Uznam. W terminalu znajduje się tez mała kawiarenka, cztery miniaturowe stanowiska odprawy i informacja turystyczna, w soboty nieczynna. Całe lotnisko sprawia wrażenie bardzo dawno nieremontowanego € mam wrażenie, że przeniosłem się do poprzedniej epoki, przypomina mi się muzeum DDR w Berlinie, które miałem przyjemność odwiedzić ładnych kilka lat temu.
Wydaje mi się, że na pokładzie samolotu byli samy Polacy, nie słyszałem języka niemieckiego wśród pasażerów.
Nic dziwnego, że przed budynkiem lotniska na turystów czekały polskie taksówki a podróżni już wcześniej byli umówieni z kierowcami i kilka minut po wylądowaniu cały terminal opustoszał. Ja zająłem miejsce na wygodnym beżowym fotelu w środku i oczekiwałem na autobus 286, który planowo o 09:58 miał pojawić się na przystanku przed terminalem.
Zająłem się lekturą i czas szybko minął, w tle słychać było rozmowy niemieckich pracowników obsługi lotniska, chyba nie mają wiele pracy. Na czas pod terminal podjeżdża duża taksówka Ostsee Bus €“ w weekendy jako autobus 286 kursuje tzw. "Linientaxi”, z pewnością ma to związek z małym zainteresowaniem ze strony pasażerów. Mowie kierowcy, na którym przystanku w Ahlbeck będę chciał wysiąść i dostaję bilet za 2,50 euro. Oprócz mnie w samochodzie są jeszcze babcia z wnuczkiem, podroż mija bardzo szybko, bo trwa niecały kwadrans. Mijamy pola, dalej droga biegnie przez las, następnie przejazd kolejowy i wjeżdżamy do uzdrowiska Ahlbeck. Ulice są tutaj dość wąskie, przez miasto biegnie praktycznie tylko jedna główna droga prowadząca do Świnoujścia i w drugą stronę do Bahnsin, więc nic dziwnego, że jest zakorkowana. Podjeżdżamy jeszcze pod dworzec kolejowy, cały wykonany z czerwonej cegły, taki typowy dla Niemiec budynek. Chwilę później "szofer" instruuje mnie, gdzie znajduje się ulica Seestrasse i wysadza mnie na najbliższym przystanku.
Pierwsze, co robię, to wizyta na poczcie. Wcześniej w internecie sprawdziłem, że w soboty jest czynna tylko do godziny 12, a tradycji musi stać się za dość i trzeba wysłać widokówki. Punkt pocztowy cieszy się sporym zainteresowaniem, dostaję widokówki i znaczki, znajduję ławeczkę w pobliżu i tam wypisuję wakacyjne pozdrowienia. Po wysłaniu kartek czas ruszyć w drogę, jako "koneser" niemieckich produktów spożywczych nie mogę odmówić sobie wizyty w supermarkecie Sky. Czego tam nie ma €“ żałuję, że mam ze sobą tylko bagaż podręczny, bo w nim nie mogę przewieźć wszystkich smakołyków. Dla tych przepysznych jogurtów Zott czy Moevenpick i dla ulubionej Vanilla Cola jestem gotowy przeprowadzić się natychmiast do Berlina. ;) Stojąc w kolejce do kasy zauważam,  że sklep akceptuje wyłącznie karty płatnicze Maestro. Wcale mnie to nie dziwi, bo to powszechna taktyka w Niemczech. Nie są akceptowane karty kredytowe jak Visa czy MasterCard, a Maestro jak najbardziej tak. Dlatego polecam wszystkim podróżnikom zaopatrzenie się w rozmaite rodzaje kart, bo mogą się przydać. No, chyba że ktoś preferuje gotówkę, co też może mieć swoje dobre strony.
Po wyjściu ze sklepu mój bagaż robi się nieprzyzwoicie ciężki, ale co poradzić €“ jeśli chcę posmakować takich specjałów jak melonowa lemoniada Fritz czy napój Bionade o smaku liczi, to muszę się liczyć z takimi obciążeniami. Teraz, po krótkim posiłku, czas wybrać się na spacer po mieście. Podążam wzdłuż ulicy Seestrasse ku morzu, dookoła eleganckie wille, hotele i restauracje. Wszędzie dużo niemieckich turystów, jestem zaskoczony, bo Polaków prawie wcale nie słychać.

Dochodzę do nadmorskiej promenady, jeden jej pas jest przeznaczony dla rowerzystów, drugi zaś dla pieszych, turyści sprawnie przemieszczają się po odpowiednich alejkach. Wzdłuż deptaku rosną eleganckie cyprysy i mniejsze drzewa, nieopodal w małym parku znaleźć można muszlę koncertową oraz plac zabaw dla dzieci a co kilkaset metrów spotkamy bezpłatne toalety i nie są to wcale cieszące się złą sławą toi-toi. Kierując się w prawo można dotrzeć do zabytkowego drewnianego molo, na którego początku znajduje się biały budynek w stylu retro. Dzisiaj mieści się w nim restauracja. W porównaniu do Sopotu, molo w Ahlbeck prezentuje się nadzwyczaj skromnie, jest sporo węższe a jego wygląd pozostawia wiele do życzenia, co jednak nie odstrasza spacerowiczów. Co rzuca się w oczy i bardzo razi moje poczucie estetyki, to skarpety do sandałów u starszych Niemców. Widać jak na dłoni, że nie jest to zjawisko występujące jedynie w Polsce, ale najwyraźniej za naszą zachodnią granicą nic sobie z tego nie robią. Na molo mocno wieje, a nad plażą wiszą chmury, schodzę z pomostu i zaczynam spacer nadmorską promenadą. Po drodze mijam same eleganckie wille, wyglądają bardzo okazale, wszystkie domki są odpowiednio odrestaurowane. Gdzieniegdzie na balkonie wystają wczasowicze. Ku mojemu zadowoleniu niebo się przejaśnia i skręcam na plażę, by nadrobić zaległości w opalaniu. O tak, tego mi trzeba, moje ciało łaknęło promieni słonecznych. Na piasku jest mnóstwo miejsca, nie muszę przeciskać się między plażowiczami. Ogólnie w tej części bałtyckiego wybrzeża jest bardzo spokojnie, głównymi odwiedzającymi są emeryci oraz rodziny z małymi dziećmi, nie widać natomiast młodzieży widocznie do Ahlbeck przylgnęła już na dobre etykietka spokojnego kurortu dla niemieckich emerytów. Plażowanie to coś, co bardzo lubię, nie jest zbyt gorąco, a od Bałtyku powiewa morska bryza, w oddali majaczy port w Świnoujściu, a ja zajadam się niemieckimi przysmakami -€“ słodka chwila dekadencji, która trwa ponad 4 godziny. Jak miło…
Czas wracać, przechodzę powoli wąskimi uliczkami do głównej szosy na przystanek "Linientaxi" 286. Autko przybywa o czasie, jestem jedynym pasażerem na całej trasie i po około kwadransie docieram na lotnisko.

Tutaj błyskawiczna odprawa i po przejściu kontroli bezpieczeństwa oczekuję na samolot. Maszyna o czasie pojawia się na pasie, chwilę później przybywa także Bombardier, który zabierze pasażerów do Krakowa. Tak jak pisałem wcześniej, podczas rejsu powrotnego zaopiekuje się nami ta sama załoga, która leciała do HDF rano, więc nie ma żadnych niespodzianek. Moją uwagę zwraca fakt, że brakuje mleka do kawy stewardessa tłumaczy, że się skończyło, bo samolot latał cały dzień po Szwajcarii i innych krajach. Na przyszłość polecam zapakować jeden kartonik więcej tym razem zadowalam się herbatą ;) Warunki pogodowe do lądowania na warszawskim Okęciu są bardzo sprzyjające, podziwiam rozświetloną Warszawę nocą - to coś, co bardzo lubię. Dobranoc!