Frank szwajcarski / 26.10.2015 - 27.10.2015

Kolejny dzień w podróży przede mną, czyli jest tak, jak lubię, intensywnie ;) Ledwo w niedzielny poranek wróciłem z Wrocławia a w poniedziałek bladym świtem o 4 rano jestem znów na Lotnisku Chopina. Przede mną inauguracyjny rejs linią Wizzair do Bazylei w Szwajcarii. Tym razem kierunek lotu wybrałem zupełnie przypadkiem. Wiosną tego roku tani węgierski przewoźnik ogłosił otworzenie nowych kierunków z Lotniska Chopina, wśród nich znalazły się dwie szwajcarskie destynacje Bazylea i Genewa. Nieco później buszując po stronach pośredników sprzedających bilety okazało się, że najtańsze loty z siatki WizzAir można nabyć za przysłowiowe euro i tak oto stałem się w posiadaniu biletu WAW-BSL. Pozostał jeszcze do zakupienia odcinek powrotny, a ponieważ połączenie nie jest oferowane codziennie, to zdecydowałem się wrócić następnego dnia linią easy Jet bezpośrednio do Krakowa, a do Warszawy już pociągiem Express InterCity Premium. Odpowiednio wcześniej nabywam bilet na rejs BSL-KRK oraz na Pendolino i mogę spokojnie ruszać w drogę.


Przy stanowisku odprawy odbieram wydrukowaną kartę pokładową na lot. Zasadniczo w tanich liniach trzeba drukować boarding pass samodzielnie, ale rezerwując bilety przez pośrednika eDreams możemy liczyć na darmową odprawę na lotnisku. Niestety, tak jak się spodziewałem, karta pokładowa w żaden sposób nie powala, bo jest to zwykły wydruk z logo agenta handlingowego Welcome Airport Services, nie znajdziemy tam kolorowego loga WizzAir ani nic z tych rzeczy. Sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i zajmuję miejsce w pobliży oznaczonego wyjścia, jest już kilka osób a kolejnych pasażerów przybywa. Rejsy WizzAir mają to do siebie, że ich Boarding rozpoczyna się wyjątkowo wcześnie, oczywiście z głośników płynie zapowiedź na temat zasad dotyczących przewozu bagażu podręcznego i dodatkowych kosztów, jakie poniesie pasażer, jeżeli jego plecak czy torba nie spełni rygorystycznych norm przewoźnika. Z doświadczenia wiem, że obsługa warszawskiego lotniska nie jest w swojej pracy zbytnio skrupulatna, przy boardingu mojego rejsu kilka osób legalnie przeniosło dwie sztuki bagażu. Na pokład tradycyjnie zostajemy dowiezieni autobusem, gdyż WizzAir w Warszawie nie korzysta z rękawów. Na pokładzie witają nas uśmiechnięte stewardessy w swoich kolorowych wdziankach, a kiedy już większość osób zajęła swoje miejsca zostajemy powitani przez kapitana Mariusza Polaka i pierwszego oficera Kamila Pawłowa, która wita nas w tym inauguracyjnym rejsie do Basel. Lot trwa jedynie 1,5 h, zatem sporo mniej niż przewiduje rozkład linii. Pogoda na trasie jest bardzo ładna, nieco spoglądam za okno na masywy górskie z mojego miejsca 7B, ale przez większość czasu jestem zajęty lekturą magazynu pokładowego WizzAir, zawsze znajduję tam jakieś ciekawostki, które mogę wykorzystać podczas moich następnych wojaży po świecie (np. informacje o lokalu Crazy Pop w Paryżu czy o kawiarni serwującej różnego rodzaju płatki kukurydziane w Londynie). Jeszcze przed startem samolotu pilot informował, że na lotnisku w Bazylei jest mgła, ale nie będzie ona przeszkodą dla lądowania i tak też było. Kiedy zeszliśmy w chmury pas startowy zobaczyłem niemalże dopiero w chwili zetknięcia z ziemią, najwidoczniej lotnisko BSL posiada system ILS wysokiej kategorii. Po wylądowaniu z samolotu pieszo przechodzimy do budynku lotniska, na bagaże rejestrowane trzeba czekać ponad 20 minut. Podobno szwajcarscy celnicy mają zwyczaj wszystkie je prześwietlać, mój zaś był dodatkowo otwierany, dostrzegłem inne ustawienia suwaków oraz niezasuniętą kieszeń wewnątrz walizki. Sam poziom przylotów robi dość nieciekawe wrażenie, jest mały i bardzo skromnie urządzony, żadnych fajerwerków. Jak zwykle podoba mi się dwujęzyczność, wszystkie komunikaty są nadawane w języku niemieckim i francuskim.

Jest ok. 8 rano, mam przed sobą jeszcze cały dzień, a pierwsze kroki kieruję na poziom odlotów, by sprawdzić, gdzie następnego dnia znajdę moje stanowiska odpraw i czy istnieje jakieś dogodne miejsce na spędzenie nocy. W głównej hali znajdują się stanowiska odpraw znaczących tradycyjnych przewoźników, jest Turkish Airlines, akurat trwa odprawa na rejs British Airways do Londynu i jakieś połączenie Lufthansy. easyJet ma swoją pomarańczową strefę nieco z boku, niczym nie różni się ona od innych lotnisk. Jeszcze jako ciekawostkę wspomnę, że lotnisko ma także sektor francuski i można z niego przejść od razu na terytorium Francji. Po pobieżnym rekonesansie stwierdzam, że jest całkiem przyzwoicie i kieruję się na poziom przylotów na parking, skąd do centrum odjeżdża co kilka minut miejski autobus # 50. Bilet można kupić w automacie, przyjmuje on monety oraz karty płatnicze a cena za przejazd do głównego dworca kolejowego trwający ok. 20 minut to 4,40 CHF. Kiedy docieram do stacji mgła już opada, a ja kontempluję dworzec i połączenia kolejowe z niego odchodzące, widzę, że można się dostać do większości miast w Szwajcarii oraz we Francji. Jeszcze tylko wizyta w kiosku, gdzie kupuję pamiątkowe widokówki, chwilę później je wypisuję i wysyłam do Polski, żółte skrzynki na listy są tutaj na każdym kroku, ale wybieranie przesyłek odbywa się dopiero w godzinach wieczornych. Mam ze sobą mapkę centrum miasta zabraną z lotniskowej informacji, czas ruszyć w drogę. Samo śródmieście nie jest w żaden sposób skomplikowane, a drogowskazy dokładnie pokazują, jak dotrzeć do rynku (Marktplatz). Od razu rzuca się w oczy zupełnie inna kultura kierowców, tutaj to pieszy jest królem, a kierowcy zwalniają na przejściach i nie do pomyślenia jest, by czekać, aż przejadą samochody. Moją uwagę zwraca także tabor tramwajowy w stylu retro – całe miasto wygląda na bardzo dobrze skomunikowane, kolejne składy (niektóre z nich mają aż 3 wagoniki) zdają się odjeżdżać jeden po drugim. 
Przechadzam się elegancką ulicą Freie Strasse, na której można kupić szwajcarskie zegarki czy szykowną torebkę z salonu Louis Vuitton. Oprócz butików typu deluxe znajdziemy także zagraniczne sieciówki, jest H&M czy ZARA. Po kilkunastu minutach spaceru w jesiennym słońcu docieram do majestatycznego rynku. Jego główną ozdobą jest gmach ratuszowy, którego ciemna czerwień palonej cegły wyraźnie się odznacza na tle kolorowych kamienic wokół. Jest wczesna pora, czas nieco się wzmocnić, udaję się zatem do McCafé, by dobrze rozpocząć dzień przy cappuccino i croissancie. W kawiarni sporo cudzoziemców, wsłuchuję się w wielojęzyczny gwar, nieopodal po włosku żywiołowo dyskutują dwie starsze panie. Kalorie zaliczone, czas ruszać w dalszą drogę, po chwili jestem już przy moście Mittlere Brücke nad Renem i podziwiam architekturę tej stare części miasta. W oddali góruje wieżowiec o interesującym kształcie nieco zbliżonym do piramidy. Idąc prosto przed siebie docieram po kilkudziesięciu minutach do dworca Basel Badischer Bahnhof, który obsługuje wyłącznie połączenie niemieckiej kolei Deutsche Bahn i jest to jedyny niemiecki dworzec znajdujący się poza terenem Bundesrepubliki. Tak się dobrze składa, że naprzeciwko niego znajduje się przestronna restauracja McDonald’s z tarasem, na którym ustawione są donice z palmami. Łapię promienie słońca i degustuję pikantną kanapkę Little Hot Tomato oraz McFrappé o smaku bananowym – smakuje wybornie! Do śródmieścia wracam teraz trasą okrężną przez park położony nad Renem i z poziomu promenady obserwują to malownicze miasto. Ruch na rzece jest całkiem spory, często przepływają statki czy łódki, sporo osób uprawia jogging. Wprawdzie sam zdecydowanie preferuję większe bardziej żywe miasta, ale taka odskocznia od szarej polskie rzeczywistości rzeczywiście robi mi dobrze. To co uderza, to jedynie wysoki kurs franka szwajcarskiego – ceny wszystkiego są niesamowicie wysokie, nawet nie warto porównywać z polską złotówką, bo można się zdołować.
Pod wieczór z dworca kolejowego odjeżdżam autobusem # 50 na lotnisko, wylot do Krakowa

mam następnego dnia rano, więc nocleg na lotnisku to optymalne rozwiązanie, biorąc pod uwagę kosmiczne ceny na miejscu. Na miejscu jest dużo służb, policja, straż graniczna, kontrolują dokumenty i proszą osoby zostające na terenie lotniska na noc o okazanie rezerwacji. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam, ale to w końcu Szwajcaria, nietypowe lotnisku na styku trzech granic a na dodatek panujący w Europie kryzys migracyjny. Całe szczęście, że miejsca są całkiem miękkie i wygodnie, mimo faktu, że między poszczególnymi siedzeniami znajdują się przegródki.
Pierwsi pasażerowie rejsów easyJet mają odloty kilka minut po 7 rano, zatem około godziny 5 w terminalu zaczyna się życie, to lubię, to kwintesencja lotniska, nie lubię takich, na których hula wiatr :D Po porannych ablucjach czas ustawić się w kolejce i odebrać pomarańczową kartę pokładową. easyJet to mija ulubiona tania linia, kartę można odebrać na lotnisku, często nadają bagaż podręczny jako rejestrowany za friko, bagaż podręczny nie ma limitu wagowego i jest całkiem sporych rozmiarów. Oby nic nie zmieniło się w ich polityce. Kibicuję tej linii i po cichu liczę, że kiedyś może zawitają z powrotem do Warszawy, by otworzyć nowe ciekawe kierunki. Kontrola bezpieczeństwa przebiega bardzo sprawnie, przechodzę na dolny poziom do bramki # 86, skąd na godzinę 7:35 planowany jest boarding mojego lotu do Krakowa. Już kilka dni wcześniej nie można było zakupić biletów na ten rejs w internecie, więc słusznie domyśliłem się, że samolot będzie pełen. Po wejściu na pokład okazało się, że jest tylko jedno jedyne miejsce wolne - być może był to jakiś no show. Obsługa zaczyna boarding już o 7:10, bardzo podoba mi się takie zagranie, dzięki któremu mogliśmy wystartować o czasie bez zbędnych opóźnień. Zdecydowana większość pasażerów to obywatele francuscy, jak widać połączenie cieszy się bardzo dużą popularnością. Zajmuję moje miejsce 19D, tym razem przy przejściu, więc nie mogę zbytnio zerkać za okno i podziwiać ładnych krajobrazów. Kapitan imieniem Philippie wita pasażerów na pokładzie i informuje, że pogoda na trasie jest dobra, ale w Krakowie jest mgła. Przez tą mgłę musieliśmy kołować nad miastem prawie godzinę, jeszcze nigdy nie miałem takiej sytuacji, więc to dla mnie nowość, ale wiem, że w sezonie jesiennym właśnie krakowskie lotnisko często jest zasnute mgłami i to tam wręcz zjawisko normalne. Po kilkunastu okrążeniach nad miastem znam już je z lotu ptaka na wylot ;) Chmury zakryły połowę miasta (właśnie tą z lotniskiem w Balicach), inna część była zaś spowita pięknym jesiennym słońcem. Wreszcie maszyna zniża lot i delikatnie podchodzimy do lądowania. Około 10:30 przybijamy do pasa krakowskiego lotniska i autobusem podjeżdżamy do nowej części terminala, prezentuje się ona naprawdę dobrze. Mam też okazję zobaczyć stację kolejową, wszystko jeszcze lśni, a na zewnątrz trwają dalsze prace modernizacyjny, bo to jeszcze nie koniec rozbudowy tego portu. Teraz już czas udać się miejskim autobusem na dworzec kolejowy i zająć miejsce w pociągu Express InterCity Premium do Warszawy. Gruezi!


                             

Wroclove story / 25.10.2015



Po kolejnej nocy spędzonej na parkiecie (merci Wrocław, specjalne pozdrowienia dla Macieja Zienia, jego brazylijskiego męża oraz pięknych znajomych z imprezy!) czas wrócić do Warszawy. Około 3:30 pojawiam się w terminalu na Starachowicach, zionie pustkami, około 4 pojawiają się pierwsi pracownicy i kilku pasażerów i otwarta zostaje oprawa na poranne rejsu PLL LOT do Warszawy oraz Lufthansy do Frankfurtu. Obieram kartę pokładową i przechodzę do kolejki „fast track” do kontroli bezpieczeństwa. Okazuje się, że nie dotarli jeszcze pracownicy ochrony, zostaję zatem zaproszony do klasycznego stanowiska, oczywiście przedtem pracownica pyta mnie jeszcze o kod pocztowy (to samo pytanie pada w tym samym miejscu w Gdańsku). Po przejściu przez Heimanna okazuje się, że muszę jeszcze przejść test na obecność materiałów wybuchowych na dłoniach. Jestem smerany magicznym papierkiem lakmusowym i po chwili już po bólu, ruchomymi schodami wjeżdżam na górę, gdzie niczym basza rozkładam się na szezlongu z widokiem na płytę lotniska i nadrabiam zaległości w spaniu, bo się ich ostatnio nieco narobiło, a skoro do boardingu jeszcze prawie 90 minut, to dobrze wykorzystuję ten czas. Nieco później robię jeszcze rekonesans w strefie wolnocłowej, ale nie mają tutaj nawet interesujących mnie perfum :( Przy wejściu pojawia się obsługa lotniska, chwilę później przez bramkę przechodzi załoga kapitana Pawła Baranowskiego. Około 05:30 rozpoczyna się Boarding, przechodzimy po płycie lotniska i oto jestem na pokładzie Dasha Q400; to mój trzeci dzień z rządu tą samą maszyną na krajówce, jak widać latania naprawdę wciąga. Kto to widział latać na imprezy do innego miasta samolotem rejsowym? :-P
Pasażerów jest niewielu, naliczyłem raptem 27 osób, ale to chyba typowe do połączeń na trasach do Warszawy w weekendowe poranki. Szefowa pokładu p. Maria Ers wita pasażerów linii LOT i życzy przyjemnego rejsu, a jej młodsza koleżanka po fachu demonstruje zasady bezpieczeństwa. Za oknem już  powoli wstaje dzień, tej nocy był bowiem zmieniany czas z letniego na zimowy. Wkrótce kapitan wznosi samolot do góry a ja rzucam ostatnie spojrzenia na stolicę Dolnego Śląska z lotu ptaka; pewnie szybko tu z powrotem nie zagoszczę. Aż się łezka w oku kręci, bo zostawiłem tutaj równy rok mojego życia. ;) I chyba dobrze, że tylko rok. Nad Łodzią kapitan informuje o rozpoczęciu zniżania, wszystko przebiega standardowo aż do samego manewru lądowania. Podwozie jest już wysunięte, zaraz mamy przyziemić na pasie a tu nagle samolot delikatnie się wznosi, chowa podwozie i odlatuje nad centrum. Nigdy dotąd nie leciałem tak blisko ścisłego centrum Warszawy, mogę podziwiać z góry Pałac Kultury i Nauki, apartamentowiec Złota 44 i inne charakterystyczne dla stolicy Polski wieżowce. Kiedy znajdujemy się nad pokrytym nieco w chmurach Mostem Świętokrzyskim kapitan przeprasza za przerwane podejście do lądowania i uspokaja pasażerów. Chwilę później lądujemy już bez przeszkód i kołujemy do pozycji postojowej.  I to by było na tyle…


Wart Poznania / 23.10.2015 - 24.10.2015


Witam! Nadszedł weekend, czas na kolejną lotniczą podróż, tym razem krótkodystansową, ale zawsze to coś :) W piątkowe popołudnie ok. godz. 17:30 melduję się na warszawskim Lotnisku Chopina. W hali odlotów nie widzę wzmożonego ruchu, jest raczej sennie, a przy odprawie klasy biznes nie ma żywej duszy, personel gaworzy sobie w najlepsze i nawet nie dostrzega, kiedy podchodzę do stanowiska po odbiór wydrukowanych karty pokładowych. Przy stanowisku kontroli bezpieczeństwa „fast track” również nikogo nie ma, dopiero za mną w kolejce staje trzyosobowa rodzina. Tym razem obywa się bez dodatkowej kontroli, chwilę później jestem już w strefie przeznaczonej dla pasażerów, na dłuższą chwilę znikam w sklepie Aelia, gdzie dla znajomego sprawdzam ceny alkoholi a sam testuję nowe perfumy Versace Eros. Teraz nadchodzi czas na relaks w saloniku Polonez. Zauważam istotne zmiany, odnowiono część foteli a także dostawiono nowe obrotowe siedzenia wyglądające jak skrzyżowanie hamaku z elipsą. O dziwo business lounge jest mocno zatłoczony, jak to już zwykle bywa wśród gości dominują podtatusiali siwi biznesmeni mówiący po niemiecku w dyskretnej elegancji, ja znacząco zaniżam średnią wieku. Zajmuję miejsce w drugiej części saloniku i zabieram się za obiad, w menu jest zupa krem z zielonych warzyw, zapiekanka ziemniaczana, filety ze szpinakiem oraz zielona fasolka. Potem pora na deserek, kawusię, owoce i drinkowanie oraz prasówkę, bardzo lubię się tak odprężyć przed lotem. 
Punktualnie o godzinie 19:00 pojawiam się przy bramce numer 38, za kilka minut ma się rozpocząć boarding na mój rejs do Poznania. Już kilka dni wcześniej nie można było dostać biletów na to połączenie. Nic dziwnego, że połączenie zostało wycofane ze sprzedaży, ponieważ samolot był całkiem pełny, specjalnie zwróciłem uwagę na jego obłożenie, nie było ani jednego wolnego miejsca. Jeszcze przed boardingiem w okolicy bramki daje się zauważyć kilkunastoosobowy zespół muzyczny ze Szwecji. W jego składzie znajdowały się w zdecydowanej większości młode dziewczyny o stylistyce scholi kościelnej. Na domiar złego zachowywały się dość głośno, zaśmiewały i podśpiewywały nawet w trakcie trwania lotu nie zważając na pozostałych pasażerów. Do małego Dasha Q 400 tradycyjnie już zostajemy przewiezieni autobusem. Byłem przekonany, że z uwagi na większą niż zazwyczaj ilość podróżnych zostaną podstawione dwa pojazdy, tak się jednak nie dzieje, wszyscy gniotą się w jednym autobusie. O dziwo nie trzeba długo czekać aż ruszymy i po kilku manewrach jesteśmy już pod maszyną. Przy wejściu na pokładzie pasażerów wita szefowa pokładu p. Joanna Skowrońska i po kilkunastu minutach słychać magiczne słowa „boarding completed”. Siedzę już wygodnie w fotelu na miejscu 10D i przeglądam październikowe wydanie magazynu pokładowego „Kalejdoskop”. Jeszcze tylko mój ulubiony instruktaż bezpieczeństwa i wznosimy się do góry. Nad Warszawą niebo jest pięknie rozświetlone, kocham to uczucie, kiedy maszyna wznosi się w powietrze i mogę obserwować miasto nocą z lotu ptaka. Sam rejs bardzo spokojny, nic go nie zakłóca, mniej więcej w połowie lotu kapitan Paweł Włodarczyk podaje podstawowe informacje o locie. Oczywiście zostaje rozdana woda mineralna do picia i mały wafelek Prince Polo oraz miniżelki Frugo. Mam jeszcze ze sobą chipsy marchewkowe z saloniku, czas na coś zdrowego ;) Pierwszy raz przelatujemy niemal tuż nad poznańskim rynkiem, z góry jestem w stanie rozpoznać kilka budowli czy rondo Kaponiera. Kilkanaście minut przed czasem lądujemy na poznańskim lotnisku Ławica. It’s party time!

Jest kilka minut przed 4 rano w sobotę, kiedy to pojawiam się z powrotem na lotnisku im. Henryka Wieniawskiego. Patrzę na tablicę odlotów, wszystkie połączenia powinny być wykonane o czasie, mój rejs do Warszawy tradycyjnie jako pierwszy o 05:50. W terminalu jest na razie zaledwie kilka osób, co nie znaczy, że za kilka minut nie będzie ich więcej. Zwracam uwagę, że Poznań zyskał nowe połączenie do Sztokholmu Skavsta z linią WizzAir. Jak zawsze z samego rana odlatuje jeszcze maszyna WizzAir do Londynu a także Lufthansa do Monachium i SAS do Kopenhagi. Przede mną ciągle ten rejs do MUC, jakoś do tej pory wszystkie moje przesiadki LH miały miejsce we Frankfurcie. Wprawdzie z Monachium byłem kilka lat temu, ale dotarłem tam pociągiem z Wiednia i wracałem nocnym bezpośrednim połączeniem do Warszawy (wtedy jeszcze kuszetka na tej trasie była w rozkładzie). Kilka minut po godzinie 04:00 pojawia się obsługa lotniska, tak się składa, że jedną z pań już kojarzę, gdyż tą rotację POZ-WAW przyszło mi już zaliczać po raz piąty. Otrzymuję moją kartę pokładową i przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa; chyba po raz pierwszy bez żadnych przygód typu „piszczenie bramki”, kontrola na obecność materiałów wybuchowych czy też drobiazgowa kontrola bagażu podręcznego ze szczególnym uwzględnieniem portfela i jego zawartości ;) Niestety, poznańskie lotnisko nie oferuje praktycznie żadnych udogodnień, pozostały czas spędzam na twardym drewnianym krzesełku oczekując na Boarding. Przy okazji widzę załogi linii WizzAir i Lufthansa wychodzące po briefingu do samolotu. W końcu pojawia się lotniskowy personel i rozpoczyna się boarding, jak zawsze do autobusu. Pasażerów jest na tyle mało, że jestem w stanie ich policzyć, na trasie POZ-WAW w ten sobotni ciemny poranek jest ich raptem 20. Nie mija może pięć minut i już wszyscy podróżni wchodzą na pokład. Tym razem jest męska załoga, szef pokładu p. Andrzej Siewski chyba wstał lewą nogą, po raz pierwszy zdarza mi się widzieć tak opieszałego stewarda, nie odpowiada na „dzień dobry”, przez cały lot sprawia wrażenie nieobecnego. Na szczęście jego młodszy stażem kolega obstawiający tył Dasha Q400 wydaje się być bardziej przytomny i to od demonstruje zasady bezpieczeństwa na pokładzie samolotu. Kapitanem tego porannego rejsu jest p. Tomasz Tarka, z którym to już miałem okazję latać. Mam sporo miejsca dla siebie, gdyż jak wspomniałem frekwencja jest mizerna. Startujemy w ciemnościach, ale po kilku minutach lotu dostrzegam w oddali różowe wschodzące słońce. Cały lot przebiega bardzo gładko, nie wyczuwam żadnych turbulencji, wczytują się w kolejne strony magazynu stołecznego Gazety Wyborczej. Po 40 minutach w powietrzu przyziemiamy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Z ciekawości zwracam uwagę, że oprócz mnie tylko jedna osoba kieruje się do wyjścia, a pozostali to pasażerowie transferowi. Do zobaczenia!

Sonety odeskie / 16.10.2015 - 17.10.2015


W piątkowy poranek przybywam na Lotnisko Chopina, by ruszyć w kolejną podróż. Jako cel podróży tym razem wybrałem Odessę, ukraiński kurort nad Morzem Czarnym. W Polsce dominuje już jesienna słota i szaruga za oknem, rezerwując bilety podejrzewałem, że w tamtych stronach będzie jeszcze przyjemnie ciepło i pogoda rzeczywiście okazała się dla mnie łaskawa. Zaraz po wejściu do hali odlotów stołecznego lotniska dostrzegam grupkę wyróżniających się osób, z oddali ktoś je fotografuje. Wystarczył jeden rzut oka i widzę, że oto zebrały się nasze lokalne celebrytki Omenaa Mensah, Katarzyna Bujakiewicz i Weronika Książkiewicz, robią wokół siebie bardzo dużo hałasu. Tymczasem przy stanowiskach odprawy klasy biznes PLL LOT jak to zwykle bywa nie ma nikogo w kolejce, szybko nadaję bagaż, odbieram kartę pokładową i udaję się fast trackiem do kontroli bezpieczeństwa, tutaj również nikt akurat nie korzysta z oferowanych przywilejów, więc już po chwili melduję się w LOT Busines Lounge Polonez i przy śniadaniu relaksuję się przed lotem LO 767 WAW-ODS.


Po słodkiej chwili dekadencji przechodzę do kontroli paszportowej a następnie zasiadam przy bramce numer 13. W barku widzę ponownie nasze celebrytki, okazuje się, że dołączyła do nich jeszcze Justyna Steczkowska. Chwilę później pojawiają się przy boardingu rejsu linii Enter Air do Agadiru, obsługa lotniska je pospiesza, bo na dole czeka już autobus, który przewiezie pasażerów do samolotu, ale panie muszą jeszcze zrobić sobie pamiątkowe selfie. Najbardziej niemiła dla obsługi jest Omenaa, która ignoruje pracownice lotniska, twierdzi, ze przecież maja jeszcze czas i ja odgania. Ot, prawdziwe gwiazdy ;)
Niebawem rozpoczyna się boarding mojego rejsu LO767 do Odessy, wśród pasażerów dominują Ukraińcy, wchodzenie do samolotu odbywa się nadzwyczaj sprawnie i wkrótce po zajęciu miejsca 7D słyszę magiczny komunikat szefowej pokładu pani Ewy Sztando „boarding completed” i kapitan Bronisław Socha może rozpoczynać rejs. Ruch w Warszawie o tej porze nie jest zbyt duży, szybko kołujemy i wznosimy się w przestworza. Sam rejs trwa 1,5 h, zatem €“ w sam raz, by zapoznać się z październikowym wydaniem magazynu pokładowego „Kalejdoskop”. Na Ukrainie zachmurzenie jest znacznie mniejsze niż w Polsce i przed podejściem do lądowania można obserwować Odessę z lotu ptaka, widać brzeg Morza Czarnego. Kiedy samolot kołuje po płycie widzę, w jakim kiepskim jest ona stanie, duże popękane połacie, asfaltowa droga techniczna dla samochodów lotniska  jest niemal cala podziurawiona, wystają z niej chwasty, chyba jeszcze nie widziałem tak zniszczonej nawierzchni. Obok na płycie lotniska stoi maszyna Austrian Airlines z Wiednia, do naszego Embraera podchodzi już ukraińska asysta i niebawem wychodzimy na zewnątrz. Pogoda dopisuje, jest ciepło i słonecznie. Terminal prezentuje się bardzo skromnie, poziom przylotów jest miniaturowy, praktycznie w jednym pomieszczeniu jest kontrola paszportowa a tuż za nią taśma na odbiór bagażu, na które to musimy czekać dość długo. Po wyjściu z terminala niemal od razu zaczepiają mnie naciągacze oferujący taxi, ale stanowczo nie mam zamiaru korzystać z ich pomocy ("nie nada!"). Po prawej stronie parkingu przed lotniskiem znajduje się przystanek trolejbusu oraz marszrutek, w bezpośrednią okolicę mojego hotelu podjeżdża marszrutka numer 117. Busik nie wygląda zbyt atrakcyjnie, jest mocno zużyty i rozklekotany, ale to taki urok tamtych stron, stojący obok trolejbus lata świetności również zdecydowanie ma już za sobą. Podroż do ścisłego centrum trwa około 50 minut, drogi są szerokie i względnej jakości, okoliczne zabudowania nie straszą. Przed wjazdem do miasta zaczynają się korki a ruch uliczny okazuje się być wolna amerykanka, jeden jedzie przez drugiego, a na skrzyżowaniu w okolicy dworca kolejowego, kiedy do ruchu włączają się zdezelowane obdrapane tramwaje można odnieść wrażenie, że panuje tutaj komunikacyjny chaos, jednak w tym szaleństwie jest metoda, najwyraźniej to tutaj codzienność. Okazuje się, że w pobliżu stacji znajduje się duże targowisko w stylu „mydło i powidło”, jak okiem sięgnąć dokoła budy, kramy, szczeki, czyli bazarowa Polska lat 90.:D Warto zauważyć, że już po kilkunastu minutach miasto pokazuje swoje drugie oblicze:€“ jest bardzo zadbane, eleganckie, z okien wystawowych migają znane zachodnie marki, jest sporo ekskluzywnych butików i lokali (w tym liczne gentlemen'ą club), trotuary są czyste i szerokie, a kobiety ubrane są wyjątkowo "strojnie" . W żaden sposób nie czuć, że w okolicy jest wojna a kraj jest pogrążony w kryzysie ekonomicznym, na ulicach sporo przechodniów, kawiarnie i restauracje również tętnią życiem. Marszrutka nagle szybko się wyludnia, wysiadam jako ostatni przy deptaku na ul. Deribasivskiej i szybkim krokiem docieram do hotelu Hermes, w którym mam zarezerwowany nocleg. Wnętrze nowoczesne, sporo kiczowatego plastiku i kryształków, co bardzo mi odpowiada. :-D 
Chwilę później jestem już na zewnątrz i wychodzę na spacer. Pierwsze kroki kieruję na deptak ul. Deribasivska, gdzie bije serce miasta, czas się rozgrzać latte z McDonald’s z syropem orzechowym i ciastkiem wiśniowym. Obok zlokalizowany jest 5-kondygnacyjny dom towarowy Europa, w podziemiach znajduje się supermarket Tavria B, a na ostatnim pietrze możemy spróbować ukraińskich specjałów w Puzatej Chacie. Zakupy zostawiam sobie na późniejszą porę, a swoje kroki kieruję ku stoiskom z pamiątkami. Po zakupie souvenirów (magnesy już po 20 hrywien, czyli za niecałe 4 złote, pocztówki po 5 hrywien) mykam na pocztę przy ul. Sadovej. Gmach jak to we wszystkich krajach sowieckich jest bardzo przestronny i wysoki, w Polsce nie spotkałem dotychczas takich wnętrz pocztowych. Wypisuję kartki, zakupiłem znaczki, wrzucam widokówki do skrzynki i ruszam do śródmieścia ku Schodom Potiomkinowskim.  Po drodze podziwiam piękny gmach odeskiej opery i teatru, przed nim znajduje się fontanna i takie oto tło służy wielu osobom do sesji zdjęciowych. Szerokie schody w kierunku portu morskiego stały się symbolem miasta po filmowej kreacji  „Pancernik Potiomkin”, na nich ma miejsce słynna masakra. U podstawy schodów stoi pomnik księcia Richelieu, który władał miastem w czasach jego świetności. Kilkanaście metrów dalej podziwiać możemy posąg carycy Katarzyny II, którą uważa się za założycielkę miasta. Po zejściu schodami staje przed wejściem do części portowej, nad którą góruje szklany gmach hotelu Odessa. Przy nabrzeżu zacumowane są liczne statki, Odessa to jeden z większych portów nad Morzem Czarnym, widać, że ruch jest tam spory, przy porcie znajduje się specjalna stacja kolejowa, gdzie przeładowywane są kontenery, na jednym z budynków dumnie prezentuje się logo Chiquity od bananów. Przechadzam się po promenadzie, można zejść na poziom wody i podziwiać małe łódeczki i jachty, w oddali widać pracujące non-stop dźwigi, istne miasto przemysłowe. Na antresoli przy porcie moja uwagę przykuwa pomnik matki z dzieckiem na ręku, którzy patrzą w stronę morza, być może czekają na ojca-marynarza? Powoli zapada wieczór, wspinam się wiec ku Odessie i bulwarowi i robię zakupy w supermarkecie, z ciekawych dla mnie rzeczy znajduje na półkach sklepowych napój Fanta mandarynkowy czy  baton Bounty o smaku mango. Po całym dniu na nogach sen przychodzi szybko. ;) 
Następnego poranka wstaję i zjeżdżam na dół na śniadanie; jak przystało na kierunek wschodni jest bardzo gościnnie, jedzonka jest pod dostatkiem, w tym dania na ciepło. Za oknem słonecznie, chociaż nieco zimniej i powiewy wiatru jakby silniejsze, ale nie przeszkadza mi to, by po raz kolejny wybrać się na spacer do parku w pobliżu portu.  O tej porze dnia dominują spacerowicze z pieskami. Okrążam śródmieście i udaję się w kierunku dworca kolejowego. Jako pasjonat kolejnictwa jeśli tylko mam okazje, staram się zawsze odwiedzić główne stacje w miejscowościach, które odwiedzam. Dworzec w Odessie jak się tego spodziewałem to dużej wielkości budynek, w środku tętni życie (otwarte są liczne kasy, barek dworcowy, salon fryzjerski oraz stoiska z badziewiem maści wszelakiej), widać, że komunikacja kolejowa wciąż odgrywa tutaj znaczącą rolę. Sam budynek jest bardzo zadbany i czysty, o bezpieczeństwo dba ochrona oraz policja, na pewno nie jest ponuro jak na niektórych stacjach w innych miastach bloku wschodniego. Na rozkładzie widnieją połączenia do Mińska, Moskwy, Kiszyniowa czy Kijowa oraz innych ukraińskich miast. Przy jednym z peronów stoi skład identyczny z tymi, które kursują z Polski. Granatowe wagony wyglądają dość topornie, niczym wywożące do pracy na Sybir. Obok dworca znajduje się sporych rozmiarów cerkiew, złote kopuły są dobrze widoczne z placu przydworcowego, przed wejściem do świątyni prawosławni duchowni z obowiązkowymi długimi brodami sprzedają kwas chlebowy. Nieopodal znajduje się piętrowy McDonald’s z opcja McDrive, tym razem testuję ciabattę z mozzarellą i pomidorami oraz McTost z serem camembert i wzmacniam się espresso. I’m lovin’ it. Po regeneracji zmierzam do parku im. Tarasa Szewczenki, tam przed pomnikiem ukraińskiego wodza odbywa się akurat jakiś festyn, ochotnicy biorą udział w karaoke, ale repertuar to piosenki w lokalnym języku, twórczość dla mnie zupełnie obca. Przemierzam park, podziwiam stadion zespołu „Czernomorec”, na zadbanych alejkach spacerują rodziny z dziećmi, ścieżka prowadzi mnie do kolejnego monumentu, jakim jest pomnik nieznanego marynarza. W alei zasłużonych można złożyć hołd poległym walczącym w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej (1941-1945). Po raz kolejny mam okazję podziwiać Morze Czarne z góry, tym razem port zostaje lekko z boku i można dokładniej przyjrzeć się morskiej toni. Tą samą drogą wracam do miasta, czas na degustację barszczu ukraińskiego i innych przysmaków tej kuchni. Ceny bardzo przystępne, za dwudaniowy obiad zapłaciłem równowartość niecałych 10 złotych. Tymczasem wybiła godzina 14, zbieram się do hotelu po manatki i ruszam na główną ulicę celem zatrzymania marszrutki 117. Mam szczęście, bo przyjeżdża już po chwili, są jeszcze wolne miejsca. Później, zwłaszcza w okolicy dworca kolejowego, robi się na tyle tłoczno, że kierowca nie jest w stanie zabrać wszystkich chętnych. Co ciekawe, do lotniska dojeżdżam już zupełnie sam. 
W hali przylotów jest nieco podróżnych, trwa odprawa na rejs linii Ukraine International Airlines do Kijowa oraz tureckiej Antalyi, po krótkim czasie dostrzegam obsługę przygotowującą do odprawy stanowisko PLL LOT. Nasza linia wykonuje z Warszawy jeden rejs dziennie, mają nawet swoje własne biuro na antresoli i z tego, co zauważyłem, jest to linia popularna wśród Ukraińców, na pokładzie doliczyłem się tylko 3 Polaków, reszta dzierżyła w dłoni granatowe paszporty. Ustawiam się w kolejce do odprawy dla pasażerow klasy biznes, przede mną stoi grupka cudzoziemców ze złotymi kartami Star Alliance / Miles & More, pan z obsługi (jak się okazuje Polak) zaprasza mnie priorytetowo do stanowiska obok. Następnie trzeba przebić się przez kontrolę bezpieczeństwa, która przesuwa się bardzo powoli. Najpierw pani weryfikuje nazwisko na karcie pokładowej z danymi w paszporcie, następnie kontrola bezpieczeństwa i jeszcze kontrola paszportowa, po raz kolejny żadnych pytań i kolejna pieczątka w paszporcie. Zaraz za budkami strażników znajduje się maluteńki sklepik z alkoholem, jeśli ktoś planuje zakup trunków, to radzę zrobić to wcześniej na mieście. Po drugiej stronie znajduje się równie mały sklepik z perfumami oraz kawiarnia, dość mocno obłożona przez wczasowiczów czekających na rejs do Antalyi. Na lotnisku znajdują się raptem 4 wyjęcia, wszystkie są zlokalizowane tuż obok siebie, nie ma mowy, by się zgubić. Czas szybko upływa mi na nadrabianiu zaległości w lekturze „internetów”, Embraer PLL LOT z Warszawy ląduje w Odessie przed czasem i nasz boarding rozpoczyna sę rozkładowo. Pasażerów jest malutko, szybko zostajemy odwiezieniu do samolotu, w progu wita nas uśmiechnięta szefowa pokładu p. Urszula Młokosa. Zajmuję wybrane wcześniej miejsce 10D, tym razem fotel obok jest wolny, zatem mam dla siebie sporo przestrzeni.  Kapitan rejsu Janusz Kozłowski wita pasażerów i podaje podstawowe informacje na temat lotu. Chwilę później gasną światła i startujemy, po raz ostatni zerkam na Odessę i Morze Czarne z lotu ptaka. Cały rejs mija bardzo spokojnie, zaczytuję się w prasie, którą poczęstowałem się w saloniku na lotnisku w Warszawie. Lądujemy w niemal całkowitych ciemnościach, nad Warszawą niebo jest zasnute gęstymi chmurami i mgłą, nie mam okazji podziwiać panoramy miasta z lotu ptaka, a to coć, co tygryski lubią najbardziej :( Do zobaczenia w przestworzach!