Jesienna Islandia / 09.09.2015 - 11.09.2015

Islandia od zawsze kojarzyła mi się z zimną lodową krainą położoną gdzieś hen daleko za morzami. Kiedy tylko WizzAir ogłosił, że będzie latać z Gdańska do Reykjaviku, stwierdziłem, że w końcu nadarza się okazja, by odwiedzić ten daleki kraj. Mój wrześniowy urlop miałem już od dawna opracowany, na pierwszy rzut zaplanowane było Santorini i Saloniki, następnie zaś podróż do Tokio, zatem na islandzką przygodę przeznaczyłem raptem niecałe 3 dni. Przestudiowałem dokładnie rozkłady lotów między Islandią a Polską i najbardziej korzystny dla mnie okazał się wariant kombinowany: lot z Gdańska do Reykjaviku linią WizzAir w środowe popołudnie i powrót do Warszawy na Lotnisko Chopina linią WOWair w piątkowy wieczór.
W środowy deszczowy ranek wsiadam na dworcu Warszawa Centralna do pociągu Express Intercity Premium jadącego w do Gdyni Głównej. Mam sporo czasu w zapasie, tym razem postanawiam dojechać do stacji końcowej zamiast wysiadać w Gdańsku. Wreszcie mam okazję podziwiać gdyński dworzec po generalnym remoncie, moją uwagę przykuwają piękne malowidła ścienne, odkryte nota bene podczas prac remontowych. Na stacji znajduje się duża restauracja McDonald’s oraz kawiarnia McCafé; nie byłbym sobą, gdybym nie skusił się na cappuccino i ulubionego tosta z serem i pieczarkami z menu śniadaniowego. Po posileniu się ruszam na krótki spacer po Skwerze Kościuszki, na pierwszy rzut oka widać, że to miasto portowe, po reprezentacyjnej ulicy Gdyni przechadzają się umundurowani marynarze z pobliskiej Akademii Marynarki Morskiej. Pogoda nad Zatoką Gdańską dopisuje, świeci słońce, a niebo jest niemal bezchmurne. Z pętli autobusowej sprzed dworca PKP ruszam linią A4 bezpośrednio na gdańskie lotnisko im. Lecha Wałęsy, podróż trwa około 40 minut, na tą linię autobusową obowiązuje specjalna taryfa biletowa. Po wiadukcie przed portem lotniczym kursują już pierwsze składy Kolei Metropolitalnej, być może następnym razem przejadę się właśnie tą linią. Ale nie uprzedzajmy faktów ;) Tymczasem na tablicy odlotów pokazuje się informacja, że rejs W6 do Keflaviku (miejscowość, w której znajduje się główne międzynarodowe lotnisko Islandii) będzie opóźniony o ponad godzinę. Z gdańskim lotniskiem mam bardzo złe wspomnienia, na koniec marca tego roku WizzAir z do dzisiaj niewyjaśnionych przyczyn odwołał w ostatniej chwili mój rejs do Hamburga Lubeki, sprawa jest w toku w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego, gdyż przewoźnika odmówił wypłaty odszkodowania 250 euro i nie chciał podać przyczyny nagłego odwołania rejsu zasłaniając się … tajemnicą handlową. Na szczęście tym razem po prostu musimy poczekać na opóźnioną maszynę, która wykonuje lot z Londynu Luton. Summa summarum rejs opóźnia się o prawie dwie godziny. Jest już niemal tradycją, że w Gdańsku przy kontroli kart pokładowych pada pytanie o kod pocztowy pasażera (taka sama praktyka ma miejsce we Wrocławiu) a podczas kontroli bezpieczeństwa praktycznie każdy musi przejść dodatkową kontrolę – bagaż podręczny jest sprawdzany bardziej dokładnie lub podróżny przechodzi test na kontakt materiałów wybuchowych przy pomocy papierka lakmusowego, tym razem trafiła mi się opcja numer dwa. Boarding trwa dość długo, ponieważ sama kolejka jest pokaźna, dominują „backpakersi” z plecakami oraz polskie rodziny, które wyemigrowały na Islandię i osiedli tam na stałe. O dziwo do samolotu wchodzimy przez rękaw, praktyka niemal niespotykana w tanich liniach lotniczych. Zajmuję przydzielone mi przez system miejsce w tylnej części samolotu przy przejściu po prawej stronie korytarza, obok mnie siedzi młoda para Islandczyków, miło jest mieć świadomość, że także Islandczycy odwiedzają nasz kraj.
Sam lot przebiega bardzo gładko, nie przelatujemy przez strefę turbulencji, mimo iż praktycznie cały czas lecimy nad wodą. Samo lądowanie trwa dość długo, musimy przebić się przez gęste chmury, dopiero kilka metrów nad ziemią widać ląd, jest szaro, buro i ponuro i na dodatek deszczowo. Niestety, przez cały mój wypad taka niesprzyjająca aura utrzymywała się w tej części wyspy. Na lotnisku widać zaledwie kilka maszyn, wszystkie należą do głównego przewoźnika Islandii „Iceland Air”. Reykjavik z racji swojego położenia jest małym hubem przy połączeniach między Europą kontynentalną a Ameryką Północną, sporo jest rejsów na wschodnie wybrzeże USA i do Kanady. Sam terminal sprawia przytulne wrażenie, zbieram mapkę Reykjaviku i przy stanowisku przewoźnika Flybus kupuję bilet do miasta za 3500 koron islandzkich (1 ISK to około 30 groszy) – jeśli kupimy bilet od razu bilet w dwie strony zapłacimy nieco taniej. Po wyjściu na parking od razu kieruję się do autokaru, jego kierowcą okazuje się być Polak mieszkający na Islandii już ładnych parę lat, raczej nie zamierza wrócić do ojczyzny, jego dzieci niedawno poszły tutaj do szkoły. Czekamy jeszcze na pozostałych pasażerów, ale nie ma ich wielu, być może sporo osób zdecydowało się na wynajęcie samochodu, co jest powszechnie stosowaną tutaj praktyką i umożliwia objechanie wyspy. Tradycyjnie lecę sam, więc w moim przypadku takie rozwiązanie odpada i ograniczę się wyłącznie do stolicy kraju. Jeszcze mała ciekawostka: liczący sobie ok. 100 000 mieszkańców Reykjavik jest najbardziej na północ wysuniętą stolicą świata. Podróż do dworca autobusowego BSI Terminal trwa prawie godzinę, krajobraz po drodze wygląda na księżycowy, strugi deszcze za oknem dodatkowo potęgują wrażenie, że znalazłem się na końcu świata. I co ja robię tu? ;)
Po wyjściu z dworca kieruję się w stronę centrum miasta; hotel Hlemmur Square, w którym się zatrzymałem, zlokalizowany jest przy głównej ulicy (częściowo deptaku) Laugavegur. Nie mam problemu z dotarciem na miejsce, nawet wąskie uliczki są dobrze oznaczone tabliczkami, mam już swoją ulubioną literę z islandzkiego alfabetu – Ð/ð. Po drodze mijam luterańską katedrę pod wezwaniem Chrystusa Króla, największą świątynię w mieście. Wszystkie domki są małe i mimo paskudnej pogody prezentują się malowniczo. Po kilku minutach spaceru w dół trafiam na główną ulicę, przy której mieszczą się sklepiki, kawiarenki, bary, restauracje czy kluby nocne (tak, tak, podobno życie nocne na Islandii jest bardzo intensywne, ale niestety nie było mi dane się o tym przekonać). Po drodze mijam znany mi z internetowych relacji innych podróżników supermarket Bonus, w którym poleca się robić zakupy ze względu na niskie ceny – taka dygresja – niskie w znaczeniu islandzkim, bo przy polskich dochodach nawet niskie ceny wydają mi się astronomiczne, mała woda mineralna w kawiarni (0,5 l) to koszt 400 ISK, 3 zupki Knorra „Gorący kubek” to wydatek rzędu 399 ISK, najtańsza kanapka z serem kosztuje zaś 329 ISK, a jogurt Skyr 238 ISK. Pewnie dlatego widziałem tak wiele osób decyduje się na dłuższy wypad bagaż rejestrowany pełen jedzenia. Jest już po godzinie 20, kiedy melduję się w hotelu, sprawia bardzo przyjemne wrażenie, jest elegancki, na dole mieści się klubokawiarnia, wieczorami odbywają się tam występy lokalnych artystów. Po trudach podróży (przypominam, że dzień wcześniej wróciłem z Japonii) szybko zasypiam i kiedy budzę się rano przed godziną 6 czasu lokalnego (dwie godziny różnicy w stosunku do Polski), za oknem jest już jasno. Po śniadanku i wzmocnieniu się mocną kawą na rozgrzanie wychodzę na spacer, by rozeznać się w okolicy. Całe szczęście w hotelu już grzeją, bo temperatura na zewnątrz to 8-9 stopni Celsjusza, a przeszywający wiatr dodatkowo potęguje zimno. Przezornie zaopatrzyłem się w cieplejszą kurtkę oraz zimową czapkę, bardzo się przydały. Przed 7 rano ulica Laugavegur jest wymarła, przemierzających ją pieszych prawie wcale nie widać, nieco więcej jest samochodów, czuję się niczym bohater serialu „Przystanek Alaska”.   uliczkę i już widać linię brzegową i toń zimnego Atlantyku. Dochodzę do portu, mam okazję zobaczyć duży norweski statek pasażerski, który akurat wysadza pasażerów. Szczerze współczuję w taką pogodę podróżowania na wodzie, tam to dopiero musi kołysać.
Ciekawi mnie materiał, którym w zdecydowanej większości „obłożone” są tutejsze kolorowe budynki – wygląda to jak pofałdowana blacha. Co mnie uderza to fakt, że nie znajdziemy tutaj wszelkiego rodzaju sieciówek – na próżno szukać tutaj znanych sklepów typu H&M czy marki hiszpańskiego Inditexu, nie ma tu także restauracji McDonald’s czy kawiarni Starbucks Coffee. Ku mojemu totalnego zaskoczeniu na głównej ulicy znajduje się kawiarnia … Dunkin’ Donuts, już wiem, gdzie skoczę na popołudniową kawusię i lukrowanego pączka. W wielu oknach wystawowych zobaczyć można maskotkę pingwina Lundina, domyślam się, że jest on nieoficjalnym symbolem wyspy. Organizowane są specjalne rejsy do miejsc, gdzie owe pingwiny przebywają, by zobaczyć je w pełnej krasie.

Wystarczy skręcić w boczną  uliczkę i już widać linię brzegową i toń zimnego Atlantyku. Dochodzę do portu, mam okazję zobaczyć duży norweski statek pasażerski, który akurat wysadza pasażerów. Szczerze współczuję w taką pogodę podróżowania na wodzie, tam to dopiero musi kołysać. Obok portu rzuca się w oczy nowoczesny oszklony budynek z niebieskimi szybami, jest to centrum kongresowo-wystawiennicze, stoi on na nabrzeżu i jest widoczny z daleka.W okolicy znajdują się także liczne muzea, jednak ja nie skusiłem się na wizytę w żadnym z nich.
Niestety, z powodu nisko zawieszonych chmur nie mam okazji zobaczyć górzystych elementów krajobrazu, które migają gdzieś w oddali, kiedy akurat przez moment wyjrzy słońce. Spaceruję dalej, mijam eleganckie hotele i kawiarnie, spora część z nich wydaje się być nieczynna, ponieważ nie pali się w nich światło, ale kiedy podejdziemy bliżej za szybą zobaczymy, że wewnątrz toczy się życie towarzyskie. Dość oryginalnie prezentuje się ratusz, jego część znajduje się bowiem na wodzie przy małym jeziorku. Zagłębiam się w wąskie boczne w większości jednokierunkowe uliczki, ale pogoda jest naprawdę przygnębiająca i nawet ładne budynki nie są w stanie poprawić mi humoru. Jest dopiero 10 rano, a ja przeszedłem już prawie całe centrum miasta, ludzi na ulicach nadal nie widać, wychodzą za to turyści. Taka wskazówka dla odwiedzających: większość sklepów czy punktów usługowych jest czynna krócej niż w Polsce, np. sklep spożywczy Bonus otwarty czynny jest od 11 do 18, a sklepy z ubraniami często otwierane są dopiero ok. godz. 12 w południe. Widać, że lubią sobie pospać ;) Być może ma to właśnie związek ze specyficznym klimatem i położeniem geograficznym kraju oraz małomiasteczkowym charakterem Reykjaviku.
Ponieważ ciągle pada postanawiam rozgrzać się w gorących źródłach, z których Islandia słynie. Najbardziej znanym ośrodkiem jest „Blue Lagoon” oddalona od Reykjaviku, istnieją także opinie, że miejsce to jest przereklamowane a wysokie ceny nie odzwierciedlają standardu, jaki można byłoby oczekiwać od tego kompleksu basenów geotermalnych. Ja wybieram zaś kompleks basenowy o nazwie Laugardalur zlokalizowany w samym Reykjaviku. Zespół obejmuje basen kryty z jacuzzi, saunę parową oraz dwa baseny odkryte i gorące źródła o różnych temperaturach, wstęp to raptem 650 ISK, co jak na warunki lokalne jest niczym za darmo. Wychodząc na zewnątrz w kąpielówkach przeżywam szok termiczny, na dworze jest 8 stopni, wieje i pada mżawka, na szczęście woda tym razem przyjemnie rozgrzewa, najbardziej podoba mi się oczywiście w specjalnych małych basenikach z gorącą wodą; w jednym z nich czuję, że unoszę się na wodzie. Odczuwam jednak dyskomfort, kiedy siedząc w ciepłej wodzie deszcze kapie mi na głowę, większość czasu spędzam już w środku na krytej pływalni. Jak wiadomo, po wizycie na basenie zazwyczaj chce się jeść, dzisiejsze danie obiadowe, to jakże popularne na Islandii hot dogi, które serwuje się w blaszanej budce z szyldem Bæjarins Beztu Pylsur, znajduje się ona w dzielnicy portowej i naprawdę łatwo tam trafić. Budkę tą rozsławił Bill Clinton, który zamówił tutaj hot-doga podczas swojej wizyty na Islandii w latach swojej prezydentury. Jeden hot-dog kosztuje 400 koron, można płacić kartą (właściwie tutaj wszędzie można płacić kartą, gotówki nawet nie wymieniałem). Miejsce zyskało sławę i od tego czasu jest obowiązkowym punktem wycieczek, sam musiałem odstać w kolejce po swoją porcję. Jeśli chodzi o przysmaki islandzkie to oprócz hot-dogów i serków czy jogurtów z serii Skyr można natknąć się na bardzo popularne tutaj polskie wafelki Prince Polo, które na Islandię przywędrowały już w latach. Jest takie powiedzenie, że Islandczycy wychowali się na Coca-Coli i Prince Polo właśnie. I rzeczywiście, nasze wafelki są dostępne tutaj w sklepach spożywczych, a samochód z logo marki widziałem nawet na mieście. Wreszcie jakiś polski akcent ;) Po hot-dogu nadszedł czas na deser, jak wcześniej zaplanowałem udałem się na aromatyczną kawę i lukrowanego pączka do Dunkin’ Donuts – zestaw kawa + pączek to wydatek 799 ISK. Tak się złożyło, że mieli akurat pączka z wzorkiem islandzkiej flagi, więc skusiłem się na ten apetyczny wzorek. Akurat kiedy wygodnie rozsiadłem się w środku na chwilę wyszło słońce, a ja zająłem się wypisywaniem widokówek i tak rozkosznie minęło mi popołudnie, a wieczorem kiedy na chwilę przestało padać po raz ostatni przeszedłem się na spacer reprezentacyjną ulicą miasta.
Nazajutrz po śniadaniu zacząłem już zbierać się na autobus jadący na lotnisko. Linia WOWair to tani islandzki przewoźnik, jednak odprawa możliwa jest tylko na lotnisku, nie ma możliwości odprawienia się online, swego czasu widziałem w Warszawie pokaźną kolejkę pasażerów odlatujących do Keflaviku, wolałem być więc wcześniej niż sugerowane dwie godziny. Z małą walizeczką w dłoni przemierzam wąskie uliczki Reykjaviku, tym razem nie czuję nawet żalu, że już odjeżdżam, aura jest tak niesprzyjająca, że czym prędzej chcę już być z powrotem w Polsce. Na lotnisku ważę jeszcze bagaż przed podejściem do stanowiska, ponieważ linia WOWair dopuszcza bezpłatnie jedynie 5 kg bagażu podręcznego. Szybkie przepakowanie i już można się odprawić, dla pasażerów podróżujących bez bagażu rejestrowanego przewidziana jest osobna kolejka. Personel waży każdą sztukę bagażu, przypina odpowiednią zawieszkę i wydaje kolorową fioletową kartę pokładową. Sama linia wydaje się być niemalże kalką linii WizzAir, te same barwy, podobne zasady, płatny catering i bagaż rejestrowany, jednakże operuje tylko w hubie na lotnisku KEF i lata także do USA.
Jak pisałem wcześniej lotnisko jest małe, ale dość przytulne, po kontroli bezpieczeństwa znajdziemy liczne punkty gastronomiczne, mnie najbardziej przypadł go gustu „Joe and the juice”. Pod bramką numer 3 zaparkował już samolot, którym udam się w rejs do Warszawy, ale sam Boarding rozpoczyna się ok. 20 minut później niż planowano. Pasażerów jest mało i szybko zajmują oni miejsca w samolocie, jeszcze tylko mój ulubiony instruktaż bezpieczeństwa i możemy startować w blisko czterogodzinny lot. Akurat po starcie pogoda się poprawia i wyspa wręcz tonie w promieniach słońca, szkoda, że podczas mojego pobytu nie udało się trafić w okno pogodowe. Ale Islandia już tak ma ;)

                               

U szoguna w Tokio / 02.09.2015 - 08.09.2015


Nadszedł czas na kolejną relację, tym razem zapraszam na wyprawę do kraju kwitnącej wiśni. Bilety do Japonii nabyłem z dużym wyprzedzeniem, kupiłem je sobie w prezencie urodzinowym w grudniu ubiegłego roku. Zdecydowałem się na przelot rosyjską linią Aeroflot, by skorzystać z niskiego kursu rubla, za przeloty na trasie (round trip) Warszawa - Moskwa Szeremetiewo - Tokio zapłaciłem 1612 zł, bilety kupowane na stronie przewoźnika. To naprawdę atrakcyjna cena jak na połączenie w tą stronę świata, oczywiście jest to dużo w porównaniu ze słynną promocją Alitalii, na którą kilka lat temu nie miałem okazji się załapać ;)
2 września w godzinach przedpołudniowych docieram na Lotnisko Chopina. Odlot rejsu SU2001 zaplanowany jest na godzinę 12:40, jest kilka minut po godzinie 10:00. Wprawdzie na tablicach nie ma jeszcze informacji, przy których stanowiskach będzie odprawa Aeroflot, ale starzy wyjadacze już wiedzą, gdzie stanąć ;) Z moich obserwacji wynika, że zazwyczaj loty SU do Moskwy mają bardzo dobre obłożenie, więc przybyłem odpowiednio wcześniej, by uniknąć stania w długiej kolejce Azjatów z wieloma sztukami bagażu – często to właśnie oni dominowali na tej trasie, tym razem sporo było jednak Rosjan i Polaków. Niebawem pojawiły się panie z obsługi naziemnej i rozpoczęły odprawę biletowo-bagażową. Miejsca wybrałem już wcześniej podczas check-inu online, który rozpoczyna się 24 godziny przed odlotem, teraz odebrałem karty pokładowe i nadałem walizkę. Później jeszcze tylko dość sprawna kontrola bezpieczeństwa oraz kontrola paszportowa i już oczekuję pod bramką numer 24, gdzie będzie odbywał się boarding. Maszyna z Moskwy przylatuje do Warszawy o czasie, następuje deboarding pasażerów i niebawem można już wchodzić na pokład. Przy wejściu pasażerów witają uśmiechnięte stewardessy, zajmuję swoje miejsce 11F, po prawej stronie przy oknie, czyli tak, jak lubię najbardziej. Jestem dość zdziwiony, bo zazwyczaj rząd 11 wypada jeszcze przed środkowymi wyjściami ewakuacyjnymi, a tym razem siedzę za nimi. Okazuje się, że w kabinie jest aż 5 rzędów klasy biznes, fotele zajmują więcej miejsca a i pasażerom pozostawiono więcej swobody. Na szczęście nie znaczy to, że w części klasy ekonomicznej jest ciasno, przy moich 186 cm wzrostu Aeroflot przestrzeni na nogi nie jest może za wiele, ale latałem w gorszych warunkach. Bardzo kusząco wygląda obszerny magazyn pokładowy, na moje nieszczęście nie władam językiem rosyjskim, więc dużo nie poczytam, bo praktycznie jest on cały sporządzony w tym języku, po angielsku zamieszczono jedynie informacje praktyczne dotyczące lotów, siatki połączeń czy floty tej linii lotniczej. Obowiązkowo studiuję mapkę destynacji, tam dopiero widać, jak dużym krajem jest Rosja. Spore wrażenie robią na mnie takie kierunki jak Władywostok, Jużnosachalińsk, od razu na myśli przychodzi mi słynna kolej transsyberyjska, to musi być dopiero niezapomniane przeżycie. Tym razem moja podróż potrwa krócej, lot do Moskwy trwa ok. 1 h 40 minut, zaś rejs do Tokio to nieco ponad 9 h.
Pilot oraz załoga witają się z pasażerami, następuje instruktaż bezpieczeństwa, kołujemy do progu pasa, Airbus przebija się przez chmury i już szybujemy w pełnym słońcu ku „mateczce Rosji”. Kilkanaście minut po starcie załoga rozpoczyna serwis na pokładzie. Dostajemy swoje porcje jedzenia w plastikowych lunchboxach, jest to mała kanapka oraz soczek jabłkowy, nieco później załoga wydaje napoje ciepłe (kawa lub herbata do wyboru). Warto zaznaczyć, że do serwowania posiłków załoga przyodziewa gustowne czarne fartuszki, która ładnie komponują się z pomarańczowymi mundurkami pań oraz ciemnymi uniformami (ze zdobionymi na złoto krawatami) panów. Podobają mi się rosyjskie imiona załogi wypisane na złotych plakietkach, w moim sektorze jest zatem pan Anatoly (przypominający mi do złudzenia pewnego znajomego z okresu studiów) oraz pani Elena. Czas upływa mi bardzo szybko, kapitan informuje, że niebawem rozpoczniemy zniżanie na lotnisko Szeremetiewo w Moskwie. Personel pokładowy rozpoczyna przygotowanie kabiny do lądowania, w końcu zza chmur pojawiają się wielkie blokowiska, samolot leci coraz niżej, wysuwa się podwozie i łagodnie lądujemy. 

Po dotarciu do terminala moskiewskiego lotniska najpierw przechodzi się kontrolę paszportową (przy przesiadkach do 24 godzin nie jest wymagana wiza tranzytowa) a następnie kontrolę bezpieczeństwa. Jeśli robimy w porcie wylotu zakupy (alkohol lub perfumy) w sklepie wolnocłowym to koniecznie poprośmy o ich szczelne zapakowanie w folię i opieczętowanie; w przeciwnym wypadku mogą nam zostać odebrane i przepadną. Pasażerów nie ma zbyt wielu, bowiem część osób leciało tylko do Moskwy a pozostali udali się na przesiadki krajowe. Jeszcze tylko kilka schodków na dół i już znajduję się w przestronnym Terminalu D. Mój lot SU 264 do Tokio startuje planowo o 19:00, mam więc ponad 3 godziny, by zwiedzić sobie lotnisko. Kiedy 3 lata temu odwiedzałem Moskwę odlatywałem z innej części lotniska, zatem to miejsce jest dla mnie nowe. Na dolnym poziomie znajduję restaurację Burger King, tam zamawiam cappuccino (ceny oczywiście „lotniskowe”) i nabieram sił przed kolejnym etapem podroży. Samo lotnisko robi wrażenie, ruch jest spory, mnóstwo pasażerów pędzących do odpowiednich bramek, cały czas nadawane są automatyczne zapowiedzi na temat boardingów czy też klasyczne ostatnie wezwania („final calls”). Jak zawsze w podroży uważnie lustruję tablice odlotów, dominują kierunki azjatyckie oraz stolice byłych republik radzieckich. Mimo konfliktu całkiem sporo lotów jest na Ukrainę, widziałem boarding maszyny do Kijowa, mnóstwo ludzi. Czas i na mnie, z głośników płynie zaproszenie na pokład samolotu Aeroflotu do Tokio.  Obsługa sprawdza dokładnie karty pokładowe i paszporty i chwile później jestem już na pokładzie Airbusa A330 im. Aleksandra Mozhaysky’ego, rosyjskiego inżyniera lotnictwa. Steward przy wejściu wskazuje mi drogę do mojego miejsca, układ miejsc w samolocie to 2-4-2, jestem nieco zaskoczony, bo okazuje się, że w tej maszynie jest mniej miejsca niż w samolocie do Moskwy, a to przecież samolot przeznaczony na trasy dalekiego zasięgu. Na szczęście obok mnie po lewej stronie sieci drobny Japończyk, więc moja przestrzeń nie pozostaje zbytnio ograniczona. W oparciach foteli zainstalowany jest pokładowy system rozrywki, najpierw oglądamy na nim video z instrukcją bezpieczeństwa a następnie dzięki obrazowi z kamerki umieszczonej na zewnątrz maszyny obserwujemy start samolotu. Pogoda nie rozpieszcza, niebo jest nadal zasnute chmurami, zapada zmrok, ale kilkanaście minut później obłoki zanikają i można jeszcze oglądać peryferia Moskwy. Tymczasem pilot kieruje samolot na północny wschód, a trasę lotu można również śledzić na monitorach.  Po wyłączeniu sygnalizacji zapięcia pasów załoga roznosi słuchawki oraz menu obiadowe (klasycznie kurczak w zestawie z kaszą gryczaną i sosem grzybowym lub ryba tilapia z ryżem i sosem pomidorowym) a chwile później serwis zimnych napojów. W klasie ekonomicznej jest to jedyna możliwość spróbowania alkoholu, do wyboru jest białe lub czerwone wino. Sam wybieram białe, ale wydawało mi się wyjątkowo niesmaczne, ale może się nie znam, bo piję okazjonalnie. :-P Mija nieco czasu, zanim personel rozpocznie serwować dania obiadowe, jest to czas na zapoznanie się z multimedialnym systemem rozrywki. Zwracam uwagę na muzykę, uważnie szukajcie, w jakich działach umieszczone są nagrania Waszych ulubionych artystów, można się czasem mocno zdziwić ;)
Sam lot mija bardzo spokojnie, aczkolwiek ja tradycyjnie nie mogę zasnąć, więc wsłuchuję się w ulubioną muzykę (są moje ulubione wokalistki jak Kylie, Madonna czy Rihanna, brakuje tylko ulubienicy numero uno Britney Spears, jest też ponadczasowa ABBA, której piosenki cały czas mam w głowie po spektaklu „Mamma Mia” w Teatrze Roma) i wypatruję świateł za oknem. Noc mija szybko i spokojnie, samolot mija Syberię i po około 4 godzinach lot obserwuję różowe niebo, oto wschodzi słońce nad daleką Rosją a załoga zaczyna wybudzanie kabiny i rozpoczyna się śniadanie. Tym razem do wyboru są aż trzy rodzaje posiłków: kanapka z kurczakiem i serem, omlet z sosem pomidorowy lub owsianka z rodzynkami. Wybieram omlet, ale sama potrawa omletu nie przypomina, jest to bowiem zwykły krążek z warzywami zlepiony za pomocą ciasta a w pojemniczku obok znajduje się sos do polania. Oprócz tego na tacce znajduję bułeczkę, masło, kawałek wędliny i ogórka. Całość wygląda topornie niczym z sowieckiej stołówki, bułka ciągnie się niczym guma, omlet jest twardy, ale dzielnie zjadam cały posiłek i popijam go „czajem”. Wkrótce wlatujemy już nad Morze Japońskie, z góry widać błękitne wody, a niebawem pod nami zaczynają się kłębić chmury, znak, że już jesteśmy nad lądem. Podróż powoli dobiega końca, załoga przygotowuje kabinę do lądowania, kapitan zniża maszynę i przedzieramy się przez chmury. Hurra, nareszcie widać ląd! Z lotu ptaka zauważam pierwszą istotną różnicę – ruch w Japonii jest lewostronny, jestem nieco zaskoczony, bo dotychczas takiego typu rozwiązanie kojarzyło mi się z byłymi koloniami Imperium Brytyjskiego, a tutaj taka niespodzianka. Na ekranie można tym razem oglądać lądowanie, pod nami widać już pas startowy tokijskiego lotniska Narita, jeszcze tylko chwila i już już jesteśmy na ziemi. Po pokołowaniu samolotu do rękawa i zatrzymaniu maszyny pilot żegna się z pasażerami i wtedy momentalnie wszyscy pasażerowie wstają i zaczyna się wyścig, kto pierwszy do wyjścia. To chyba już zawsze tak wygląda, bez względu na cel podróży :D Za oknem dość pochmurny poranek, jest godzina 10:30 czasu lokalnego, 7 godzin różnicy w stosunku do czasu obowiązującego w Polsce. Udaję się do kontroli paszportowej, gdzie okazuję wypełnioną wcześniej w samolocie deklarację wizową oraz celną. Oba formularze są w języku angielskim i japońskim, a dodatkowo w magazynie pokładowym Aeroflotu znajduje się instrukcja, jak prawidłowo wypełnić te dokumenty. Urzędnik nie zadaje mi żadnego pytania i wbija do paszportu (bezpłatną) wizę na 90 dni, wtedy jeszcze nie wiem, że może o wynikać z faktu, że w Japonii tak naprawdę po angielsku bardzo rzadko można się porozumieć. Następnie przechodzę do hali odbioru bagażu, muszę nieco poczekać na moją walizkę, ale w końcu dostrzegam ją na taśmie. Teraz jeszcze tylko kontrola celna, ustawiam się w kolejce do młodej Japonki, która przegląda deklarację, pyta o cel wizyty i nazwę hotelu i dziękuje za rozmowę, przechodzę przez magiczne drzwi i jestem już oficjalnie w Japonii.
Lotnisko Narita jest oddalone od Tokio około 75 kilometrów, najszybszą, ale zarazem najdroższą opcją, by się tam dostać, jest szybkie połączenie kolejowe, ja wybieram jednak transport autobusowy. Za 1000 jenów (100 jenów = 3,25 zł) nabywam na lotnisku bilet na najbliższy kurs autobusu Keisei Bus odjeżdżający z przystanku 31 zlokalizowanego przed halą przylotów. Autobusy kursują regularnie co 20 minut, obowiązuje w nich rezerwacja miejsca, więc czasem może zaistnieć potrzeba, by poczekać na kolejny dostępny transfer do miasta. Przystanek docelowy to dworzec Tokyo Station, gdzie możemy przesiąść się do linii metra Marunouchi Line lub wsiąść w dowolny pociąg kolei japońskich JR (ze stacji odjeżdżają również superszybkie pociągi shinkansen).  Na przystanku autobusowym czeka już pan z obsługi, która sprawdzi bilet i przyklei odpowiednią naklejkę na bagaż, który umieszczony zostanie w luku bagażowym autokaru. Przy wysiadaniu trzeba będzie okazać kwit bagażowy pracownikowi, by odebrać swój dobytek. Wszystko jest zorganizowane bardzo sprawnie, po raz pierwszy mam okazję zobaczyć słynne japońskie ukłony, które owi bagażowi składają kierowcy autobusu, wygląda to dość kuriozalnie, ale jest bardzo autentyczne. Zajmuję miejsce w autobusie, jest sporo przestrzeni, można sobie rozłożyć stolik czy włożyć napój do schowka. Zmęczenie daje o sobie znać i większość trasy, kiedy mkniemy drogą szybkiego ruchu, po prostu przesypiam. Po około 50 minutach jazdy zatrzymujemy się na przystanku końcowym, odbieram bagaż i kieruję się do budynku po drugiej stronie jezdni, jak okiem sięgnąć wszędzie widać tłum ludzi, wszyscy mają azjatyckie rysy twarzy i obowiązkowo kruczoczarne lśniące włosy. Tablice informacyjne są bardzo dobrze widoczne, nie sposób się zgubić, drogowskazy pokazuję drogę do podziemnej stacji metra. Po drodze mijam szklane pomieszczenie, gdzie zlokalizowana jest palarnia, u nas takich pomieszczeń nie ma, więc ze zdziwieniem patrzę, jak wielu ludzi zaciąga się tam dymkiem. Przed wejściem do metra znajdują się automaty, w których można nabyć bilet. Najprostszy sposób to wybranie żądanej trasy i stacji końcowej, na której chcemy wysiąść, wtedy system obliczy taryfę, a my musimy tylko wrzucić do maszyny odpowiednią kwotę (najtańszy bilet jednorazowy to wydatek 160 jenów). Niestety, automaty nie akceptują kart płatniczych (debetowych i kredytowych) wydanych poza Japonią, radzę mieć to na uwadze. I teraz jeszcze jedna cenna informacja – w samym Tokio działa 13 linii podziemnej kolejki i są one podzielone między dwóch przewoźników: Toei Line (4 linie) i Tokyo Metro Line (9 linii) – według mnie większych różnic w serwisie obu firm na pierwszy rzut oka nie widać. Ponieważ Tokio to rozległe miasto i bez komunikacji miejskiej właściwie nie sposób tutaj funkcjonować radzę skorzystać ze specjalnych biletów dla turystów, które możemy dostać jedynie w kilku wyznaczonych punktach a do ich zakupu może być potrzebny nam paszport. Szczegóły na temat ich rodzajów można znaleźć na tej stronie, ja zdecydowałem się na bilet trzydniowy ważny na wszystkie linie metra obu operatorów – Tokyo Subway 3 Day Ticket to wydatek 1500 jenów. Mogłem przez całe 3 dni korzystać z podziemnej kolejki bez ograniczeń, doceniłem dogodnie przesiadki i tak naprawdę nie miałem potrzeby, by szukać transportu autobusowego, wszystkie miejsca, które chciałem zobaczyć były w zasięgu sieci tokijskiego systemu metra.


Po wejściu na peron uderza porządek i cisza, wszystko jest bardzo dokładnie opisane i zilustrowane za pomocą komiksowych obrazków w stylu manga/anime; inaczej niż u nas należy trzymać się lewej strony idąc po schodach czy korzystając ze schodów ruchomych, a w wagonach należy zachować dyskrecję i powstrzymać się od rozmów telefonicznych. Na większości peronów zainstalowane są barierki uniemożliwiające mające na celu zwiększenie bezpieczeństwa i zapobieżenie wypadkom. Teraz w tłoku nikt nie spadnie na tory, gdyż krawędź peronu jest „zabudowana” a pociąg zatrzymuje się w dokładnie wyznaczonych miejscach, w których oczekują w kolejce (a jakżeby inaczej!) pasażerowie. Kolejka kursuje szybko i bardzo sprawnie, wszystkie stacje są dobrze oznaczone, w wagonach zainstalowany jest systemy informacji audiowizualnej, część komunikatów nadawana jest także w języku angielskim, bardzo dobrze oznaczone są także wyjścia z podziemi do miasta oraz wejścia do innych linii na stacjach przesiadkowych. Czasem trzeba się przemęczyć i przejść spory kawał, ale wszystko jest rewelacyjnie oznakowane, zatem nie trzeba się obawiać, że się zabłądzi. Wsiadam do nadjeżdżającego w moim kierunku pociągu, przejeżdżam 6 przystanków i wysiadam na stacji Shin-otsuka, skąd od mojego hotelu My Stays Higashi Ikebukuro dzieli mnie około 10 minut spacerem w linii prostej. Jeszcze jedna wskazówka: bilet trzeba skasować także przy wysiadaniu przy bramkach (są one stale pilnowane przez umundurowanych pracowników metra), jeśli był to bilet jednorazowy, to zostanie od wciągnięty do środka automatu, natomiast jeśli był to bilet czasowy w formie karty jak w moim przypadku, to zostanie on „wypluty” z drugiej strony, nie zapomnijcie go zabrać!
Uff, jest kilka minut przed godziną 15:00, docieram do hotelu, mogę się już zameldować. Dokonuję opłaty, dostaję kartę wejściową do mojego pokoju położonego na 10. piętrze i ruszam windą na górę. Spodziewałem się, że lokum będzie wręcz mikroskopijne, ale okazuje się, że wcale tak nie jest, mam całkiem sporo przestrzeni jak na warunki japońskie, mogę swobodnie się rozgościć i rozpakować. Bardzo miłym dodatkiem jest aneks kuchenny z płytą grzewczą, zlewem, mikrofalą, lodówką, czajnikiem i sztućcami. Nie każdy hotel oferuje takie wygody. W łazience czeka na mnie biały szlafrok a la kimono, po prysznicu i toalecie postanawiam zasnąć, by uniknąć jet lagu. Włączam ładowarkę do telefonu, koniecznie weźcie ze sobą przejściówkę, w Japonii stosowane są inne wtyczki, inaczej nie będziecie mogli skorzystać z Waszego sprzętu. Kiedy się budzę na zegarku jest już po godzinie 19, czas wyjść  nieco na zewnątrz, rozejrzeć się po okolicy, zrobić małe zakupy i coś zjeść.


Po drodze ze stacji metra do hotelu mijałem kilka sklepów całodobowych typu „convenient store” bardzo popularnych w Japonii, dominują sieciówki 7/11 czy Family Mart. Po wejściu do jednego z nich dostaję oczopląsu, tyle tutaj kolorowych towarów niewidzianych w Europie. Są oczywiście lodówki z jedzeniem, w którym można kupić zestawy czy też pojedyncze sztuki sushi w najrozmaitszych formach, wśród napojów dominują zaś ice tea, na dziale ze słodyczami także znajduję wiele ciekawostek, w tym czekoladki o smaku „matcha” – to ten właśnie smak będzie kojarzył mi się z Japonią już nierozerwalnie. Dla niewtajemniczonych jest to sproszkowana zielona herbata. Na pierwszy wieczór w kraju kwitnącej wiśni wybieram noodle z sosem pomidorowymi i chili, na deser zaś lody Meiji o smaku zielonej herbaty właśnie, do śniadania w sam raz będą małe bagietki z rodzynkami pakowane po 5 sztuk. Zaopatruję się również w legendarne już japońskie przysmaki - napój jonizujący Pocari Sweat oraz batonik Calorie Mate. W drodze powrotnej zaczyna padać deszcz, mimo to na dworze cały czas jest ciepło. Kiedy już docieram na 10. piętro hotelu zatrzymuję wzrok na szybie w hallu, widać rozświetloną panoramę Tokio i migoczące w oddali wieżowce. Czuję, że zapowiada się dobra podróż…



Tym razem nie będę opisywał po kolei każdego dnia pobytu, ale skupię się na miejscach, które zobaczyłem i uważam, że warto je zobaczyć w Tokio:

Świątynia Senso-Ji – mieści się w dzielnicy Asakusa, jest to najstarsza świątynią w Tokio dla wyznawców tradycyjnej japońskiej religii shinto. Zaraz po wyjściu ze stacji podziemnej kolejki najlepiej udać się za tłumem, przy przejściu dla pieszych napotkać możemy młodych mężczyzn przebranych za szogunów – polecam zwrócić uwagę na ich spodnie oraz obuwie. Po drodze do świątyni mijamy bogato zdobioną bramę, a zaraz za nią mnóstwo stoisk z pamiątkami, tradycyjnymi wyrobami japońskimi (kimona, wachlarze) oraz przysmakami (zielona herbata, matcha, ciasteczka, lody, desery). Wśród tłumu turystów możemy także dostrzec elegancko ubrane gejsze, w tle rozbrzmiewa orientalna muzyka i unosi się zapach dymu. Przed samą świątynią znajduje się bowiem kadzielnica, przy której trzeba się specjalne „okadzić” i dopiero po takim rytuale można podejść na schodki do świątyni, gdzie kłania się bóstwom i wrzuca monetę na ofiarę. Na koniec wspomnianego obrzędu chwytamy ze drewniany pojemnik w kształcie prostopadłościanu, w środku którego umieszczone są patyczki ze znaczkami. Po wylosowaniu takiego patyczka porównujemy znak, który jest umieszczony na jego końcu ze znakami na szafce przypominającej stary biblioteczny katalog. Kiedy już uda się nam znaleźć taki sam symbol otwieramy odpowiednią szufladkę, bierzemy umieszczoną tam kartkę i odczytujemy wróżbę. Przepowiednie są również w języku angielskim (wprawdzie nieco łamanym), więc możemy dowiedzieć się, co nas czeka.

ZOO Park Ueno – w pobliżu dworca Ueno w parku zlokalizowany jest tokijski ogród zoologiczny. Ze stacji metra prowadzą do niego bardzo dobrze oznakowane alejki parkowe, gdzie można przysiąść w cieniu drzew. Bilet wstępu do ZOO kosztuje 600 jenów, kupuje się go przy kasie lub w automatach biletowych. Następnie przechodzimy przez bramki i podajemy kartonik do kontroli. Już od bramy wejściowej widać, że prawdziwymi gwiazdami ZOO są pandy wielkie, specjalnie sprowadzone z Chin. Dwa pokaźnych rozmiarów misie siedzą sobie w ciepłych pomieszczeniach za szybą i zajadają pędy bambusa i gałązki ku uciesze zwiedzających. Poza pandami znajdziemy inne duże zwierzęta jak słoń, lew, tygrys, goryle a także mniejsze ptaki, gryzonie i rybki. Przed wyjściem znajdziemy cześć rekreacyjną, gdzie można odpocząć czy posilić się po zwiedzaniu w bufecie na powietrzu, nieopodal jest także mały sklep z pamiątkami. W parku Ueno znajduje się także sporych rozmiarów kawiarnia Starbucks Coffee, jej budynek przypomina nieco japońską pagodę. Kolejka do kawiarni jest spora, obsługa rozdaje gościom dwujęzyczne menu, radzę zwrócić uwagę na fakt, że ceny podane na karcie są cenami bez podatku i przy kasie zapłacimy więcej niż wynikałoby to z rozpiski. 

The Tokyo Metropolitan Environment Building – punkty widokowe to zazwyczaj charakterystyczne obiekty wielkich miast, z których możemy podziwiać ich panoramę. Nie inaczej jest i w Tokio. Jak na prawdziwą metropolię przystało Tokio ma ich kilka (najsłynniejsze to Sky Tower i Skytree), ja wybrałem się na 45. piętro budynku The Tokyo Metropolitan Government Building, w którym urzędują władze miasta. Japonia zaskakuje bardzo pozytywnie, bowiem możemy wjechać windą na wieżę całkowicie za darmo. Budynek mieści się w pobliżu ruchliwej stacji metra Nishi-shinjuku (linia Marunouchi), a do samego ratusza prowadzą liczne drogowskazy, więc na pewno trafimy. Polecam przyjść rano, punkt obserwacyjny otwierany jest punkt 9, kiedy wjeżdżałem na górę nie było kolejki i miałem okazję wjechać szybkobieżną windą całkiem sam. Przed wejściem do windy trzeba okazać ochronie zawartość swojej torby czy plecaka, o dziwo nie maja tam skanerów, zatem całą kontrola przebiega „manualnie”, ale mimo wszystko jest to zorganizowane bardzo sprawnie i odbywa się w kulturalnych warunkach jak na Japonię przystało.

Świątynia Meiji Jingu - kolejne ważne dla Japończyków miejsce kultu religijnego zlokalizowane jest w parku nieopodal bardzo ruchliwej stacji metra oraz kolejki JR Meiji-jingumae (Harajuku). Ta istna oaza ciszy i spokoju w samym sercu miasta zbudowana została ponad 100 lat temu na cześć cesarza Meiji i cesarzowej Shoken. Droga do sanktuarium wiedzie przez gęsty las, można podziwiać piękną przyrodę (spotkamy tutaj liczne miłorzęby japońskie - tzw. gingko biloba - znany w Polsce składnik herbat) i wsłuchać się w cykanie świerszczy. Miałem to szczęście, że akurat trafiłem na ceremonię zaślubin młodej pary, mogłem podziwiać procesję gości zmierzającą na tą uroczystość. I tak, do "japonek" na drewnianej podeszwie zakłada się skarpetki stopki!


Ogrody cesarskie – obszerny teren rozciągający się wokół cesarskiego pałacu, w którym można delektować się wszechobecną zielenią i poznawać egzotyczne gatunki roślin oraz podziwiać tradycyjną architekturę japońską (m.in. wartownia czy dom szogunów). Park otwierany jest przez strażników punktualnie o godzinie 09:00, po przejściu przez mostek i bramę znajdujemy się w swoistej enklawie, skąd ze specjalnych punktów widokowych można też podziwiać tętniące za zielonymi murami miasto. Wejście jest bezpłatne, od obsługi dostajemy żeton, który trzeba zwrócić wychodząc. Ogród jest zadbany, główne alejki są asfaltowe, te mniejsze  ścieżki zaś są pokryte żwirkiem. Na terenie parku znajdziemy mały sklepik/kawiarenkę, strefę do odpoczynku i jak wszędzie bezpłatną toaletę (w pobliżu wejścia/wyjścia).

Targy rybny Tsukiji – to instytucja sama w sobie. Przychodząc bardzo wcześnie rano (oprócz weekendów) można dostąpić zaszczytu przyglądania się aukcji tuńczyków i podejrzeć kulisy pracy branży rybnej. Dla tych, którzy nie mieli ochoty zrywać się o wschodzie słońca pozostają zlokalizowane w bezpośredniej bliskości targu stoiska, gdzie można kupić i skonsumować świeże ryby i owoce morza.

Harajuku – dzielnica opanowana przez „cosplayerki”, czyli dziewczyny, które przebierają się za postaci z mangi, anime, popularnych gier komputerowych czy filmów. Można je tutaj podziwiać w pełnej okazałości. Zwracają one uwagę nie tylko na wygląd zewnętrzny, ale naśladują także sposób bycia czy ton głosu wybranych bohaterów. W pobliżu stacji Harajuku znajduje się sklep „Daiso”, gdzie każdy artykuł kosztuje 100 jenów. Na kilku poziomach możemy przebierać w bardzo szerokim asortymencie, począwszy od przekąsek przez akcesoria kuchenne na urodzinach gadżetach skończywszy.   

Shibuya – chyba najsłynniejsze i najbardziej zatłoczone skrzyżowanie świata mieszczące się przy stacji noszącej taką samą nazwę. Tłumy przechodniów gromadzą się tutaj w dzień i w nocy, to kwintesencja wielkomiejskiej dżungli, która nigdy nie śpi. Na placyku przed wejściem do stacji metra stoi oblegany pomnik psa Hachiko, symbol oddania psa do swojego pana. Wspomniany Hachiko czekał codziennie na swojego pana wracającego z pracy, aż pewnego dnia pan zmarł i już więcej się nie pojawił, a jego pupil wciąż czekał. Statua pieska jest dość małych rozmiarów, można ją więc przeoczyć w tym dzikim tłumie i blasku świateł oraz głośnej muzyce dobiegającej z domów towarowych, które się tutaj mieszczą. Znawcy mody twierdzą, że to właśnie tutaj ona powstaje. Fashion victims (i nie tylko) z pewnością mają tutaj w czym wybierać. Dla mnie największą wartość przedstawiała kawiarnia Starbucks Coffee, skąd można było podziwiać masy ludzkie nieustannie przemieszczające się przez „trójkątne” skrzyżowanie.


Czas w kraju kwitnącej wiśni upłynął mi bardzo szybko, cztery dni minęły jak z bicza strzelił i tak oto w poniedziałkowy poranek zbieram się na lotnisko Narita. Tokio żegna mnie strugami deszczu, ale wyposażony w przezroczystą parasolkę wzorem tokijczyków nie moknę i linią Marunouchi docieram na dworzec Tokyo Station, skąd odjeżdża mój autobus Keisei Bus. Cena wynosi 1000 jenów, przy wcześniejszej rezerwacji przez Internet można zaoszczędzić 100 jenów i mieć gwarancję miejsca na dany kurs. Oczekujący posłusznie stoją w kolejce, mimo rzęsistego deszczu obsługa uwija się bardzo sprawnie, rozdaje kwitki bagażowe i pakuje walizki do luku. Podobnie jak poprzednio podróż trwa prawie godzinę, wysiadam przy terminalu 1, skąd odlatuje mój rejs SU 263 Aeroflotu do Moskwy. Okazuje się, że wysiadłem w części obsługującej sojusz Star Alliance, muszę przejść do dalszej części hali odlotów, gdzie zlokalizowane są stanowiska odprawy dla linii zrzeszonych w sojuszu Sky Team. Jest godzina 9 rano, do startu maszyny pozostają równe 3 godziny, przy stanowisku Aeroflotu już pracuje personel naziemny, pierwsi pasażerowie nadają swoje walizki. Odbieram moje karty pokładowe (miejsca uprzednio wybrane podczas odprawy on-line - merci beaucoup, Daria!) i kieruję się do kontroli bezpieczeństwa, ale zanim tam dotrę patrzę jeszcze z zaciekawieniem na tablicę odlotów, widnieją na niej rejsy do Paryża, Rzymu i Mediolanu, ale dominują kierunki azjatyckie (Seul, Busan, Pekin czy Guam) oraz amerykańskie. Sama kontrola przebiega bez najmniejszych zakłóceń i po chwili jestem już przy kontroli paszportowej, japoński urzędnik wita mnie i żegna w swoim języku, niestety, nie mogę się zrewanżować. Mam teraz spory zapas czasu, robię spacer po terminalu, jest on bardzo rozległy i komfortowy, można poleżeć na specjalnych leżankach czy pufach/materacach i poczekać na przesiadkę. Myślę sobie, że takie rozwiązanie bardzo przydałoby mi się na lotnisku Szeremetiewo, gdzie przyjdzie mi spędzić noc w oczekiwaniu na lot do Warszawy. Znajduję mój ulubiony McDonald’s, wprawdzie całą gotówkę już wydałem, ale akurat w tej lotniskowej restauracji akceptowane są karty kredytowe, zamawiam zatem kawę i ciastko, bym nieco wzmocnić się przed podróżą, bo na obiad będzie trzeba jeszcze poczekać. Przy mojej bramce do lotu szykowany jest już Airbus A330, rejs ten będzie obsługiwany przez samolot im. Lwa Jaszyna, radzieckiego bramkarza. Na około 40 minut przed planowanym startem w okolicy wyjścia pojawia się również załoga, panie w pomarańczowych mundurkach robią wrażenie. Pod gatem kłębi się tłumek pasażerów, widać, że maszyna będzie bardzo dobrze wypełniona. W końcu kilkanaście minut po czasie rozpoczyna się boarding, sprawdzone zostają paszporty i karty pokładowe i można wejść na pokład. Przy wejściu obsługa kieruje do miejsca, tym razem siedzę po lewej stronie w fotelu 13A (na miejscu czeka już zestaw w postaci małej poduszki, koca, opaski na oczy i materiałowych ciapek), cały lot odbywa się za dnia, więc w chwili, gdy zachmurzenie nie jest zbyt duże, mam okazję obserwować rosyjską ziemię. Po starcie dość długo znajdujemy się w strefie turbulencji, jak wspomniałem, tego dnia nad Japonią nie jest najlepsza pogoda, więc samolotem nieco trzęsie i serwis się opóźnia. Wypogadza się, kiedy opuszczamy obszar Morza Japońskiego, do Moskwy zostaje jeszcze około 9 godzin lotu. Czas poświęcam na lekturę książki oraz słuchanie muzyki z pokładowego systemu rozrywki, oczywiście na bieżąco lustruję także mapkę i trasę przelotu wyświetlaną cały czas na monitorze. Obiad został przygotowany przez catering japoński, jest więc sushi, ryż, pałeczki a na deser japońskie lody firmy Meiji. Na około dwie godziny przed lądowaniem w Moskwie zostaje rozdany drugi posiłek – jest to kanapka, serek, masło i mała sałatka, zdecydowanie bardziej smaczne niż serwis na locie do Tokio. Nad Moskwą również widzą dość gęste chmury i musimy się przez nie przebić, ale samo podejście jest łagodne i lądujemy około godziny 16:00 czasu lokalnego, a przede mną jeszcze nocka w terminalu. Ku mojemu zaskoczeniu z samolotu do terminalu D zostaniemy przewiezieni autobusem, byłem przekonany, że z takiego dużego samolotu pasażerowie zawsze wychodzą przez rękaw, ale tutaj nastąpiła zmiana. Przede mną pobieżna kontrola paszportowa oraz ponowna kontrola bezpieczeństwa, muszę szybko wypić puszkę Coca Coli, którą miałem jeszcze z samolotu. ;)
Ruch w godzinach popołudniowych jest tutaj całkiem znaczny, jest bardzo głośno, ludzie szybko przemieszczają się z bagażami, biegną do swoich samolotów, istny młyn. Nie mam zbytnio co ze sobą zrobić, zamawiam cappuccino i ciastko w Burger Kingu a potem wyszukuję sobie legowisko na nockę. Przy szybach umieszczone są specjalne podesty, na których można się rozłożyć i spróbować przetrwać noc i doczołgać do rana jak śpiewał zespół Lombard w przeboju „Szklana pogoda”. Mam ze sobą poduszkę i koc z samolotu, po jakimś czasie udaje mi się ignorować nieustanne komunikaty o kolejnych odlotach i zamknięciach wyjść i chyba zasypiam. Oczywiście dla bardziej zasobnych pasażerów są przygotowane hotele w strefie tranzytowej Terminala F, tym razem musi mi jednak wystarczyć podłoga lotniska. Nad ranem okazuje się, że mam spore towarzystwo, widać sporo pasażerów miało rezerwacje z długą przesiadką. Po porannej toalecie (same toalety to dość słaby punkt tego lotniska) oczekuję na mój rejs SU 2000 do Warszawy, pomimo warunków, w jakich przyszło mi spędzić noc humor dopisuje, wracam ze wspaniałej podróży a już następnego dnia ruszam na Islandię. Boarding rozpoczyna się kilka minut po czasie, ale pasażerów tego dnia nie ma zbyt wielu, wszyscy sprawnie zajmują swoje miejsca w Airbusie A320, tym razem ponownie siedzę pod oknem, miejsce 7A. Warunki pogodowe są lepsze niż wczoraj, względnie szybko wzbijamy się w powietrze, zza chmur wychodzi słońce, osiągamy wysokość przelotową a sympatyczna załoga (same starsze panie) rozpoczynają serwis – kanapka, soczek jabłkowy w kartoniku, a następnie kawa lub herbata. Lot w porównaniu do poprzedniego mija bardzo szybko i po niecałych dwóch godzinach lądujemy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Sayonara!