Eau de Cologne / 11.12.2015 - 12.12.2015

Kolejny weekend i kolejna podróż, tym razem to ostatnia lotnicza wycieczka tego roku. Kierunek sam w sobie nie powala na kolana, ale decydując się na zakup promocyjnych biletów do Kolonii chciałem przekonać się na własnej skórze, ile prawdy kryje się w stwierdzeniach, że to miasto to klubowa Mekka Zagłębia Ruhry. Na sam pobyt w Koloni przeznaczyłem piątkową noc, w sam raz, by zrobić rozeznanie na klubowej mapie tej nadreńskiej metropolii i o poranku bezpośrednio po imprezie wrócić do Warszawy. Ot, takie fanaberie wiecznego singla, który nie ma co zrobić z wolnym czasem w weekend.
W piątek wieczorem stawiam się kilka minut przed godziną 20:00 w terminalu lotniska w Modlinie. Tradycyjnie dojechałem do Modlina pociągiem Kolei Mazowieckich a następnie skorzystałem z ich wahadłowego autobusu podwożącego pasażerów bezpośrednio pod wejście do słynnego "kurnika". Moja karta pokładowa zostaje zeskanowana przez pracownika ochrony, tym razem bardzo sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i nie muszę wysłuchiwać żadnych upomnień czy też pretensji firmy ochroniarskiej. W terminalu ruch jest całkiem spory, odlatują maszyny do Rzymu, nasze krajówki oraz rejs do Londynu Stansted. Nasz samolot Boeing 737 z Kolonii pojawią się na płycie lotniska przed czasem, boarding następuje wyjątkowo sprawnie i mogę zająć miejsc przy oknie po prawej stronie w końcowej części samolot. Maszyna jest mocno wypełniona, tym razem nie uda mi się bardziej rozłożyć moich długich nóg. :( Całe szczęście lot trwa niecałe dwie godziny. Załoga bardzo się spręża, następuje tradycyjna instrukcja bezpieczeństwa i startujemy na Zachód. Stewardessy i stewardzi tradycyjnie już dwoją się i troją, by wepchnąć pasażerom coś do jedzenia, picia lub inne badziewia masy wszelakiej. Tego typu oferty gier losowych powinny zostać zakazane i nie mieć miejsca podczas trwania lotów. Ale Ryanair jako tania linia potrzebuje zastrzyku gotówki z każdych źródeł, więc nie pogardzi żadnym groszem. Prognoza pogody podana przez kapitana kilka minut po starcie niestety się sprawdza, po wylądowaniu w Kolonii aura nie rozpieszcza, pada całkiem intensywny deszcz. Po wyjściu ze strefy dla pasażerów udaje się w stronę dworca kolejowego na stacji Cologne Airport, w automacie kupuję bilety do miasta, zwiedzam pobieżnie terminal i ruszam w tango.
Kiedy rano po imprezowej nocy wracam na lotnisko powoli budzi się ono do życia, czas nadrobić stracone w tańcu kalorie. Na taką sposobność doskonale przyda się zlokalizowana na antresoli restauracja McDonald's, gdzie zabawia ulubione tosty z Nutellą, serem oraz cappuccino. Jeszcze tylko wizyta w kiosku oraz na poczcie, by wysłać pocztówkę i przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa. Na monitorach pojawia się już tablica z informacja o numerze bramki, z której będzie odlatywać samolot do Modlina. Za szybą ciągle pada, ale niekorzystna aura nie wpływa na wykonywanie operacji lotniczych. Nasza maszyna po rejsie z Berlina SXF wysadza pasażerów na płytę a my czekamy na znak ekipy sprzątającej, że można już wchodzić na pokład. Nieco trwa, zanim pracownicy się uwiną, więc po raz kolejny lustruję sobie to całkiem przyjemne lotnisko. Pierwszy i ostatni raz byłe tam we wrześniu 2009 roku, kiedy wracałem z Ibizy. To były moje pierwsze samodzielne wakacje, rok wcześniej byłem na Gran Canarii, ale tą podróż zarezerwowałem z nieistniejącym już biurem podróży Scan Holiday. Rejs mija dość szybko, ale widoki za oknem do najmilszych nie należą, gdyż jak okiem sięgnąć jest pochmurno i pada deszcz. Około południa kapitan przyziemia na lotnisku Warszawa Modlin. Do zobaczenia! To był ostatni rejs w tym roku.

U cesarza w Wiedniu / 04.12.2015 - 05.12.2015

W piątkowy poranek około godz. 08:30 pojawiam się na Lotnisku Chopina. Pogoda w Warszawie jak na początek grudnia całkiem niczego sobie, na różowym niebie widać słońce. Kiedy wchodzę do terminala przy wejściu widzę pilota Aeroflotu palącego papierosa, właśnie trwa odprawa na ich rejs do Moskwy, podejrzewam, że mają nieco dłuższą przerwę i miał nawet czas, by wyjść z kokpitu i zaciągnąć się dymkiem przed terminalem. Kiedy we wrześniu leciałem do Tokio załoga od razu realizowała rejs powrotny. Tym razem lecę do Wiednia, ale połączenie będzie nietypowe, bowiem podróżuję grecką linią lotniczą Aegean z przesiadką w Atenach. Pewnie spora część osób popuka się w czoło, ale dla zapaleńców lotnictwa przelot tą linią to niezła gratka, gdyż jako jedna z nielicznych linii w Europie serwuje ciepłe posiłki i darmowy alkohol pasażerom klasy ekonomicznej. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że bilet na trasie WAW-ATH-VIE kosztował około 30 euro, a łączny czas podróży wynosił niemal tyle, co podróż pociągiem, a do tego mam możliwość zebrania mil w programie Miles & More i skorzystania z saloniku biznesowego linii Lufthansa podczas przesiadki w Atenach, to nic dziwnego, że zdecydowałem się na takie połączenie. Odprawa na rejsy linii Aegean już się rozpoczęła, ale w kolejce nie ma jeszcze wielu podróżnych, a otwarte są trzy stanowiska. Miejsca na moje rejsy wybrałem podczas odprawy internetowej (otwiera się na 48 h przed odlotem), teraz odbieram jedynie kartę pokładową – ciekawostka, że jest jedna wspólna karta na dwa loty. Niestety, okazuje się, że jej wygląd jest tak samo nieatrakcyjny jak wygląd karty otrzymanej na lotnisku na Santorini na mój rejs do Aten. Cóż, muszę przyznać, że boarding pass wydrukowany przy odprawie on-line prezentuje się zdecydowanie lepiej, jest kolorowy i bardziej czytelny. Ale to chyba tylko jedna niedogodność, do której się przyczepię.
Po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa usadawiam się w pobliżu wyjścia numer 38, skąd będzie odlatywał nasz Airbus A320 do Aten. Zajmuję miejsce na wprost płyty lotniska i obserwuję ruch na niej. W pewnym momencie moją uwagę przykuwa samolot izraelskich linii lotniczych El Al, które to słyną z rygorystycznej kontroli pasażerów i przykładają niezwykłą wręcz wagę do ochrony i bezpieczeństwa. Korzystając z wolnego czasu specjalnie przechodzę w stronę stanowiska, z którego odbywać się będzie Boarding maszyny odlatującej niebawem do Tel Avivu. Tak jak się tego spodziewałem przy wejściu do gate’u stał specjalny agent odpowiadający za dany rejs. Szczegółów nie mogłem już dojrzeć, gdyż odlot miał miejsce ze strefy non-Schengen, a Grecja jak na razie nie wyszła poza ten układ. Mój samolot punktualnie pojawia się na płycie, najpierw wychodzą pasażerowie rejsu z Aten, a później nadchodzi czas na pobieżne sprzątanie, który jedna ze stewardess wykorzystuje na drobne zakupy w strefie wolnocłowej. Planowo rozpoczyna się nasz boarding, przy stanowisku znajduje się kilkanaście dziewcząt, które dopiero uczą się pracy na lotnisku. Mają okazję przetestować swoją wiedzę, ponieważ jedna z pasażerek ma spory nadbagaż i uiszcza dodatkową opłatę w euro. Zajmuję moje miejsce 4F, pierwszy rząd za klasą biznes, tradycyjnie miejsce przy oknie po prawej stronie tak jak lubię. Urocze stewardessy o śródziemnomorskiej urodzie w granatowych sukieneczkach z pomalowanymi na czerwono ustami witają pasażerów dźwięcznym greckim „Kalimera!”. Panie z personelu pokładowego mają w sobie dużo czaru, stale się uśmiechają, zagadują podróżnych, na pewno nie zachowują się sztywno czy nieprzystępnie, co już na początku rejsu poprawia humor. Pasażerów nie ma zbyt wielu, ale akurat mój rząd jest w całości wypełniony. Miejsca na nogi jest sporo, na to nie mogą narzekać, ale kiedy tuż obok mnie miejsca zajmuje grecka rodzina z dwójką małych dzieci zaczynam się bać. Całe szczęście, że rodzicom udaje się je jakoś zająć, więc nie hałasują tak bardzo ani nie płaczą na cały głos w trakcie lotu. Kiedy wszyscy pasażerowie zajęli już swoje miejsca, z kokpitu płynie głos kapitana Grecosa Leonidasa (sic!), który podaje klasyczny komunikat na temat naszego rejsu i czasu jego trwania, a zaraz potem na małych wysuwanych monitorach zaprezentowana zostaje instrukcja bezpieczeństwa w formie video. Stewardessy sprawdzają, czy wszyscy są zapięci a przy okazji rozdają małe cukierki / landrynki w srebrnej folii z ciemnoniebieskim logo linii. Nasza maszyna jest już gotowa do startu, zostajemy wypchnięci i kołujemy do progu pasa. Niestety, tak jak się domyślałem, tym razem startujemy w kierunku wschodnim, nie będzie mi się dane delektowanie się widokami warszawskiej panoramy z wieżowcami w tle. Powoli wznosimy się w górę i niebawem osiągamy naszą wysokość przelotową. W oczekiwaniu na serwis sięgam do magazynu pokładowego, jest on bardzo ładnie wydany, w aktualnym numerze znaleźć można m.in. wskazówki na temat miejsc wartych odwiedzenia w kilku miastach z siatki przewoźnika, jest też wywiad z Polką, która opowiada o życiu w Warszawie i promuje nasze miasto stołeczne. Jeszcze nie zdążyłem się dobrze wczytać w treść, a już pojawiają się stewardesy z wózkiem z napojami zimnymi (wybieram sok pomarańczowy) oraz z daniem obiadowym. Tacka po rozpakowaniu ujawnia swoją zawartość: jest sosik pomidorowy z mielonymi pulpecikami, ziemniaczki, bułeczka, serek President, kostka masła, krakersy oraz dwa słodkie ciastka Digestive. Kolejny serwis to już ciepłe napoje, tym razem decyduję się na ulubioną kawę i wracam do lektury magazynu, a następnie zakupionej w Berlinie książki na temat języka niemieckiego. Za oknem widać górską panoramę Tatr, później przelatujemy nad Bałkanami a na koniec na wodami Morza Egejskiego. Pogoda cały czas dopisuje, nie ma żadnych turbulencji, lądowanie również wykonane bardzo profesjonalnie, oby tak dalej; planowo kwadrans przed godziną czternastą ląduję w Atenach. Lotnisko jest sporych rozmiarów, dość dużo czasu zajmuje nam dotarcie na miejsce postojowe i dojazd autobusem do terminalu. W końcu jestem na greckiej ziemi, mam około dwie godziny dla siebie, czas na wizytę w Lufthansa Business Lounge, po raz kolejny posiadanie srebrnej karty Miles & More niesie za sobą wymierne korzyści. W recepcji saloniku uprzejma pani skanuje kartę pokładową oraz kartę Miles & More i zaprasza mnie do degustacji Gluehwein oraz Weihnachtsstrudel. W końcu Lufthansa to niemiecka linia, a w tamtym kraju adwent pielęgnuje się w wyjątkowy sposób. Dobrze pamiętam, że kiedy leciałem dwa lata temu Lufthansa na trasie Sao Paulo – Frankfurt szef pokładu wręczył mi ciasteczka adwentowe przygotowane z myślą o pasażerach klasy biznes, to chyba najmilszy gest, jaki dotychczas spotkał mnie ze strony personelu latającego. No, może poza upgradem do klasy Premium Voyageur w Air France podczas powrotu z mojej dziewiczej podróży za ocean z księżniczką Martą na trasie LAX-CDG – ale upgrade’u dokonał pracownik obsługi naziemnej, więc to się nie liczy :-P Salonik dzieli się na dwie części przedzielone od siebie kuchnią i zapleczem. Jest zdecydowanie mniejszy niż warszawski Polonez, ale też można znaleźć w nim inne rarytasy dla podniebienia, w menu królują specjały regionalne kuchni greckiej, niebo w gębie! Jest m.in. jogurt z miodem i orzechami, jabłecznik zapiekany na ciepło, małe kanapki, zupa krem, sałatka grecki, oliwki oraz pulpeciki i zapiekanki czy tarta ziemniaczana. Do kawy można dodać jeden z trzech syropów Monin (karmelowy, orzechowy lub waniliowy), są także owoce i bardzo szeroki wybór alkoholi, zimnych napojów i prasy międzynarodowej, lubię te chwile słodkiej dekadencji spędzane w saloniku. Tradycyjnie już byłem tam najmłodszym gościem i zaniżałem mocna średnią wieku, bo klasyczny bywalcy to siwi podtatusiali Niemcy. Za kwadrans powinien rozpocząć się Boarding na mój rejs do Wiednia, a przede mną jeszcze kontrola bezpieczeństwa. Ateńskie lotnisko jest bowiem zbudowane dość specyficznie, najpierw odbywa się jedynie weryfikacja kart pokładowych i wchodzimy do strefy duty free z lokalami gastronomicznymi, a dopiero głębiej znajduje się strefa ze stanowiskami do kontroli. Kolejka jest spora, ale i stanowisk dużo, kilka minut później ruszam już bezpośrednio do bramki 28 na dolnym poziomie. Taka mała dygresja – kuwety, do których wkłada się swoje przedmioty osobiste są koloru pomarańczowego a ich sponsorem jest portal Air Fast Tickets. To ten pośrednik, dzięki którego błędom w ubiegłym roku mogłem tanio podróżować po świecie. Było minęło, ale co zobaczyłem, to moje.  
Kiedy docieram do właściwej bramki okazuje się, że boarding jeszcze się nie rozpoczął, zajmuję zatem miejsce w formującej się właśnie kolejce. Obsługa lotniska już rozpoczęła swoją pracę, przy bramce pojawił się także funkcjonariusz greckiej policji czy straży granicznej i weryfikuje niektóre paszporty. Tym razem o dziwo moim nie jest zainteresowany, a zazwyczaj to właśnie ja jako ten samotny podróżujący byłem dokładniej sprawdzany. Na odcinku Ateny – Wiedeń podróżnych jest znacznie więcej, zostają podstawione dwa autobusy, które podwożą nas do samolotu. Tak samo jak i o poranku zostaję uprzejmie powitany przez uśmiechnięty damski personel pokładowy, zajmuję wybrane wcześniej miejsce 8 F i czekam, aż zbierze się komplet pasażerów. Tak się składa, że środkowe miejsce po mojej lewej stronie pozostaje wolne, ale kilka minut po starcie przesiada się na nie nastolatka podróżująca z rodziną, bo chciała na chwilę uwolnić się od młodszego brata, który nie dawał jej spokoju. Jak już wcześniej wspomniałem na pokładzie samolotów linii Aegean miejsca jest w sam raz, więc nie stanowiło to dla mnie większego problemu. Kilkanaście minut po starcie wlecieliśmy w chmury i zaczęło nami lekko telepać. W celu ukojenia skołatanych nerwów do obiadu zamówiłem buteleczkę białego wina (to juz mój trzeci ciepły posiłek tego dnia) i skupiłem się na dalszej lekturze książki, którą wziąłem ze sobą do podroży („Der Dativ ist dem Genitiv sein Tod” -Band 6). Po około dwóch godzinach lotu, kiedy za oknami jest już zupełnie ciemno, rozpoczynamy zniżanie do lądowania na wiedeńskie lotnisko Schwechat. Mamy 4 grudnia, dopiero teraz dochodzi do mnie, że równo rok temu startowałem stamtąd w podróż do Stambułu a dalej do Teheranu, jak ten czas szybko leci!
W Wiedniu parkujemy bezpośrednio przy terminalu i wchodzimy do środka przez rękaw, dzięki czemu oszczędzamy cenny czas. Za kilka minut wybije godzina 18:00, miło byłoby szybko znaleźć się w centrum austriackiej stolicy. Lotnisko prezentuje się bardzo nowocześnie, przed rokiem odlatywałem ze zdecydowanie starszej części. Najbardziej urzeka mnie elektroniczna tablica przylotowa, która wyświetlana jest na tle rozsuwanych drzwi, w których pojawiają się przylatujący pasażerowie. Liczba osób oczekujących na swoich bliskich jest imponująca, nie spodziewałem się, że będzie aż taki ruch. W automacie na lotnisku nabywam bilety na przejazd autobusem Post Bus za 8 euro do centrum Wiednia, autobus zatrzymuje się przy dworcu Westbahnhof, a naprzeciwko niego znajduje się hotel Fürstenhof, w którym zatrzymuję się na jedną noc. Mam jeszcze prawie 20 minut do odjazdu autokaru, przechodząc obok McCafé dostrzegam plakat z aktualną ofertą kawiarni. Brzmi kusząco, bo mają w asortymencie japoński specjał matcha latte. Chwilę później delektuję się już zielonym naparem, jak błogo!
Przejazd autokarem spod poziomu przylotów (przystanki są bardzo dobrze oznaczone) do dworca Westbahnhof trwa około 45 minut, co jest konkurencyjnym czasem wobec dojazdu kolejka S-Bahn i następnie metrem, a cenowo wychodzi jedynie niecałe 2 euro drożej. Dotychczas zawsze dojeżdżałem na lotnisko pociągiem, ale ponieważ zależało mi na czasie i unikaniu przesiadek, to zdecydowałem się na takie właśnie rozwiązanie. Kilka minut po godzinie 19:00 jestem już w hotelowym pokoju, czas na krótki odpoczynek i można ruszać w miasto. Chyba pierwszy raz jestem w takim stylowym secesyjnym pokoju, tak właśnie wyobrażałem sobie zawsze typowe wiedeńskie wnętrza. W piątkowy wieczór większość supermarketów jest już zamknięta, nie zrobię zatem zakupów spożywczych w Billi, które zawsze są niemal rytuałem podczas mojego pobytu w Wiedniu. W małym markecie na dworcu kolejowym zaopatruję się jedynie w wodę mineralną i ruszam na spacer wzdłuż pięknie oświetlonej ulicy Mariahilfer Strasse. Na ruchliwym w ciągu dnia deptaku o tej porze jest juz pustawo, przemykają pierwsi imprezowicze, czynne są jedynie nieliczne lokale gastronomiczne, można w spokoju delektować się oknami wystawowymi z motywami świątecznymi. Zbaczam nieco ze szlaku i odbijam w bok na prawo przy stacji metra, teraz jest już bardziej kameralnie a uliczki są sporo węższe i mają bardziej lokalny charakter. Szybkim krokiem docieram do opery, jej pięknie oświetlony gmach  góruje nad okolicą. Mijam Albertinę, postój dla dorożkarzy, w powietrzu czuć charakterystyczny zapach sami wiecie czego, całe szczęście, że sprzątanie odbywa się na bieżąco. Docieram do rezydencji Hofburg, niemal naprzeciwko znajduje się kawiarnia Starbucks Coffee stylizowana na lokal z epoki. Pamiętam dobrze, że czekałem tam na moją koleżankę, u której zatrzymałem się w Wiedniu podczas jednej z moich wizyt w 2009 roku. Jeszcze tylko kilka kroków i docieram na Graben, w oddali migocą światła na wystawie butiku marki Louis Vuitton, mijam tzw. „kolumnę morową” i już widzę kolorowy dach katedry Stephansdom. Przy placu tam gdzie ostatnio znajduje się też cukiernia Aida, którą to odwiedziłem przy mojej pierwszej wizycie w stolicy Austrii, wtedy też dość dokładnie zwiedziłem miasto, tym razem bowiem ograniczyłem się do życia nocnego, zakupów lokalnych przysmaków, kawy Wiener Melange i krótkich spacerów. Po drugiej stronie mieści się zaś jeden z lokali popularnej sieci Trześniewski, która słynie z wybornych kanapek. Jak sugeruje nazwisko twórcą idei sprzedawania kanapek w stylu „fast food” był Polak. Czas wracać do hotelu i przygotować się na wieczorną imprezę. Co jak co, ale tego sobie nie odpuszczę, zwłaszcza że do tej pory bawiłem się w Wiedniu tylko raz w klubie Passage, bo jakoś nie było więcej okazji ku temu.
Poranek po imprezie wcale nie jest leniwy, mój styl imprezowania nie powoduje kaca czy ciągów alkilowych, więc po tanecznej nocy na parkiecie ochoczo wstaję kilka minut przed 8 rano i zbieram się na wymarz do miasta. Pogoda jest cudna, świeci słońce, jest ciepło jak na początek grudnia, impreza była udana, zatem humor dopisuje. Na pierwszy ogień idzie McTost Deluxe i espresso, by dobrze się pobudzić do biegania po mieście, które za dnia wygląda jeszcze bardziej uroczo niż nocą. Po uzupełnieniu kalorii spaceruję dalej, by dotrzeć do katedry mijając po drodze najważniejsze wiedeńskie zabytki. Czas na wizytę w tradycyjnej wiedeńskiej kawiarni, wstępuję do Savoy Café, która może poszczycić się największych lustrem w Europie znajdującym się we wnętrzach. Siadam przy marmurowym stoliku, tuż za mną znajduje się wspomniane lustro, jego ogromne wymiary robią wrażenie. Wystrój jest bardzo elegancki, ale atmosfera w żadnym razie nie jest sztywna. Nieopodal znajduje się jarmark świąteczny a w soboty organizowany jest targ staroci, toteż klientela jest dość różnorodna. Wiener Melange smakuje wybornie, jestem rozgrzany i ruszam w dalszą drogę. Po drodze mijam licznych turystów, znaczna ich część pochodzi z Włoch, nie ma się czemu dziwić, bo to sąsiadujące ze sobą kraje. Jeszcze raz, ale tym razem w blasku słońca, podziwiam biały gmach muzeum Secesji ze złotą kopułą i łacińskimi inskrypcjami. Następnie robię rundkę przy Hofburgu i docieram na plac przy katedrze, który o tej przedpołudniowej porze jest już szczelnie wypełniony spacerowiczami. Tuż obok rozpoczyna się zakupowa aleja Kärtenstraße, gdzie znaleźć można butiki topowych światowych marek. Jest także biuro mojego poprzedniego pracodawcy Qatar Airways, ale w soboty jest ono zamknięte, więc nie zobaczę, jak koledzy się tam urządzili. Teraz nadszedł czas na małe zakupy spożywcze, na pierwszym miejscu na liście są oczywiście Mozartkugeln, wafelki Manner, tradycyjnie Coca Cola Vanilla, zaciekawiła mnie też m.in. pasta marchewkowo-chrzanowa. Patrzę na zegarek, czas wracać do hotelu, wymeldować się i szykować do odjazdu. Mój pociąg IC Polonia do Warszawy odjeżdża o 13:34 z dworca Westbahnhof. Skład był podstawiony już na godzinę przed odjazdem, czas ten wykorzystałem na kolejną wizytę w ulubionym McDonald’s, by zasmakować bananowego shake’a czy ciastka jagodowo-waniliowego. Jeszcze tylko wysyłam na poczcie pocztówkę i zajmuję wygodne miejsce w pociągu. Przede mną 8 godzin podróży do stacji Warszawa Centralna. W taką podróż chcę wyruszyć…

Marrakech 5:30 & Barcelona 0:30 / 24.11.2015 - 29.11.2015

W późny poniedziałkowy wieczór na stacji metra Młociny pakuję się na pokład Polskiego Busa i ruszam po raz kolejny do Berlina. Niemiecka stolica nie jest jednak celem mojej podróży, wyruszam bowiem do Marrakeszu, ale jak to już niejednokrotnie bywało korzystam z linii easyJet, która to oferuje bogatą siatkę połączeń z lotniska Schönefeld. Do wyjazdu zainspirował mnie utwór "Marrakesz 5:30" naszej topmodelki z lat 90. Agnieszki Maciąg, która próbowała swoich sił także jako wokalistka. Noc spędzona w czerwonym autobusie do najwygodniejszych nie należy, pewnie ma na to wpływ fakt, że od Łodzi w autokarze jest niemal komplet pasażerów, co znacznie ogranicza komfort podróży. Ale skoro za bilet na tej trasie zapłaciłem jedyne 15 zł (kupowane chwilę po wgraniu nowej puli do systemu rezerwacyjnego PB), to już więcej się nie czekam. Jest słoneczny listopadowy wtorkowy poranek, słońce powoli wstaje na różowym niebie, nieco zimno, ale fakt, że za kilka godzin będę już na kontynencie afrykańskim wpływa na mnie kojąco. Kolejką S-Bahn docieram na Alexanderplatz, czas na poranną kawę i kolorowego lukrowanego pączka w Dunkin’ Donuts, później jeszcze zaplanowana wizyta i zakupy w Primarku oraz księgarni Thalia w pobliskim centrum handlowym Alexa. Berlin zawsze spoko!
Około godziny 11:00 docieram na stację w pobliżu portu lotniczego SXF. Najwidoczniej właśnie przyleciało dużo maszyn, gdyż spory tłumek ludzi mknie w odwrotną stronę. Mam jeszcze około 30 minut do rozpoczęcia odprawy, wykorzystuję ten czas, by przepakować mój bagaż podręczny w jedną wymiarową walizkę. Jak to zwykle bywa na tym lotnisku od razu rzucają się w oczy Polacy, kilka osób leci także moim rejsem do Marrakeszu. Dostaję wydrukowaną pomarańczową kartę pokładową od obsługi lotniska, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa (tym razem moje dłonie były dodatkowo testowane pod względem kontaktu z materiałami wybuchowymi) i rozpoczynam dość nużące oczekiwanie na samolot. Na tym właśnie lotnisku numery wyjść są podawane dopiero niemal bezpośrednio przed boardingiem, nie można więc wcześniej przewidzieć, z której bramki odbędzie się boarding. Jestem już zaopatrzony w książkę, więc pozwalam sobie rozpocząć lekturę pierwszego rozdziału pozycji językoznawczej pt. „Der Dativ ist dem Genitiv sein Tod” i co jakiś czas kontroluję tablice z informacjami o odlocie. W końcu wyświetlony zostaje numer bramki i mogę przejść do kontroli paszportowej. Jeszcze tylko skanowanie karty pokładowej i oczekuję na Boarding. Pasażerów jest sporo, zapowiada się, że będzie małe opóźnienie, ale w powietrzu nadrabiamy stracone minuty i w Maroku lądujemy o czasie. Lot bardzo spokojny, serwis na pokładzie w porządku, załoga nie jest tak natarczywa jak u konkurencji, nie oferuje zdrapek i innego kramu co kilka minut. Przypadło mi miejsce w środku, więc okno pozostawało przez prawie cały lot poza zasięgiem mojego wzroku, dopiero pod koniec kiedy podchodziliśmy do lądowania mogłem pooglądać afrykańskich widoczków. Jeszcze przed lądowanie stewardessy roznoszą formularze wjazdowe, które trzeba wypełnić. Potrzebne są nasze podstawowe dane osobowe a także informacja o hotelu, w którym się zatrzymujemy, nic nadzwyczajnego. Po wyjściu ustawiam się karnie w kolejce do kontroli paszportowej, postępowała do przodu dość mozolnie, gdyż urzędnicy część informacji muszą przepisać do swojego systemu, niektórym także zadają kilka pytań o cel wizyty, proszą o okazanie potwierdzonej rezerwacji hotelowej itd. Akurat przede mną w kolejce stoi powracający do ojczyzny starszy Marokańczyk i jego pogawędka z pogranicznikiem trwa dość długo, kiedy nadchodzi moja kolej nie dostaję ani jednego pytania i mogę przejść dalej. Jeszcze tylko strażnik sprawdzi, czy pieczątko została wbita i można kierować się do taśmy z odbiorem bagażu. Podróżuję tylko z bagażem podręcznym i w końcu oficjalnie mogę postawić nogę na marokańskiej ziemi. Jest piękne popołudnie, słońce powoli chyli się ku zachodowi. W bankomacie wybieram lokalną walutę (dirhamy), którą od razu rozmieniam w okienku pocztowym nabywając dwa znaczki na widokówki do Polski. Teraz mogę już ruszyć do miasta zgodnie ze wskazówkami, które znalazłem w Internecie przed moim wyjazdem
Bezpośrednio sprzed lotniska do centrum Marrakeszu odjeżdża autobus numer 50, przejazd nim to wydatek rzędy, bilety nabywa się u kierowcy. Ja jednak mijam przystanek oraz parking i postój taksówek (o dziwo nikt mnie nie zaczepia i nie oferuje swoich usług!) i ruszam przed siebie w kierunku głównej drogi wiodącej do miasta, gdzie znajduje się przystanek lokalnej komunikacji ALSA i do głównego placu Jemaa El Fna można dotrzeć za 10 dirhamów. Po dotarciu do skrzyżowania z główną drogą trzeba przejść na drugą stronę ulicy i skręcić w lewo, następnie dojść do stacji benzynowej Afriquia i chodnik między dwoma pasami jezdni wyznacza tam umowny punkt, w którym zatrzymują się autobusy. Mnie interesuje linia numer 11, ale jak na złość przez dłuższy czas akurat ten numer nie przyjeżdża, ruszam więc do centrum miasta pieszo. Pogoda dopisuje, chodniki są szerokie, ładnie oświetlone, po około godzinie marszu jestem już na miejscu w medynie, teraz pozostaje mi znaleźć riad, w którym mam nocleg, co niestety pod osłoną nocy wydaje mi się niewykonalne. Tabliczki z nazwami ulic odnoszą się tylko do głównych arterii, większość wąskich uliczek pozostaje bezimiennych, wydrukowana mapka z adresem z Google Maps na niewiele się zdaje, trzeba zatem być zdanym na łaskę i niełaskę tubylców, którzy za możecie być pewni, będą sobie za taką usługę kazali słono zapłacić. Mój „przewodnik” zaśpiewał sobie sumkę 20 euro, potem skończyło się na 2 euro, ale nie dostał nic, bo pogonił go recepcjonista hotelu, w którym się zatrzymałem. Zostaję powitany tradycyjną marokańską herbatą „berber whisky” nalewaną do wąskiej szklaneczki z czajniczka i podawaną z kostkami cukru i listkiem mięty.  Siedzę na kanapie na parterze riadu i obserwuję trzech młodych Marokańczyków pluskających się w basenie, dokoła ustawione są palmy i zapalona aromatyczne świece, klimat niczym z „Baśni tysiąca i jednej nocy”.  Od razu przypominają mi się sceny z filmu „Yves”, bo właśnie w podobnych wnętrzach odpoczywał francuski kreator mody podczas swoich licznych pobytów w Marrakeszu i to tutaj w ogrodzie Majorelle zgodnie z jego wolą rozsypane zostały jego prochy.
Po odpoczynku przy herbacie recepcjonista prowadzi mnie na zewnatrz na najwyzsze pietro riadu, gdzie znajduje sie moja komnata. Jest cala urzadzona w orientalnym arabskim stylu, w oknach znajduja sie drewniane okiennice, drzwi sa bogato zdobione, a najwieksze wrazenie robi na mnie marmurowa lazienka z surowa posadzka i prysznicem. Jest dosc zimno, poniewaz w oknach nie sa zamontowane szyby i wieczorny chlod przenika do srodka, czym predzej wlaczam klimatyzacje, ale i tak noc spedzam w dresiku pod kolderka ;) Jest ciemna noc, ok. godz. 05:30 kiedy to budzi mnie muezim swoim donosnym nawolywaniem, ale jeszcze udaje mi sie zasnac, bowiem sniadanie serwuja dopiero od godz. 09:00. Pierwsze kroki kieruje na taras/dach budynku, z ktorego rozciaga sie widok na miasto. Caly Marrakesz wydaje sie byc niemal skapany w jednym czerwonym kolorze, jedynie niektore budynki sa kremowe lub szare. Panorama nie jest specjalnie imponujaca, wszystkie budynki zdaja sie byc tej samej wysokosci (oczywiscie oprocz minaretow), przewazaja pordzewiale dachy, na ktorych walaja sie roznego rodzaju smieci czy materialy budowlane. Kiedy jednak spojrzymy w druga strone mozna podziwiac majestatyczny lancuch gorski Atlasu, w oddali majacze pustynia, czuc ten afrykanski klimat. Po napawaniu sie widokami schodze do salonu i zajmuje miejsce przy stoliku, ktory wskazuje mi kelner. Jestem pierwszy, chwile pozniej do jadalni wchodza takze dwie starsze Francuzki w sportowy strojach, a pozniej pojawiaja sie jeszcze dwie pary malzenskie. Jak to zwykle bywaw takich miejscach jestem jedyna osoba podrozujaca samotnie. Oczekiwanie na posile trwa dosc dlugo, a nie ukrywam, ze odczuwam glod, bo poprzedniego wieczoru juz nie mialem okazji kupic czego na przekaske. Wreszcie pojawia sie aromatyczna kawa w dzbanuszku, do tego male nalesniki z dziemem, pieczywo, ciasto, banany oraz szklanka swiezo wyciskanego soku soku ze pomaranczy. Szalu nie ma, ale zawsze moge zaspokoic pierwsze pragnienie. Siedzac na dziedzincu pod palma podnosze wzrok do gory i lapie promienie slonca, ciekawe, jak odpoczywal tutaj Yves Saint Laurent.
Teraz juz czas, by ruszyc w miasto, musze przejsc kawalek waska uliczka, by dostac sie do glownej drogi, oczywiscie jestem atrakcja dla lokalnych „obszczymurkow”. Tutejsza mlodziez chyba w sporej mierze nie chodzi do szkoly, a czas spedza na krawezniku, na bazarze lub imajac sie dorywczo pracy fizycznej, takie odnosze wrazenie. Zaraz po dotarciu do glownej arterii miasta rzuca sie w oczy niesamowity gwar i chaos panujacy w komunikacji drogowej. Na drogach spotkac moza roznorakie pojazdy, sa rowery, motocykle i rozklekotane samochody, ale tez ryksze, dwukolki oraz osiolki i koniki ciagnace obladowane przyczepy. Przy przydroznych sklepach, warsztatach czy punktach uslugowych klebia sie zazwyczaj gapie, nikomu sie nie spieszy, panowie w swoich sukmanach pija tradycyjna herbate i glosno debatuja. Kiedy chce przejsc na druga strone ulicy okazuje sie, ze to nie takie latwe zadanie, ruch kolowy jest bardzo intensywny, a pieszy zdaje sie nie miec zadnych praw. Wreszcie udaje mi sie dostac na druga strone jezdni a tam czeka juz na mnie marokanski urzad pocztowy, gdzie moge wypisac i wyslac widokowki do Polski, po prawie dwoch tygodniach docieraja do Warszawy. Ruszam dalej w droge i pozwalam sie sobie zgubic w gaszczu kretych waskich uliczek medyny. Zagladam w zaulki i zakamarki, ale przez wysokie grube mury ciezko jest dostrzec slady codziennego zycia w tym miejscu. Podziwiam z zewnatrz bogato zdobiony Palaise de la Bahia, kilka meczetow i chyba tylko przypadkiem trafiam do miejsca, skad do glownego placu miasta Jemaa El Fna wiedzie juz prosta droga. Plac rzeczywiscie jest sporych rozmiarow, a spotkac na nim mozemy najrozmaitszych pseudoartystow, fakirow, naganiaczy, zebrakow i czarnoskorych handlarzy oferujacych podrabiane zegarki, apaszki czy torby z inskrypcja Louis Vuitton. Na kilka stoiskach wypatruje magnesow, mozna jest dostac juz za 10 MAD, czyli za rownowartosc 4 zl, co jest bardzo dobra cena. Tak tanie magnesy zdobylem chyba tylko w Odessie i w Rydze. 
Czas coś przekąsić, wybieram jedną z lokalnych restauracji nieopodal placu, zajmuję miejsce tuż przy ulicy, skąd oczekując na wegetariański tajin i whisky berber mogę obserwować barwne życie Marrakeszu. Po przeciwnej stronie ulicy wywiązuje się bójka między dwoma starymi handlarkami, kobiety szarpią się, wyzywają, uderzają po głowie, rozdziela je dopiero kilku mężczyzn. Babki na odchodne wygrażają sobie pięściami, tłumek gapiów wyraźnie dzieli się na dwie grupy, każda z krewkich niewiast znalazła zwolenników swoich racji. Nie mam pojęcia, co było przedmiotem sporu, mogę domyślać się tylko, że poszło o miejsce do targowania. Oprócz opisanego zajścia moją uwagę od jedzenia cały czas starają się oderwać przechodnie oferujące wszelkiego rodzaju towary, pamiątki, podrabiane szaliki, chusty, torby i inne akcesoria, pojawiają się także żebracy i innej maści oszuści. Radzę zachować szczególną czujność! Posiłek jest bardzo smaczny, naczynie jeszcze jest gorące i moja potrawa musi nieco odparować. Tak właśnie smakuje prawdziwe Maroko.
Komu w drogę, temu czas. W masakrycznym upale wracam do hotelu po mój bagaż i kieruję się w stronę przystanku autobusowego, wcześniej sprawdziłem, skąd odjeżdżają autobusy w kierunku lotniska. Oczywiście nie korzystam z lotniskowego o numerze 19, ale z linii numer 4, która wprawdzie nie podjeżdża pod sam terminal, ale zatrzymuje się w pobliżu lotniska a kosztuje znacznie mniej. Potwierdzam jeszcze u kierowcy, czy jadę w dobrym kierunku i jako jedyny biały w środku ruszam, w drogę, by po około 15 minutach jazdy wysiąść pod płytą portu lotniczego RAK. Jeszcze tylko ok. 10 minut spacerkiem, przejście przez parking i już jestem na terenie lotniska. Odprawy na rejsy odlatujące z Marrakeszu rozpoczynają się standardowo ok. 3 godziny przez planowanym startem, tak jest też i w moim przypadku. W tym miejscu podkreślę, że kolejka do stanowiska odpraw obowiązuje wszystkich bez wyjątku, nawet jeśli mamy wydrukowaną kartę pokładową. Otóż lotniska obsługa wspomniane karty sprawdza, a następnie je stempluje i podpisuje, a tak oznaczoną kartę przedkłada się po kontroli bezpieczeństwa przy kontroli paszportowej. Warto być zatem na lotnisku znacznie wcześniej, gdyż formalności trwają, mentalność arabska jest inna niż europejska, a kolejki potrafią być tam kilometrowe. Mnie sprawnie udaje się przedostać przez gąszcze oczekujących i jeszcze muszę się wyczekać na samolot, gdyż maszyna Ryanaira z Girony ma niewielkie spóźnienie. Na zewnątrz powoli robi się już ciemno, lecz wciąż jest jeszcze ciepło. W części dla oczekujących pasażerów znajduje się kilka kawiarni, ale ceny w nich w porównaniu z tymi na mieście są kosmiczne, obowiązującą walutą jest euro, a płatność kartą obowiązuje przy transakcjach powyżej pewnej granicy. W sklepie duty free nabywam marokańskie wino dla koleżanki, u której zatrzymam się na weekend w Barcelonie. Mam ze sobą coś do czytania, udaje mi się jakoś zabić czas. Wreszcie następuje boarding, w momencie tworzy się kolejka pasażerów rejsu o Girony. Od sezonu letniego Ryanair będzie obsługiwał to połączenie już z lotniska BCN, ja jeszcze nie mam tyle szczęścia, ale nie mogę narzekać, gdyż jak nigdy z lotniska zostanę odebrany przez dobrą znajomą. Muchas gracias, Kasia!
Wchodzę na pokład przez tylne drzwi, zajmuję przydzielone mi przez system miejsce w środku po lewej stronie i obserwują, jak moi współtowarzysze podróży radzą sobie z bagażem podręcznymi. Pomysłowość ludzka nie zna granic, walizki i torby są wypakowane do granic możliwości. Obok mnie siada starszy mężczyzna w arabskim stroju ludowy, ale chwilę po starcie zdejmuje z siebie beżową suknię i okazuje się, że pod spodem ma klasyczne eleganckie ubranie. W końcu pan leci do Europy. Lot przebiega bardzo gładko, nie odczuwam żadnych turbulencji, przez okna obserwuję światła mijanych po drodze miejscowości. Załoga tradycyjnie oferuje najróżniejsze usługi i namawia do zakupów na pokładzie, ale nie ma wielu chętnych. Po około dwóch godzinach lotu kapitan obniża pułap lotu i po przygotowaniu kabiny przez personel pokładowy rozpoczynamy lądowanie. Po pobieżnej kontroli paszportów (osobne stanowiska dla paszportów z UE) wychodzę na spotkanie Kasi, jak miło zobaczyć znajomą twarz! Wreszcie jest ktoś, kto na mnie czekał i specjalnie po mnie przyjechał, na parkingu czeka na mnie bowiem chłopak Kasi, który zabierze nas do ich mieszkania w Barcelonie.  Cieszę się bardzo na trzecią wizytę w tym hiszpańskim mieście, uwielbiam duże miasta położone nad morzem / oceanem, które tętnią życiem, dlatego tak bardzo podobało mi się Rio de Janeiro czy Tel Aviv. 

Najbliższy weekend to dla mnie okazja to spotkań ze znajomymi, wizyty w miejscowym oddziale mojego obecnego pracodawcy, szalone zakupy (akurat trafiam na promocję "Black Friday"), intensywne imprezy, ale także leniwe spacery brzegiem morza po plaży czy zanurzenie się w lekturze przy kawie z ulubionego Starbucksa na balkonie centrum handlowego z widokiem na port. Kocham takie weekendy!

Frank szwajcarski / 26.10.2015 - 27.10.2015

Kolejny dzień w podróży przede mną, czyli jest tak, jak lubię, intensywnie ;) Ledwo w niedzielny poranek wróciłem z Wrocławia a w poniedziałek bladym świtem o 4 rano jestem znów na Lotnisku Chopina. Przede mną inauguracyjny rejs linią Wizzair do Bazylei w Szwajcarii. Tym razem kierunek lotu wybrałem zupełnie przypadkiem. Wiosną tego roku tani węgierski przewoźnik ogłosił otworzenie nowych kierunków z Lotniska Chopina, wśród nich znalazły się dwie szwajcarskie destynacje Bazylea i Genewa. Nieco później buszując po stronach pośredników sprzedających bilety okazało się, że najtańsze loty z siatki WizzAir można nabyć za przysłowiowe euro i tak oto stałem się w posiadaniu biletu WAW-BSL. Pozostał jeszcze do zakupienia odcinek powrotny, a ponieważ połączenie nie jest oferowane codziennie, to zdecydowałem się wrócić następnego dnia linią easy Jet bezpośrednio do Krakowa, a do Warszawy już pociągiem Express InterCity Premium. Odpowiednio wcześniej nabywam bilet na rejs BSL-KRK oraz na Pendolino i mogę spokojnie ruszać w drogę.


Przy stanowisku odprawy odbieram wydrukowaną kartę pokładową na lot. Zasadniczo w tanich liniach trzeba drukować boarding pass samodzielnie, ale rezerwując bilety przez pośrednika eDreams możemy liczyć na darmową odprawę na lotnisku. Niestety, tak jak się spodziewałem, karta pokładowa w żaden sposób nie powala, bo jest to zwykły wydruk z logo agenta handlingowego Welcome Airport Services, nie znajdziemy tam kolorowego loga WizzAir ani nic z tych rzeczy. Sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i zajmuję miejsce w pobliży oznaczonego wyjścia, jest już kilka osób a kolejnych pasażerów przybywa. Rejsy WizzAir mają to do siebie, że ich Boarding rozpoczyna się wyjątkowo wcześnie, oczywiście z głośników płynie zapowiedź na temat zasad dotyczących przewozu bagażu podręcznego i dodatkowych kosztów, jakie poniesie pasażer, jeżeli jego plecak czy torba nie spełni rygorystycznych norm przewoźnika. Z doświadczenia wiem, że obsługa warszawskiego lotniska nie jest w swojej pracy zbytnio skrupulatna, przy boardingu mojego rejsu kilka osób legalnie przeniosło dwie sztuki bagażu. Na pokład tradycyjnie zostajemy dowiezieni autobusem, gdyż WizzAir w Warszawie nie korzysta z rękawów. Na pokładzie witają nas uśmiechnięte stewardessy w swoich kolorowych wdziankach, a kiedy już większość osób zajęła swoje miejsca zostajemy powitani przez kapitana Mariusza Polaka i pierwszego oficera Kamila Pawłowa, która wita nas w tym inauguracyjnym rejsie do Basel. Lot trwa jedynie 1,5 h, zatem sporo mniej niż przewiduje rozkład linii. Pogoda na trasie jest bardzo ładna, nieco spoglądam za okno na masywy górskie z mojego miejsca 7B, ale przez większość czasu jestem zajęty lekturą magazynu pokładowego WizzAir, zawsze znajduję tam jakieś ciekawostki, które mogę wykorzystać podczas moich następnych wojaży po świecie (np. informacje o lokalu Crazy Pop w Paryżu czy o kawiarni serwującej różnego rodzaju płatki kukurydziane w Londynie). Jeszcze przed startem samolotu pilot informował, że na lotnisku w Bazylei jest mgła, ale nie będzie ona przeszkodą dla lądowania i tak też było. Kiedy zeszliśmy w chmury pas startowy zobaczyłem niemalże dopiero w chwili zetknięcia z ziemią, najwidoczniej lotnisko BSL posiada system ILS wysokiej kategorii. Po wylądowaniu z samolotu pieszo przechodzimy do budynku lotniska, na bagaże rejestrowane trzeba czekać ponad 20 minut. Podobno szwajcarscy celnicy mają zwyczaj wszystkie je prześwietlać, mój zaś był dodatkowo otwierany, dostrzegłem inne ustawienia suwaków oraz niezasuniętą kieszeń wewnątrz walizki. Sam poziom przylotów robi dość nieciekawe wrażenie, jest mały i bardzo skromnie urządzony, żadnych fajerwerków. Jak zwykle podoba mi się dwujęzyczność, wszystkie komunikaty są nadawane w języku niemieckim i francuskim.

Jest ok. 8 rano, mam przed sobą jeszcze cały dzień, a pierwsze kroki kieruję na poziom odlotów, by sprawdzić, gdzie następnego dnia znajdę moje stanowiska odpraw i czy istnieje jakieś dogodne miejsce na spędzenie nocy. W głównej hali znajdują się stanowiska odpraw znaczących tradycyjnych przewoźników, jest Turkish Airlines, akurat trwa odprawa na rejs British Airways do Londynu i jakieś połączenie Lufthansy. easyJet ma swoją pomarańczową strefę nieco z boku, niczym nie różni się ona od innych lotnisk. Jeszcze jako ciekawostkę wspomnę, że lotnisko ma także sektor francuski i można z niego przejść od razu na terytorium Francji. Po pobieżnym rekonesansie stwierdzam, że jest całkiem przyzwoicie i kieruję się na poziom przylotów na parking, skąd do centrum odjeżdża co kilka minut miejski autobus # 50. Bilet można kupić w automacie, przyjmuje on monety oraz karty płatnicze a cena za przejazd do głównego dworca kolejowego trwający ok. 20 minut to 4,40 CHF. Kiedy docieram do stacji mgła już opada, a ja kontempluję dworzec i połączenia kolejowe z niego odchodzące, widzę, że można się dostać do większości miast w Szwajcarii oraz we Francji. Jeszcze tylko wizyta w kiosku, gdzie kupuję pamiątkowe widokówki, chwilę później je wypisuję i wysyłam do Polski, żółte skrzynki na listy są tutaj na każdym kroku, ale wybieranie przesyłek odbywa się dopiero w godzinach wieczornych. Mam ze sobą mapkę centrum miasta zabraną z lotniskowej informacji, czas ruszyć w drogę. Samo śródmieście nie jest w żaden sposób skomplikowane, a drogowskazy dokładnie pokazują, jak dotrzeć do rynku (Marktplatz). Od razu rzuca się w oczy zupełnie inna kultura kierowców, tutaj to pieszy jest królem, a kierowcy zwalniają na przejściach i nie do pomyślenia jest, by czekać, aż przejadą samochody. Moją uwagę zwraca także tabor tramwajowy w stylu retro – całe miasto wygląda na bardzo dobrze skomunikowane, kolejne składy (niektóre z nich mają aż 3 wagoniki) zdają się odjeżdżać jeden po drugim. 
Przechadzam się elegancką ulicą Freie Strasse, na której można kupić szwajcarskie zegarki czy szykowną torebkę z salonu Louis Vuitton. Oprócz butików typu deluxe znajdziemy także zagraniczne sieciówki, jest H&M czy ZARA. Po kilkunastu minutach spaceru w jesiennym słońcu docieram do majestatycznego rynku. Jego główną ozdobą jest gmach ratuszowy, którego ciemna czerwień palonej cegły wyraźnie się odznacza na tle kolorowych kamienic wokół. Jest wczesna pora, czas nieco się wzmocnić, udaję się zatem do McCafé, by dobrze rozpocząć dzień przy cappuccino i croissancie. W kawiarni sporo cudzoziemców, wsłuchuję się w wielojęzyczny gwar, nieopodal po włosku żywiołowo dyskutują dwie starsze panie. Kalorie zaliczone, czas ruszać w dalszą drogę, po chwili jestem już przy moście Mittlere Brücke nad Renem i podziwiam architekturę tej stare części miasta. W oddali góruje wieżowiec o interesującym kształcie nieco zbliżonym do piramidy. Idąc prosto przed siebie docieram po kilkudziesięciu minutach do dworca Basel Badischer Bahnhof, który obsługuje wyłącznie połączenie niemieckiej kolei Deutsche Bahn i jest to jedyny niemiecki dworzec znajdujący się poza terenem Bundesrepubliki. Tak się dobrze składa, że naprzeciwko niego znajduje się przestronna restauracja McDonald’s z tarasem, na którym ustawione są donice z palmami. Łapię promienie słońca i degustuję pikantną kanapkę Little Hot Tomato oraz McFrappé o smaku bananowym – smakuje wybornie! Do śródmieścia wracam teraz trasą okrężną przez park położony nad Renem i z poziomu promenady obserwują to malownicze miasto. Ruch na rzece jest całkiem spory, często przepływają statki czy łódki, sporo osób uprawia jogging. Wprawdzie sam zdecydowanie preferuję większe bardziej żywe miasta, ale taka odskocznia od szarej polskie rzeczywistości rzeczywiście robi mi dobrze. To co uderza, to jedynie wysoki kurs franka szwajcarskiego – ceny wszystkiego są niesamowicie wysokie, nawet nie warto porównywać z polską złotówką, bo można się zdołować.
Pod wieczór z dworca kolejowego odjeżdżam autobusem # 50 na lotnisko, wylot do Krakowa

mam następnego dnia rano, więc nocleg na lotnisku to optymalne rozwiązanie, biorąc pod uwagę kosmiczne ceny na miejscu. Na miejscu jest dużo służb, policja, straż graniczna, kontrolują dokumenty i proszą osoby zostające na terenie lotniska na noc o okazanie rezerwacji. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam, ale to w końcu Szwajcaria, nietypowe lotnisku na styku trzech granic a na dodatek panujący w Europie kryzys migracyjny. Całe szczęście, że miejsca są całkiem miękkie i wygodnie, mimo faktu, że między poszczególnymi siedzeniami znajdują się przegródki.
Pierwsi pasażerowie rejsów easyJet mają odloty kilka minut po 7 rano, zatem około godziny 5 w terminalu zaczyna się życie, to lubię, to kwintesencja lotniska, nie lubię takich, na których hula wiatr :D Po porannych ablucjach czas ustawić się w kolejce i odebrać pomarańczową kartę pokładową. easyJet to mija ulubiona tania linia, kartę można odebrać na lotnisku, często nadają bagaż podręczny jako rejestrowany za friko, bagaż podręczny nie ma limitu wagowego i jest całkiem sporych rozmiarów. Oby nic nie zmieniło się w ich polityce. Kibicuję tej linii i po cichu liczę, że kiedyś może zawitają z powrotem do Warszawy, by otworzyć nowe ciekawe kierunki. Kontrola bezpieczeństwa przebiega bardzo sprawnie, przechodzę na dolny poziom do bramki # 86, skąd na godzinę 7:35 planowany jest boarding mojego lotu do Krakowa. Już kilka dni wcześniej nie można było zakupić biletów na ten rejs w internecie, więc słusznie domyśliłem się, że samolot będzie pełen. Po wejściu na pokład okazało się, że jest tylko jedno jedyne miejsce wolne - być może był to jakiś no show. Obsługa zaczyna boarding już o 7:10, bardzo podoba mi się takie zagranie, dzięki któremu mogliśmy wystartować o czasie bez zbędnych opóźnień. Zdecydowana większość pasażerów to obywatele francuscy, jak widać połączenie cieszy się bardzo dużą popularnością. Zajmuję moje miejsce 19D, tym razem przy przejściu, więc nie mogę zbytnio zerkać za okno i podziwiać ładnych krajobrazów. Kapitan imieniem Philippie wita pasażerów na pokładzie i informuje, że pogoda na trasie jest dobra, ale w Krakowie jest mgła. Przez tą mgłę musieliśmy kołować nad miastem prawie godzinę, jeszcze nigdy nie miałem takiej sytuacji, więc to dla mnie nowość, ale wiem, że w sezonie jesiennym właśnie krakowskie lotnisko często jest zasnute mgłami i to tam wręcz zjawisko normalne. Po kilkunastu okrążeniach nad miastem znam już je z lotu ptaka na wylot ;) Chmury zakryły połowę miasta (właśnie tą z lotniskiem w Balicach), inna część była zaś spowita pięknym jesiennym słońcem. Wreszcie maszyna zniża lot i delikatnie podchodzimy do lądowania. Około 10:30 przybijamy do pasa krakowskiego lotniska i autobusem podjeżdżamy do nowej części terminala, prezentuje się ona naprawdę dobrze. Mam też okazję zobaczyć stację kolejową, wszystko jeszcze lśni, a na zewnątrz trwają dalsze prace modernizacyjny, bo to jeszcze nie koniec rozbudowy tego portu. Teraz już czas udać się miejskim autobusem na dworzec kolejowy i zająć miejsce w pociągu Express InterCity Premium do Warszawy. Gruezi!


                             

Wroclove story / 25.10.2015



Po kolejnej nocy spędzonej na parkiecie (merci Wrocław, specjalne pozdrowienia dla Macieja Zienia, jego brazylijskiego męża oraz pięknych znajomych z imprezy!) czas wrócić do Warszawy. Około 3:30 pojawiam się w terminalu na Starachowicach, zionie pustkami, około 4 pojawiają się pierwsi pracownicy i kilku pasażerów i otwarta zostaje oprawa na poranne rejsu PLL LOT do Warszawy oraz Lufthansy do Frankfurtu. Obieram kartę pokładową i przechodzę do kolejki „fast track” do kontroli bezpieczeństwa. Okazuje się, że nie dotarli jeszcze pracownicy ochrony, zostaję zatem zaproszony do klasycznego stanowiska, oczywiście przedtem pracownica pyta mnie jeszcze o kod pocztowy (to samo pytanie pada w tym samym miejscu w Gdańsku). Po przejściu przez Heimanna okazuje się, że muszę jeszcze przejść test na obecność materiałów wybuchowych na dłoniach. Jestem smerany magicznym papierkiem lakmusowym i po chwili już po bólu, ruchomymi schodami wjeżdżam na górę, gdzie niczym basza rozkładam się na szezlongu z widokiem na płytę lotniska i nadrabiam zaległości w spaniu, bo się ich ostatnio nieco narobiło, a skoro do boardingu jeszcze prawie 90 minut, to dobrze wykorzystuję ten czas. Nieco później robię jeszcze rekonesans w strefie wolnocłowej, ale nie mają tutaj nawet interesujących mnie perfum :( Przy wejściu pojawia się obsługa lotniska, chwilę później przez bramkę przechodzi załoga kapitana Pawła Baranowskiego. Około 05:30 rozpoczyna się Boarding, przechodzimy po płycie lotniska i oto jestem na pokładzie Dasha Q400; to mój trzeci dzień z rządu tą samą maszyną na krajówce, jak widać latania naprawdę wciąga. Kto to widział latać na imprezy do innego miasta samolotem rejsowym? :-P
Pasażerów jest niewielu, naliczyłem raptem 27 osób, ale to chyba typowe do połączeń na trasach do Warszawy w weekendowe poranki. Szefowa pokładu p. Maria Ers wita pasażerów linii LOT i życzy przyjemnego rejsu, a jej młodsza koleżanka po fachu demonstruje zasady bezpieczeństwa. Za oknem już  powoli wstaje dzień, tej nocy był bowiem zmieniany czas z letniego na zimowy. Wkrótce kapitan wznosi samolot do góry a ja rzucam ostatnie spojrzenia na stolicę Dolnego Śląska z lotu ptaka; pewnie szybko tu z powrotem nie zagoszczę. Aż się łezka w oku kręci, bo zostawiłem tutaj równy rok mojego życia. ;) I chyba dobrze, że tylko rok. Nad Łodzią kapitan informuje o rozpoczęciu zniżania, wszystko przebiega standardowo aż do samego manewru lądowania. Podwozie jest już wysunięte, zaraz mamy przyziemić na pasie a tu nagle samolot delikatnie się wznosi, chowa podwozie i odlatuje nad centrum. Nigdy dotąd nie leciałem tak blisko ścisłego centrum Warszawy, mogę podziwiać z góry Pałac Kultury i Nauki, apartamentowiec Złota 44 i inne charakterystyczne dla stolicy Polski wieżowce. Kiedy znajdujemy się nad pokrytym nieco w chmurach Mostem Świętokrzyskim kapitan przeprasza za przerwane podejście do lądowania i uspokaja pasażerów. Chwilę później lądujemy już bez przeszkód i kołujemy do pozycji postojowej.  I to by było na tyle…


Wart Poznania / 23.10.2015 - 24.10.2015


Witam! Nadszedł weekend, czas na kolejną lotniczą podróż, tym razem krótkodystansową, ale zawsze to coś :) W piątkowe popołudnie ok. godz. 17:30 melduję się na warszawskim Lotnisku Chopina. W hali odlotów nie widzę wzmożonego ruchu, jest raczej sennie, a przy odprawie klasy biznes nie ma żywej duszy, personel gaworzy sobie w najlepsze i nawet nie dostrzega, kiedy podchodzę do stanowiska po odbiór wydrukowanych karty pokładowych. Przy stanowisku kontroli bezpieczeństwa „fast track” również nikogo nie ma, dopiero za mną w kolejce staje trzyosobowa rodzina. Tym razem obywa się bez dodatkowej kontroli, chwilę później jestem już w strefie przeznaczonej dla pasażerów, na dłuższą chwilę znikam w sklepie Aelia, gdzie dla znajomego sprawdzam ceny alkoholi a sam testuję nowe perfumy Versace Eros. Teraz nadchodzi czas na relaks w saloniku Polonez. Zauważam istotne zmiany, odnowiono część foteli a także dostawiono nowe obrotowe siedzenia wyglądające jak skrzyżowanie hamaku z elipsą. O dziwo business lounge jest mocno zatłoczony, jak to już zwykle bywa wśród gości dominują podtatusiali siwi biznesmeni mówiący po niemiecku w dyskretnej elegancji, ja znacząco zaniżam średnią wieku. Zajmuję miejsce w drugiej części saloniku i zabieram się za obiad, w menu jest zupa krem z zielonych warzyw, zapiekanka ziemniaczana, filety ze szpinakiem oraz zielona fasolka. Potem pora na deserek, kawusię, owoce i drinkowanie oraz prasówkę, bardzo lubię się tak odprężyć przed lotem. 
Punktualnie o godzinie 19:00 pojawiam się przy bramce numer 38, za kilka minut ma się rozpocząć boarding na mój rejs do Poznania. Już kilka dni wcześniej nie można było dostać biletów na to połączenie. Nic dziwnego, że połączenie zostało wycofane ze sprzedaży, ponieważ samolot był całkiem pełny, specjalnie zwróciłem uwagę na jego obłożenie, nie było ani jednego wolnego miejsca. Jeszcze przed boardingiem w okolicy bramki daje się zauważyć kilkunastoosobowy zespół muzyczny ze Szwecji. W jego składzie znajdowały się w zdecydowanej większości młode dziewczyny o stylistyce scholi kościelnej. Na domiar złego zachowywały się dość głośno, zaśmiewały i podśpiewywały nawet w trakcie trwania lotu nie zważając na pozostałych pasażerów. Do małego Dasha Q 400 tradycyjnie już zostajemy przewiezieni autobusem. Byłem przekonany, że z uwagi na większą niż zazwyczaj ilość podróżnych zostaną podstawione dwa pojazdy, tak się jednak nie dzieje, wszyscy gniotą się w jednym autobusie. O dziwo nie trzeba długo czekać aż ruszymy i po kilku manewrach jesteśmy już pod maszyną. Przy wejściu na pokładzie pasażerów wita szefowa pokładu p. Joanna Skowrońska i po kilkunastu minutach słychać magiczne słowa „boarding completed”. Siedzę już wygodnie w fotelu na miejscu 10D i przeglądam październikowe wydanie magazynu pokładowego „Kalejdoskop”. Jeszcze tylko mój ulubiony instruktaż bezpieczeństwa i wznosimy się do góry. Nad Warszawą niebo jest pięknie rozświetlone, kocham to uczucie, kiedy maszyna wznosi się w powietrze i mogę obserwować miasto nocą z lotu ptaka. Sam rejs bardzo spokojny, nic go nie zakłóca, mniej więcej w połowie lotu kapitan Paweł Włodarczyk podaje podstawowe informacje o locie. Oczywiście zostaje rozdana woda mineralna do picia i mały wafelek Prince Polo oraz miniżelki Frugo. Mam jeszcze ze sobą chipsy marchewkowe z saloniku, czas na coś zdrowego ;) Pierwszy raz przelatujemy niemal tuż nad poznańskim rynkiem, z góry jestem w stanie rozpoznać kilka budowli czy rondo Kaponiera. Kilkanaście minut przed czasem lądujemy na poznańskim lotnisku Ławica. It’s party time!

Jest kilka minut przed 4 rano w sobotę, kiedy to pojawiam się z powrotem na lotnisku im. Henryka Wieniawskiego. Patrzę na tablicę odlotów, wszystkie połączenia powinny być wykonane o czasie, mój rejs do Warszawy tradycyjnie jako pierwszy o 05:50. W terminalu jest na razie zaledwie kilka osób, co nie znaczy, że za kilka minut nie będzie ich więcej. Zwracam uwagę, że Poznań zyskał nowe połączenie do Sztokholmu Skavsta z linią WizzAir. Jak zawsze z samego rana odlatuje jeszcze maszyna WizzAir do Londynu a także Lufthansa do Monachium i SAS do Kopenhagi. Przede mną ciągle ten rejs do MUC, jakoś do tej pory wszystkie moje przesiadki LH miały miejsce we Frankfurcie. Wprawdzie z Monachium byłem kilka lat temu, ale dotarłem tam pociągiem z Wiednia i wracałem nocnym bezpośrednim połączeniem do Warszawy (wtedy jeszcze kuszetka na tej trasie była w rozkładzie). Kilka minut po godzinie 04:00 pojawia się obsługa lotniska, tak się składa, że jedną z pań już kojarzę, gdyż tą rotację POZ-WAW przyszło mi już zaliczać po raz piąty. Otrzymuję moją kartę pokładową i przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa; chyba po raz pierwszy bez żadnych przygód typu „piszczenie bramki”, kontrola na obecność materiałów wybuchowych czy też drobiazgowa kontrola bagażu podręcznego ze szczególnym uwzględnieniem portfela i jego zawartości ;) Niestety, poznańskie lotnisko nie oferuje praktycznie żadnych udogodnień, pozostały czas spędzam na twardym drewnianym krzesełku oczekując na Boarding. Przy okazji widzę załogi linii WizzAir i Lufthansa wychodzące po briefingu do samolotu. W końcu pojawia się lotniskowy personel i rozpoczyna się boarding, jak zawsze do autobusu. Pasażerów jest na tyle mało, że jestem w stanie ich policzyć, na trasie POZ-WAW w ten sobotni ciemny poranek jest ich raptem 20. Nie mija może pięć minut i już wszyscy podróżni wchodzą na pokład. Tym razem jest męska załoga, szef pokładu p. Andrzej Siewski chyba wstał lewą nogą, po raz pierwszy zdarza mi się widzieć tak opieszałego stewarda, nie odpowiada na „dzień dobry”, przez cały lot sprawia wrażenie nieobecnego. Na szczęście jego młodszy stażem kolega obstawiający tył Dasha Q400 wydaje się być bardziej przytomny i to od demonstruje zasady bezpieczeństwa na pokładzie samolotu. Kapitanem tego porannego rejsu jest p. Tomasz Tarka, z którym to już miałem okazję latać. Mam sporo miejsca dla siebie, gdyż jak wspomniałem frekwencja jest mizerna. Startujemy w ciemnościach, ale po kilku minutach lotu dostrzegam w oddali różowe wschodzące słońce. Cały lot przebiega bardzo gładko, nie wyczuwam żadnych turbulencji, wczytują się w kolejne strony magazynu stołecznego Gazety Wyborczej. Po 40 minutach w powietrzu przyziemiamy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Z ciekawości zwracam uwagę, że oprócz mnie tylko jedna osoba kieruje się do wyjścia, a pozostali to pasażerowie transferowi. Do zobaczenia!

Sonety odeskie / 16.10.2015 - 17.10.2015


W piątkowy poranek przybywam na Lotnisko Chopina, by ruszyć w kolejną podróż. Jako cel podróży tym razem wybrałem Odessę, ukraiński kurort nad Morzem Czarnym. W Polsce dominuje już jesienna słota i szaruga za oknem, rezerwując bilety podejrzewałem, że w tamtych stronach będzie jeszcze przyjemnie ciepło i pogoda rzeczywiście okazała się dla mnie łaskawa. Zaraz po wejściu do hali odlotów stołecznego lotniska dostrzegam grupkę wyróżniających się osób, z oddali ktoś je fotografuje. Wystarczył jeden rzut oka i widzę, że oto zebrały się nasze lokalne celebrytki Omenaa Mensah, Katarzyna Bujakiewicz i Weronika Książkiewicz, robią wokół siebie bardzo dużo hałasu. Tymczasem przy stanowiskach odprawy klasy biznes PLL LOT jak to zwykle bywa nie ma nikogo w kolejce, szybko nadaję bagaż, odbieram kartę pokładową i udaję się fast trackiem do kontroli bezpieczeństwa, tutaj również nikt akurat nie korzysta z oferowanych przywilejów, więc już po chwili melduję się w LOT Busines Lounge Polonez i przy śniadaniu relaksuję się przed lotem LO 767 WAW-ODS.


Po słodkiej chwili dekadencji przechodzę do kontroli paszportowej a następnie zasiadam przy bramce numer 13. W barku widzę ponownie nasze celebrytki, okazuje się, że dołączyła do nich jeszcze Justyna Steczkowska. Chwilę później pojawiają się przy boardingu rejsu linii Enter Air do Agadiru, obsługa lotniska je pospiesza, bo na dole czeka już autobus, który przewiezie pasażerów do samolotu, ale panie muszą jeszcze zrobić sobie pamiątkowe selfie. Najbardziej niemiła dla obsługi jest Omenaa, która ignoruje pracownice lotniska, twierdzi, ze przecież maja jeszcze czas i ja odgania. Ot, prawdziwe gwiazdy ;)
Niebawem rozpoczyna się boarding mojego rejsu LO767 do Odessy, wśród pasażerów dominują Ukraińcy, wchodzenie do samolotu odbywa się nadzwyczaj sprawnie i wkrótce po zajęciu miejsca 7D słyszę magiczny komunikat szefowej pokładu pani Ewy Sztando „boarding completed” i kapitan Bronisław Socha może rozpoczynać rejs. Ruch w Warszawie o tej porze nie jest zbyt duży, szybko kołujemy i wznosimy się w przestworza. Sam rejs trwa 1,5 h, zatem €“ w sam raz, by zapoznać się z październikowym wydaniem magazynu pokładowego „Kalejdoskop”. Na Ukrainie zachmurzenie jest znacznie mniejsze niż w Polsce i przed podejściem do lądowania można obserwować Odessę z lotu ptaka, widać brzeg Morza Czarnego. Kiedy samolot kołuje po płycie widzę, w jakim kiepskim jest ona stanie, duże popękane połacie, asfaltowa droga techniczna dla samochodów lotniska  jest niemal cala podziurawiona, wystają z niej chwasty, chyba jeszcze nie widziałem tak zniszczonej nawierzchni. Obok na płycie lotniska stoi maszyna Austrian Airlines z Wiednia, do naszego Embraera podchodzi już ukraińska asysta i niebawem wychodzimy na zewnątrz. Pogoda dopisuje, jest ciepło i słonecznie. Terminal prezentuje się bardzo skromnie, poziom przylotów jest miniaturowy, praktycznie w jednym pomieszczeniu jest kontrola paszportowa a tuż za nią taśma na odbiór bagażu, na które to musimy czekać dość długo. Po wyjściu z terminala niemal od razu zaczepiają mnie naciągacze oferujący taxi, ale stanowczo nie mam zamiaru korzystać z ich pomocy ("nie nada!"). Po prawej stronie parkingu przed lotniskiem znajduje się przystanek trolejbusu oraz marszrutek, w bezpośrednią okolicę mojego hotelu podjeżdża marszrutka numer 117. Busik nie wygląda zbyt atrakcyjnie, jest mocno zużyty i rozklekotany, ale to taki urok tamtych stron, stojący obok trolejbus lata świetności również zdecydowanie ma już za sobą. Podroż do ścisłego centrum trwa około 50 minut, drogi są szerokie i względnej jakości, okoliczne zabudowania nie straszą. Przed wjazdem do miasta zaczynają się korki a ruch uliczny okazuje się być wolna amerykanka, jeden jedzie przez drugiego, a na skrzyżowaniu w okolicy dworca kolejowego, kiedy do ruchu włączają się zdezelowane obdrapane tramwaje można odnieść wrażenie, że panuje tutaj komunikacyjny chaos, jednak w tym szaleństwie jest metoda, najwyraźniej to tutaj codzienność. Okazuje się, że w pobliżu stacji znajduje się duże targowisko w stylu „mydło i powidło”, jak okiem sięgnąć dokoła budy, kramy, szczeki, czyli bazarowa Polska lat 90.:D Warto zauważyć, że już po kilkunastu minutach miasto pokazuje swoje drugie oblicze:€“ jest bardzo zadbane, eleganckie, z okien wystawowych migają znane zachodnie marki, jest sporo ekskluzywnych butików i lokali (w tym liczne gentlemen'ą club), trotuary są czyste i szerokie, a kobiety ubrane są wyjątkowo "strojnie" . W żaden sposób nie czuć, że w okolicy jest wojna a kraj jest pogrążony w kryzysie ekonomicznym, na ulicach sporo przechodniów, kawiarnie i restauracje również tętnią życiem. Marszrutka nagle szybko się wyludnia, wysiadam jako ostatni przy deptaku na ul. Deribasivskiej i szybkim krokiem docieram do hotelu Hermes, w którym mam zarezerwowany nocleg. Wnętrze nowoczesne, sporo kiczowatego plastiku i kryształków, co bardzo mi odpowiada. :-D 
Chwilę później jestem już na zewnątrz i wychodzę na spacer. Pierwsze kroki kieruję na deptak ul. Deribasivska, gdzie bije serce miasta, czas się rozgrzać latte z McDonald’s z syropem orzechowym i ciastkiem wiśniowym. Obok zlokalizowany jest 5-kondygnacyjny dom towarowy Europa, w podziemiach znajduje się supermarket Tavria B, a na ostatnim pietrze możemy spróbować ukraińskich specjałów w Puzatej Chacie. Zakupy zostawiam sobie na późniejszą porę, a swoje kroki kieruję ku stoiskom z pamiątkami. Po zakupie souvenirów (magnesy już po 20 hrywien, czyli za niecałe 4 złote, pocztówki po 5 hrywien) mykam na pocztę przy ul. Sadovej. Gmach jak to we wszystkich krajach sowieckich jest bardzo przestronny i wysoki, w Polsce nie spotkałem dotychczas takich wnętrz pocztowych. Wypisuję kartki, zakupiłem znaczki, wrzucam widokówki do skrzynki i ruszam do śródmieścia ku Schodom Potiomkinowskim.  Po drodze podziwiam piękny gmach odeskiej opery i teatru, przed nim znajduje się fontanna i takie oto tło służy wielu osobom do sesji zdjęciowych. Szerokie schody w kierunku portu morskiego stały się symbolem miasta po filmowej kreacji  „Pancernik Potiomkin”, na nich ma miejsce słynna masakra. U podstawy schodów stoi pomnik księcia Richelieu, który władał miastem w czasach jego świetności. Kilkanaście metrów dalej podziwiać możemy posąg carycy Katarzyny II, którą uważa się za założycielkę miasta. Po zejściu schodami staje przed wejściem do części portowej, nad którą góruje szklany gmach hotelu Odessa. Przy nabrzeżu zacumowane są liczne statki, Odessa to jeden z większych portów nad Morzem Czarnym, widać, że ruch jest tam spory, przy porcie znajduje się specjalna stacja kolejowa, gdzie przeładowywane są kontenery, na jednym z budynków dumnie prezentuje się logo Chiquity od bananów. Przechadzam się po promenadzie, można zejść na poziom wody i podziwiać małe łódeczki i jachty, w oddali widać pracujące non-stop dźwigi, istne miasto przemysłowe. Na antresoli przy porcie moja uwagę przykuwa pomnik matki z dzieckiem na ręku, którzy patrzą w stronę morza, być może czekają na ojca-marynarza? Powoli zapada wieczór, wspinam się wiec ku Odessie i bulwarowi i robię zakupy w supermarkecie, z ciekawych dla mnie rzeczy znajduje na półkach sklepowych napój Fanta mandarynkowy czy  baton Bounty o smaku mango. Po całym dniu na nogach sen przychodzi szybko. ;) 
Następnego poranka wstaję i zjeżdżam na dół na śniadanie; jak przystało na kierunek wschodni jest bardzo gościnnie, jedzonka jest pod dostatkiem, w tym dania na ciepło. Za oknem słonecznie, chociaż nieco zimniej i powiewy wiatru jakby silniejsze, ale nie przeszkadza mi to, by po raz kolejny wybrać się na spacer do parku w pobliżu portu.  O tej porze dnia dominują spacerowicze z pieskami. Okrążam śródmieście i udaję się w kierunku dworca kolejowego. Jako pasjonat kolejnictwa jeśli tylko mam okazje, staram się zawsze odwiedzić główne stacje w miejscowościach, które odwiedzam. Dworzec w Odessie jak się tego spodziewałem to dużej wielkości budynek, w środku tętni życie (otwarte są liczne kasy, barek dworcowy, salon fryzjerski oraz stoiska z badziewiem maści wszelakiej), widać, że komunikacja kolejowa wciąż odgrywa tutaj znaczącą rolę. Sam budynek jest bardzo zadbany i czysty, o bezpieczeństwo dba ochrona oraz policja, na pewno nie jest ponuro jak na niektórych stacjach w innych miastach bloku wschodniego. Na rozkładzie widnieją połączenia do Mińska, Moskwy, Kiszyniowa czy Kijowa oraz innych ukraińskich miast. Przy jednym z peronów stoi skład identyczny z tymi, które kursują z Polski. Granatowe wagony wyglądają dość topornie, niczym wywożące do pracy na Sybir. Obok dworca znajduje się sporych rozmiarów cerkiew, złote kopuły są dobrze widoczne z placu przydworcowego, przed wejściem do świątyni prawosławni duchowni z obowiązkowymi długimi brodami sprzedają kwas chlebowy. Nieopodal znajduje się piętrowy McDonald’s z opcja McDrive, tym razem testuję ciabattę z mozzarellą i pomidorami oraz McTost z serem camembert i wzmacniam się espresso. I’m lovin’ it. Po regeneracji zmierzam do parku im. Tarasa Szewczenki, tam przed pomnikiem ukraińskiego wodza odbywa się akurat jakiś festyn, ochotnicy biorą udział w karaoke, ale repertuar to piosenki w lokalnym języku, twórczość dla mnie zupełnie obca. Przemierzam park, podziwiam stadion zespołu „Czernomorec”, na zadbanych alejkach spacerują rodziny z dziećmi, ścieżka prowadzi mnie do kolejnego monumentu, jakim jest pomnik nieznanego marynarza. W alei zasłużonych można złożyć hołd poległym walczącym w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej (1941-1945). Po raz kolejny mam okazję podziwiać Morze Czarne z góry, tym razem port zostaje lekko z boku i można dokładniej przyjrzeć się morskiej toni. Tą samą drogą wracam do miasta, czas na degustację barszczu ukraińskiego i innych przysmaków tej kuchni. Ceny bardzo przystępne, za dwudaniowy obiad zapłaciłem równowartość niecałych 10 złotych. Tymczasem wybiła godzina 14, zbieram się do hotelu po manatki i ruszam na główną ulicę celem zatrzymania marszrutki 117. Mam szczęście, bo przyjeżdża już po chwili, są jeszcze wolne miejsca. Później, zwłaszcza w okolicy dworca kolejowego, robi się na tyle tłoczno, że kierowca nie jest w stanie zabrać wszystkich chętnych. Co ciekawe, do lotniska dojeżdżam już zupełnie sam. 
W hali przylotów jest nieco podróżnych, trwa odprawa na rejs linii Ukraine International Airlines do Kijowa oraz tureckiej Antalyi, po krótkim czasie dostrzegam obsługę przygotowującą do odprawy stanowisko PLL LOT. Nasza linia wykonuje z Warszawy jeden rejs dziennie, mają nawet swoje własne biuro na antresoli i z tego, co zauważyłem, jest to linia popularna wśród Ukraińców, na pokładzie doliczyłem się tylko 3 Polaków, reszta dzierżyła w dłoni granatowe paszporty. Ustawiam się w kolejce do odprawy dla pasażerow klasy biznes, przede mną stoi grupka cudzoziemców ze złotymi kartami Star Alliance / Miles & More, pan z obsługi (jak się okazuje Polak) zaprasza mnie priorytetowo do stanowiska obok. Następnie trzeba przebić się przez kontrolę bezpieczeństwa, która przesuwa się bardzo powoli. Najpierw pani weryfikuje nazwisko na karcie pokładowej z danymi w paszporcie, następnie kontrola bezpieczeństwa i jeszcze kontrola paszportowa, po raz kolejny żadnych pytań i kolejna pieczątka w paszporcie. Zaraz za budkami strażników znajduje się maluteńki sklepik z alkoholem, jeśli ktoś planuje zakup trunków, to radzę zrobić to wcześniej na mieście. Po drugiej stronie znajduje się równie mały sklepik z perfumami oraz kawiarnia, dość mocno obłożona przez wczasowiczów czekających na rejs do Antalyi. Na lotnisku znajdują się raptem 4 wyjęcia, wszystkie są zlokalizowane tuż obok siebie, nie ma mowy, by się zgubić. Czas szybko upływa mi na nadrabianiu zaległości w lekturze „internetów”, Embraer PLL LOT z Warszawy ląduje w Odessie przed czasem i nasz boarding rozpoczyna sę rozkładowo. Pasażerów jest malutko, szybko zostajemy odwiezieniu do samolotu, w progu wita nas uśmiechnięta szefowa pokładu p. Urszula Młokosa. Zajmuję wybrane wcześniej miejsce 10D, tym razem fotel obok jest wolny, zatem mam dla siebie sporo przestrzeni.  Kapitan rejsu Janusz Kozłowski wita pasażerów i podaje podstawowe informacje na temat lotu. Chwilę później gasną światła i startujemy, po raz ostatni zerkam na Odessę i Morze Czarne z lotu ptaka. Cały rejs mija bardzo spokojnie, zaczytuję się w prasie, którą poczęstowałem się w saloniku na lotnisku w Warszawie. Lądujemy w niemal całkowitych ciemnościach, nad Warszawą niebo jest zasnute gęstymi chmurami i mgłą, nie mam okazji podziwiać panoramy miasta z lotu ptaka, a to coć, co tygryski lubią najbardziej :( Do zobaczenia w przestworzach!

Jesienna Islandia / 09.09.2015 - 11.09.2015

Islandia od zawsze kojarzyła mi się z zimną lodową krainą położoną gdzieś hen daleko za morzami. Kiedy tylko WizzAir ogłosił, że będzie latać z Gdańska do Reykjaviku, stwierdziłem, że w końcu nadarza się okazja, by odwiedzić ten daleki kraj. Mój wrześniowy urlop miałem już od dawna opracowany, na pierwszy rzut zaplanowane było Santorini i Saloniki, następnie zaś podróż do Tokio, zatem na islandzką przygodę przeznaczyłem raptem niecałe 3 dni. Przestudiowałem dokładnie rozkłady lotów między Islandią a Polską i najbardziej korzystny dla mnie okazał się wariant kombinowany: lot z Gdańska do Reykjaviku linią WizzAir w środowe popołudnie i powrót do Warszawy na Lotnisko Chopina linią WOWair w piątkowy wieczór.
W środowy deszczowy ranek wsiadam na dworcu Warszawa Centralna do pociągu Express Intercity Premium jadącego w do Gdyni Głównej. Mam sporo czasu w zapasie, tym razem postanawiam dojechać do stacji końcowej zamiast wysiadać w Gdańsku. Wreszcie mam okazję podziwiać gdyński dworzec po generalnym remoncie, moją uwagę przykuwają piękne malowidła ścienne, odkryte nota bene podczas prac remontowych. Na stacji znajduje się duża restauracja McDonald’s oraz kawiarnia McCafé; nie byłbym sobą, gdybym nie skusił się na cappuccino i ulubionego tosta z serem i pieczarkami z menu śniadaniowego. Po posileniu się ruszam na krótki spacer po Skwerze Kościuszki, na pierwszy rzut oka widać, że to miasto portowe, po reprezentacyjnej ulicy Gdyni przechadzają się umundurowani marynarze z pobliskiej Akademii Marynarki Morskiej. Pogoda nad Zatoką Gdańską dopisuje, świeci słońce, a niebo jest niemal bezchmurne. Z pętli autobusowej sprzed dworca PKP ruszam linią A4 bezpośrednio na gdańskie lotnisko im. Lecha Wałęsy, podróż trwa około 40 minut, na tą linię autobusową obowiązuje specjalna taryfa biletowa. Po wiadukcie przed portem lotniczym kursują już pierwsze składy Kolei Metropolitalnej, być może następnym razem przejadę się właśnie tą linią. Ale nie uprzedzajmy faktów ;) Tymczasem na tablicy odlotów pokazuje się informacja, że rejs W6 do Keflaviku (miejscowość, w której znajduje się główne międzynarodowe lotnisko Islandii) będzie opóźniony o ponad godzinę. Z gdańskim lotniskiem mam bardzo złe wspomnienia, na koniec marca tego roku WizzAir z do dzisiaj niewyjaśnionych przyczyn odwołał w ostatniej chwili mój rejs do Hamburga Lubeki, sprawa jest w toku w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego, gdyż przewoźnika odmówił wypłaty odszkodowania 250 euro i nie chciał podać przyczyny nagłego odwołania rejsu zasłaniając się … tajemnicą handlową. Na szczęście tym razem po prostu musimy poczekać na opóźnioną maszynę, która wykonuje lot z Londynu Luton. Summa summarum rejs opóźnia się o prawie dwie godziny. Jest już niemal tradycją, że w Gdańsku przy kontroli kart pokładowych pada pytanie o kod pocztowy pasażera (taka sama praktyka ma miejsce we Wrocławiu) a podczas kontroli bezpieczeństwa praktycznie każdy musi przejść dodatkową kontrolę – bagaż podręczny jest sprawdzany bardziej dokładnie lub podróżny przechodzi test na kontakt materiałów wybuchowych przy pomocy papierka lakmusowego, tym razem trafiła mi się opcja numer dwa. Boarding trwa dość długo, ponieważ sama kolejka jest pokaźna, dominują „backpakersi” z plecakami oraz polskie rodziny, które wyemigrowały na Islandię i osiedli tam na stałe. O dziwo do samolotu wchodzimy przez rękaw, praktyka niemal niespotykana w tanich liniach lotniczych. Zajmuję przydzielone mi przez system miejsce w tylnej części samolotu przy przejściu po prawej stronie korytarza, obok mnie siedzi młoda para Islandczyków, miło jest mieć świadomość, że także Islandczycy odwiedzają nasz kraj.
Sam lot przebiega bardzo gładko, nie przelatujemy przez strefę turbulencji, mimo iż praktycznie cały czas lecimy nad wodą. Samo lądowanie trwa dość długo, musimy przebić się przez gęste chmury, dopiero kilka metrów nad ziemią widać ląd, jest szaro, buro i ponuro i na dodatek deszczowo. Niestety, przez cały mój wypad taka niesprzyjająca aura utrzymywała się w tej części wyspy. Na lotnisku widać zaledwie kilka maszyn, wszystkie należą do głównego przewoźnika Islandii „Iceland Air”. Reykjavik z racji swojego położenia jest małym hubem przy połączeniach między Europą kontynentalną a Ameryką Północną, sporo jest rejsów na wschodnie wybrzeże USA i do Kanady. Sam terminal sprawia przytulne wrażenie, zbieram mapkę Reykjaviku i przy stanowisku przewoźnika Flybus kupuję bilet do miasta za 3500 koron islandzkich (1 ISK to około 30 groszy) – jeśli kupimy bilet od razu bilet w dwie strony zapłacimy nieco taniej. Po wyjściu na parking od razu kieruję się do autokaru, jego kierowcą okazuje się być Polak mieszkający na Islandii już ładnych parę lat, raczej nie zamierza wrócić do ojczyzny, jego dzieci niedawno poszły tutaj do szkoły. Czekamy jeszcze na pozostałych pasażerów, ale nie ma ich wielu, być może sporo osób zdecydowało się na wynajęcie samochodu, co jest powszechnie stosowaną tutaj praktyką i umożliwia objechanie wyspy. Tradycyjnie lecę sam, więc w moim przypadku takie rozwiązanie odpada i ograniczę się wyłącznie do stolicy kraju. Jeszcze mała ciekawostka: liczący sobie ok. 100 000 mieszkańców Reykjavik jest najbardziej na północ wysuniętą stolicą świata. Podróż do dworca autobusowego BSI Terminal trwa prawie godzinę, krajobraz po drodze wygląda na księżycowy, strugi deszcze za oknem dodatkowo potęgują wrażenie, że znalazłem się na końcu świata. I co ja robię tu? ;)
Po wyjściu z dworca kieruję się w stronę centrum miasta; hotel Hlemmur Square, w którym się zatrzymałem, zlokalizowany jest przy głównej ulicy (częściowo deptaku) Laugavegur. Nie mam problemu z dotarciem na miejsce, nawet wąskie uliczki są dobrze oznaczone tabliczkami, mam już swoją ulubioną literę z islandzkiego alfabetu – Ð/ð. Po drodze mijam luterańską katedrę pod wezwaniem Chrystusa Króla, największą świątynię w mieście. Wszystkie domki są małe i mimo paskudnej pogody prezentują się malowniczo. Po kilku minutach spaceru w dół trafiam na główną ulicę, przy której mieszczą się sklepiki, kawiarenki, bary, restauracje czy kluby nocne (tak, tak, podobno życie nocne na Islandii jest bardzo intensywne, ale niestety nie było mi dane się o tym przekonać). Po drodze mijam znany mi z internetowych relacji innych podróżników supermarket Bonus, w którym poleca się robić zakupy ze względu na niskie ceny – taka dygresja – niskie w znaczeniu islandzkim, bo przy polskich dochodach nawet niskie ceny wydają mi się astronomiczne, mała woda mineralna w kawiarni (0,5 l) to koszt 400 ISK, 3 zupki Knorra „Gorący kubek” to wydatek rzędu 399 ISK, najtańsza kanapka z serem kosztuje zaś 329 ISK, a jogurt Skyr 238 ISK. Pewnie dlatego widziałem tak wiele osób decyduje się na dłuższy wypad bagaż rejestrowany pełen jedzenia. Jest już po godzinie 20, kiedy melduję się w hotelu, sprawia bardzo przyjemne wrażenie, jest elegancki, na dole mieści się klubokawiarnia, wieczorami odbywają się tam występy lokalnych artystów. Po trudach podróży (przypominam, że dzień wcześniej wróciłem z Japonii) szybko zasypiam i kiedy budzę się rano przed godziną 6 czasu lokalnego (dwie godziny różnicy w stosunku do Polski), za oknem jest już jasno. Po śniadanku i wzmocnieniu się mocną kawą na rozgrzanie wychodzę na spacer, by rozeznać się w okolicy. Całe szczęście w hotelu już grzeją, bo temperatura na zewnątrz to 8-9 stopni Celsjusza, a przeszywający wiatr dodatkowo potęguje zimno. Przezornie zaopatrzyłem się w cieplejszą kurtkę oraz zimową czapkę, bardzo się przydały. Przed 7 rano ulica Laugavegur jest wymarła, przemierzających ją pieszych prawie wcale nie widać, nieco więcej jest samochodów, czuję się niczym bohater serialu „Przystanek Alaska”.   uliczkę i już widać linię brzegową i toń zimnego Atlantyku. Dochodzę do portu, mam okazję zobaczyć duży norweski statek pasażerski, który akurat wysadza pasażerów. Szczerze współczuję w taką pogodę podróżowania na wodzie, tam to dopiero musi kołysać.
Ciekawi mnie materiał, którym w zdecydowanej większości „obłożone” są tutejsze kolorowe budynki – wygląda to jak pofałdowana blacha. Co mnie uderza to fakt, że nie znajdziemy tutaj wszelkiego rodzaju sieciówek – na próżno szukać tutaj znanych sklepów typu H&M czy marki hiszpańskiego Inditexu, nie ma tu także restauracji McDonald’s czy kawiarni Starbucks Coffee. Ku mojemu totalnego zaskoczeniu na głównej ulicy znajduje się kawiarnia … Dunkin’ Donuts, już wiem, gdzie skoczę na popołudniową kawusię i lukrowanego pączka. W wielu oknach wystawowych zobaczyć można maskotkę pingwina Lundina, domyślam się, że jest on nieoficjalnym symbolem wyspy. Organizowane są specjalne rejsy do miejsc, gdzie owe pingwiny przebywają, by zobaczyć je w pełnej krasie.

Wystarczy skręcić w boczną  uliczkę i już widać linię brzegową i toń zimnego Atlantyku. Dochodzę do portu, mam okazję zobaczyć duży norweski statek pasażerski, który akurat wysadza pasażerów. Szczerze współczuję w taką pogodę podróżowania na wodzie, tam to dopiero musi kołysać. Obok portu rzuca się w oczy nowoczesny oszklony budynek z niebieskimi szybami, jest to centrum kongresowo-wystawiennicze, stoi on na nabrzeżu i jest widoczny z daleka.W okolicy znajdują się także liczne muzea, jednak ja nie skusiłem się na wizytę w żadnym z nich.
Niestety, z powodu nisko zawieszonych chmur nie mam okazji zobaczyć górzystych elementów krajobrazu, które migają gdzieś w oddali, kiedy akurat przez moment wyjrzy słońce. Spaceruję dalej, mijam eleganckie hotele i kawiarnie, spora część z nich wydaje się być nieczynna, ponieważ nie pali się w nich światło, ale kiedy podejdziemy bliżej za szybą zobaczymy, że wewnątrz toczy się życie towarzyskie. Dość oryginalnie prezentuje się ratusz, jego część znajduje się bowiem na wodzie przy małym jeziorku. Zagłębiam się w wąskie boczne w większości jednokierunkowe uliczki, ale pogoda jest naprawdę przygnębiająca i nawet ładne budynki nie są w stanie poprawić mi humoru. Jest dopiero 10 rano, a ja przeszedłem już prawie całe centrum miasta, ludzi na ulicach nadal nie widać, wychodzą za to turyści. Taka wskazówka dla odwiedzających: większość sklepów czy punktów usługowych jest czynna krócej niż w Polsce, np. sklep spożywczy Bonus otwarty czynny jest od 11 do 18, a sklepy z ubraniami często otwierane są dopiero ok. godz. 12 w południe. Widać, że lubią sobie pospać ;) Być może ma to właśnie związek ze specyficznym klimatem i położeniem geograficznym kraju oraz małomiasteczkowym charakterem Reykjaviku.
Ponieważ ciągle pada postanawiam rozgrzać się w gorących źródłach, z których Islandia słynie. Najbardziej znanym ośrodkiem jest „Blue Lagoon” oddalona od Reykjaviku, istnieją także opinie, że miejsce to jest przereklamowane a wysokie ceny nie odzwierciedlają standardu, jaki można byłoby oczekiwać od tego kompleksu basenów geotermalnych. Ja wybieram zaś kompleks basenowy o nazwie Laugardalur zlokalizowany w samym Reykjaviku. Zespół obejmuje basen kryty z jacuzzi, saunę parową oraz dwa baseny odkryte i gorące źródła o różnych temperaturach, wstęp to raptem 650 ISK, co jak na warunki lokalne jest niczym za darmo. Wychodząc na zewnątrz w kąpielówkach przeżywam szok termiczny, na dworze jest 8 stopni, wieje i pada mżawka, na szczęście woda tym razem przyjemnie rozgrzewa, najbardziej podoba mi się oczywiście w specjalnych małych basenikach z gorącą wodą; w jednym z nich czuję, że unoszę się na wodzie. Odczuwam jednak dyskomfort, kiedy siedząc w ciepłej wodzie deszcze kapie mi na głowę, większość czasu spędzam już w środku na krytej pływalni. Jak wiadomo, po wizycie na basenie zazwyczaj chce się jeść, dzisiejsze danie obiadowe, to jakże popularne na Islandii hot dogi, które serwuje się w blaszanej budce z szyldem Bæjarins Beztu Pylsur, znajduje się ona w dzielnicy portowej i naprawdę łatwo tam trafić. Budkę tą rozsławił Bill Clinton, który zamówił tutaj hot-doga podczas swojej wizyty na Islandii w latach swojej prezydentury. Jeden hot-dog kosztuje 400 koron, można płacić kartą (właściwie tutaj wszędzie można płacić kartą, gotówki nawet nie wymieniałem). Miejsce zyskało sławę i od tego czasu jest obowiązkowym punktem wycieczek, sam musiałem odstać w kolejce po swoją porcję. Jeśli chodzi o przysmaki islandzkie to oprócz hot-dogów i serków czy jogurtów z serii Skyr można natknąć się na bardzo popularne tutaj polskie wafelki Prince Polo, które na Islandię przywędrowały już w latach. Jest takie powiedzenie, że Islandczycy wychowali się na Coca-Coli i Prince Polo właśnie. I rzeczywiście, nasze wafelki są dostępne tutaj w sklepach spożywczych, a samochód z logo marki widziałem nawet na mieście. Wreszcie jakiś polski akcent ;) Po hot-dogu nadszedł czas na deser, jak wcześniej zaplanowałem udałem się na aromatyczną kawę i lukrowanego pączka do Dunkin’ Donuts – zestaw kawa + pączek to wydatek 799 ISK. Tak się złożyło, że mieli akurat pączka z wzorkiem islandzkiej flagi, więc skusiłem się na ten apetyczny wzorek. Akurat kiedy wygodnie rozsiadłem się w środku na chwilę wyszło słońce, a ja zająłem się wypisywaniem widokówek i tak rozkosznie minęło mi popołudnie, a wieczorem kiedy na chwilę przestało padać po raz ostatni przeszedłem się na spacer reprezentacyjną ulicą miasta.
Nazajutrz po śniadaniu zacząłem już zbierać się na autobus jadący na lotnisko. Linia WOWair to tani islandzki przewoźnik, jednak odprawa możliwa jest tylko na lotnisku, nie ma możliwości odprawienia się online, swego czasu widziałem w Warszawie pokaźną kolejkę pasażerów odlatujących do Keflaviku, wolałem być więc wcześniej niż sugerowane dwie godziny. Z małą walizeczką w dłoni przemierzam wąskie uliczki Reykjaviku, tym razem nie czuję nawet żalu, że już odjeżdżam, aura jest tak niesprzyjająca, że czym prędzej chcę już być z powrotem w Polsce. Na lotnisku ważę jeszcze bagaż przed podejściem do stanowiska, ponieważ linia WOWair dopuszcza bezpłatnie jedynie 5 kg bagażu podręcznego. Szybkie przepakowanie i już można się odprawić, dla pasażerów podróżujących bez bagażu rejestrowanego przewidziana jest osobna kolejka. Personel waży każdą sztukę bagażu, przypina odpowiednią zawieszkę i wydaje kolorową fioletową kartę pokładową. Sama linia wydaje się być niemalże kalką linii WizzAir, te same barwy, podobne zasady, płatny catering i bagaż rejestrowany, jednakże operuje tylko w hubie na lotnisku KEF i lata także do USA.
Jak pisałem wcześniej lotnisko jest małe, ale dość przytulne, po kontroli bezpieczeństwa znajdziemy liczne punkty gastronomiczne, mnie najbardziej przypadł go gustu „Joe and the juice”. Pod bramką numer 3 zaparkował już samolot, którym udam się w rejs do Warszawy, ale sam Boarding rozpoczyna się ok. 20 minut później niż planowano. Pasażerów jest mało i szybko zajmują oni miejsca w samolocie, jeszcze tylko mój ulubiony instruktaż bezpieczeństwa i możemy startować w blisko czterogodzinny lot. Akurat po starcie pogoda się poprawia i wyspa wręcz tonie w promieniach słońca, szkoda, że podczas mojego pobytu nie udało się trafić w okno pogodowe. Ale Islandia już tak ma ;)