Ryga na weekend / 30.05.2015 - 31.05.2015

W sobotnie deszczowe popołudnie zabieram moją walizkę i ruszam na warszawskie Lotnisko Chopina, kolejny cel z siatki PLL LOT na horyzoncie, bilety do Rygi zakupiłem jeszcze w sierpniu ubiegłego roku korzystając z promocji, zatem na lot to stolicy Łotwy czekałem całkiem długo. Ale opłaciło się...
Tak jak ostatnio korzystam ze stanowiska odprawy dla pasażerów klasy biznes, szybko przemieszczam się przez kontrolę bezpieczeństwa, jeszcze tylko wizyta w Aelia Duty Free Shop i już jestem w business lounge Polonez, to będzie teraz taki mój mały rytuał przed podróżą liniami zrzeszonymi w programie lojalnościowym Miles & More. Dzięki temu na Rygi dolatuję najedzony i wypoczęty. Tym razem boarding odbywa się z gate'u # 1, który jest zlokalizowany tuż przy wyjściu z saloniku, nie mam zatem przeprawy przez całe lotnisko, które znam już niemal na pamięć. Nowo oddana część robi wrażenie zdecydowanie bardziej przy stanowiskach odpraw, natomiast po przekroczeniu strefy zastrzeżonej większych zmian nie ma. Jest wprawdzie więcej sklepów i lokali, ale nigdy nie byłem ich zwolennikiem, gdyż ceny są tam z zasady mocno zawyżone. Również niedawno oddany McDonald's wraz z McCafé mają zawyżony cennik inny niż w pozostałych lokalach tej sieci. To akurat nie jest tylko domena Polski, podobnie rzecz wygląda w Barcelonie czy Amsterdamie, ale o dziwo nie we Frankfurcie czy w Londynie. I nie dotyczy tylko McDonald's, ale również Starbucks Coffee. Ot, taki ukłon w stronę moich ulubionych komercyjnych miejscówek.
Boarding opóźnia się o prawie kwadrans, później jeszcze czekamy na jednego spóźnialskiego pasażera. Obłożenie Embraera jest bardzo dobre, ale nic dziwnego, bo destynacja RIX jest jedną z najtańszych w ofercie Lotu i kupując bilet ze sporym wyprzedzeniem można wybrać się na urlop za niewielką sumę pieniędzy. Sympatyczna szefowa pokładu pani Małgorzata Adamczyk wita gościa na pokładzie, następuje mój ulubiony moment, czyli instruktaż bezpieczeństwa. Chwilę później z głośników przemawia kapitan Robert Kąkol i startujemy. Podczas lotu przeglądam magazyn pokładowy Kalejdoskop, z siatki LO do zaliczenia zostało mi coraz mniej kierunków, wszystkie z nich to część wschodnia Europy, mam nadzieję, że w bliżej nieokreślonej przyszłości uda mi się zawitać do VNO, MSQ, ODS, KIV czy EVN. Póki co podchodzimy do lądowania w Rydze od strony morza, a kapitan prosi załogę o zapięcie pasów w miarę możliwości, gdyż przewiduje turbulencje. Na szczęście nic takiego nie ma miejsca i spokojnie przyziemiamy na pasie startowym. Z taśmy odbieram bagaż i przechodzę do hali przylotów, gdzie jak zawsze widzę osoby oczekujące na swoich bliskich, a na mnie nie czeka nikt znajomy. Niestety, nie mam rodziny ani przyjaciół za granicą, więc nie będzie mi dane przywitanie przez kogoś po podróży, to taki dość smutny moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że możesz liczyć tylko na siebie. OK, koniec tego rozczulania się nad sobą, Ryga czeka! W informacji turystycznej na lotnisku zaopatruję się w plan miasta oraz bilet na przejazd na lotnisko oraz z powrotem, który ładowany jest na specjalnej elektronicznej karcie, którą należy aktywować po wejściu do autobusu. Do odjazdu mam około 20 minut, kiedy czekam przed terminalem wiatr się wzmaga i zaczyna padać deszcz. Podróż po Rydze rozpoczyna się w strugach deszczu, po ok. 30 minutach jazdy autobus kończy bieg przy dworcu kolejowym, wtapiam się w tłum przechodniów i aby przeczekać ulewę wchodzę na dworzec, który okazuje się być połączony z centrum handlowym. Trafiam na czynną pocztę, gdzie kupuję i od razu wysyłam widokówki, byłem przekonany, że nie będę miał takiej możliwości, a tu takie pozytywne zaskoczenie. Na dolnym poziomie odkrywam supermarket Rimi, pierwsze kroki kieruję do działu z pieczywem, gdzie znajduję bardzo smacznie wyglądające wypieki. Jak zwykle przemierzam sklep z wypiekami na twarzy w poszukiwaniu produktów, które są niedostępne w Polsce, z pewnością dużą popularnością cieszy się tutaj firma cukiernicza Laima, której wyroby można znaleźć niemal co krok. O dziwo bardzo słabo wypadają an tym tle jogurty, wybór jest mizerny, a poza tym są drogie. Za to widać, że Łotysze podobnie jak Estończycy lubują się w mlecznych twarożkach o najrozmaitszych smakach, do Polski dopiero niedawno zaczęły docierać takie wyroby (np. batoniki Magija).
Kiedy wychodzę z budynku okazuje się, że przestało padać i powoli się przejaśnia. Po raz pierwszy widzę słynny zegar dworcowy, który jest jednym z wizerunków Rygi. Przechodzę przez ulicę i kieruję wzdłuż głównej arterii miasta, mijam po prawej stronie wejście do „cyrku bałtyckiego”, następnie spory park, w którym odbywa się jakiś festyn piwny i docieram do Hotelu Mercure. Tutaj zaczyna się dzielnica „art deco” z charakterystyczną zabudową, w większości zajmowaną przez gmachy ambasad. Po kilkunastu minutach spaceru docieram do mojego hotelu, personel jest niezwykle sympatyczny. Chwila odpoczynku i ponownie ruszam w miasto, zwłaszcza że chmury zupełnie się rozeszły i pojawiło się zachodzące słońce. Mimo różnicy czasu dzień kończy się tutaj później, w końcu Ryga jest położona zdecydowanie bardziej na Północ niż Warszawa. Docieram ponownie w okolice dworca, gdzie posilam się w ulubionym McDonald's, niestety, menu wygląda na niemal identyczne z polskim, nie ma nic ciekawego w ofercie, więc zadowalam się duża cafe latte oraz ciastkiem z owocami leśnymi. Przez okna widać młodzież udającą się na imprezy, ja zaś ruszam pod budowlę do złudzenia przypominającą Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Gmach nie jest może tak okazały jak ten w Polsce, ale ma ładniejszą czekoladową barwę; mieści się w nim Akademia Nauk a na szczycie taras widokowy, akurat schodzili z niego ostatni goście podziwiający panoramę Rygi. Wracam do hotelu nieco inną trasą, tym razem zahaczam o przepiękną starówkę, gdzie znajdziemy przepiękne zdobione kamienie, jest też słynny dom z kotami na dachu oraz Trzej Bracia i siedziba Bractwa Czarnogłowych z pomnikiem Rolanda. Byłem przekonany, że Ryga to takie socjalistyczny klocek, a okazuje się, że to bardzo ładne i zadbane miasto w niczym nie przypominające molocha jakim jest Moskwa.
O rześkim poranku wybieram się na kolejny spacer, przechadzam się ulicami w dzielnicy „art deco”, gdzie podziwiam kolorowe fasady ambasad, najbardziej podoba mi się azerska. Jak bardzo żałuję, że WizzAir zrezygnował z obsługiwania trasy Budapeszt-Baku, na którą miałem już kupiony bilet na jesień. Teraz będę musiał zmodyfikować moje plany. Po dłuższej chwili docieram do szpaleru drzew przy Pomniku Wolności, który jest dzielnie strzeżony przez policjantów. Po drugiej stronie ulicy jest całodobowy McDonald's, gdzie zaopatruję się w zestaw śniadaniowy, siadam przy oknie i lustruję okolicę, a później po raz kolejny, tym razem przy świetle dziennym oglądam starówkę oraz mosty na Dźwinie. Na drugim brzegu widać nieco wieżowców oraz bardzo oryginalny gmach Biblioteki Narodowej.
Wszystko co dobre, szybko się kończy, mój pobyt w Rydze dobiega końca, wracam do hotelu po bagaż i udaję się w kierunku dworca kolejowego. Mam jeszcze nieco czasu w zapasie, więc wstępuję do McCafé na kawę po wiedeńsku, jest to ta pozycja w menu, która nie jest dostępna we wszystkich krajach. Autobusem 22 jak poprzedniego dnia docieram na lotnisko i chwilę później znów zaczyna padać. Kolejka do odprawy już się uformowała, chociaż personel lotniskowy dopiero powoli zbiera się do pracy. Odbieram kartę pokładową i w drugiej części budynku przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa, samo lotnisko przypomina zdecydowanie model skandynawski, jest raczej surowe. O dziwo tym razem ruch jest spory, odlatuje większość maszyn Air Baltic, ale jest też np. rejs Lufthansy do Monachium. Maszyna lotu ustawiona jest w dalszej części lotniska, które jest obecnie modernizowane, więc do samolotu trzeba dotrzeć autobusem. Obsługa nie kwapi się do zamówienia drugiego pojazdu i na siłę tłoczy wszystkich pasażerów w jednym. Uff, dobrze, że zaraz zajmuję miejsce w samolocie. Wita nas ta sama ekipa stewardes, co w dniu wczorajszym, ale za sterami siedzi kapitan Jarosław Stan. Lot przebiega bardzo spokojnie i o godz. 15 jestem już z powrotem na Lotnisku Chopina w Warszawie. Dziękuję za uwagę!

Cudze chwalicie, czyli krajówki po Polsce - GDN-WAW & WAW-KRK / 16.05.2015 - 17.05.2015

W ten weekend nadszedł czas ma spontaniczne wizyty w Trójmieście i Krakowie. Jak to u mnie zwykle bywa będą one ograniczały się do imprez, zwiedzanie obu tych miast mam już dawno za sobą, dzień spędzam w Warszawie, a noce na parkiecie w Sopocie i grodzie Kraka.
Do Sopotu wybrałem się Pendolino, celowo wybrałem ostatni kurs na relacji Warszawa-Gdynia, by nie musieć czekać na rozpoczęcie imprezy, do nadmorskiego kurortu docieram tuż przed północą, widzę, że nowy budynek dworca kolejowego jest już prawie na ukończeniu. Jako fana komunikacji cieszy mnie ta pozytywna zmiana, po poprzedni „klockowy” dworzec miał się nijak do charakteru tego miasta i odzwierciedlał wyraźnie ślady poprzedniej epoki PRL. Pamiętam dobrze moje pierwsze wycieczki do Trójmiasta, kiedy jeszcze korzystałem z tego baraku, który zazwyczaj okupowany był przez bezdomnych i meneli, zwłaszcza w weekendowe poranki, mam nadzieję, że wraz z uruchomieniem nowego gmachu się to zmieni. Ale koniec tych dygresji, czas ruszać w tango.
Po całonocnej zabawie (tym razem mocno przeciętnej w stosunku do mojej poprzedniej wizyty w Sopocie w ostatni weekend marca – ach, ta muzyka!) ruszam na pobliski przystanek komunikacji miejskiej, skąd bezpośredni autobus dowiezie mnie na gdańskie lotnisko im. Lecha Wałęsy. Wylot mam dopiero o 08:55, jest jeszcze sporo czasu, postanawiam wybrać się na plażę i podziwiać wschód słońca, które właśnie budzi się nad Zatoką Gdańską. Zapowiada się piękny słoneczny dzień nad Bałtykiem, aż szkoda, że czas wracać do Warszawy. Zanurzam stopy w piasku, przechodzę nieopodal słynnego molo i powoli wracam w kierunku centrum deptakiem Monte Cassino, to chyba jedna z najbardziej zapadających w pamięć nazw ulic w Polsce.
Podjeżdża autobus, u kierowcy nabywam bilet (w Sopocie nie ma automatu biletowego na gdańską komunikację autobusową) i nieco zmęczony po imprezie zasypiam na tylnym siedzeniu autobusu. Jest sobotni poranek, na drogach jest pusto, więc w miarę szybko docieramy do portu lotniczego GDN. Niebawem powinna rozpocząć się odprawa na mój rejs PLL LOT do stolicy. W kolejce do odprawy stoi już grupka starszych Azjatów, lecą gdzieś dalej w świat, ich wszędzie jest pełno. Przy stanowisku dostaję kartę pokładową, miejsce tradycyjnie przy oknie wybrałem wcześniej podczas check-inu online, sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i zajmuję wygodne miejsce w fotelu w hali odlotów, skąd dokładnie można oglądać startujące i lądujące maszyny. Wielkiego ruchu o tej porze nie ma, tradycyjnie największą frekwencję mają kierunki emigracyjne, czyli UK i Skandynawia. Na płycie w końcu pojawią się wyczekiwany Dash Q400, którym udam się w rejs do Warszawy, humor dopisuje, zwłaszcza że w perspektywie mam jeszcze wieczorny rejs do Krakowa. Zajmuję swoje miejsce i oczekuję na start. Tym razem szefową pokładu jest Katarzyna Tymińska, a za sterami siedzi kapitan Marcin Pawlak. Powoli przyspieszamy i wznosimy się do góry, żegnam się na około 2 miesiące z Trójmiastem, Sopot odwiedzę w te wakacje jeszcze dwukrotnie Po około 40 minutach lotu zbliżamy się już do Warszawy, po raz pierwszy z okien samolotu byłem w stanie wypatrzeć Świątynię Opatrzności Bożej, „wyciskarka soków” dumnie prezentuje się na tle Miasteczka Wilanów. Jeszcze kilka skrętów samolotem i ląduję na Lotnisku Chopina.
Tego samego wieczora z powrotem wybieram się na Okęcie, tym razem dzięki statusowi FTL w programie lojalnościowym Miles & More mogę skorzystać z priorytetowej odprawy przy stanowisku klasy biznes, od niedawna w terminalu zainstalowano specjalną wyspę dla pasażerów tejże klasy, trzeba korzystać z przywilejów dopóki się należą. Po kontroli bezpieczeństwa udaję się zatem do saloniku Polonez, gdzie mogę zrelaksować się przed kolejnym tego dnia lotem krajowym. Przy drinku, ulubionej kawie, croissancie i lekturze prasy codziennej czas mija mi bardzo szybko, czas udać się do bramki, która jak to zazwyczaj na loty krajowe zlokalizowana jest w dalszej części terminalu. Boarding przebiega nadzwyczaj sprawnie jak na lotnisko w WAW, nie musimy na nikogo czekać i autobusem podjeżdżamy pod wejście do samolotu. Powoli nadchodzi wieczór, na pokładzie wita nas szefowa pokładu Magdalena Kotecka, chwilę później kapitan Marek Niewiadomski podaje szczegóły lotu. Powoli kołujemy po płycie lotniska i wznosimy się nad Aleją Krakowską, by zaraz gwałtownie skręcić w kierunku Krakowa. Nad miastem wznoszą się chmury, więc za dużo nie zobaczę przez okno. Po zakończeniu skromnego serwisu pokładowego (jak zwykle Prince Polo oraz szklanka wody mineralnej) stewardessy przygotowują kabinę do lądowania, to chyba najszybsza trasa z Warszawy :-P Chwilę potem ląduję już na krakowskich Balicach. It's party time!

Hamburgery z Hamburga / 08.05.2015 - 10.05.2015



Kolejna wycieczka zaczęła się mocno pechowo, bo od odwołania mojego lotu WizzAir z Gdańska do Hamburga Lubeki w ostatni weekend marca. Wobec powyższego „siła wyższa” zmusiła mnie do zmiany planów i tak oto zawitałem do Niemiec w drugi weekend maja, tuż po majówce.
Niecały miesiąc przed terminem wyloty udało mi się znaleźć bilety na połączenie lotnicze easyJet Kraków – Hamburg (tam i z powrotem) w bardzo korzystnej cenie, nie musiałem się długo zastanawiać, lecz od razu zakupiłem bilety. Wylot z Krakowa był zaplanowany na piątkowy wieczór, tak się złożyło, że w piątek wyjątkowo nie musiałem pojawiać się w biurze, więc odpowiednio wcześniej zarezerwowałem bilet na Pendolino do stolicy Małopolski i kilka minut po godzinie 13 pojawiłem się na miejscu. Pogoda dopisywała, w Krakowie akurat miały miejsce Juwenalia, po Rynku Głównym i okolicznych zaułkach krążyli poprzebierani (i zazwyczaj już mocno podchmieleni) młodzi ludzie. Miałem spory zapas czasu przed podróżą, więc po lunchu w ulubionej restauracji McDonald’s zdecydowałem się na spacer wzdłuż nadwiślańskiego brzegu grodu Kraka. Na około trzy godziny przed planowanym odlotem pojawiłem się na lotnisku w Balicach, które jest teraz rozbudowywane i wygląda jak jeden wielki plac budowy, momentami ciężko się zorientować, gdzie znajduje się aktualnie czynny terminal odlotów. Zająłem strategiczne miejsce na antresoli i obserwuję podróżnych, kiedy lata się samemu oprócz lektury prasy czy książek nie pozostaje mi zazwyczaj nic innego od lustrowania ewentualnych współtowarzyszy lotniczych wojaży. Po otwarciu odprawy biletowo-bagażowej ustawiam się w kolejce i odbieram kolorową pomarańczową kartę pokładową a pani z personelu naziemnego oferuje nadania bagażu podręcznego do luku bagażowego, co oczywiście czynię. Nie tylko nie będę musiał uganiać się z walizeczką, ale również zyskam kolejną naklejkę z kodem lotniska HAM do mojej kolekcji. To już kolejny raz, kiedy spotyka mnie taka miła niespodzianka, ostatni raz miałem taką przyjemność na trasie SXF-SOF w czerwcu ubiegłego roku. Mimo że easyJet to z założenia tani przewoźnik lotniczy, to warto podkreślić, że wciąż za darmo można uzyskać boarding pass na lotniskach (nawet jeśli oficjalna strona internetowa mówi inaczej) a bagaż podręczny nie ma limitu wagowego. Sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i zasiadam przy oknie, skąd mogę obserwować płytę krakowskiego lotniska, za oknem wiele się niestety nie dzieje, widzę maszynę Ryanair oraz AirBerlin, słyszę zapowiedzi final call na rejs PLL LOT do Warszawy. Wreszcie po godzinie 20:00 na pasie pojawia się Airbus z Hamburga, którym ruszymy do naszej destynacji, a lot potrwa około 1 h 30 minut. Zajmuję wyznaczone miejsce w środku przydzielone automatycznie przez system, ale przy tak krótkim locie nie stanowi to zbytniej przeszkody. Sympatyczna załoga pokładowa wita pasażerów na pokładzie, następuje mój ulubiony instruktaż bezpieczeństwa i powoli wzbijamy się w powietrze. Czas upływa mi na lekturze magazynu pokładowego. Z przykrością muszę stwierdzić, że popsuła się znacznie jakość papieru. Tak, ja zwracam uwagę na takie rzeczy :-P
Po wylądowaniu na zewnątrz jest już ciemno, hotel mam zarezerwowany dopiero na następny dzień, penetruję zatem terminal lotniska w Hamburgu i zastanawiam się, gdzie najwygodniej będzie się ulokować, by przetrwać piątkową noc. Większość punktów gastronomicznych jest już zamknięta na cztery spusty, cały ruch skupia się na małej kawiarni przy na poziomie przylotów Terminala 1. Zamawiam aromatyczne kakao oraz ciastko z orzechami pekan (od razu przypomina mi się kawa z ich dodatkiem, którą degustowałem tuż przed moim odlotem z Frankfurtu do Rio de Janeiro w listopadzie 2013 r.) i rozglądam się wokół. Okazuje się, że nie tylko ja będę nocował w porcie lotniczym. Samo lotnisko robi bardzo pozytywne wrażenie, wygląda nowocześnie, jest przestronne, ma wszystko, czego potrzebuję: jest supermarket oraz McDonald’s i McCafé w części ogólnodostępnej, można swobodnie podładować telefon oraz skorzystać z Internetu. Po konsumpcji przenoszę się górny poziom, by ułożyć się tam do snu, ale po krótkiej drzemce pracownicy ochrony zapraszają wszystkich na dolny poziom, gdyż ta część zostaje na noc wyłączona z użytku. Wracam na mniej wygodnie fotele oddzielone od siebie metalowymi przegródkami, nieco się wiercę, ale jakoś udaje mi się przyjąć pozycję horyzontalną i dotrwałem do rana.  
O poranku czas na małe co nieco: zaczynam od wizyty w saloniku prasowym, gdzie nabywam widokówki, magnes oraz książkę po niemiecku na temat fenomenu latania a przy okazji odkrywam kolejną pozycję Steffena Möllera pt. „Viva Warszawa”, następnie uderzam do supermarketu Edeka, z ciekawostek udaje mi się tam wypatrzeć cienkie pieczywo Wasa z rozmarynem, cud, miód i orzeszek. Kiedy już dałem upust mojemu konsumpcjonizmowi w skali mikro udaje się na poziom górny, by skosztować śniadania w McD, jak ja lubię tost z czekoladą! Tak się ciekawie składa, że restauracją zlokalizowany jest taras widokowy, z którego można obserwować ruch na lotnisku, jest sporo maszyn Lufthansa czy Germanwings. Niestety, pogoda nie dopisuje, nad miastem wiszą ciemne deszczowe chmury, więc nie spieszy mi się zbytnio do opuszczenie przytulnego terminala lotniska w Hamburgu. Komu w drogę, temu w czas, trzeba się w końcu udać do centrum tego drugiego co do wielkości niemieckiego miasta. Mam niebywałe szczęście, ponieważ akurat w ten weekend organizowane są urodziny portu, jest to coroczna impreza, podczas której w hamburskim porcie na turystów czeka sporo atrakcji, dla mnie największą frajdą będzie zobaczenie na żywo dużej ilości statków maści wszelakiej. Nie wychowałem się nad morzem i widok kontenerów stojących na nabrzeżu czy też dużych statków pasażerskich zawsze jest dla mnie swego rodzaju przeżyciem.
W podziemiach lotniska znajduje się stacji kolejową, skąd do głównego dworca kolejowego dociera kolejka miejska S-Bahn. Jest sobotni poranek, stacja w Hamburgu tętni życiem, potoki pasażerskie przemieszczają się przez teren dworca. Nie jest on tak imponujący jak Hauptbahnhof w Berlinie, ale podoba mi się, że przybywa tam tak wiele pociągów, widzę m.in. składy ICE z Zurychu.

Po pobieżnym rozeznaniu terenu ruszam zameldować się do hotelu, jest zlokalizowany przy dużej wylotowej ulicy, okolica nie wygląda na specjalnie atrakcyjną, dokoła sporo stacji benzynowych, opuszczonych baraków i hal, a tuż przed hotelem przebiega wysoki wiadukt kolejowy, ale mimo tych wszystkich niedogodności pobyt w nim uważam za całkiem udany, wnętrze było bardzo sterylne i kompaktowe.
W końcu czas ruszyć w miasto! Wracam do dworca głównego i kierują się na Spitalstrasse, która okazuje się być ulicą wystawowo-zakupową. Pierwsza rzecz, która robi na mnie wrażenie, to zabytkowy budynek ze zlokalizowaną w nim kawiarnią Starbucks w dość nietypowej stylistyce. Jak to tradycyjnie w większych niemieckich miastach swoje filie mają tutaj Galeria Kaufhof, Peek & Cloppenburg, Karstadt oraz globalne marki jak Adidas, H&M czy C&A. Rzucają się w oczy stare budynki z czerwonej cegły pamiętającej czasy hanzeatyckie, jednakże doskonale komponują się z nimi nowo powstałe obiekty, które delikatnie nawiązują do stylu architektonicznego hamburskiej starówki. Po kilku minutach powolnego spaceru docieram do majestatycznego ratusza miejskiego, na którego szczycie zwieńczającym pozłacaną kopułę dumnie powiewa flaga Hamburga. Po prawej stronie podziwiam wąski kanał i rozwieszone nad nimi mosty, a kiedy zbliżam się do wody dostrzegam taflę jeziora. W tym miejscu warto nadmienić, że Hamburg to obok Wenecji czy Wrocławia jedno z miast w Europie z największą ilością mostów.
Przede mną cały dzień spacerów po malowniczym śródmieściu oraz obowiązkowo wizyta w porcie. Nigdzie mi się nie spieszy, więc powoli kontempluję krajobraz oraz mijane po drodze miejsca. Bardzo przypada mi o gustu ogromny Chilehaus oraz gęsta i nowoczesna zabudowa HafenCity; podobno jeszcze kilka lat temu w tej dzielnicy nic się nie działo, a dzisiaj jest ona szczelnie wypełniona i przyciąga wielu amatorów. W związku z odbywającym się świętem wszędzie jest mnóstwo spacerowiczów, ale nie utrudnia mi to samotnej wędrówki po nabrzeżu i mogę dowoli podziwiać najrozmaitsze statki, które znajdują się właśnie w Hamburgu, część z nich jest dopiero na etapie konstrukcji. Festyn przyciąga nie tylko odwiedzających, ale również (a może przede wszystkim) handlarzy, którzy rozłożyli swoje stragany i obwoźne restauracje: na rożnach smażą się kiełbaski i inne kulinarne rarytasy, ale pozostają niewzruszony na widok tego typu odpustowych kramów. Podczas spaceru następuje lekka poprawa pogody, a w sobotni wieczór niebo się wypogadza i na horyzoncie nie ma żadnej chmurki, co jeszcze bardziej wprowadza mnie w dobry nastrój przed imprezą, na którą udaję się do hamburskiej dzielnicy rozrywki na Reeperbahn w mocno autonomicznej dzielnicy St. Pauli, która słynie z ostrych imprez do rana. Mnie również miasto wessało w swój rytm i dałem się ponieść muzycznej ekstazie…
Poranek to niestety przykra niespodzianka, ponieważ za oknem nie widać ani trochę słońca, na dodatek pada deszcz i wieje zimny wiatr, nie jest to wymarzona pogoda na wycieczkę, ale los tak chciał i ostatnio podczas moich ekspresowych wojaży nie mam szczęścia do korzystnej aury. Wybieram się na sowite śniadanie do McCafé na dworcu – zamawiam nową promowaną kanapkę Laugen-Chef oraz kokosową mochę i ze zdumieniem stwierdzam, że po raz pierwszy w życiu naprawdę czuję w kawie kokosowy aromat. Dotychczasowe próby kilka lat temu w berlińskiej Starbucks Coffee przy Friedrichstrasse czy też w warszawskich lokalach sieci Coffee Heaven zdecydowanie nie wypaliły. Tym razem smaczny posiłek poprawia mi nastrój i ruszam na kolejny spacer do portu. Zimny wiatr powoli rozpędza chmury i kiedy docieram na miejsce na horyzoncie góruje wiosenne słońce. Wśród porozkładanych straganów ze słodyczami, przewoźnych lokali typu bistro czy też smażalni ryb słychać gwar, jest sporo cudzoziemców, są też oczywiście i Polacy. Przyglądam się przepływającym przez kanał statkom, po raz kolejny odczuwam, że w miastach portowych jest mi niezwykle dobrze, to moje idealne połączenie: metropolia i morski brzeg, a jeśli do tego dołączy jeszcze plaża, to już jestem w siódmym niebie.
Dochodzi południe, czas wracać, tym razem bezpośrednio ze stacji kolejki S-Bahn o nazwie „Landungsbrücken” (cokolwiek by to oznaczało) docieram na lotnisko Fülsbuttel. Mam jeszcze nieco czasu do rozpoczęcia odprawy, więc zaszywam się w kawiarni i rozpoczynam lekturę zakupionej poprzedniego dnia książki o branży lotniczej. Dokoła siedzą eleganckie panie, wymieniają się informacjami na temat życzeń od dzieci, tego dnia bowiem w Niemczech obchodzony jest Dzień Matki, sporo kobiet ma ze sobą bukiety kwiatów. Przy stanowisku odprawy rudowłosy mężczyzna o urodzie niczym jeden z członków Abby wydaje mi kartę pokładową na mój lot. Widać, że był zaskoczony moją prośbą, najwidoczniej zdecydowana większość odprawia się przy pomocy wydrukowanych wcześniej kart pokładowych, ja stanowię w tym względzie niechlubny wyjątek.
Kontrola bezpieczeństwa nieco się dłuży, ponieważ nie wszystkie stanowiska są czynne, a jest ona wspólna dla pasażerów z terminali 1 i 2. Nie ma jednak pośpiechu, „Eile mit Weile”, czyli „Spiesz się powoli” jak powiada znane niemieckie przysłowie. Przechadzam się wolnym krokiem przez strefę duty free (nota bene jest taka tylko z nazwy, bo ceny bywają tam kosmiczne) i docieram do wyjścia zlokalizowanego na końcu budynku, gdzie będzie się odbywał boarding naszej maszyny do Krakowa. Wcześniej jednak z gate’u korzystają pasażerowie opóźnionego rejsu easyJet do Paryża CDG. Nasz samolot pojawia się nieco spóźniony, ale nie mamy kompletu pasażerów, więc wejście na pokład Airbusa A320 nie pochłania nam dużo czasu i startujemy planowo. Pogoda jest piękna, z lotu ptaka podziwiam miasto i okolice. I pomyśleć tylko, że „Only sky is the limit”. Do zobaczenia w przestworzach!