Madera - portugalska perła Atlantyku / 22.10.2014 - 27.10.2014

Po dwóch dniach pobytu w Polsce ruszam w kolejna podroz, czas zobaczyc portugalska wyspe Madere i jej niezwykle lotnisko, ktore nalezy do najbardziej niebezpiecznych na swiecie. Dla fana lotnictwa jest to nie lada gratka, stad tez Funchal juz od dawna bylo na mojej liscie miejsc wartych odwiedzenia. Kilka lat temu widzialem St. Martin (SXM: samoloty ladujace niemal na plazy), w ubieglym roku zaliczylem Gibraltar (GIB: pas startowy krzyzujacy sie z droga). Jak to u mnie bywa, trasa wycieczki jest rozbudowana, moge zaliczyc kolejne loty i zdobyc mile Miles & More oraz po drodze odwiedzić Porto.
Moja podroz rozpoczynam na dworcu Metro Mlociny, skad nocnym kursem Polskiego Busa ruszam do Pragi czeskiej. Przypomina mi sie moja majowka, bo poczatkowa trasa byla identyczna. Podroz mija w bardzo komfortowych warunkach, poniewaz pasazerow nie ma duzo i  moglem swobodnie rozlozyc sie na dwoch siedzieniach. Po nocnej przejazdzce docieramy ok. 4:30 nad ranem na dworzec Florenc, dookola glucha cisza, na zewnatrz zimno i pada deszcz, na szczescie jest calodobowe okienko w McDonald’s, a obok jest stacja metra i mozna sie schowac przed niesprzyjajaca aura. Punktualnie o 6 rano otwiera sie supermarket BILLA oraz McDonald’s, wiec mam zajecie, w sklepie wyszukuje nowosci do kupienia (Activia kakaowa i Mueller Milk Sri Lanka, jest tez mala Vanilla Cola w butelce) a potem zajadam pyszna kanapke w Macu i kilka minut po 7 jade metrem do stacji Dejvicka a nastepnie autobusem na lotnisko. 
Na lotnisku moge sie ogrzac i zjesc sniadanko, miejsca jest bardzo duzo, wiec moge swobodnie zajac dwa siedzenia i wygodnie spedzic ostatnie godziny przed odlotem. Okolo pol godziny przed lotem do Genewy odlatuje maszyna Swiss do Zurichu, wiec wspolna odprawa otwiera na oba loty otwiera sie nieco wczesniej. Pomny doswiadczen dlugiej kolejki podczas mojej ostatniej wizyty na praskim lotnisku jestem przy stanowisku odpowiednio wczesniej i nawet trafiam na ta sama pania, ktora mnie ostatnio odprawiala, ale tym razem kolejki nie bylo prawie wcale. Chwile pozniej jestem juz po kontroli bezpieczenstwa i czekam na moj samolot, niebo powoli sie wypogadza. Akurat obok mnie ma miec boarding lot czarterowy na Wyspy Kanaryjskie, bardzo duzo ludzi klebi sie pod bramka, przewazaja emeryci i rodziny z malymi dziecki, ktore generuja spory halas, wiec szybko zmieniam miejsce. Pogoda troche sie poprawia, przestaje padac i w oddali widac przeblyski slonca. Moj odlot sie nieco opoznia z powodu poznego przylotu samolotu do Pragi, w ostatniej chwili zmienia sie gate, pozniej trzeba poczekac az pasazerowie wyjda a zaloga nieco ogarnie wnetrze Airbusa A320. Tak jak ostatnio zaloga jest bardzo mocno egzotyczna, zaloga meska, przewaza ciemna karnacja, personel mowi po francusku, podejrzewam, ze panowie sa pochodzenia arabsko-srodziemnomorskiego. Jak to mam w zwyczaju, zajmuje miejsce przy oknie i oczekuje na start. Bardzo zaskakuje mnie, ze kapitan przed startem wychodzi z kokpitu, pokazuje sie wszystkim podroznym i przemawia przez interkom podajac podstawowe parametry dotyczace lotu. Po starcie niebawem ogladamy tylko slonce, chmur nad Europa Zachodnia prawie nie widac. Zaloga roznosi lekki posilek, po jedzeniu zabieram sie za lekture magazynu pokladowego Swiss. Przed ladowaniem w Genewie podziwiam Jezioro Genewskie i umieszczona przy jego brzegu fontanne. Kiedy bylem tam w maju podczas calego pobytu pogoda byla brzydka, a teraz okazuje sie, ze jesien w Szwajcarii potrafi byc bardzo ciepla, na zewnatrz jest ponad 20 stopni, slonce mocno daje znac o sobie. Przede mna teraz okolo 3 godziny na przesiadke, w centrum transferowym odbieram karte pokladowa na kolejny odcinek lotu z Genewy do Porto. Mam sporo czasu, w terminalu zajmuje miejsce w jednej z kawiarni, gdzie zamawiam kawe i ciastko. Uwielbiam siedzieć na stołku barowym, pić kawę i obserwować otoczenie oraz przemykających obok ludzi, zwłaszcza na lotnisku. Mogę na chwilę odpłynąć, zatrzymać wzrok na co ciekawszych osobnikach i kontemplować miejski gwar. Powoli zbliża się czas do boardingu mojego lotu do Porto. Widzę dwóch Czechów, którzy lecieli ze mną z Pragi, mają rezerwację na ten sam lot, więc nie ja jeden wybrałem taką destynację. Pasażerów odlatujących do OPO jest bardzo dużo, a ponieważ każdy ma dość pokaźnych rozmiarów bagaż podręczny, to obsługa zachęca, by bezpłatnie nadać go do luku, ponieważ nie dla wszystkich sztuk znajdzie się miejsce na pokładzie. Tak też robię, zwłaszcza że do mojej kolekcji naklejek z kodami lotnisk dojdzie kolejna ;) Wchodzimy na pokład przez rękaw, boarding z racji ograniczonego miejsca w samolocie i dużej ilości podróżnych trwa bardzo długo, nie lubię przepychać się między ludźmi, ale w samolocie to konieczne. Moje miejsce jest standardowo przy oknie. Załoga również kolorowa, tym razem na pewno rozpoznaję portugalskiego stewarda, który anonsuje lot w ojczystym języku. Maszyna szybko wznosi się do góry i znów mogę obserwować Genewę z lotu ptaka, później przez większą część lotu w dole widać chmury,  będzie czas na dalszą lekturę magazynu pokładowego linii Swiss. Ku mojemu zaskoczeniu na pokładzie serwowany jest obiad, mimo że czas lotu to w praktyce niecałe 2 godziny, aromatyczne pesto doskonale trafia w moje gusta, ucztę dla podniebienia uzupełniają lampka wina cabernet oraz szwajcarska czekoladka. Po drodze mijamy Francję i Hiszpanię, czas lądować, z samolotu widać Ocean Atlantycki oraz słynny most w Porto. Lotnisko w Porto bardzo przestronne, ale też bardzo puste, odnoszę wrażenie, że nie ma na nim żywej duszy, na przylotach pustawo, na odlotach również, garstka ludzi na parkingu i przy stacji metra. Lotnisko jest bardzo dobrze skomunikowane z miastem, bezpośrednio do centrum można dojechać nowoczesną kolejką, automaty biletowe znajdują się przed wejściem na peron, nie powinno być problemu z zakupem, ponieważ menu jest dostępne w kilku językach. Teraz istotna kwestia: wedle mojego odczucia w Portugalii jest problem z płatnościami kartami, o czym przekonałem się już w automacie, kiedy to kilkakrotnie odrzucił moją płatność. Później podobna sytuacja zdarzyła się w automacie w McDonald’s, w pozostałych restauracjach terminale służyły tylko do dekoracji, bo zawsze obsługa mówiła, że akurat nie działają; w jednym z supermarketów dowiedziałem się zaś, że płatność kartą możliwa jest za zakupy powyżej 20 euro. Na szczęście bankomaty działają bez zarzutu, jest ich sporo i sprawnie wypłacają gotówkę. Podróż metrem (na przedmieściach pociąg jedzie nad ziemią) do śródmieścia trwa ok. 40 minut i kosztuje 2,35 euro, z czego 0,5 euro kosztuje karta magnetyczna, na której później można kodować kolejne bilety, także jednorazowe; jak widać, co miasto, to inny sposób na komunikację i uiszczanie opłat.


Centrum Porto tetni zyciem, na glownym deptaku im. Sw. Katarzyny spaceruje bardzo duzo turystow i miejscowych, ze straganow z kasztanami na goraco unosi sie w powietrze charakterystyczny dym, sciany budynkow mieszkalnych zdobia azulejos, przy kawiarnianych stolikach siedza przechodnie i powoli sacza swoje drinki, czuje, jakbym na moment przeniosl sie do Rio de Janeiro, bo w piekarniach i cukierniach widnieja przekaski tego samego typu jak te, ktory jadlem w Brazylii. Nic dziwnego, skoro Portugalczycy skolonizowali ten kraj. Jest bardzo cieplo, termometry wskazuja 28 stopni. Dosc duzo czasu zajmuje mi znalezienie mojego hostelu, poniewaz na czesci ulic nie ma tabliczek z ich nazwami a dwie spytane o droge osoby nie umieja wskazac trasy poprawnie. Po zameldowaniu sie w hostelu i krotkim odpoczynku robi sie ciemno i kiedy wracam na deptak, widze juz tylko zamykajace sie lokale, na szczescie na sasiedniej ulicy udaje mi sie jeszcze znalezc otwarty supermarket a w nim m.in. Fante o smaku ananasa czy marakui, yummy! Jedyna galeria handlowa w okolicy zamyka sie o 21, ale strefa gastronomiczna jest czynna do 22, znajduje tam ulubionego McDonalda, gdzie zamawiam drobne niedostepnego w Polsce cheeseburgera z bekonem. Kiedy wracam na nocleg na ulicach nie ma juz zywego ducha, co jakis czas przez centrum przejedzie samochod, widac, ze ewidentnie miasto bardzo szybko zasypia. Ja takze zbieram sie do snu, poniewaz mam pobudke skoro swit, gdyz odlot na Madere zaplanowany jest na godzine 7 rano. Autobusem nocnym ze srodmiescia docieram sprawnie pod same drzwi terminalu, na poziomie wylotow swiatla sa przygaszone, ale pasazerow oczekujacych na pierwsze poranne odloty jest calkiem sporo. Swoja baze w Porto ma irlandzki Ryanair, wiec by samoloty byly w ruchu i zarabialy, musza startowac o swicie. Jako pierwsza rozpoczyna sie odprawa Lufthansy na rejs do Frankfurtu, pozniej czas na rejs TAP do Lizbony, widze, ze do wszystkich lotow tego portugalskiego przewoznika jest jedna kolejka, a ze czynne sa tylko dwa stanowiska i kolejka wolno sie posuwa, to takze ustawiam sie w ogonku i spedzam w nim az 40 minut. Akurat do pomocy dolaczaja dwie dodatkowe pracownice i kolejka nieco sie rozluznia, pozniej przy kontroli bezpieczenstwa trafiam nawet na Polaka wracajacego przez LIS do WAW. Mam jeszcze duzo czasu, w sam raz na sniadanie w lotniskowym bistro, pozniej nieco dalej zauwazam stanowiska z komputerami i dostepem do internetu, gdzie korzystam z mozliwosci odprawy online na moj rejs z Funchal do Londynu na niedzielny wieczor, to doprawdy bardzo rzadkie zjawisko, ze odprawa online jest dostepna na 72 godziny przed odlotem. Za oknem wciaz ciemno, widze, ze nasz Airbus 319 jest juz podstawiony pod rekaw. Okolo 6:30 pod bramka pojawiaja sie panie przygotowujace odprawe, maja na sobie bardzo ladne stroje i obowiazkowo apaszki w kolorach przewoznika i zarazem portugalskiej flagi (zielen i czerwien). Na pokladzie pasazerow witaja podobnie ubrane stewardessy, zajmuje tradycyjnie moje ulubione miejsce i wertuje magazyn pokladowy, jak zwykle najciekawiej prezentuje sie dla mnie mapka z siatka polaczen, TAP Portugal obsluguje bardzo duzo kierunkow do Brazylii a poza tym loty do Caracas, bardzo zastanawia mnie informacja, ze oferowane sa bezposrednie loty z Madery do stolicy Wenezueli. Pozniej przeczytalem, ze wlasnie z Madery pochodzi duza mniejszosc portugalska mieszkajaca w Caracas i okolicy. Czego to sie czlowiek nie dowie...

Po zajęciu miejsc załoga wita pasażerów i rozpoczyna się instruktaż bezpieczeństwa, film jest wyświetlany na ekranikach umieszczonych nad siedzeniami, tym razem głównymi aktorami są mali pasażerowie TAP Portugal; szczerze mówiąc zdecydowanie bardziej jestem zwolennikiem filmów z klasyczną instrukcją niż z jakimiś fajerwerkami w wykonaniu rozkrzyczanych dzieci. Za oknem jeszcze ciemno, a my wzbijamy się nad Ocean Atlantycki, samolot w miarę szybko osiąga wysokość przelotową i po upływie około pół godziny od startu stewardessy rozpoczynają serwować śniadanie, zestaw składa się z sycącej kanapki oraz jogurtu, do tego gorące i zimne napoje, a wszystko to ładnie zapakowane niczym kanapki w McDonald’s w tekturowe kolorowe pudełeczka, które można łatwo otworzyć i zamknąć. Powoli za oknami wychodzi różowe słońce, lubię oglądać wschody słońca na pokładzie,  mają w sobie coś majestatycznego. Czas bardzo szybko mija, magazyn pokładowy TAP Portugal okazuje się być ciekawą lekturą, jest dużo interesujących artykułów na temat destynacji oferowanych przez tą linię lotniczą. Kapitan zniża lot a załoga przygotowuje kabinę do lądowania, nie widać jednak specjalnych emocji, mimo że to teoretycznie jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie i podejście do niego wymaga dużej precyzji ze strony pilotów. Podejrzewam, że TAP ma w tej kwestii doświadczenie, bo wraz z pomarańczową low costową linią easyJet jest najczęstszym gościem na lotnisku w Funchal. Linia brzegowa Madery jest dość nieregularna, widać, że wyspa jest pochodzenia wulkanicznego jak i położone nieopodal Wyspy Kanaryjskie. Łagodnie przyziemiamy na pasie startowym, który jest specjalnie przedłużony i jego część znajduje się na palach nad wodą. Niestety, lądując nie miałem okazji zobaczyć tej specyficznej konstrukcji, a dopiero po wyjściu z samolotu można zobaczyć, że tak naprawdę z obu stron pasa za jego krawędzią znajduje się urwisko skalne i ocean.
Terminal jest mały, ale przytulny, na bagaż trzeba trochę poczekać, ale mam jeszcze sporo czasu do odjazdu autobusu do centrum Funchal, lotnisko jest bowiem zlokalizowane w sąsiedniej miejscowości Machico, a sam dojazd do stolicy wyspy zajmuje około 40 minut. Wprawdzie można skorzystać z szybszego połączenia Aerobusem za 5 euro, ale można pokusić się o niższą cenę jadąc zwykłym autobusem miejskim, czas przejazdu nie różni się znacznie od Aerobusa. Przed terminalem w kawiarni zamawiam espresso doppio, czas się wzmocnić po praktycznie nieprzespanej nocy. Całe szczęście, że pogoda dopisuje, nie ma upału, a od oceanu wieje rześkie powietrze. Niebawem nadjeżdża mój autobus, oprócz mnie na przystanku czeka na jego odjazd jeszcze kilka osób. Bilety kupuje się płacąc u kierowcy, koszt jednego takiego przejazdu do 3,85 euro, po około 30 minutach jesteśmy na miejscu przy jednej z głównych arterii Funchal. Podróż okraszona była rubasznym humorem, bowiem na lotnisku do autobusu wsiadł pewien pijany jegomość, który na cały autobus opowiadał jakiś śmieszne rzeczy. Ja akurat się na nich nie skupiałem, bo nic z tej gadki-szmatki nie rozumiałem, ale śmiał się także kierowca oraz pasażerowie wokół, więc podejrzewam, że było wesoło. Ja moją uwagę skupiłem na nieziemskich krajobrazach, jakie widać za oknem, kierowcy na Maderze muszą pokonywać niesamowite serpentyny, kręte drogi, strome zbocza, wiadukty, tunele i urwiska skalne to tutaj codzienność, za to w nagrodę natura oferuje zapierające dech w piersiach widoki oraz piękną niczym niezmąconą egzotyczną przyrodę. Pierwsze kroki kieruję do punktu z pamiątkami w centrum handlowym, tam zaopatruję się w widokówki a później zjeżdżam schodami ruchomymi na dół do supermarketu spożywczego Pingo Doce. Czego tam nie ma, jak zwykle w takich miejscach dostaję oczopląsu i z chęcią ładowałbym wszystko do koszyka, ale niestety muszę się powstrzymać. Po zakupach nadchodzi czas, bym zameldował się w moim hotelu Monaco, właściciel jest bardzo sympatyczny i mówi płynnie po angielsku, co przy obsłudze hostelu w Porto stanowi zaskakującą odmianę.

Funchal jest niesamowicie malownicza miejscowoscia, zanim dotarlem do hotelu nie moglem sie napatrzec na urzekajace krajobrazy Madery, w oddali znajduje sie wysoka gora, na ktorej zboczach mozna podziwiac domy mieszkalne, podziwiam ludzi, ktorzy egzystuja w takich warunkach. w parku nad oceanem ma swoja stacje kolejka linowa, ktora mozna dotrzec w wyzsze partie Madery i z gory podziwiac piekno tej portugalskiej wyspy. Jesli jednak ktos ma ochote na plazowanie, to tutaj sie rozczaruje, bo praktycznie nie ma tam plaz piaszczystych, w Funchal plaze sa kamieniste lub wybetonowane a o opalanie w takich warunkach trudno. Pobyt na Maderze wspominam bardzo milo, odpoczalem i naladowalem sie energia sloneczna, moje oczy cieszyly piekne krajobrazy, a do tego moglem posmakowac nieco kulinarnych rarytasow. Jesli chodzi o architekture, to ulice sa tutaj waskie a chodniki w sporej czesci wybrukowane. Budynki raczej niskie, bardzo kolorowe, wiele z nich ma okiennice oraz jest ozdobione azulejos. Podoba mi sie fakt, ze miasteczko jest zadbane, czyste i  pelne egzotycznej roslinnosci, mysle, ze jesli ktos potrzebuje kilku dni odpoczynku, to Madera bedzie bardzo dobrym wyborem. Jak to zwykle bywa, czas szybko plynie i po 3 dniach pobytu pora wracac. W niedzielne leniwe popoludnie lokalnym autobusem zabieram sie na lotnisko i czekam na otwarcie odprawy rejsu TAP Portugal do Londynu. O dziwo wsrod pasazerow nie przewazaja Brytyjczycy wracajacy z urlopu, ale Portugalczycy, byc moze w UK takze znalezli swoje szczescie i postanowili tam pozostac. Na lotnisku o tej porze jest pusto, oprocz nas odlatuje tylko opozniony samolot linii Transavia do Porto i dalej do Paryza-Orly. Jako ciekawostka podam, ze na lotnisku FNC jest taras widokowy, z ktorego mozna ogladac starty i ladowania innych maszyn. Nasza maszyna pojawia sie dosc pozno, ale boarding odbywa sie sprawnie i o czasie startujemy w komplentych ciemnosciach, na dodatek zaczyna padac deszcz, wiec jest nieco stresiku, bo jak wczesniej pisalem to jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk. Sam dalszy lot przebiega bardzo spokojnie, po okolo godzinie lotu podawana jest kolacja, wiec moge poobserwowac personel pokladowy przy pracy. Tym razem dla odmiany siedze przy oknie, ale po lewe stronie, co sie oplaca, bo przy ladowaniu w bezchmurnym Londynie mam wspanialy widok na miasto. Tak sie sklada, ze od kilku dni samoloty z sojuszu Star Alliance laduja na nowym Terminalu 2, wiec mam okazje zwiedzic ten imponujacy gmach jako jeden z pierwszych podroznych. Bagaze szybko wyjezdzaja na tasme i kilka minut pozniej jestem juz na stacji metra, jest kilka minut przed godzina 23, udaje mi sie zlapac jedno z ostatnich polaczen metrem do centrum, stad juz tylko pare krokow i wysiadam na dworcu Victoria. Moj hostel jest zlokalizowany niemalzne tuz za rogiem, takze po okolo godzinnej przejazdzce podziemna kolejka szybko melduje sie sie na miejscu. Nieco zmeczony, ale mimo wszystko szczesliwy, ruszam na nocna przejazdzke po miescie na Oxford Street, ktora o tej porze jest niemal zupelnie wyludniona, spaceruja po niej tylko ostatnie niedobitki ;) Wracaja wspomnienia z poprzednich wizyt w brytyjskiej stolicy, zawsze szybko, zawsze intensywnie. Na koncu ulicy znajduje jedyny czynny McDonald’s, gdzie moge raczyc sie pysznym szejkiem bananowym, yummy! Na autobus powrotny do dworca Victoria musze nieco poczekac, napawam sie blaskiem swiatel pulsujacych na witrynach wystawowych.
Rano sniadanie w hotelu a pozniej wedrowka po miescie, czas odwiedzic Primark i zaopatrzyc sie w jesienna garderobe. Godzina jest wczesna, wiec kolejek jeszcze nia ma. Po zakupach drugie sniadanko w McDonald’s a nastepnie udaje sie spacerkiem do Harrodsa, by spotkac sie z kolega, z ktorym pracowalem w poprzedniej pracy w Qatar Airways – nie widzielismy sie od dluzszego czasu, przy Pumpkin Spice Latte wspominamy stare dzieje. Odwiedzam jeszcze kolejnego znajomego-podroznika w jego salonie fryzjerskim, milo pogawedzic z kims po kilku dniach milczenia. Zbliza sie popoludnie, wiec metrem udaje sie na przystanek easyBusa, ktory zawozi mnie i kilkoro innych podroznych na lotnisko Gatwick. Akurat rozpoczyna sie odprawa na moj lot linii Norwegian do Warszawy, odbieram przy okienku karte pokladowa i przechodze przez kontrole bezpieczenstwa, ta idzie dosc mozolnie, trzeba uzbroic sie w cierpliwosc, bo obsluga sprawdza dokladnie wszelkie plyny w bagazu podrecznym. Bardzo pozytywnie zaskakuje mnie fakt, ze na lotnisku LGW jest McDonald’s z takimi samymi cenami jak na miescie, bo zazwyczaj wszystkie sieciowki w portach lotniczych maja zawyzone ceny. Delektuje sie limitowana pikantna kanapka Salsa a pozniej przechodze juz w strone mojego wyjscia, przed gatem bagaze podreczne sa sprawdzane i wyrywkowo wazone przez obsluge lotniskowa, w linii Norwegian limit bagazu podrecznego to tradycyjnie 1 sztuka o wadze do 10 kg. Praktycznie wszyscy pasazerowie to Polacy, samolot bedzie niemal pelen, mnie system przydzieli miejsce przy oknie w ostatnim rzedzie, wedlug mnie miejsce, w ktorym najbardziej odczuwalne sa wszelkie turbulencje, ale niech juz bedzie. Sam lot okazal sie niebywal spokojny, przez wieksza czesc trasy widzialem przez okno swiatla mijanych miast, a bardzo lubie podziwiac takie widoczki. Norwegian to przewoznik typu low cost, zatem posilki na pokladzie sa platne, ale znajduja swoich amatorow. Samo ladowanie w Warszawie bardzo przyjemne, jest pozny wieczor, drugi tydzien urlop za mna. To byla mila przygoda, a niebawem kolejne...

Kac Vegas & zimna Kanada / 14.10.2014 - 20.10.2014

Druga polowa pazdziernika to doskonaly czas na urlop – kiedy w naszych szerokosciach geograficznych za oknem coraz zimniej wyjazd do cieplych miejsc jestbardzo dobrym rozwiazaniem, by nie dac sie jesiennej chandrze i uciec od szarej polskiej rzeczywistosci. Cel wyjazdu mialem sprecyzowany juz bardzo dawno temu, na pomysl wypadu do Las Vegas wpadlem podczsa mojego lotu do Miami przed ponad rokiem. To wlasnie wtedy mialem okazje obejrzec na pokladzie samolotu Lufthansy trzecia czesc filmu Kac Vegas – Hangover, a ze jestem podatny na dzialanie kolorowych swiatel, to lukier serwowany w Sin City mnie urzekl i od tamtej pory wiedzialem, ze jesli wroce do USA po raz kolejny, to bedzie to wlasnie wizyta w stanie Nevada i stolicy hazardu. Dodatkowym bodzcem, ktory zachecil mnie do zlozenia wizyty w Vegas byl fakt, ze moja ulubienica Britney Spears rozpoczela swoja koncertowa rezydenture w tym miescie, wiec mialem niepowtarzalna okazje zobaczyc jej sceniczny show w Planet Hollywood na zywo. Z racji tego, ze w Stanach Zjednoczonych bylem juz wczesniej i odwiedzilem wszystkie duze miasta, ktore chcialem zobaczyc (dla niewtajemniczonych przypomne wypad z ksiezniczka Marta do NYC i LA, pozniejsza wizyte w San Francisco oraz ubiegloroczny pobyt w Miami na Florydzie), stwierdzilem, ze wycieczka tylko do Las Vegas to bedzie zbyt malo i do harmonogramu wycieczki dodalem takze Kanade. Poczatkowo ograniczylem sie jedynie do Toronto, ale z czasem porownujac ceny biletow lotniczych doszedlem do wniosku, ze skoro przez najblizsze lata nie planuje leciec w tamte rejony ponownie, to zahacze takze o stan Quebec i francuskojezyczny Montreal, wszak w tym roku odwiedzilem francuskojezyczne miejsca kilkukrotnie. Okazuje sie, ze z Polski do Las Vegas jest ciezko dostac sie bez dwoch przesiadek, z czego jedna zazwyczaj ma miejsce w Europie a druga juz na terenie USA. Chcialem uniknac dodatkowej przesiadki w Ameryce, poniewaz wiaze sie ona z przejsciem immigration w pierwszym porcie przylotu, pozniej trzeba odebrac bagaze z tasmy, zaniesc je do stanowiska odprawy na lot kraowy i przejsc przez kontrole bezpieczenstwa, a w razie opoznienia moglbym utknac w Chicago czy innym miescie na noc. Jedyne bezposrednie polaczenie z Europy (z Londynu Heathrow) do Las Vegas oferuje linia British Airways i to glownie z tego powodu zdecydowalem sie na tego przewoznika. Poza tym nigdy nie mialem okazji goscic na pokladzie tej linii, a ze lot powrotny z Toronto do Londynu mial odbywac sie na pokladzie najnowszego samolotu Boeing 787 Dreamliner, to dlugo nie musialem sie zastanawiac, czy moja decyzja jest sluszna i w sierpniu kupilem bilety na stronie BA na trase multi-city WAW-LHR-LAS & YYZ-LHR-WAW. Odcinek LAS-YUL zarezerwowalem w linii Air Canada, zas z Montrealu do Toronto dostalem sie MegaBusem, nasz Polski Bus jest odpowiednikiem tej linii autokarowej kursujacej po USA i Kanadzie.
W koncu nadszedl dlugo oczekiwany dzien 14. pazdziernika i okolo godziny 10 zjawilem sie na Lotnisku Chopina. Mimo ze do odlotu maszyny British Airways z Warszawy byly jeszcze dwie godziny, to kolejka do odprawy pasazerskiej byla juz calkiem dluga. Stanowisko check-in BA na warszawskim Okeciu znajduje sie w dosc niefortunnym miejscu, poniewaz jest to ostatni rzad i nieco dalej umiejscowione sa lokale gastronomiczne oraz biura niektorych linii lotniczych, wobec czego kolejka przybiera bardzo dziwny ksztalt i na dobra sprawe trudno bylo zorientowac sie, czy stoi sie we wlasciwycm ogonku, a do lady British Airways sa az 3 rozne kolejki: jedna dla pasazerow klasy biznes, osobna dla osob odprawionych online, ktorzy nadaja jedynie bagaz (baggage drop off) i najdluzsza kolejka do zwyklej odprawy. Jestem odprawiony online na odcinek LHR-LAS, ale na lot WAW-LHR przy mojej rezerwacji odprawic sie nie dalo, za to moglem zrobic odprawe w automacie na lotnisku. Jako fan papierowych kart pokladowych w tradycyjnej formie odstalem swoje i niezle sie rozczarowalem, bo karty pokladowe BA okazaly sie byc cale w czarno-bialych barwach bez zadnych kolorowych dodatkow chociazby w postaci logo przewoznika. Myslalem, ze jest tak moze tylko w Warszawie czy na innych mniejszych lotniskach, ale podejrzalem, ze takze w glownym hubie przewoznika wydawane sa takie beznadziejne boarding passy, pewnie przez oszczednosc. Na plus dla BA powiem, ze jest na nich naprawde duzo informacji oraz pelne nazwy lotnisk i przypisany caly numer Frequent Flyer. Kolejka do kontroli bezpieczenstwa porusza sie w iscie slimaczym tempie, ale i tak mam jeszcze duzo czasu, by poczekac na pod gatem. Sadzac po ilosci pasazerow przed bramka tego dnia Airbus A320 bedzie wypelniony po brzegi. Boarding rozpoczyna sie punktualnie i zajmuje moje miejsce 9F, jest tak jak lubie, czyli po prawej stronie i przy oknie. Miejsce 9D przy przejsciu zajmuje wyfiokowana dama bedaca wierna kopia wlascicielki Pusi z komedii Galimatias, czyli Kogel Mogel II. Laskawie przepuszcza mnie na moje miejsce, pozniej do srodka wchodzi jeszcze pan w srednim wieku lecacy w towarzystwie corki, ktora ma miejsce po drugiej stronie i z ich rozmowy wynika, ze chca siedziec obok siebie. Pan pyta sie tej damy, czy moze zamienic sie miejscami, ale pani kategorycznie odmawia, bo ona moze siedziec tylko przy przejsciu i syn mieszkajacy w UK specjalnie wybral dla niej to miejsce. Juz czekam, az ja zostane poproszony o zamiane miejsc, ale pan mowi do corki, ze ona jako kobieta powinna mnie poprosic o udostepnienie miejsca, co jednak na szczescie nie nastepuje. Tym razem odmowilbym, bo mnie bardzo zalezy na tym, by podczas lotu moc obserwowac to, co widac za oknem. Zwlaszcza po ostatnich niefortunnych doswiadczeniach podczas lotu powrotnego z Bejrutu, kiedy to zostalem usadowiony w ostatnim rzedzie, ktorego bardzo, ale to bardzo nie lubie. Tymczasem wywiazuje sie mala sprzeczka miedzy dystyngowana paniusia a panem, ktore wlozyl swoj bagaz podreczny do polki i przypadkowo zagniotl zakiet szanownej pasazerki. Odzywa sie jej prawdziwa natura, kobieta nie przebiera w slowach, wyzywa czlowieka od burakow, mowi mu, ze pewnie leci kleic pape do Anglii i grozi, ze wezwie policje :D Uff,  przez chwile robi sie goraco...
Zaloga na pokladzie to same starsze sympatyczne Brytyjki, poniewaz samolot jest wyposazony w wysuwane monitory, to intruktaz bezpieczenstwa pokazywany jest w formie filmu. Dosc dlugo kolujemy do progu pasa i wreszcie wzbijamy sie w powietrze, mimo chmur jestem w stanie rozroznic topografie Warszawy, bardzo lubie podziwiac panorame stolicy z lotu ptaka. Po kilku minutach lagodnego wznoszenia kapitan wylacza sygnalizacje zapiecia pasow a na ekranikach pokazuja sie mapki ilustrujace trase lotu wraz z uaktualnianymi na zywo parametrami, takich bajerow brakuje mi we flocie PLL LOT. Niebawem rozpoczyna sie serwis, stewardessy rozdaja pyszne kanapki oraz napoje, dawno nie jadlem tak dobrego posilku na pokladzie, mimo ze to tylko sandwich. Po posilku oddaje sie lekturze magazynu pokladowego British Airways, obrazkow duzo, ale tresci malo, wiec calkiem szybko udaje mi sie przebrnac przez calosc, jak zawsze najbardziej interesuja mnie informacje dotyczace siatki polaczen. Widac wyraznie, ze jak kazda linia lotnicza takze i brytyjski przewoznik obsluguje polaczenia do swoich bylych kolonii czy terytoriow zaleznych (np. Wyspy Dziewicze). Czas uplywa szybko i rozpoczynamy znizanie do ladowania na lotnisku Heathrow, nad Anglia slonce, ale okolice Londynu osnute grubymi chmurami i wiele nie widac. Sam manewr ladowania przebiega sprawnie i bez zbednych turbulencji, po kilku minutach jestem juz u Krolowej Elzbiety II i podazam za znakami kierujacymi mnie do Terminalu 5, z ktorego bede odlatywal do Las Vegas. Jak mniemam, zadzialala tutaj psychologia tlumu, bo za mna podaza takze dystyngowana paniusia z miejsca 9D i czeka na autobus transferowy. Nawiazuje rozmowe z inna pasazerka i dopiero ktos stojacy nieopodal wyprowadza ja z bledu, ze do wyjscia i po odbior bagazy trzeba sie wrocic i udac w inna czesc budynku. :-P
Terminal 5 lotniska LHR to jeden wielki moloch, a ja lubie takie duze przestrzenie, tlok i ludzi o roznych kolorach skory z roznych kregow kulturowych, ktorzy mieszaja sie ze soba na malej powierzchni, wtedy czuje sie tak kosmopolitycznie. W oczekiwaniu na moj lot do Las Vegas zatapiam sie w lekturze kolejnej ksiaki Henninga Mankella pt. Zapora, w kawiarni pret-a-manger zamawiam kawe i kanapke i czas uplywa mi calkiem szybko. Na wyswietlaczu pojawia sie w koncu informacja, ze moj wylot bedzie z czesci B Terminala 5, do ktorej to udaje sie specjalnym pociagiem. Tam podstawione pod rekawy czekaja same duze maszyny British Airways, a na plycie lotniska widze samolot przewoznika w zlotych barwach. Powoli pod gatem do Las Vegas zaczynaja pojawiac sie kolejni pasazerowie, zdecydowana wiekszosc stanowia Wlosi i Hiszpanie, sa tez oczywiscie Brytyjczycy oraz nieco Amerykanow wracajacych do ojczyzny. Na poczatku na poklad Boeinga 747-400 zapraszani sa pasazerowie klasy biznes oraz osoby podrozujace z malymi dziecmi, pozniej osoby zajmujace miejsca w tylnych rzedach klasy ekonomicznej a na sam koniec podrozni siedzacy z przodu. Miejsce 23H przy oknie juz na mnie czeka, okazuje sie, ze przede mna siedzi wielopokoleniowa jak to zwykle bywa dosc glosna wloska rodzina, takze na poczatku jestem zmuszony wysluchiwac ich burzliwych dyskusji na temat usadzenia i zamiany miejsc, ale wreszcie udaje im sie jakos rozkokosic na fotelach. Zaloga oraz kapitan informuja, ze lot potrwa okolo 10 godzin, start lekko sie opoznia, bo kolejka samolotow jest dluga, ale najwidoczniej jest to wliczone w czas lotu, bo w Las Vegas przyziemiamy o czasie. Na temat samego lotu nie moge nic zlego powiedziec, tym razem zaloga jest bardzo mloda i takze bardzo mila i pomocna, na wstepie rozdaja deklaracje celne dotyczace wjazdu do USA, pozniej serwowane sa napoje, a ok. godzinie po starcie rozpoczyna sie obiad, zamawiam jak zazwyczaj danie wegetarianskie, a na deser racze sie Jackiem Danielsem. Sam lot mija bardzo spokojnie, po drodze ani razu nie wpadamy w turbulencje, moge wyciagnac nogi, poniewaz miejsce posrodku jest wolne. Jedyne na co moge ponarzekac, to niesprawny system rozrywki pokladowej, po okolo 2 godzinach lotu przestal on dzialac i restart nie pomagol, wobec czego musialem zadowolic sie jedynie mapka z trasa samolotu. Ladowanie w Las Vegas to marzenie, juz podczas znizania z daleka widac lune pulsujacych kolorowych swiatel, a w miare zblizania sie samolotu do lotniska McCarran mozna dokladnie przyjrzec sie hotelom tonacym w blasku neonow. Widac dokladnie piramide ze Sfinskem, Wieze Eiffla czy rzymskie koloseum,  nie jestesmy jednak w muzeum miniatur a w Las Vegas na pustyni Mojave, ale nie jest to w zaden sposob fatamorgana. Po wyladowaniu kontrola immigration jak nigdy przebiega bardzo zgrabnie, ale to pewnie dlatego, ze oprocz lotu Brtisih Airways nic ma zadnego innego przylotu z zagranicy. Rutynowe pytania, badanie odciskow palcow, siatkowki oka i witaj Ameryko! Dosc dlugo czekam na swoja walizke, ale wreszcie wylania sie i ona; oddaje stosowny formularz u celnika i swobodnie opuszczam strefe przylotow. Welcome to the USA! Na miejscu dochodzi godzina 20 czasu lokalnego, jest 9 godzin roznicy miedzy Las Vegas a Polska. Wydawaloby sie, ze bede po podrozy bardzo zmeczony i senny, ale w takich chwilach chyba jakas adrenalina i hormony szczescia biora w gore i odnajduje w sobie duze poklady energii. Zmieniam terminal – miedzy terminalami 1 i 3 co kilka minut kursuje darmowy autobus wahadlowy. Aby dotrzec do centrum mamy do wyboru kilka opcji, ja decyduje sie na autobus numer, ktorego trasa przebiega w poblizu mojego hotelu. Po wejsciu do autobusu chce kupic bilet u kierowcy, ale okazuje sie, ze banknot 20-dolarowy jest zbyt duzy, a automat umieszczony w autobusie obok kierowcy nie przyjmuje wiekszych nominalow i nie wydaje reszty. Wobec tego musze  sie wycofac, wejsc do terminala, gdzie rozmieniam pieniadze kupujac wode mineralna oraz widokowki. Oczywiscie autobus juz odjechal, musze poczekac 30 minut na kolejny kurs, ale nie czuje zmeczenia i dzielnie czekam na przyjazd pojazdu. Autobusy w Las Vegas przypominaja te kursujace po Miami, jest po godzinie 21 i pasazerow nie ma zbyt wielu. Kolejne przystanki sa zapowiadane przez glos spikera, sa tez zamontowane tablice, na ktorych pojawiaja sie nazwy kolejnych przystankow. Ciezko mi precyzyjnie okreslic, na ktorych z nich mam wysiasc, okazuje sie, ze wysiadlem o 1 przystanek wczesniej, ale luna kolorowego swiatla prowadza mnie do hotelu Circu Circus, gdzie spedzam kolejne 2 dni.
Pobyt w Las Vegas uplywa mi bardzo milo, pogoda jest przednia, slonce swieci, korzystam z dobrodziejstw basenu, czytam amerykanska prace i delektuje sie kawa w Starbucskie. Podziwiam potezne hotele i kasyna oraz spacerowiczow przechadzajacych sie po Las Vegas Boulevard, tym razem dominuje Amerykanie, musze powiedziec, ze pierwszy raz w zyciu widzialem naprawde otyle osoby, czesc z nich jezdzila na specjalnych wozkach/motorkach. Ukoronowaniem mojego pobytu w Las Vegas byl koncert Britney Spears w przybytku Axis w resorcie Planet Hollywood. W środowy wieczór kilka po godzinie 19:30 dotarłem do miejsca, w którym odbywało się show. Kiedy już udało mi się przebrnąć przez świątynię hazardu mogłem wejść do części dla osób oczekujących na koncert Britney. Główne drzwi otwierano o godzinie 20:00, sam występ miał rozpocząć się o godzinie 21:00. Scena miała kształt półkola, poszczególne wejścia były bardzo dobrze oznaczone i nie było żadnego tłumu. Mając w pamięci dantejskie sceny z koncertu Madonny na Bemowie byłem w szoku, że tutaj show może wyglądać tak kulturalnie, bez żadnych przepychanek. Goście oczekujący na spektakl mogą skorzystać z popcorn baru, który serwował także drinki. Wnętrze było kolorowe, podświetlane rozmaitymi barwami a na ekranach na ścianach prezentowane były fragmenty teledysków gwiazdy wieczoru. Zająłem moje miejsce i rozpoczęło się odliczanie. Bardzo zaskoczył mnie fakt, że wśród publiczności przeważały emerytowane małżeństwa bądź rodziny z dziećmi, do tej pory byłem przekonany, że grupa odbiorców artystki jest zupełnie inna, ale pewnie aspekt finansowy także odrywa spore znaczenie. Gdyby to było standardowy koncert podczas trasy, kiedy odwiedza się różne miasta, to z pewnością znalazłoby się na miejscu dużo więcej oddanych fanów, a nie łudźmy się, że wiele osób z Polski poleci do Vegas, by spełnić swoją fanaberię i zobaczyć show na żywo. Kilka minut po godzinie 21 światła zgasły, z głośników rozległa się zapowiedź nadejścia księżniczki popu, za kurtyną ukazała się zjeżdżająca w dół kula, w której umieszczona była Britney a w tle rozbrzmiały pierwsze takty jej najnowszego przeboju Work Bitch, w USA sprytnie ocenzurowanego. Kiedy po tylu ładnych latach zobaczyłem moją ulubienicę na żywo, nogi miałem jak z waty, ale dzielnie trzymałem formę, tańczyłem i śpiewałem w rytm jej największych hitów, to była przebojowa noc, oby więcej takich pozytywnych muzycznych wibracji.
W czwartkowy poranek po emocjach środowego wieczoru nie było łatwo dojść do siebie, ale poranek przy basenie skutecznie mnie rozbudził, a upalne słońce dało energię na długi dzień spędzony na przemierzaniu Las Vegas wzdłuż i wszerz. Późnym wieczorem żegnałem już tą oazę na pustyni Mojave i linią Air Canada Rouge odlatywałem do kanadyjskiego Montrealu we francuskojęzycznej prowincji Quebec. Po godzinie 20 byłem już na lotnisku im McCarana i mogłem odprawić się na mój lot, równocześnie z moim lotem do YUL odprawiany jest także lot do Toronto (YYZ), można skorzystać z automatów, które wydrukują nie tylko karty pokładowe, ale także zawieszki bagażowe. Tak jak linie amerykańskie na lotach krajowych także i w tym wypadku musiałem dopłacić 25 USD za bagaż rejestrowany, płatności można dokonać kartą w automacie podczas odprawy i  jest to bardzo wygodna forma uregulowania należności. Jak podejrzewałem karty pokładowe do marny czarno-biały skrawek papieru, Tagi bagażowe również wyglądają bardzo ubogo, trzyliterowy kod jest mało widoczny a o zielonych paskach na krawędziach mogę zapomnieć. Cóż, w Stanach panuje zupełnie inna kultura latania, dla nich jest to bardzo powszechne i nie przywiązują wagi do takich rzeczy. Po kontroli paszportowej oraz przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa oczekuję na odlot mojego Airbusa A320 w barwach liścia klonowego. Boarding rozpoczyna się planowo i co ciekawe jest prowadzony w dwóch językach, po angielsku oraz po francusku, co bardzo mi się podoba. Personel pokładowy również komunikuje się dwujęzycznie z pasażerami, tym razem stewardessy są bardzo młode, mają na oryginalnie skrojone kapelusze a ich uniformy zupełnie nie przypominają poważnych garsonek czy kostiumów, jeszcze bardziej na luzie prezentowała się załoga linii Virgin America, kiedy to we wrześniu 2010 roku leciał z nowojorskiego lotniska JFK do Los Angeles. Po zajęciu miejsc nastąpiła tradycyjna instrukcja bezpieczeństwa i błyskawicznie wystartowaliśmy w trwający 5 godzin lot LAS-YUL.
Start bardzo lagodny, po chwili moge upajac sie widokami nocnego Las Vegas, po raz ostatni moge podziwiac to niezwykle miasto z lotu ptaka, mam tradycyjnie miejsce przy oknie. Pogoda jest piekna, co jakis czas mijamy rozswietlone pola, niestety w samolocie nie ma wyswietlaczy pokazujacych aktualna mape, wiec nie jestem w stanie okreslic, jakie miasta mijamy. Poniewaz lot obslugiwany jest przez tania spolke corke linii Air Canada Rouge, wiec na pokladzie nie ma darmowych posilkow, ale stewardessy roznosza darmowe zimne napoje kilka razy podczas lotu. Po ponad 4 godzinach lotu w oddali pokazuje sie rozowe wschodzace slonce a w dole widac bardzo rozlegly Montreal i potezna rzeke. Spokojnie ladujemy na lotnisku w stolicy francuskojezycznej prowincji Quebec, na plycie lotniska przewazaja samoloty Air Canada. Po wyjsciu z samolotu trzeba udac sie do kontroli paszportowej, o tej porze nie ma zadnych kolejek, zwlaszcza ze wiekszosc pasazerow mojego lotu stanowili Kanadyjczycy, dla ktorych jest osobna kolejka. Pan za okienkiem zadaje podstawowe pytania o dlugosc pobytu, cel wyjazdu i miejsce pracy, po czym wbija pieczatke i przechodze odebrac bagaz, tym razem nie musze dlugo czekac na walizke, oddaje jeszcze deklaracje celna tuz przed wyjsciem i bienvenue au Canada. Jest bardzo wczesna pora, po nocnym locie czuje sie troszke zmeczony, wjezdzam schodami ruchomymi na poziom odlotow i tam znajduje kawiarnie, gdzie zamawiam bajgla oraz kawe z mlekiem, czas sie dobrze obudzic, jest kilka minut po 7 rano, 3 godziny roznicy do Las Vegas. Nad miastem wisza ciemne chmury, jest zimno i wietrznie, ale takiej wlasnie pogody spodziewalem sie w kraju liscia klonowego. Ciesze sie, ze znowu mam mozliwosc rozmawiania po francusku. Przegladam moje notatki dotyczace wycieczki, pobieram darmowa mapke Montrealu z punktu informacji turystycznej na lotnisku i w automacie kupuje calodzienny bilet na wszystkie linie komunikacji miejskiej. Tuz przed terminalem zatrzymuje sie autobus 787 laczacy port lotniczy Montreal Trudeau ze scislym centrum miasta, podroz do miasta trwa ok. 40 minut, sa poranne korki, wiec warto to uwzglednic. W autobusie bardzo zroznicowani etniczo pasazerowie, lubie takie towarzystwo. Akurat kiedy wjezdzamy do miasta, zza chmur wychodzi slonce, wiec humor dopisuje. Moj hotel znajduje sie nieopodal dworca autobusowego w centrum Montrealu i po kilku minutach jestem na miejscu a recepjonistka wloskiego pochodzenia oznajmia, ze moj pokoj bedzie gotowy za niecaly kwadrans; bardzo mila niespodzianka. Po okolo 15 minutach oczekiwania udaje sie do mojego pokoju, rozpakowuje sie i biore cieply orzezwiajacy prysznic, ubieram sie cieplej, by sprostac zmiennej pogodzie i wychodze na zewnatrz. Montreal wydaje mi sie byc takim miksem miedzy Paryzem a Nowym Jorkiem, oprocz wiezowcow w stylu Manhattanu w centrum znajduja sie male malownicze domki i kamieniczki. Tak sie sklada, ze w poblizu zlokalizowane jest centrum handlowe, znajduje tam takze punkt pocztowy a na przeciwko znajduje sie McDonald’s, gdzie zamawiam sniadaniowe burito. Po posilku czas na wyprawe na stare miasto, dokad udaje sie metrem. Wagoniki sa cale srebrne i przypominaja metro w Nowym Jorku, ale stacje sa znacznie ladniejsze niz te w NYC. Wysiadam w centrum i podazam za tlumem na reprezentacyjna ulice Montrealu, po drodze mijam kopie katedry Notre Dame, z moich obserwacji wynika, ze praktycznie kazdy na ulicy w Kanadzie pije kawe na wynos, nic dziwnego, bo przezywajacy wiatr daje sie we znaki. Z centrum udaje sie w kierunku portu, mijam zabytkowe waskie uliczki z budynkami z czerwonej cegly, wyglada to niezwykle uroczo. Port wyglada na dosc opuszczony, nad woda znajduje sie kilka pomostow, w drewnianych budynkach mozna ogrzac sie w kawiarniach. W drodze powrotnej zatrzymuje sie w jednej z kawiarni, by sprobowac cappuccino z syropem klonowym, czyli kanadyjskiej specjalnosci. W centrum handlowym zaglebiam sie w supermarkecie, roznorodnosc towarow sprawia, ze mieni mi sie w oczach, czego tam nie ma, sa np. Ciasteczka Oreo z nadzieniem mietowym, chipsy Lay’s o smaku cynamonowym a takze najrozniejsze rodzaje gotowych polproduktow do odgrzania czy przygotowania. Slinka cieknie. Teraz juz czas odpoczac, bo w nocy dzielnie uskutecznialem clubbing, a dobrze sie zlozylo, ze dzielnica rozrywkowa znajdowala sie w bezposredniej bliskosci mojego hotelu.
Rano po skromnym sniadaniu w hotelu podjezdzam metrem do dworca kolejowego, w poblizu ktorego znajduje sie przystanek Mega Busa. W poczekalni mozna skorzystac z darmowego wifi, na pokladzie autokarow takze jest dostepna ta usluga, ale podczas mojego kursu lacze praktycznie nie dzialalo. Okolo kwadrans przed odjazdem autokaru kierowcy wpuszczaja pasazerow do autobusu, wyglada niemal identycznie jak Polski Bus. Ludzi jak na poranek calkiem sporo, droga do Toronto biegnie autostrada, zza okien widac jedynie pola i lasy, dopiero na ok. 30 minut przed wjazdem do stolicy prowincji Ontario na horyzoncie pojawiaja sie bloki i wiezowce a w oddali majaczy CN Tower – wieza telewizyjna i chyba najbardziej rozpoznawalny budynek w miescie. W sobotnie popoludnie pogoda takze nie jest zbytnio zachecajaca do spacerow, nadal jest zimno i wietrznie, ale na szczescie dotarcie do hostelu nie zajmuje mi duzo czasu. Architektura w Toronto jest juz inna niz w Montrealu, zdecydowanie bardziej angielska niz francuska, w starszej czesci srodmiescia zabudowa jest niska, w poblizu wody do gory pna sie wiezowce. Mieszkam na Church Street, nieopodal znajduje sie dzielnica udekorowana teczowymi flagami, pasy na jezdni takze sa w kolorach teczy, jakos nie moge sobie wyobrazic takich obrazko w Polsce. Z mapka w dloni docieram do glownego dworca kolejowego, skad juz rzut beretem do wspomnianej wiezy telewizyjnej. Wedlug mnie jest ludzaca podobna do wiezy, ktora stoi w Berlinie na Alexanderplatz. W jej poblizu mozna zwiedzic muzeum kolejnictwa, stare kanadyjskie lokomotywy i wagony pociagow towarowych wystawione sa na powietrzu i mozna je ogladac za darmo. Robi sie ciemno, a szklane wiezowce iluminuja intensywne swiatlo, rozgwiezdzone niebo nad Toronto wyglada bardzo malowniczo, jak wiadomo uwielbiam takie nowoczesne metropolie, zatem i tam czuje sie dobrze. Po drodze obowiazkowa wizyta w Starbucks Coffee oraz w McDonald’s i czas odpoczac, bo pozniej czeka mnie impreza we FLY YYZ.
W
niedzielny poranek po smacznym sniadanku ruszam w miasto, pogoda sie zdecydowanie poprawila, mimo ze nadal jest zimno, to swieci piekne jesienne slonce i moge cieszyc sie panorama miasta w cieplych  kolorowych barwach. Czas szybko uplywa i po poludniu zbieram sie juz na lotnisko, najpierw czeka mnie przejazdzka metrem z przesiadka do stacji Kipling Station a stamtad autobus Express Rocket zawozi mnie na lotnisko. Stanowisko odprawy linii British Airways jest juz otwarte, wczesniej dostalem informacje mailowa od linii, ze samolot bedzie opozniony o ponad 3 godziny z powodu poznego przylotu do Toronto. W Londynie mam na przesiadke bardzo duzo czasu, wiec opoznienie nie stanowi dla mnie problemu, a dodatkowo staje sie posiadaczem vouchera o wartosci 10 CAD z racji opoznienia. Na lotnisku maja mojego ulubionego Starbucksa, gdzie moge przed dlugim lotem zrelaksowac sie przy Chai Tea Latte, jagododziance i popcornie. W koncu okolo godz. 21 zostajemy kolejno zapraszani na poklad Dreamlinera, dla mnie bedzie to pierwszy lot Boeingiem 787. Po wejsciu do samolotu od razu widac, ze maszyna jest nowa i swieza. Mam wiecej miejsca na nogi a najwieksza atrakcje stanowia duze okna, ktore nie posiadaja tradycynych plastikowych zaslonek, ale maja guzik, za pomoca ktorego mozna zmieniac zaciemnienie i kolor szyby, co za bajer! System rozrywki elektronicznej takze bogaty i nie zacina sie tak, jak podczas lotu do Las Vegas, niestety przyslowie „nie chwal dnia przed zachodem” jest prawdziwie, bo po okolo 2 godzinach lotu, kiedy juz zjadlem obiad i chcialem obejrzec sobie odcinek serialu kryminalnego o komisarzu Wallanderze okazalo sie, ze system sie zacial i dzialala tylko mapka oraz plyta Madonny The Immaculate Collection, ktora mialem uruchomiona chwile po starcie. Moja uwage zwrocila bardzo wiekowa zaloga pokladowa, na moje oko wszyscy byli miedzy 50. a 60. rokiem zycia. Pomyslalem sobie, ze to ze wzgledu na fakt, ze zaloga jest doswiadczona a samolot dosc czesto ulegal usterkom technicznym. Na szczescie podczas mojego nocnego rejsu do Londynu nic takiego nie mialo miejsca, start maszyny bardzo lagodny (w przeciwienstwie do lotu do LAS, kiedy to wyraznie slyszalem wszystkie trzaski), lekkie turbulencje pojawily sie tylko w rejonie Irlandii, a caly lot trwal okolo 6 godzin. Jedzonko na pokladzie bylo bardzo smaczne, pozniej udalo mi sie nawet zapasc w lekki sen, byc moze moj organizm juz przyzwyczail sie do latania. Nad ranem podano sniadanie, ten lot byl krotszy, wiec i posilek duzo skromniejszy, bo tylko muffin oraz jogurt, ale dobre i to, zawsze mozna nieco zaspokoic glod. Nad Londynem piekna pogoda, z okien samolotu podziwiam brytyjska stolice, ladujemy na Heathrow i udaje sie do swojego terminala 3, gdzie korzystam z wygodnych foteli, na ktorych moge sobie zdrzemnac i poczekac w spokoju na kolejne polaczenie do Warszawy. Wokol mnie korytarze lotniska przemierzaja ludzie z calego swiata, ale jestem tak zmeczony, ze na kilka godzin zasypiam z bagazem podrecznym na kolanach.
Co jakis czas przebudzalem sie ze snu i sprawdzalem godzine, by ze zmeczenia przypadkiem nie przespac lotu. Numer gate mojego lotu do Warszawy wyswietla sie dopiero na okolo 30 minut przed odlotem, tuz przed rozpoczeciem boardingu. Tak sie sklada, ze obok Airbusa A320, ktorym polece do Polski, zaparkowane sa dwa najwieksze pasazerskie samoloty swiata Airbus A380, trwa boarding na lot linii Quantas do Melbourne (via DXB) oraz na lot linii Emirates do Dubaju. Australia jest caly czas numerem jeden na mojej liscie miejsc wartych zobaczenia, mam nadzieje, ze w nadchodzacym roku uda mi sie spelnic kolejne marzenie. Load factor na moim locie takze bardzo dobry, BA na polaczeniach z i do Polski nie moga narzekac na brak pasazerow, ale mysle, ze jest to spowodowane faktem, ze na tej trasie oferuja tylko 2 loty dziennie. Biore ze stojaka gazetke Time, bym podczas lotu mial sie czym zajac. Tym razem zaloga jest mieszana i w srednim wieku, mimo natloku pasazerow boarding przebiega sprawnie i o czasie ruszamy z Heathrow, a na ekranie mozna sledzic parametry lotu. Wkrotce po osiagnieciu wysokosci przelotowej rozpoczyna sie serwis, po raz kolejny mam okazje wgryzac sie w niezwykle smaczna kanapke. Ladowanie nastepuje o czasie, stolice Polski spowija warstwa chmur deszczowych, typowa jesienna szaruga. Dobry wieczor, Warszawo, witam po przerwie!         


Poznañ by night / 03.10.2014 - 04.10.2014

Nadchodzi weekend, więc tradycji musi stać się zadość. Przede mną bardzo krótki lot krajowy do stolicy Wielkopolski, następnie impreza w jednym z poznańskich klubów i powrót do Warszawy porannym lotem. Na Lotnisko Chopina przybywam w piątkowy wieczór kwadrans przed godziną 18, kolejka do odprawy pasażerskiej jest znikoma, ja jak zwykle wybieram stanowiska do odprawy tradycyjnej. Przede mną przy stanowisku stoi trzech młodych mężczyzn, najprawdopodobniej pochodzenia arabskiego. Okazuje się, że tylko jeden z nich jest pasażerem i leci do Monachium, natomiast dwóch kolegów go odprowadza. U mnie krotka piłka, muszę jedynie odebrać kartę pokładową, pan jeszcze upewnia się, czy pozostawić miejsce 3D przy oknie i drukuje dokument dla mnie. Kontrola bezpieczeństwa przebiega bardzo szybko i już jestem w strefie tylko dla osób podróżujących. Spoglądam na tablicę wylotów, moją uwagę zwraca samolot linii Finnair, nieco później jest zaś boarding lotu linii AirBerlin, już cieszę się na listopadową wizytę w tym mieście. Zajmuję miejsce przy bramce 36, z gate’u obok odlatuje samolot Lufthansy do Frankfurtu; od razu widać, że będzie bardzo dobrze obłożony, a jego pasażerowie to w większości delegacje, mnóstwo elegancko ubranych podróżnych wchodzi na pokład. Zajmuję się lekturą szwedzkiego kryminału pt. „Powrót nauczyciela tańca” Henninga Mankella, książka jest bardzo wciągająca, więc czas szybko mija i słyszę zapowiedź, że boarding opóźni się o ok. 15 minut z powodu późnego przylotu samolotu do Warszawy. Bardzo mi się nie spieszy, więc dodatkowy kwadrans na lotnisku tym razem nie robi mi różnicy. Niebawem zostajemy poproszeni do wyjścia, na dole czeka juz na nas autobus, którym podjedziemy do czekającego na płycie postojowej Bombardiera Dash Q400 w barwach Eurolotu. W autobusie panuje duży ścisk, okazuje się, że o ponad 5 godzin opóźnił się wylot samolotu PLL LOT z Nowego Jorku do Warszawy, a zdecydowana większość podróżnych jest właśnie z tego samolotu, więc zostali przebukowani na to połączenie. Po schodkach wchodzę na pokład malutkiego samolotu, zawsze muszę uważać na głowę, kiedy wchodzę do środka. Sympatyczna szefowa pokładu Maria Krupa wita pasażerów, zajmuję przydzielone mi miejsce 3D, zapinam pasy i w oczekiwaniu na start oddaję się lekturze magazynu pokładowego Kalejdoskop. Czekamy jeszcze na drugi autobus z podróżnymi, w końcu wszyscy zajmują miejsca i rozpoczyna się safety demo. W odróżnieniu od samolotów PLL LOT na pokładach Eurolotu nie można używać telefonów komórkowych. Mam wrażenie, że kołowanie po pasie trwa całą wieczność, ale wreszcie wzbijamy się w powietrze. Wznosimy się w kierunku zachodnim, mijamy Aleję Krakowską, rozpoznaję znajome budynki. Niebawem przelatujemy nad Dworcem Zachodnim PKP, oświetlona stolica z lotu ptaka wygląda pięknie. Szybko osiągamy wysokość przelotową ok. 5200 m, błyskawicznie rozpoczyna się serwis, dostaję szklaneczkę wody oraz wafelek Prince Polo i zagłębiam się w lekturze, najbardziej intryguje mnie artykuł na temat samolotów PLL LOT, które wystąpiły w filmach. Kapitanem wieczornego rejsu LO 3949 jest Jacek Figlus, na 10 minut przed lądowaniem podaje podstawowe informacje na temat lotu i chwile później rozpoczynamy zniżanie na lotnisko Ławica w Poznaniu. Poznań z góry również jest rozświetlony, bardzo mi się podobają takie widoki. Łagodnie przyziemiamy na lotnisku im. Henryka Wieniawskiego.
Po powrocie z imprezy melduję się na lotnisku kilka minut przed 4 rano. Za ladami do pracy przygotowują się już pracownicy obsługi handlingowej, o tej porze kawiarnie jeszcze są zamknięte, więc zadowalam się cappuccino z automatu. Po krótkim relaksie przy porannej kawie udaję się do stanowiska odprawy, przy ladzie stoi dwóch czarnoskórych Kenijczyków lecących do Moskwy z przesiadką w Warszawie. Po chwili także i ja odbieram moją kartę pokładową na rejs do Warszawawy startujący o 05:45 z poznańskiej Ławicy. Z kartą w dłoni udaję się do kontroli bezpieczeństwa, wiem, że w Poznaniu jest jakiś specyficzny system sprawdzania kart pokładowych, bo pracownik SOL zawsze musi spojrzeć w swoje notatki, nie ma tam bowiem automatycznego czytnika kart. Kontrola bezpieczeństwa w ten sobotni blady świt przebiega błyskawicznie, przede mną tylko wspomnianych dwóch murzynów oraz pewna Polka z amerykańskim paszportem wracająca do USA, w ręku ma 3 karty pokładowe wydane z logo Lufthansy, zatem pierwszy odcinek odbywa rejsem do Monachium. Zastanawia mnie fakt, że z POZ nie ma porannych lotów do Frankfurtu, w ten sposób pasażerowie nie mogą skorzystać z pełnej siatki połączeń niemieckiego przewoźnika, bo część rejsów odlatuje jedynie z FRA i to właśnie w godzinach porannych, jak np. mój lot do MIA sprzed ponad roku. Ale te kwestie zostawię już do rozwiązania pracownikom LH, ja zaś zasiadam na miejscu przed bramką numer 03 i zatapiam się w lekturze Henninga Mankella. Wprawdzie oczka się kleją, ale dzielnie udaje mi się dotrwać do godziny 5 z minutami, kiedy to rozpoczyna się boarding. Jak zawsze w Poznaniu przy wyjściu podstawiony jest autobus, tym razem pasażerów nie ma zbyt wielu. Po chwili stajemy już pod Bombardierem, ponownie w barwach Eurolotu. Zaraz przy wejściu stoi w płaszczu dość zmarznięta szefowa pokładu Patrycja Nowakowska, kapitanem tego rejsu jest Ireneusz Piasecki, przypomina mi się, że już miałem okazję lecieć z tym pilotem. Nic dziwnego, że załogi zaczynają się powoli powtarzać, skoro ostatnimi czasy regularnie latam z PLL LOT. Na zewnątrz jest jeszcze zupełnie ciemno, więc zza okien maszyny niewiele widać. Tym razem również zajmuję miejsce 3B i z uwagą przyglądam się mojemu ulubionemu instruktażowi bezpieczeństwa. Powoli kołujemy do progu pasa i wzbijamy się w powietrze, w górze widać już różowy horyzont, lecimy na wschód, więc powoli się rozwidnia, ale pod nami wciąż widać światła miast. Tym razem pilot przemawia do pasażerów kilka minut po starcie, pogoda do lądowania jest bardzo dobra, niebo jest bezchmurne, ale temperatura w Warszawie to jedynie 5 stopni powyżej zera. Chwilę po starcie nie mogło zabraknąć oczywiście tradycyjnego małego wafelka Prince Polo oraz szklaneczki wody mineralnej. Dokańczam przeglądać magazyn pokładowy Kalejdoskop; następna podróż na pokładzie PLL LOT do Kijowa to dopiero listopad, więc już nie będę miał okazji zerknąć na ta lekturę. Podchodzimy do lądowania od strony Piaseczna, mijamy trasę szybkiego ruchu, tory kolejowe (lina radomska) i lądujemy na Lotnisku Chopina. Do widzenia!