Pod libañskimi cedrami - Bejrut / 24.09.2014 - 28.09.2014

Dzisiaj nieco bardziej egzotycznie niż ostatnimi czasy. Kierunkiem kolejnej podróży jest bliskowschodnia tętniąca życiem metropolia jaką jest Bejrut. O stolicy Libanu nasłuchałem się samych superlatyw od kolegi z poprzedniej pracy (dziękuję Ci bardzo za wszystkie wskazówki, Mike!), więc kiedy PLL LOT w kwietniu zaoferował promocyjne loty z WAW do BEY w ramach Szalonej Środy, nie musiałem długo się wahać z zakupem biletu. W środowy wieczór ok. 20:30 docieram na Lotnisko Chopina, przy stanowiskach odprawy pustka, więc szybko nadaję bagaż i odbieram kartę pokładową. Agent handlingowy chyba nie jest zbytnio zorientowany w przepisach ruchu wizowego, bo pyta się koleżanki obok, czy do Bejrutu potrzebna jest wiza. Na szczęście Polacy dostają bezpłatną wizę na granicy, więc odpadają formalności z tym związane. Kolejka do kontroli bezpieczeństwa tym razem jest dość duża, czynne są tylko dwa stanowiska. Tak się składa, że za mną stoi napakowany byczek, który nie chce zdjąć swojej bluzy dresowej przed przejściem przez bramkę, ale kobieta z ochrony się z nim nie patyczkuje i mężczyzna potulnie wykonuje jej polecenie. Na samym lotnisku w strefie dla pasażerów ruch także jest niewielki, zatem po kontroli paszportowej oczekuję w spokoju na boarding przy wyjściu 18. Powoli pod bramką gromadzą się pierwsi odlatujący, wśród których przeważają osoby o podwójnym obywatelstwie, całkiem wielu z nich jest też o arabskim pochodzeniu. Pod gatem pojawiają się pracownicy Warsaw Airport Services, nieco później pod bramkę docierają też stewardessy PLL LOT, ale okazuje się że trzeba zmienić numer wyjścia na 14, bo ze stanowiska 18 odleci samolot do Tel Avivu. Co za faux pas, nie od dziś wiadomo, ze Izrael i Liban to śmiertelni wrogowie. Dla niewtajemniczonych cenna informacja: jeśli macie w paszporcie pieczątkę z Izraela, to nie zostaniecie wpuszczeni to Libanu. Celnicy na granicy są bardzo skrupulatni w tej kwestii i dokładnie przeglądają paszporty. Jeszcze trochę krzątaniny i wreszcie rozpoczyna się boarding, na pokład Embraera 170 docieramy autobusem, load factor nie jest zbyt imponujący, najwięcej pasażerów z nocnej fali odlotów widziałem chyba przy locie do Erewania. O podobnych godzinach jest jeszcze maszyna do Tbilisi, Wilna, Larnaki czy do Bukaresztu oraz ostatnie polskie krajówki.

Zajmuję moje ulubione miejsce 5B, obok mnie na miejscu 5A siedzi starszy Arab, pasażerowie klasy ekonomicznej na tym nocnym locie mają możliwość skorzystać nieodpłatnie z koców i poduszek. Szefowa pokładu pani Elżbieta Pomonarova (nie jestem pewien, czy piszę poprawnie, ale pani miała na pewno bardzo rosyjsko brzmiące nazwisko) tym razem wygląda na zdecydowanie znudzoną i rozdrażnioną, jeśli tak nieciekawie mają się prezentować stewardessy, to proponuję, by PLL LOT zrobił dokładny przegląd swojej podniebnej kadry. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, kołowanie do progu pasa startowego i powoli wzbijamy się w powietrze, cały lot przebiega bardzo gładko, tylko raz gdzieś nad Morzem Czarnym (według moich szacunków) na chwilę zostaje włączona sygnalizacja zapiąć pasy, podczas lotu tradycyjnie nie mogę zasnąć, więc obserwuję gwieździste niebo, w dole co jakiś czas przebłyskują światła mijanych po drodze miast, a czasami w pobliżu przeleci jakiś inny samolot. Smaczku dodaje fakt, że tym razem za sterami siedzi kobieta pani kapitan Barbara Łuczak. Panie stewardessy starają się robić wszystko oprócz interesowania się pasażerami, przez pokład z bezpłatnym serwisem przechodzą jak burza, z góry zakładają, że wszyscy śpią, wiec nie są zainteresowani poczęstunkiem w postaci miniwafelka Prince Polo czy szklaneczki wody mineralnej. A tymczasem monitoring czuwa, hehe :-P Niebawem w kabinie światła zostają całkowicie zgaszone, panie urządzają sobie ploteczki z przodu kabiny a później zajmują się lekturą prasy. W końcu po ponad 3 godzinach lotu zaczynamy zniżanie do lotniska w Bejrucie, za oknami po prawej stronie widzę ciemność, ale po lewej  migoczą już światła miasta, w końcu widzę pas startowy i przyziemiamy na libańskiej ziemi. Tym razem mam okazje wyjść przez rękaw, od razu przy wyjściu z samolotu uderza gorące powietrze, ale zanim wyjdę na zewnątrz mogę jeszcze dłuższą chwilę pozostać w klimatyzowanych pomieszczeniach terminala, gdzie odbywa się kontrola paszportowa i celna. Na dużych marmurowych stołach po wyjściu z krętych korytarzy leżą formularze wjazdowe, trzeba pobrać druczek i go wypełnić. Pola formularza są w trzech językach: arabskim, francuskim i angielskim, trzeba wpisać jedynie podstawowe dane osobowe, wykonywany zawód, cel podróży oraz miejsce noclegu. Ponieważ siedziałem z przodu maszyny i szybko ją opuściłem, to udało mi się zdążyć przez innymi pasażerami i nie musiałem wcale czekać w kolejce do kontroli paszportowej. Celnik dokładnie sprawdził paszport pod kątem śladów pobytu w Izraelu, na szczęście podczas wypoczynku w Tel Avivie przed ponad dwoma laty nie dostałem słynnego stempelka i teraz swobodnie mogę poruszać się po krajach arabskich. Pan chyba nie był zbyt zorientowany, czy Polacy dostają wizy bezpłatnie, więc spytał o to kolegę ze stanowiska obok, który żywo zainteresował się moimi niebieskimi soczewkami kontaktowymi. Powiedział, że mam piękne oczy. Wypadałoby zacytować klasyka „Twoje oczy są takie hipnotajzin”. ;) Bezpośrednio za stanowiskami kontroli paszportowej znajdują się taśmociągi. Niebawem na karuzeli pojawiają się walizki lotu z Warszawy; zauważam, że o tej porze do Bejrutu przylatuje też m.in. Air Serbia z Belgradu, jest również lot linii Ethiopian Airlines z miasta o mojej ulubionej nazwie, czyli Addis Abeba. Po odebraniu walizki trzeba ustawić się w kolejce, by prześwietlić bagaż, tak wygląda tutaj kontrola celna, wreszcie można poczuć się wolnym i w końcu docieram do w hali przylotów, gdzie przed barierkami tradycyjnie jestem świadkiem czułych i wzruszających scen powitań. Wciąż po cichu liczę, że kiedyś ktoś na mnie też będzie tak czekał.

Dochodzi 4 rano, na zewnątrz jest jeszcze ciemno, ale w powietrzu czuć już wysoką temperaturę. Decyduję się poczekać do rana na lotnisku, w hali odlotów ruch jest dość spory, zatem wracam na miejsca w hali przylotów, gdzie do rana trwa względna cisza i mogę nieco pospać z moim bagażem w objęciach. O poranku nieco jeszcze obserwuję ruch na lotnisku, widać, że społeczeństwo jest różnorodne, część kobiet chodzi w dżihabach czy burkach, a część bardzo dobitnie podkreśla atrybuty swojej urody makijażem i skąpym strojem. Mężczyźni jak to w krajach arabskich mają ciemną karnację, kruczoczarne włosy i dość bujne owłosienie. Kilka minut po 8 rano wychodzę na parking, gdzie od razu zostaje mi zaproponowany przejazd taxi za kwotę 40 USD, co przy dystansie ok. 8-10 km jest jak rozbój w biały dzień. Kierowca po chwili oferuje mi cenę 35 USD, ale taka stawka nadal jest zbyt wysoka, wiec odchodzę nieco na bok. Ledwo się oddaliłem i po chwili słyszę biegnącego za mną taksówkarza, który przystaje na moją propozycję i prowadzi na górę do samochodu. Uważnie sprawdzam, czy wsiadam do oznakowanej taksówki; w Libanie oficjalne taxi oznaczone są nie tylko charakterystycznym kogutem, ale także maja czerwone tło na tablicach rejestracyjnych, warto na to zwrócić uwagę. Jeszcze raz upewniam się z kierowcą, że do śródmieścia (dzielnica Hamra) dojadę za 20 USD i ruszamy przed siebie. Na drodze prowadzącej z lotniska do centrum miasta duże korki, w końcu dochodzi 9 rano, więc to poranny szczyt komunikacyjny pod chyba każdą szerokością geograficzną. Ruch jest niesamowity, wszystkie pojazdy trąbią, miedzy nimi dzielnie przemykają skutery. Moją uwagę zwraca fakt, że wszystkie samochody są nowe i na dodatek bardzo wysokiej klasy jak Porsche czy hammery. Później dowiaduję się, że w Libanie podobno przypadają po 2 samochody na osobę, a ponieważ obywatele tego kraju lubią się pochwalić stanem swojego konta, to takie są efekty. Widać też sporo ciężarówek wiozących towary a co jakiś czas na ulicach pojawiają się patrole policji czy wojska, co nie dziwi biorąc pod uwagę obecną sytuację polityczną w regionie i napływającą falę uchodźców z ogarniętej wojną Syrii. Kiedyś PLL LOT latał do Damaszku, teraz ze względu na konflikt zbrojny w tym kraju połączenie zostało zawieszone. Wśród zgiełku aut mijamy liczne estakady i podziemne tunele, jest kolorowo i gwarno, me like. Po około 20 minutach wjeżdżamy do śródmieścia i zagłębiamy się w ulicę Hamra Street. Zabudowa jest gęsta, pełno wąskich jednokierunkowych uliczek, nowoczesne hotele mieszają się z zabytkowymi kościołami czy meczetami oraz mniejszymi domkami w orientalnym stylu, na chodniku rosną palmy, jest ciepło, bardzo lubię taki śródziemnomorski klimat.

Podjeżdżamy pod mój Grand Beirut Hotel, boy hotelowy pomaga mi z bagażem, recepcjonista sprawdza, że akurat mają już wolny pokój i po niecałych 10 minutach oczekiwania na wygodnych sofach w hotelowym lobby mogę wygodni rozłożyć się na łóżku. Apartament jak na czterogwiazdkowy hotel prezentuje się godnie, za to łazience dużo brakuje i nie wiem, czy dałbym jej dwie gwiazdki, ale jako dzielny turysta dam sobie radę; aczkolwiek musiałem bardzo uważać, by odpowiednio ustawię się pod prysznicem, bo kombinacja wanny z prysznicem przybrała dość kuriozalną formę, bardzo niebezpieczną dla osoby korzystającej z udogodnień tego typu. Po odświeżającym prysznicu, rozpakowaniu się i zmianie garderoby na letnią ruszam w miasto, pierwszy cel to oczywiście supermarket, bym mógł zaopatrzyć się w spożywcze wiktuały. Bez trudu znajduję na jednej z bocznych uliczek Hamry bankomat (banki w Libanie są na każdym rogu, o bankomaty także nie trzeba się martwić) a chwilę potem supermarket Idriss. Przy wejściu do sklepu oddaję ochroniarzowi torbę i zaczynam rajd między półkami sklepowymi. Ilość artykułów jest bardzo bogata, ceny także nie wołają o pomstę do nieba, mam w czym wybierać; znajduję chipsy Lays w bardzo ciekawych smakach (afrykański ser, hiszpańskie oliwki, japońskie sushi czy meksykańska salsa), jogurty o smaku lichi, sok z guawy, napoje bezalkoholowe Bavaria (m.in. smak truskawkowy), chlebki arabskie, słynny hummus i co dusza zapragnie. Po rundce w supermarkecie ruszam na miasto, trzeba bardzo uważnie rozglądać się na boki, bo z każdej strony może wyjechać samochód, a piesi w Libanie są traktowani jako zło konieczne i nawet jeśli pali się zielone światło, to kierowcy starają się za wszelką cenę wjechać na skrzyżowanie i mieć priorytet nad przechodniami. Ponieważ wyróżniam się kolorem skóry, to na każdym kroku kiedy przechadzam się chodnikiem słyszę za sobą trąbienie taksówkarzy, którzy w ten sposób zachęcają mnie do skorzystania z ich usług. Taksówkarze mają także naganiaczy na ulicach, słowo taxi pada z ust tubylców pod moim adresem bardzo często, ale po kilku godzinach w tym tłumie przyzwyczajam się do zaczepek i nic z nich sobie nie robię lub odpowiadam grzecznie No, merci". Na głównej ulicy Hamry znajduje się sporo kawiarni oraz burgerowni, jest tez mój ulubiony Starbucks i The Body Shop. Miło, że w SBX ceny są niższe niż w Polsce. Z mapką Bejrutu (dostępna w hotelu) w dłoni kieruję się ku nadmorskiej promenadzie Corniche. Bejrut jest położony na wzgórzu, by dojść nad morze trzeba zejść w dół krętymi uliczkami i schodkami, cały czas mając na uwadze, że z bocznych ulic może wyskoczyć kierowca na motocyklu. Między blokami przebija się już Morze Śródziemne, w końcu docieram do ronda i widzę pierwszą w Bejrucie restaurację McDonald’s i McCafé, koniecznie muszę tam wejść. Zamawiam kanapkę McArabia, w kolejne dni w McCafé próbuję kawy po libańsku, croissanta z migdałami i mrożonej kawy mocha bananowej oraz kanapkę McVeggie. W lokalach sieci McDonald’s można płacić w dolarach lub w funtach libańskich, to samo dotyczy płatności kartą płatniczą, obsługa zawsze pyta, w jakiej walucie ma być rozliczona transakcja. Także w McD skorzystamy z darmowego wi-fi, ale o login i hasło trzeba poprosić pracowników. W Starbucks Coffee dostaniemy natomiast zdrapkę z kodem dostępu do darmowego godzinnego wi-fi. Po posiłku w McD ruszam dalej wzdłuż morza w kierunku centrum finansowego, mijam błękitny meczet Mohammed Al-Amin. Cała starówka jest odnowiona, większość budynków jest koloru beżowego, pomarańczowego, więc ciepłe barwy pustyni. Przemierzam Bank Street, nieopodal są też gmachy kilku ministerstw, wszędzie widać ochroniarzy oraz wojsko, a wieczorem okolice Placu Męczenników i zlokalizowanego nieopodal Parlamentu strzeżone są nawet przez czołgi. Udaje mi się znaleźć budynek poczty głównej, gdzie zaopatruję się w znaczki pocztowe. Ruszam w drogę powrotną i czeka mnie długi spacer nadmorską promenadą. Jest ona szeroka i ładnie okala miasto. Co kilkanaście metrów ustawione są wygodne ławeczki, można na nich usiąść i wpatrywać się w błękitną morską toń. Fale mocno uderzają o brzeg, w Bejrucie nie ma plaż piaszczystych, na centralnym odcinku miasta widać falochrony i skały, jest tylko kilka miejsc, gdzie można się nieco poopalać, ale takie miejsca przypominają bardziej betonowe bunkry, więc z nich nie korzystałem. Cała promenada Corniche wysadzana jest palmami i mniejszymi krzewami. Słońce pięknie operuje z nieba, widać lądujące samoloty, cieszę się chwilą.




Cały pobyt w Bejrucie upływa mi bardzo szybko, z ciekawszych budowli polecam siedzibę American University of Beirut na ulicy Bliss Street. Tam toczy się życie w ciągu dnia, w porze lunchowej spotkamy międzynarodowy tłumek korzystający z licznych lokali gastronomicznych, jest np. filia francuskich kawiarni Paul, gdzie to niedawno delektowałem się w Paryżu. Korzystam z lokalnej kuchni bogatej w same smakołyki, Libańczycy jedzą obficie i niczego sobie nie żałują. Polecam sałatkę tabulleh, hummus, falafel, kiełbaski i paluszki serowe oraz wątróbkę i szaszłyki z sosem czosnkowym. Dzięki uprzejmości poznanych w Bejrucie znajomych mam także szansę zobaczyć, jak wygląda tam życie nocne. W restauracji Bardo popijam świeżo wyciskany sok z pomarańczy, później widzę, jak bawi się Bejrut w tzw. "downtown" nieopodal Placu Męczenników. Głośna muzyka rozbrzmiewa z luksusowego klubu Le Grey. Czas mija szybko i trzeba się zbierać na lotnisko. Lot powrotny z Bejrutu do Warszawy startuje o 4 rano, odprawa na wszystkie międzynarodowe loty rozpoczyna się 3 godziny przed odlotem i nic dziwnego, bo kolejki do kontroli bezpieczeństwa są naprawdę duże. W Bejrucie wygląda to tak, że najpierw trzeba przejść przez generalną kontrolę (kontrole celna), bagaże są prześwietlane, trzeba przejść przez słynną bramkę. Akurat trafiam na bardzo liczną grupę pielgrzymkową lecąca do Mekki, panowie są jedynie opatuleni białymi ręcznikami kąpielowymi i przepasani niczym togą, prezentują swoje nagie torsy. Kobiety są przyodziane podobnie w ręczniki, z tym, że na głowach mają różowe turbany. W większości są to ludzie w podeszłym wieku, obowiązkowo mają ze sobą bardzo dużo bagażu, w torbach króluje jedzenie, jedna para przede mną się przepakowuje, więc chciał nie chciał muszę się napatrzeć na zawartość ich tobołka. Po przejściu kontroli wąskie gardło się rozluźnia i od razu ruszam do stanowiska odprawy PLL LOT. Tak jak się spodziewałem, karta pokładowa nie wygląda zachwycająco, ale przynajmniej są na niej jakieś kolory. Później kontrola paszportowa i sklepy duty free. Dla palaczy cenna informacja, że papierosy w Libanie są niesamowicie tanie i opłaca się je kupić. Ja udaję się do stoisk z bakaliami, tych jest tutaj kilka, a wybór mieszanek orzechów jest bardzo duży. Po małych zakupach czeka nas jeszcze jedna standardowa kontrola bezpieczeństwa i wreszcie można udać się do bramki. Ta część lotniska nie wygląda w żaden sposób efektownie, jest szaro, buro i ponuro, wnętrze trąci myszką. Po pewnym czasie przy wyjściu numer 1 zbierają się moi współpasażerowie, zdecydowana większość samolotu to religijna grupa pielgrzymkowa. Dominują tematy kościelne, więc dystansuję się od tego towarzystwa. Wreszcie ok. 3:40 zostajemy zaproszeni na pokład Embraera 170. Tym razem załoga jest męska, szefem pokładu jest pan Dariusz Kuliś (?) a z tyłu prezentuje się bardzo atrakcyjny młody blondyn. To miła odmiana po ostatniej załodze, która była naburmuszona i o znikomej prezencji. Następuje moja ulubiona część podniebnej podróży, czyli instruktaż bezpieczeństwa, później na pokładzie gasną światła i startujemy w ciemnościach, a migoczące światła Bejrutu zostają gdzieś w oddali. Wzbijamy się nad Morzem Śródziemnym i trafiamy na dość grubą warstwę chmur burzowych, widać wyraźnie, że pada deszcz i samolotem nieco trzęsie. Niestety, zgodziłem się zamienić z jakimś uczestnikiem tej krucjaty i zamiast miejsca 8C przypadło mi 21B, czyli ostatni rząd, co sprawia, że wszelkie drgania powietrza odczuwam znacznie bardziej. Od startu mija dobre pół godziny, nim pogoda się uspokaja i kapitan wyłącza sygnalizację zapiąć pasy. Zapalają się światła w kabinie pasażerskiej, błyskawiczny serwis, czyli woda i wafelek Prince Polo, światła znów gasną i prawie wszyscy śpią. Po około 2 godzinach lotu po prawej stronie za oknami pojawia się różowy kolor i widać wschodzące słońce, taki widok działa na mnie relaksacyjnie. Pasażerowie powoli się rozbudzają i zaczynają okupować jedyną toaletę dla klasy ekonomicznej umieszczoną z tyłu samolotu, zatem wszyscy muszą przejść obok mojego miejsca. Biedny steward wcześniej zasłonił się za firanką na swoim siedzeniu z tyłu, by mieć chociaż chwilę dla siebie ;) Teraz nie ma przebacz, trzeba wstać i przygotować kabinę do lądowania. Punktualnie o 06:35 lądujemy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Bye, bye!

Paris Match - Elegancja Francja / 13.09.2014 - 14.09.2014


Bonjour! Kontynuując tradycje weekendowych podróży tym razem wybrałem się do francuskiej stolicy. Ostatni raz w Paryżu byłem w listopadzie 2010 roku podczas wyprawy na karaibską wyspę St. Martin. Doszedłem do wniosku, że już najwyższy czas odwiedzić to miasto ponownie, a że nadarzyła się nie lada gratka cenowa, to bez chwili wahania zarezerwowałem miejsca na bezpośrednie połączenie WAW-CDG wykonywane przez PLL LOT.
W sobotni poranek pojawiam się kwadrans przed godziną 6 rano na Lotnisku Chopina. W porównaniu do ubiegłego tygodnia jest bardzo pusto i cicho, w kolejkach do odprawy na stanowiskach LOT-u także niewielu pasażerów. Jak zawsze odprawiam się na rejs przy stanowiskach klasycznej odprawy biletowo-bagażowej, dostaję kolorową kartę pokładową, a pan z obsługi nawet sam zaoferował, by odprawić mnie już na lot powrotny, ale nie skorzystałem z tej propozycji.  Przede mną jeszcze kontrola bezpieczeństwa, także przebiega szybko i bez zbędnych ceregieli. Później już tylko nieco ponad godzina oczekiwania na boarding mojego rejsu. Bardzo się cieszę, kiedy pod wyjściem numer 41 widzę podstawiony pod rękaw samolot Embraer w malowaniu retro. Jest to jedyna maszyna pomalowana w barwy PLL LOT z lat 40. ubiegłego wieku, to miło, że udało mi się trafić właśnie na nią, jest wyraźnie inna od tych latających obecnie dla naszego narodowego przewoźnika spod znaku żurawia. Przy okazji wizyty na lotnisku mam okazję spotkać się na chwilę z moim pracującym tam znajomym; miło jest zamienić z kimś kilka słów o poranku. W końcu nadchodzi czas wejścia do samolotu i mogę zająć miejsce 5D – moje ulubione w tego typu flocie. Niemniej jednak nie mam okazji zagrzać na nim dłużej miejsca, bo pani siedzącej obok mnie bardzo zależy, by usiąść razem z partnerem biznesowym, więc stwierdziłem, że będę uprzejmym pasażerem i przesiądę się łaskawie na fotel 4B, który niestety jest umiejscowiony przy przejściu a nie przy korytarzu. Jak się później okazało, to właśnie dzięki temu miejscu mogłem podsłuchać dyskusji awanturującej się pasażerki z szefową pokładu p. Lidią Grzegorzewską. Mieliśmy już rozpocząć kołowanie, kiedy kapitan Rafał Gontar poinformował o zaistniałej usterce elektrycznej. Została usunięta i za ok. 8 minut mieliśmy rozpocząć start, ale po upływie tego czasu zamiast dźwięku włączanych silników usłyszeliśmy komunikat, że musimy wyłączyć i włączyć ponownie instalację elektryczną. Jak się okazało, kolejna próba także zawiodła, pilot poinformował, ze następny komunikat poda za 15 minut. Do samolotu przednimi drzwiami po prawej stronie kadłuba dostali się technicy LOT AMS, po kilku minutach spędzonych w kokpicie wyszli i dali znak, że usterka ostatecznie została zażegnana i można lecieć. Rzeczywiście, kapitan potwierdził, że tym razem naprawa się powiodła i ruszyliśmy do progu pasa. Przez jego przebudowę start miał miejsce w kierunku wschodnim, więc kilka minut po starcie trzeba było dokonać zawrotki w przeciwnym kierunku. Cały lot minął bardzo spokojnie, nie licząc kłótni, którą sprowokowała niesforna pasażerka klasy ekonomicznej. Po godzinnym przymusowym postoju na płycie pasażerowie po osiągnięciu wysokości przelotowej chcieli nieco liczniej niż zwykle skorzystać z dobrodziejstwa toalety. Nagle do części klasy biznes zajętej przez dwójkę pasażerów z impetem wtargnęła kobieta, która pilnie potrzebowała skorzystać z toalety. Ponieważ w tylnej części Embraera wytworzyła się spora kolejka, to bezczelna kobieta postanowiła, że nie będzie czekała, tylko uda się do klasy biznes. Oczywiście stewardesa nie mogła pozwolić na takie bezceremonialne zachowanie i stanowczo odmówiła pasażerce prawa do skorzystania z toalety na przodzie samolotu. Między kobietami wywiązała się mała pyskówka, pasażerka spytała o imię i nazwisko szefowej pokładu, pani Lidia przedstawiła się, pokazała swój identyfikator i zgodnie z prawdą powiedziała, że przedstawiała się wszystkim pasażerom na początku rejsu, co chyba jeszcze bardziej rozjuszyło niesforną pasażerkę, która odwróciła się na pięcie i już miała zmierzać na tył maszyny, kiedy raz jeszcze wtargnęła nachalnie za firankę i powiedziała kilka przykrych słów stewardesie kończąc zwrotem “Ale Pani miła!” pełnym pretensji. Oczywiście od razu po incydencie pani Lidia przeprosiła pasażerów klasy biznes (matka z synem) za całe zajście. Takie są niestety często realia pracy jako stewardesa, przypomnę nieśmiało pasażera z lotu do St. Petersburga, który koniecznie chciał zająć wolne miejsce w klasie biznes. Ludzie ludziom zgotowali ten los…



Przy podejściu do lądowania na paryskim lotnisku im. Charlesa de Gaulle’a mój towarzysz podróży siedzący przy oknie umożliwia mi podejrzenie widoczków, szczerze powiedziawszy nic ciekawego nie widać, zielone pola i małe miasteczko w pobliżu gigantycznego lotniska – molocha. Paris CDG to chyba jedyny port lotniczy, na którym mam zazwyczaj problemy z orientacją, bo jest tak rozległy i rozbudowany. Tym razem mam okazję lądować na terminalu 1, który służy jako hub linii z sojuszu Star Alliance. Lądowanie przebiega gładko, ale nie możemy opuścić samolotu, ponieważ rękaw, który już przybliżył się do kadłuba, uległ awarii i musimy poczekać na technika.  Jednej z francuskich pasażerek bardzo się spieszy, bo ma bilet na dalsze połączenie i jak tylko otwierają się drzwi, wybiega z dość pokaźnym bagażem podręcznym, widzę, że na lotnisku prosi o pomoc pracownicę portu. Ciekawe, czy udaje się jej zdążyć na połączenie…
Część, w której zatrzymuje się samolot PLL LOT, ma okrągły kształt niczym rotunda, dokoła niej zaparkowane są samoloty, akurat trwa boarding lotu Aegean do Aten; to, jak Francuzi wymawiają nazwę greckiej linii lotniczej, to już wyższa szkoła jazdy. Nieco czasu zabiera mi zlokalizowanie wyjścia, które nie jest zbyt dobrze oznaczone, a w tłumie pasażerów, przez których muszę się przebić, jest naprawdę ciężko się tam dostać. Znając wymiary paryskiego lotniska CDG domyślam się, że czeka mnie jeszcze długi spacer i wcale się nie mylę. Ruchomym chodnikiem, który wije się w górę i w dół, przedostaję się do hali przylotów, później wjeżdżam jeszcze przez szklany korytarz á la brukselskie atomium i wreszcie opuszczam lotnisko. Przede mną jazda kolejką CDGVAL do terminala 3 i dworca autobusowego, ileż tam jest podróżnych! Kolejka do automatów biletowych zdaje się nie mieć końca, na szczęście przy informacji pani szybko przekazuje mi informację, z którego stanowiska odjeżdża mój autobus 350 do centrum miasta i akurat wpadam na przystanek, kiedy kierowca rusza. Jest na tyle sympatyczny, że zatrzymuje się, otwiera mi drzwi i sprzedaje bilet (cena 6 euro). Podróż trwa nieco ponad godzinę, ale nigdzie mi się nie spieszy, pogoda jest piękna a humor dopisuje. Jeśli chodzi o transport z lotniska, to niestety pod tym względem Paryż jest stosunkowo drogi, ale możliwości dojazdu jest kilka: można wybrać kolejkę czy szybszy autobus, które oczywiście są droższe, ale jadą szybciej. Autobus mija peryferia Paryża, okolica usłana jest różnymi magazynami i centrami logistycznymi, po około 40 minutach jazdy docieramy do miasta, gdzie korki uliczne dają o sobie znać. Mijamy dość oryginalną hinduską dzielnicę, następnie moim oczom ukazują się czarni przybysze z Afryki i już czas wysiadać przy Gare de l’Est. Wokół ruch jak w ulu, bardzo dobrze czuję się w takich wielkomiejskich klimatach, gdzie jest duży ruch i wiele się dzieje. Do tego wszędzie słyszę piękny język francuski, na każdym rogu znajdują się kawiarnie i restauracje, czuję się jak bon vivant ;)
Pierwsze kroki kieruję właśnie na Gare de l’Est, ponieważ podczas poprzednich pobytów w Paryżu nie miałem okazji obejrzeć tego dworca od wewnątrz. Zarówno z zewnątrz jak i od środka gmach prezentuje się okazale, jest połączony z małym centrum handlowo-usługowym oraz stacja metra. Przechadzam się po peronach i podziwiam francuskie pociągi, tak inne od tych, do których jestem przyzwyczajony z polskich szlaków. W saloniku prasowym RELAY nabywam widokówki oraz znaczki pocztowe, ku mojemu zaskoczeniu sprzedawca żegna mnie w języku polskim! Jest już po godzinie 13, więc żołądek domaga się posiłku, a skoro to Francja, to nie mogę odmówić sobie croissanta z migdałami oraz czekoladowego ciastka viennoise i espresso w dworcowym bistro PAUL. Zasiadam przy ladzie na stołku barowym i wgryzam się w świeże francuskie wypieki a po posiłku wypisuję widokówki.
Po wyjściu z dworca z mapką w dłoni (darmowe egzemplarze można dostać w lotniskowej informacji) kieruję się na długi spacer w kierunki Placu Republiki oraz Bastylii. Pod pomnikiem przy Republique urzęduje młodzież na deskorolkach i rowerkach, czuć ostry zapach palonego zioła, ale nikt sobie nic z tego nie robi, także policja, która stoi kilka metrów dalej i pilnuje ruchu, bo tego dnia przez Paryż ma miejsce jakaś demonstracja. Nie spotkałem uczestników tej imprezy, ale ilość policji i straży miejskiej ubranej w kamizelki kuloodporne i różnego rodzaju ochraniacze świadczy o tym, że coś mogło się wydarzyć, a przy ilości zamieszek, o jakich słychać w mediach, to chyba nic dziwnego. Kierunek mojego pierwszego marszu przez Paryż jest nieprzypadkowy. Ostatnio podczas lotu do Göteborga w magazynie pokładowym WizzAir przeczytałem artykuł o lokalu My Crazy Pop serwującym popcorn w różnych smakach, a ponieważ lubię wszelkie nowinki, to nie mogłem odpuścić sobie wizyty w tym przybytku na rue Trousseau.

Współtwórczynią tego oryginalnego miejsca jest uczestniczka drugiej edycji francuskiego Masterchefa. Na miejscu można wybierać spośród kilkunastu smaków (m.in. wasabi, truskawkowy, karmelowy), degustacja jest bezpłatna, do kupienia jest popcorn w rożkach po 1,50 euro oraz plastikowych opakowaniach po 6 euro. Wybieram mały rożek o smaku Nutelli, jest wyborny ;) Jakby tych uciech dla podniebienia było mało udałem się jeszcze do supermarketu Monoprix i zaopatrzyłem się w nieco smakołyków, so yummy! Przy okazji okazało się, że znalazłem się na ulicy, na której mieszkałem w hostelu podczas mojej pierwszej wizyty w Paryżu. Teraz spacerów po romantycznym Paryżu ciąg dalszy, docieram do brzegu Sekwany i upajam się pięknem krajobrazu francuskiej stolicy. Przy nabrzeżu rozłożyli się uliczni artyści, są handlarze rękodzieł oraz starych plakatów czy książek. Po drugiej stronie bulwaru mijam Hôtel de ville, a po lewej na rzece cały czas podziwiam kursujące w dwie strony statki wycieczkowe. Bulwary nad Sekwaną podziwiają tłumy turystów, piękna pogoda sprawiła, że deptaki są oblężone, ale ma to swój urok. Na moment wchodzę na dziedziniec Luwru, by ponownie spojrzeć na słynną piramidę, na uśmiech Monalisy tym razem nie starczy już czasu. Przechodzę przez jeden z wielu mostów, gdyż po drugiej stronie rzeki rozpościera się już Wieża Eiffla. Smukła stalowa konstrukcja robi piorunujące wrażenie, pod wieżą oczywiście całe mnóstwo oczekujących turystów na wjazd w górę. Przypomina mi się emocjonujący wjazd na górę i wspaniały widok ze szczytu tej budowli. Kolejna atrakcja zaliczona, czas udać się do ścisłego centrum. Idę wolnym krokiem wzdłuż Avenue Kleber a w oddali majaczy już majestatyczny Łuk Triumfalny i Place Charles de Gaulle Étoile. Pamiątkowa fotka pod monumentem i ruszam na najsłynniejszą ulicę Paryża czyli Champs-Élysées. Czas zjeść coś bardziej konkretnego, zatem uderzam do mojej ulubionej miejscówki jaką jest McDonald’s, czekają mnie nowości w postaci kanapki Le Petit Italien, shake’a pistacjowego czy cappuccino z drobinkami Daim.

Zasiadam przy wysokiej ladzie na piętrze i obserwuję wzmożony ruch uliczny na trotuarze. Królują papierowe siatki z H&M, pierwszy raz widzę takie opakowanie, dotychczas widziałem tylko plastikowe opakowania z tej sieciówki; sporo osób zaopatruje się też w sklepach sportowych. Po wyjściu z McDonald’s kontynuuję spacer Polami Elizejskimi, uwielbiam taki kolorowy tłum przechodniów, gdzie każdy reprezentuje inny styl, kolor skóry czy kulturę, tego brakuje mi w Polsce. Docieram do placu Concorde, czas na krótką przerwę pod kasztanami, słońce powoli zachodzi a nóżki bolą po całym dniu. Kiedy już napatrzyłem się na spacerujących paryżan i ja postanowiłem ruszyć w tango. Udaję się zatem do dzielnicy Le Marais, która wieczorem tętni życiem. Zabawa jest przednia, lokal nabity od tańczących ludzi, muzyka jak najbardziej odpowiednia, więc kiedy roztańczonym krokiem opuszczam klub, humor dopisuje. Czas zbierać się na lotnisko, mijam po raz kolejny Bouleverd de Sébastopol, przy tej ulicy można spotkać bardzo dużo kolorowych mieszkańców Czarnej Afryki, ale jest 3 w nocy, więc na chodnikach spotykam raczej tylko imprezowiczów. Autobusem nocnym Noctilien 143 docieram na lotnisko CDG. Wysiadam na największym Terminalu 2, spoglądam na tablicę odlotów, nazwy destynacji typu Kinszasa (czy równie egzotyczne jak Mogadiszu lub Bamako) wywołują u mnie dreszczyk emocji, aż chciałoby się tam polecieć; niestety kwestia bezpieczeństwa w tych miejscówkach jest bardzo mocno dyskusyjna...
Docieram kolejką CDGVAL na Terminal 1, pierwszy lot o 06:35 to Lufthansa do Frankfurtu, o 07:00 odlatuje samolot Swiss do Zurichu i o 07:30 PLL LOT do Warszawy. Samolot nocuje na lotnisku w Paryżu, to jedna z niewielu maszyn PLL LOT, która nocuje poza swoją bazą, by zabrać o poranku pasażerów. Kolejka pasażerów do Warszawy nie jest długa, ale pewnie nie widzę wszystkich osób w niej oczekujących, ponieważ jestem jedną z pierwszych osób, które dotarły na lotnisko bladym świtem. Pierwsza pani, która jest odprawiana i już pojawia się problem dotyczący limitu  bagażu rejestrowanego. Pracownicy pytają o pomoc przełożonych i wreszcie walizeczka idzie do luku, przy mojej rezerwacji pan też nieco się napocił, ale wreszcie dostaję kartę pokładową, nie mogę uwierzyć, że jest aż tak brzydka, niczym ta z St. Petersburga. Tylko najbardziej podstawowe dane, czarne litery na białym tle, żadnego loga i bajerów, żal.pl. Przede mną jeszcze szybka kontrola bezpieczeństwa i mogę rozłożyć się na fotelu, by nieco się zdrzemnąć. Kątem oka widzę, jak do terminala zbliża się samolot Icelandair i wysiada z niego dużo podróżnych. Co ciekawe, obok mnie siedzi francuskie małżeństwo z kartami pokładowymi do Nowego Jorku, z przesiadką w Reykjaviku. Przy takiej obfitości połączeń lotniczych, jakie oferują linie lotnicze między tymi miastami aż dziwne, że ktoś decyduje się na przesiadkę do USA na Islandii. ;) Podejrzewam, że cena z przesiadką musiała być znacznie bardziej atrakcyjna.

W końcu kwadrans po czasie rozpoczyna się boarding mojego samolotu i zajmuję miejsce 8D na pokładzie. Domyślam się, że będzie głośno, bo obok znajduje się silnik i zaczyna się skrzydło, ale nie jest tak źle i podróż upływa całkiem przyjemnie, tylko na moment włączona zostaje sygnalizacja zapięcia pasów i lekko trzęsie. Kiedy szefowa pokładu rozpoczyna płatny serwis pokładowy mam ochotę na kanapkę wegetariańską, ale okazuje się, źe nie mają żadnych kanapek, bo samolot podczas nocnego postoju w Paryżu nie jest zaopatrywany w catering, a kanapki z wieczornego rejsu z dnia poprzedniego są już po terminie przydatności do spożycia. Pani oferuje mi rogalika 7 Days, ale akurat bardzo nie lubię tych croissantów, więc zadowalam się jabłkowo-cynamonową owsianką Starbucks. Wcześniej nie miałem okazji jej zasmakować, mogę powiedzieć, że jest niczego sobie ;) Czas szybko mija, próbuję się zdrzemnąć, ale tradycyjnie nie jestem w stanie zmrużyć oka, mimo że dokoła wszyscy śpią. No cóż, już tak po prostu mam. Zniżamy się do lądowania i przyziemiamy na Okęciu. Do widzenia Państwu! Au revoir!
                

Szwedzki stół, czyli poranek w Göteborgu / 06.09.2014

God morgon! Na początek poranne pozdrowienie po szwedzku, bo kolejny kraj, który odwiedzę, to właśnie nasz zamorski sąsiad Szwecja. Sztokholm miałem okazję zwiedzić z księżniczką Julitą jesienią 2010 roku i bardzo miło wspominam to miasto, a zwłaszcza jego bogate życie nocne. Wybór Göteborga jako celu kolejnej weekendowej wycieczki lotniczej był właściwie przypadkowy. Dzięki promocyjnym kodom zniżkowym hiszpańskiego marzyciela ceny na przeloty liniami niskokosztowymi były niezwykle atrakcyjne, wobec czego poszukałem dla siebie jakiegoś nowego kierunku z Warszawy na mapie linii WizzAir, który umożliwiałby wykonanie krótkiego wypadu. Okazało się, że w soboty można zrealizować kilkugodzinną wycieczkę właśnie do Göteborga; wylot z Lotniska Chopina o 06:15 z samego rana, lądowanie na Okęciu według rozkładu przewidziano na godzinę 16:00. Jak dla mnie propozycja idealna, nie trzeba brać dni wolnych, by w weekend w kilka godzin odwiedzić drugie co do wielkości miasto Szwecji. Do tej pory kojarzyło mi się niemal wyłącznie z polem na planszy w grze Monopoly Eurobusiness. Teraz nadeszła pora, by zmierzyć się z tym miastem oko w oko.
Na warszawskim lotnisku pojawiam się kilka minut po 5 rano. To nie w moim stylu, by być na miejscu jedynie nieco ponad godzinę przed wylotem, ale ponieważ kartę pokładową mam wydrukowaną on-line, a bagażu nie nadaję, to odpada mi stanie w kolejce odprawy biletowo-bagażowej. Tym razem na Okęciu przy stanowiskach dzikie tłumy i to nie tylko przy czarterach, ale także przy PLL LOT. To aż dziwne, bo kiedy miesiąc temu leciałem o podobnej porze do Heringsdorfu czy później do Frankfurtu, to hala odlotów była niemal pusta, a tym razem taka niespodzianka. Najwidoczniej nie ma reguły na to, jak będzie kształtował się ruch pasażerski. Całe szczęście, że ruch pasażerów w obrębie kontroli bezpieczeństwa odbywa się sprawnie a wszystkie przejścia są drożne. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem, żeby jednocześnie otwarte były prawie wszystkie bramki. Po przejściu kontroli zerkam na tablicę informacyjną z numerami wyjść do samolotów – lot do GSE ma przypisany gate numer 45, zatem ostatni w terminalu i czeka mnie długi spacer na koniec budynku, status przy moim rejsie brzmi GO TO GATE. Na miejscu stoi już kolejka podróżujących, jest ich całkiem sporo, ale później okaże się, że jeszcze drugie tyle dotrze za mną. Wśród pasażerów dominują osoby starsze lecące w odwiedziny do swoich dzieci osiadłych na stałe w Szwecji. Boarding rozpoczyna się punktualnie, do samolotu jesteśmy przewiezieni lotniskowym autobusem. Na płycie lotniska po otwarciu drzwi busa rozpoczyna się owczy pęd do samolotu, każdy chce wejść na pokład jako pierwszy. Wchodzę jako jedna z ostatnich osób z pierwszego autobusu, miejsca przy oknach w przednich rzędach są już pozajmowane, więc wybieram wolne miejsce z brzegu, nie chcę przechodzić w tył maszyny, bo tam trudniej znosi się ewentualne turbulencje, a ja jestem bardzo podatny na takie atrakcje. Przy wejściu podróżnych wita sympatyczna załoga pokładowa w składzie Kuba, Julia, Sandra i jeszcze raz Kuba. Uważam, że WizzAir ma jedne z najładniejszych barw umundurowania załogi, fiolet rewelacyjnie komponuje się z różem i ciemnogranatowymi marynarkami stewardów. Ech, znów przed oczami stają mi castingi do cabin crew. Wiele bym dał, by móc teraz zamienić się rolami, przybrać mundur stewarda, powitać podróżnych oraz wykonać instruktaż bezpieczeństwa. Podróżni szybko zajmują miejsca, przy oknie siedzi chłopak przypominający nieco Kamila Bednarka a obok w środkowym fotelu siedzi jego mama, jak wynika z ich reakcji to chyba jedna z ich pierwszych podróży samolotem. Po safety demo samolot rozpoczyna kołowanie do progu pasa i startujemy, tym razem w odwrotną stronę niż zazwyczaj, więc po starcie kapitan Michał Janik musi skierować Airbusa A320 na odpowiedni kurs. Niestety, współpasażerowie skutecznie blokują dostęp do szyb, więc nie widzę samego startu i wznoszenia, nieco później jest mi dane co nieco zobaczyć przy podchodzeniu do lądowania. Rejs jest względnie krótki i trwa jedynie 1 h 20 min, wykorzystuję ten czas na lekturę wrześniowego numeru magazynu pokładowego. Szału nie ma, ale zawsze można zabić czas i dowiedzieć się kilku ciekawostek dotyczących miejsc z siatki lotów węgierskiego przewoźnika. Dowiaduję się kilku wskazówek dla turystów wybierających się go gruzińskiego Kutaisi a także znajduję informację na temat lokalu z popcornem o różnych smakach, który niedawno otworzył swoje podwoje w Paryżu. Nie omieszkam sprawdzić podczas najbliższej wizyty we francuskiej stolicy w już nadchodzący weekend. Zaznajamiam się jeszcze z ostatnich numerem Vivy i już głos z kokpitu informuje o rozpoczęciu zniżania a niebawem zapala się lampka sygnalizująca obowiązek zapięcia pasów. Zapomniałem dodać, że kilkanaście minut po starcie prowadzony był tradycyjnie słono płatny serwis pokładowy, podczas którego pasażerowie mogli skorzystać z niewątpliwie atrakcyjnej oferty jaką jest zestaw kanapka z napojem (ciepłym lub zimnym) a do tego batonik lub orzeszki gratis :-P Zdecydowany plus dla załogi, że ze swoimi zapowiedziami nie są tak agresywni i nachalni jak ich konkurencja u irlandzkiego przewoźnika Ryanair. Na pokładzie nie są też organizowane loterie czy zabawa w zdrapki, a wszystkie komunikaty wygłaszane są w języku polskim i angielskim w wyraźny zrozumiały sposób. Za oknami widać już ląd, nawet nie zaobserwowałem, kiedy przelatywaliśmy nad Bałtykiem. Lubię ten moment, kiedy samolot podchodzi do lądowania i coraz wyraźniej widać ziemię. Szwecja wita nas lekką mżawką, wyjście z samolotu następuje tradycyjnie po dostawieniu schodków, bo na małych regionalnych lotniskach nie ma odpowiedniej infrastruktury, zresztą tani z założenia przewoźnik na pewno nie byłby skory dokładać do interesu. Po mokrej płycie lotniska Göteborg City Airport (GSE) przechodzimy do namiotu i praktycznie zaraz wchodzimy do terminalu. Wewnątrz znajduje się jedna taśma, na którą wyjeżdżają bagaże, sam budynek prezentuje się niesamowicie skromnie i dość szkaradnie jak na skandynawską sterylność przystało. Jeszcze tylko jedne drzwi i już jestem w hali przylotów, gdzie na przybyszów czekają stęsknione rodziny i znajomi. Mijam mały tłumek oczekujących i pozwalam sobie zwiedzić ten przybytek, w małym sklepiku od razu kupuję pocztówki oraz znaczki. Są bodajże 3 mikroskopijne stanowiska odprawy biletowo-bagażowej a samo lotnisko obsługuje prawie wyłącznie kilka lotów linii WizzAir i Ryanair. Więksi przewoźnicy korzystają z lotnisko GOT. Co ciekawe, główne lotnisko miasta jest położone dalej niż port dla tanich przewoźników, ale radzę także nie sugerować się zbytnio nazwą City Airport, bo zdecydowanie ma się ona nijak do rzeczywistości. Do miasta jest daleko a możliwości dojazdu są następujące: shuttle bus Flygbussarna odlatujący bezpośrednio po wylądowaniu samolotu sprzed lotniska lub autobus komunikacji miejskiej o numerze 36, którego przystanek Säve Flygplats zlokalizowany jest przy głównej drodze przechodzącej nieopodal lotniska. Wybieram drugą opcję, ponieważ różnica w cenie biletów jest dość znaczna, komfort podróży podobny a i czas przejazdu autobusów bardzo się od siebie nie różni i oscyluje w granicach 25 minut. Żeby nie było zbyt łatwo to poinformuję, że biletów na komunikację miejską nie da się kupić na lotnisku ani u kierowcy pojazdu. Można to zrobić jedynie przez telefon komórkowy, ale tylko wtedy, jeśli mamy szwedzki numer telefonu z prefixem +46. Dzięki uprzejmości mojego kolegi mieszkającego w Sztokholmie udaje mi się nabyć taki bilet i mogę wsiąść do autobusu nieco spokojniejszy, bo mam nadzieję wybronić się przed ewentualnymi kontrolerami. Oprócz mnie z lotniska do miasta jedzie też parka z samolotu z Warszawy, ci już biletów nie posiadają, ale mają szczęście, bo kanary się nie pojawiają. Autobus jedzie po podmiejskiej trasie i mija kolejne pola i eleganckie zabudowania, najpierw gospodarcze, a później coraz częściej pojawiają się bardziej okazałe kolorowe mniej lub bardziej domki. W końcu docieramy na pętlę Hjalmar Brantingsplatsen na przedmieściach Göteborga. Niebo chmurzy się coraz bardziej i wygląda złowrogo, a przecież w prognozie pogody wyraźnie pokazywano, że będzie słonecznie. Humor poprawia mi logo ulubionego McDonald’s, nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z takiej okazji, zwłaszcza że jest 9:30 rano i mogę spróbować nowości z oferty śniadaniowej. Decyduję się na menu z ciemnym pieczywem, kanapka z sałatą, żółtym serem i plasterkiem chudej wędliny oraz dużą kawą z mlekiem. Za taki zestaw płacę jedyne 36 koron, co jak na Szwecję jest naprawdę przystępną ceną (niecałe 17 PLN). Sam lokal jest bardzo obszerny i dwupoziomowy, zajmuję miejsce przy stoliku na dole, widzę, że na większości z nich wyłożona jest miejscowa prasa, mogę sobie ją tylko przewertować, bo języki skandynawskie to nie moja bajka lingwistyczna. Bezpłatne wi-fi działa, ale toaleta bezpłatna już nie jest i aby się do niej dostać należy wrzucić do automatu monetę o nominale 5 koron szwedzkich.
Po nadzwyczaj smacznym posiłku ruszam w drogę do centrum. Można podjechać dwa przystanki tramwajem, ale ja decyduję się przejść potężny most zwodzony spinający dwie części portowej metropolii. Na jego przełomie znajduje się specjalny punkt wartowniczy, z którego zapewne przeprowadzana jest cała operacja zamknięcia mostu dla ruchu pieszego i kołowego. Wszędzie wytyczone są ścieżki dla pieszych oraz dla rowerów, wszystko jest dokładnie oznakowane, zatem raczej trudno się zgubić, zwłaszcza jeśli zaraz po przylocie zaopatrzymy się w darmową mapkę miasta dostępną w wielu prospektach reklamowych na lotnisku. Ku mojemu niezadowoleniu zaczyna kropić deszcz, więc przyspieszam kroku i niemalże truchtem przemierzam most. Po jego prawej stronie przy rzece znajduje się nowoczesny wieżowiec w czerwono-białych barwach, który z daleko przypomina budowlę z klocków Lego. Przez miejscowych został zaś nazwany szminką, bowiem jest specyficznie ucięty i rzeczywiście przypomina ten przedmiot. No, ale ja już jestem po drugiej stronie mostu, przede mną po lewej stronie znajduje się nowoczesny dworzec Nils Ericsson Terminal. Mam wrażenie, że pod względem wystroju przypomina mocno berlińskie Hauptbahnhof, ale z braku czasu nie mam możliwości zbyt długo mu się przyjrzeć. Z dworca przechodzę podziemiem do centrum handlowego Nordstan. Akurat wybiła godzina 10:00, więc wszystkie sklepy, stoiska, kawiarnie i restauracje otworzyły swoje podwoje. Znajduję chwilę, by pobuszować po H&M, w końcu to szwedzka marka znana na całym świecie i chyba tylko IKEA może konkurować z nią pod względem rozpoznawalności. Salon H&M jest naprawdę pokaźnych rozmiarów, ale nie mogę powiedzieć, że asortyment rzuca mnie na kolana, już to gdzieś widziałem. Wypatruję m.in. podkoszulkę, którą kupiłem za grosze w ich sklepie w Sofii, tutaj taki sam produkt kosztuje majątek. Najbardziej podobają mi się czapki zimowe, proste z chwytliwymi napisami, ich cena to bodajże 79,50 SEK, ale stwierdzam, że do mojego wypadu do Norwegii i na Islandię jeszcze zdążę się zaopatrzyć w odpowiednio ciepłą garderobę ;)
Po wyjściu z centrum handlowego ruszam przed siebie ulicą o intrygującej nazwie Östra Hamngatan.
Na samym początku trasy prawie wszystkie mijane po drodze kamienice są szare, ale niebawem się to zmienia, a ulica nabiera znacznie bardziej wielkomiejskiego charakteru. Chodniki są pięknie wykonane, wszystkie budynki bogato zdobione i bardzo zadbane, środkiem ulicy wolno suną tramwaje, zaczyna się ciąg witryn sklepowych oraz restauracji. Między chodnikiem a jezdnią pojawiają się wyprofilowane drzewka. Po lewej stronie można podziwiać piękne fontanny przed wejściem do rozległego parku, po drugiej zaś gmach teatru. Kawałek dalej w podziemiach ulokowany jest supermarket coop konsum. Jako fan wszelkich nowinek kulinarnych niedostępnych w Polsce nie mogę wobec niego przejść obojętnie i z koszykiem w dłoni wędruję między półkami, niestety do zakupów skutecznie zniechęcają surowe skandynawskie ceny. Z ciekawostek udało mi się dostrzec, że w Szwecji sprzedawane są dżemy w formie galaretowatych roladek w folii, dość komicznie to wygląda, ale co kraj, to obyczaj. Są także oczywiście dżemy pakowane tradycyjnie w szklane słoiki. Asortyment lodówek z jogurtami jest mało urozmaicony. Udaje mi się za to upolować moją ulubioną Vanilla Cola w puszce, krakersy TUC o smaku czosnku i ziół oraz słodką bułeczkę kannebullen. Ambitnie podchodzę na automatycznej kasy, która nie ma wyboru funkcji języka, ale transakcja przebiega bezproblemowo. Po wyjściu ze sklepu docieram jeszcze tylko kawałeczek do centralnego punktu Göteborga, jakim jest muzeum miejskie. Przed jego rozłożystym gmachem umiejscowiony jest pomnik Posejdona. Patrzę za zegarek i czas wracać, 3 godziny w mieście minęły błyskawicznie i już muszę żegnać się ze Szwecją. A naprawdę szkoda, bo jestem pewien, że miasto ma jeszcze wiele do zaoferowania, ponadto pogoda znacznie się poprawiła, wiatr przegnał chmury i wyszło piękne słońce. Na stanowisku H wspomnianej wcześniej pętli Hjalmar Brantingspaltsen oczekuję na kurs autobusu 36. Kierowca podjeżdża nieco wcześniej, można zająć dogodne miejsca. Do pojazdu wsiada grupa młodych rozkrzyczanych Szwedek z plastikowymi przezroczystymi kubeczkami z kolorowymi drinkami w dłoni. Jedna z dziewcząt ma na głowie welon a w dłoni dzierży różdżkę, to zapewne przyszła panna młoda. Uczestniczki wieczoru panieńskiego robią w autobusie bardzo duży hałas, kokietują starszego kierowcę, który udostępnia im mikrofon i panna młoda wygłasza przygotowany wcześniej tekst, koleżanki wiwatują na jej część, robione są pamiątkowe fotki i śmiechom nie ma końca. Aż dziwne, że dziewczyny wybrały sobie środek dnia, by świętować. Chyba, że to była tylko rozgrzewka przed wieczorną imprezą. Tego się już nie dowiem, a tymczasem wysiadam na przystanku przy lotnisku i zmierzam do terminala. Obok mnie żwawo maszerują polscy robotnicy, jak wynika z ich rozmowy są to pracownicy fizyczni, którzy jadę na krótko do Polski. Okazuje się, że tym razem to taki właśnie typ pasażerów będzie dominował w samolocie. Maszyna przylatuje z bośniackiej Tuzli o czasie, jeszcze tylko ponowne sprawdzenie kart pokładowych i można wchodzić na pokład. Witam się ponownie z tą samą załogą, nie mam pojęcia, czy zorientowali się, że leciałem z nimi rano, ale nie sądzę. Utwierdzam się tylko w przekonaniu, że nie chciałbym pracować dla linii WizzAir jako załoga pokładowa, ponieważ nie mają oni stopoverów, co jest równoznaczne z tym, że nie mogą nic zwiedzić czy zobaczyć. Samolot tylko zmienia trasy i pasażerów a załoga na koniec dnia wraca do swojej bazy, i tak w kółko.

Jak się okazuje na pokładzie jest prawie komplet pasażerów, kilka osób podchodzi do stewardesy z pytaniem, gdzie mają usiąść a załoga usiłuje znaleźć im ostatnie wolne miejsca tak, by przypadkiem nie usadzić ich w pierwszych trzech rzędach, które są zarezerwowane jako miejsca w większą przestrzenią na nogi. Dwaj wąsaci panowie (pseudonim operacyjny Janusz Cebulak) w znoszonych spodniach i takich samych dziadowskich kurtkach muszą jednak zostać gdzieś usadzeni i zostają zaproszeni na przód maszyny. Panowie są bardzo aktywni podczas całego lotu, a zwłaszcza przy zakupie alkoholu. Co ciekawe, jeszcze zamawiają sobie kolejne puszki złotego trunku. Dużą grupę pasażerów stanowią też Polki pracujące w Szwecji lecące na urlopy do bliskich. Jeszcze przed wejściem na pokład w kolejce zagaduje mnie starsza Polka ze szwedzkim paszportem i pyta, czy miejsca w samolocie są numerowane, bo nie może znaleźć takiej informacji na karcie pokładowej, a ostatni raz do Polski leciała 4 lata temu. Szmat czasu! Sam lot bardzo gładki, na całej trasie panuje piękna pogoda, o czasie przyziemiamy na Okęciu i udaje mi się przez szybę po raz kolejny podziwiać panoramę Warszawy z lotu ptaka. Wieżowce wokół PKiN prezentują się niezwykle okazale. Aż chciałoby się zacytować „Mam tak samo, jak Ty, miasto moje a w nim”. Do zobaczenia za tydzień w przestworzach!