Eau de Cologne / 11.12.2015 - 12.12.2015

Kolejny weekend i kolejna podróż, tym razem to ostatnia lotnicza wycieczka tego roku. Kierunek sam w sobie nie powala na kolana, ale decydując się na zakup promocyjnych biletów do Kolonii chciałem przekonać się na własnej skórze, ile prawdy kryje się w stwierdzeniach, że to miasto to klubowa Mekka Zagłębia Ruhry. Na sam pobyt w Koloni przeznaczyłem piątkową noc, w sam raz, by zrobić rozeznanie na klubowej mapie tej nadreńskiej metropolii i o poranku bezpośrednio po imprezie wrócić do Warszawy. Ot, takie fanaberie wiecznego singla, który nie ma co zrobić z wolnym czasem w weekend.
W piątek wieczorem stawiam się kilka minut przed godziną 20:00 w terminalu lotniska w Modlinie. Tradycyjnie dojechałem do Modlina pociągiem Kolei Mazowieckich a następnie skorzystałem z ich wahadłowego autobusu podwożącego pasażerów bezpośrednio pod wejście do słynnego "kurnika". Moja karta pokładowa zostaje zeskanowana przez pracownika ochrony, tym razem bardzo sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i nie muszę wysłuchiwać żadnych upomnień czy też pretensji firmy ochroniarskiej. W terminalu ruch jest całkiem spory, odlatują maszyny do Rzymu, nasze krajówki oraz rejs do Londynu Stansted. Nasz samolot Boeing 737 z Kolonii pojawią się na płycie lotniska przed czasem, boarding następuje wyjątkowo sprawnie i mogę zająć miejsc przy oknie po prawej stronie w końcowej części samolot. Maszyna jest mocno wypełniona, tym razem nie uda mi się bardziej rozłożyć moich długich nóg. :( Całe szczęście lot trwa niecałe dwie godziny. Załoga bardzo się spręża, następuje tradycyjna instrukcja bezpieczeństwa i startujemy na Zachód. Stewardessy i stewardzi tradycyjnie już dwoją się i troją, by wepchnąć pasażerom coś do jedzenia, picia lub inne badziewia masy wszelakiej. Tego typu oferty gier losowych powinny zostać zakazane i nie mieć miejsca podczas trwania lotów. Ale Ryanair jako tania linia potrzebuje zastrzyku gotówki z każdych źródeł, więc nie pogardzi żadnym groszem. Prognoza pogody podana przez kapitana kilka minut po starcie niestety się sprawdza, po wylądowaniu w Kolonii aura nie rozpieszcza, pada całkiem intensywny deszcz. Po wyjściu ze strefy dla pasażerów udaje się w stronę dworca kolejowego na stacji Cologne Airport, w automacie kupuję bilety do miasta, zwiedzam pobieżnie terminal i ruszam w tango.
Kiedy rano po imprezowej nocy wracam na lotnisko powoli budzi się ono do życia, czas nadrobić stracone w tańcu kalorie. Na taką sposobność doskonale przyda się zlokalizowana na antresoli restauracja McDonald's, gdzie zabawia ulubione tosty z Nutellą, serem oraz cappuccino. Jeszcze tylko wizyta w kiosku oraz na poczcie, by wysłać pocztówkę i przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa. Na monitorach pojawia się już tablica z informacja o numerze bramki, z której będzie odlatywać samolot do Modlina. Za szybą ciągle pada, ale niekorzystna aura nie wpływa na wykonywanie operacji lotniczych. Nasza maszyna po rejsie z Berlina SXF wysadza pasażerów na płytę a my czekamy na znak ekipy sprzątającej, że można już wchodzić na pokład. Nieco trwa, zanim pracownicy się uwiną, więc po raz kolejny lustruję sobie to całkiem przyjemne lotnisko. Pierwszy i ostatni raz byłe tam we wrześniu 2009 roku, kiedy wracałem z Ibizy. To były moje pierwsze samodzielne wakacje, rok wcześniej byłem na Gran Canarii, ale tą podróż zarezerwowałem z nieistniejącym już biurem podróży Scan Holiday. Rejs mija dość szybko, ale widoki za oknem do najmilszych nie należą, gdyż jak okiem sięgnąć jest pochmurno i pada deszcz. Około południa kapitan przyziemia na lotnisku Warszawa Modlin. Do zobaczenia! To był ostatni rejs w tym roku.

U cesarza w Wiedniu / 04.12.2015 - 05.12.2015

W piątkowy poranek około godz. 08:30 pojawiam się na Lotnisku Chopina. Pogoda w Warszawie jak na początek grudnia całkiem niczego sobie, na różowym niebie widać słońce. Kiedy wchodzę do terminala przy wejściu widzę pilota Aeroflotu palącego papierosa, właśnie trwa odprawa na ich rejs do Moskwy, podejrzewam, że mają nieco dłuższą przerwę i miał nawet czas, by wyjść z kokpitu i zaciągnąć się dymkiem przed terminalem. Kiedy we wrześniu leciałem do Tokio załoga od razu realizowała rejs powrotny. Tym razem lecę do Wiednia, ale połączenie będzie nietypowe, bowiem podróżuję grecką linią lotniczą Aegean z przesiadką w Atenach. Pewnie spora część osób popuka się w czoło, ale dla zapaleńców lotnictwa przelot tą linią to niezła gratka, gdyż jako jedna z nielicznych linii w Europie serwuje ciepłe posiłki i darmowy alkohol pasażerom klasy ekonomicznej. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że bilet na trasie WAW-ATH-VIE kosztował około 30 euro, a łączny czas podróży wynosił niemal tyle, co podróż pociągiem, a do tego mam możliwość zebrania mil w programie Miles & More i skorzystania z saloniku biznesowego linii Lufthansa podczas przesiadki w Atenach, to nic dziwnego, że zdecydowałem się na takie połączenie. Odprawa na rejsy linii Aegean już się rozpoczęła, ale w kolejce nie ma jeszcze wielu podróżnych, a otwarte są trzy stanowiska. Miejsca na moje rejsy wybrałem podczas odprawy internetowej (otwiera się na 48 h przed odlotem), teraz odbieram jedynie kartę pokładową – ciekawostka, że jest jedna wspólna karta na dwa loty. Niestety, okazuje się, że jej wygląd jest tak samo nieatrakcyjny jak wygląd karty otrzymanej na lotnisku na Santorini na mój rejs do Aten. Cóż, muszę przyznać, że boarding pass wydrukowany przy odprawie on-line prezentuje się zdecydowanie lepiej, jest kolorowy i bardziej czytelny. Ale to chyba tylko jedna niedogodność, do której się przyczepię.
Po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa usadawiam się w pobliżu wyjścia numer 38, skąd będzie odlatywał nasz Airbus A320 do Aten. Zajmuję miejsce na wprost płyty lotniska i obserwuję ruch na niej. W pewnym momencie moją uwagę przykuwa samolot izraelskich linii lotniczych El Al, które to słyną z rygorystycznej kontroli pasażerów i przykładają niezwykłą wręcz wagę do ochrony i bezpieczeństwa. Korzystając z wolnego czasu specjalnie przechodzę w stronę stanowiska, z którego odbywać się będzie Boarding maszyny odlatującej niebawem do Tel Avivu. Tak jak się tego spodziewałem przy wejściu do gate’u stał specjalny agent odpowiadający za dany rejs. Szczegółów nie mogłem już dojrzeć, gdyż odlot miał miejsce ze strefy non-Schengen, a Grecja jak na razie nie wyszła poza ten układ. Mój samolot punktualnie pojawia się na płycie, najpierw wychodzą pasażerowie rejsu z Aten, a później nadchodzi czas na pobieżne sprzątanie, który jedna ze stewardess wykorzystuje na drobne zakupy w strefie wolnocłowej. Planowo rozpoczyna się nasz boarding, przy stanowisku znajduje się kilkanaście dziewcząt, które dopiero uczą się pracy na lotnisku. Mają okazję przetestować swoją wiedzę, ponieważ jedna z pasażerek ma spory nadbagaż i uiszcza dodatkową opłatę w euro. Zajmuję moje miejsce 4F, pierwszy rząd za klasą biznes, tradycyjnie miejsce przy oknie po prawej stronie tak jak lubię. Urocze stewardessy o śródziemnomorskiej urodzie w granatowych sukieneczkach z pomalowanymi na czerwono ustami witają pasażerów dźwięcznym greckim „Kalimera!”. Panie z personelu pokładowego mają w sobie dużo czaru, stale się uśmiechają, zagadują podróżnych, na pewno nie zachowują się sztywno czy nieprzystępnie, co już na początku rejsu poprawia humor. Pasażerów nie ma zbyt wielu, ale akurat mój rząd jest w całości wypełniony. Miejsca na nogi jest sporo, na to nie mogą narzekać, ale kiedy tuż obok mnie miejsca zajmuje grecka rodzina z dwójką małych dzieci zaczynam się bać. Całe szczęście, że rodzicom udaje się je jakoś zająć, więc nie hałasują tak bardzo ani nie płaczą na cały głos w trakcie lotu. Kiedy wszyscy pasażerowie zajęli już swoje miejsca, z kokpitu płynie głos kapitana Grecosa Leonidasa (sic!), który podaje klasyczny komunikat na temat naszego rejsu i czasu jego trwania, a zaraz potem na małych wysuwanych monitorach zaprezentowana zostaje instrukcja bezpieczeństwa w formie video. Stewardessy sprawdzają, czy wszyscy są zapięci a przy okazji rozdają małe cukierki / landrynki w srebrnej folii z ciemnoniebieskim logo linii. Nasza maszyna jest już gotowa do startu, zostajemy wypchnięci i kołujemy do progu pasa. Niestety, tak jak się domyślałem, tym razem startujemy w kierunku wschodnim, nie będzie mi się dane delektowanie się widokami warszawskiej panoramy z wieżowcami w tle. Powoli wznosimy się w górę i niebawem osiągamy naszą wysokość przelotową. W oczekiwaniu na serwis sięgam do magazynu pokładowego, jest on bardzo ładnie wydany, w aktualnym numerze znaleźć można m.in. wskazówki na temat miejsc wartych odwiedzenia w kilku miastach z siatki przewoźnika, jest też wywiad z Polką, która opowiada o życiu w Warszawie i promuje nasze miasto stołeczne. Jeszcze nie zdążyłem się dobrze wczytać w treść, a już pojawiają się stewardesy z wózkiem z napojami zimnymi (wybieram sok pomarańczowy) oraz z daniem obiadowym. Tacka po rozpakowaniu ujawnia swoją zawartość: jest sosik pomidorowy z mielonymi pulpecikami, ziemniaczki, bułeczka, serek President, kostka masła, krakersy oraz dwa słodkie ciastka Digestive. Kolejny serwis to już ciepłe napoje, tym razem decyduję się na ulubioną kawę i wracam do lektury magazynu, a następnie zakupionej w Berlinie książki na temat języka niemieckiego. Za oknem widać górską panoramę Tatr, później przelatujemy nad Bałkanami a na koniec na wodami Morza Egejskiego. Pogoda cały czas dopisuje, nie ma żadnych turbulencji, lądowanie również wykonane bardzo profesjonalnie, oby tak dalej; planowo kwadrans przed godziną czternastą ląduję w Atenach. Lotnisko jest sporych rozmiarów, dość dużo czasu zajmuje nam dotarcie na miejsce postojowe i dojazd autobusem do terminalu. W końcu jestem na greckiej ziemi, mam około dwie godziny dla siebie, czas na wizytę w Lufthansa Business Lounge, po raz kolejny posiadanie srebrnej karty Miles & More niesie za sobą wymierne korzyści. W recepcji saloniku uprzejma pani skanuje kartę pokładową oraz kartę Miles & More i zaprasza mnie do degustacji Gluehwein oraz Weihnachtsstrudel. W końcu Lufthansa to niemiecka linia, a w tamtym kraju adwent pielęgnuje się w wyjątkowy sposób. Dobrze pamiętam, że kiedy leciałem dwa lata temu Lufthansa na trasie Sao Paulo – Frankfurt szef pokładu wręczył mi ciasteczka adwentowe przygotowane z myślą o pasażerach klasy biznes, to chyba najmilszy gest, jaki dotychczas spotkał mnie ze strony personelu latającego. No, może poza upgradem do klasy Premium Voyageur w Air France podczas powrotu z mojej dziewiczej podróży za ocean z księżniczką Martą na trasie LAX-CDG – ale upgrade’u dokonał pracownik obsługi naziemnej, więc to się nie liczy :-P Salonik dzieli się na dwie części przedzielone od siebie kuchnią i zapleczem. Jest zdecydowanie mniejszy niż warszawski Polonez, ale też można znaleźć w nim inne rarytasy dla podniebienia, w menu królują specjały regionalne kuchni greckiej, niebo w gębie! Jest m.in. jogurt z miodem i orzechami, jabłecznik zapiekany na ciepło, małe kanapki, zupa krem, sałatka grecki, oliwki oraz pulpeciki i zapiekanki czy tarta ziemniaczana. Do kawy można dodać jeden z trzech syropów Monin (karmelowy, orzechowy lub waniliowy), są także owoce i bardzo szeroki wybór alkoholi, zimnych napojów i prasy międzynarodowej, lubię te chwile słodkiej dekadencji spędzane w saloniku. Tradycyjnie już byłem tam najmłodszym gościem i zaniżałem mocna średnią wieku, bo klasyczny bywalcy to siwi podtatusiali Niemcy. Za kwadrans powinien rozpocząć się Boarding na mój rejs do Wiednia, a przede mną jeszcze kontrola bezpieczeństwa. Ateńskie lotnisko jest bowiem zbudowane dość specyficznie, najpierw odbywa się jedynie weryfikacja kart pokładowych i wchodzimy do strefy duty free z lokalami gastronomicznymi, a dopiero głębiej znajduje się strefa ze stanowiskami do kontroli. Kolejka jest spora, ale i stanowisk dużo, kilka minut później ruszam już bezpośrednio do bramki 28 na dolnym poziomie. Taka mała dygresja – kuwety, do których wkłada się swoje przedmioty osobiste są koloru pomarańczowego a ich sponsorem jest portal Air Fast Tickets. To ten pośrednik, dzięki którego błędom w ubiegłym roku mogłem tanio podróżować po świecie. Było minęło, ale co zobaczyłem, to moje.  
Kiedy docieram do właściwej bramki okazuje się, że boarding jeszcze się nie rozpoczął, zajmuję zatem miejsce w formującej się właśnie kolejce. Obsługa lotniska już rozpoczęła swoją pracę, przy bramce pojawił się także funkcjonariusz greckiej policji czy straży granicznej i weryfikuje niektóre paszporty. Tym razem o dziwo moim nie jest zainteresowany, a zazwyczaj to właśnie ja jako ten samotny podróżujący byłem dokładniej sprawdzany. Na odcinku Ateny – Wiedeń podróżnych jest znacznie więcej, zostają podstawione dwa autobusy, które podwożą nas do samolotu. Tak samo jak i o poranku zostaję uprzejmie powitany przez uśmiechnięty damski personel pokładowy, zajmuję wybrane wcześniej miejsce 8 F i czekam, aż zbierze się komplet pasażerów. Tak się składa, że środkowe miejsce po mojej lewej stronie pozostaje wolne, ale kilka minut po starcie przesiada się na nie nastolatka podróżująca z rodziną, bo chciała na chwilę uwolnić się od młodszego brata, który nie dawał jej spokoju. Jak już wcześniej wspomniałem na pokładzie samolotów linii Aegean miejsca jest w sam raz, więc nie stanowiło to dla mnie większego problemu. Kilkanaście minut po starcie wlecieliśmy w chmury i zaczęło nami lekko telepać. W celu ukojenia skołatanych nerwów do obiadu zamówiłem buteleczkę białego wina (to juz mój trzeci ciepły posiłek tego dnia) i skupiłem się na dalszej lekturze książki, którą wziąłem ze sobą do podroży („Der Dativ ist dem Genitiv sein Tod” -Band 6). Po około dwóch godzinach lotu, kiedy za oknami jest już zupełnie ciemno, rozpoczynamy zniżanie do lądowania na wiedeńskie lotnisko Schwechat. Mamy 4 grudnia, dopiero teraz dochodzi do mnie, że równo rok temu startowałem stamtąd w podróż do Stambułu a dalej do Teheranu, jak ten czas szybko leci!
W Wiedniu parkujemy bezpośrednio przy terminalu i wchodzimy do środka przez rękaw, dzięki czemu oszczędzamy cenny czas. Za kilka minut wybije godzina 18:00, miło byłoby szybko znaleźć się w centrum austriackiej stolicy. Lotnisko prezentuje się bardzo nowocześnie, przed rokiem odlatywałem ze zdecydowanie starszej części. Najbardziej urzeka mnie elektroniczna tablica przylotowa, która wyświetlana jest na tle rozsuwanych drzwi, w których pojawiają się przylatujący pasażerowie. Liczba osób oczekujących na swoich bliskich jest imponująca, nie spodziewałem się, że będzie aż taki ruch. W automacie na lotnisku nabywam bilety na przejazd autobusem Post Bus za 8 euro do centrum Wiednia, autobus zatrzymuje się przy dworcu Westbahnhof, a naprzeciwko niego znajduje się hotel Fürstenhof, w którym zatrzymuję się na jedną noc. Mam jeszcze prawie 20 minut do odjazdu autokaru, przechodząc obok McCafé dostrzegam plakat z aktualną ofertą kawiarni. Brzmi kusząco, bo mają w asortymencie japoński specjał matcha latte. Chwilę później delektuję się już zielonym naparem, jak błogo!
Przejazd autokarem spod poziomu przylotów (przystanki są bardzo dobrze oznaczone) do dworca Westbahnhof trwa około 45 minut, co jest konkurencyjnym czasem wobec dojazdu kolejka S-Bahn i następnie metrem, a cenowo wychodzi jedynie niecałe 2 euro drożej. Dotychczas zawsze dojeżdżałem na lotnisko pociągiem, ale ponieważ zależało mi na czasie i unikaniu przesiadek, to zdecydowałem się na takie właśnie rozwiązanie. Kilka minut po godzinie 19:00 jestem już w hotelowym pokoju, czas na krótki odpoczynek i można ruszać w miasto. Chyba pierwszy raz jestem w takim stylowym secesyjnym pokoju, tak właśnie wyobrażałem sobie zawsze typowe wiedeńskie wnętrza. W piątkowy wieczór większość supermarketów jest już zamknięta, nie zrobię zatem zakupów spożywczych w Billi, które zawsze są niemal rytuałem podczas mojego pobytu w Wiedniu. W małym markecie na dworcu kolejowym zaopatruję się jedynie w wodę mineralną i ruszam na spacer wzdłuż pięknie oświetlonej ulicy Mariahilfer Strasse. Na ruchliwym w ciągu dnia deptaku o tej porze jest juz pustawo, przemykają pierwsi imprezowicze, czynne są jedynie nieliczne lokale gastronomiczne, można w spokoju delektować się oknami wystawowymi z motywami świątecznymi. Zbaczam nieco ze szlaku i odbijam w bok na prawo przy stacji metra, teraz jest już bardziej kameralnie a uliczki są sporo węższe i mają bardziej lokalny charakter. Szybkim krokiem docieram do opery, jej pięknie oświetlony gmach  góruje nad okolicą. Mijam Albertinę, postój dla dorożkarzy, w powietrzu czuć charakterystyczny zapach sami wiecie czego, całe szczęście, że sprzątanie odbywa się na bieżąco. Docieram do rezydencji Hofburg, niemal naprzeciwko znajduje się kawiarnia Starbucks Coffee stylizowana na lokal z epoki. Pamiętam dobrze, że czekałem tam na moją koleżankę, u której zatrzymałem się w Wiedniu podczas jednej z moich wizyt w 2009 roku. Jeszcze tylko kilka kroków i docieram na Graben, w oddali migocą światła na wystawie butiku marki Louis Vuitton, mijam tzw. „kolumnę morową” i już widzę kolorowy dach katedry Stephansdom. Przy placu tam gdzie ostatnio znajduje się też cukiernia Aida, którą to odwiedziłem przy mojej pierwszej wizycie w stolicy Austrii, wtedy też dość dokładnie zwiedziłem miasto, tym razem bowiem ograniczyłem się do życia nocnego, zakupów lokalnych przysmaków, kawy Wiener Melange i krótkich spacerów. Po drugiej stronie mieści się zaś jeden z lokali popularnej sieci Trześniewski, która słynie z wybornych kanapek. Jak sugeruje nazwisko twórcą idei sprzedawania kanapek w stylu „fast food” był Polak. Czas wracać do hotelu i przygotować się na wieczorną imprezę. Co jak co, ale tego sobie nie odpuszczę, zwłaszcza że do tej pory bawiłem się w Wiedniu tylko raz w klubie Passage, bo jakoś nie było więcej okazji ku temu.
Poranek po imprezie wcale nie jest leniwy, mój styl imprezowania nie powoduje kaca czy ciągów alkilowych, więc po tanecznej nocy na parkiecie ochoczo wstaję kilka minut przed 8 rano i zbieram się na wymarz do miasta. Pogoda jest cudna, świeci słońce, jest ciepło jak na początek grudnia, impreza była udana, zatem humor dopisuje. Na pierwszy ogień idzie McTost Deluxe i espresso, by dobrze się pobudzić do biegania po mieście, które za dnia wygląda jeszcze bardziej uroczo niż nocą. Po uzupełnieniu kalorii spaceruję dalej, by dotrzeć do katedry mijając po drodze najważniejsze wiedeńskie zabytki. Czas na wizytę w tradycyjnej wiedeńskiej kawiarni, wstępuję do Savoy Café, która może poszczycić się największych lustrem w Europie znajdującym się we wnętrzach. Siadam przy marmurowym stoliku, tuż za mną znajduje się wspomniane lustro, jego ogromne wymiary robią wrażenie. Wystrój jest bardzo elegancki, ale atmosfera w żadnym razie nie jest sztywna. Nieopodal znajduje się jarmark świąteczny a w soboty organizowany jest targ staroci, toteż klientela jest dość różnorodna. Wiener Melange smakuje wybornie, jestem rozgrzany i ruszam w dalszą drogę. Po drodze mijam licznych turystów, znaczna ich część pochodzi z Włoch, nie ma się czemu dziwić, bo to sąsiadujące ze sobą kraje. Jeszcze raz, ale tym razem w blasku słońca, podziwiam biały gmach muzeum Secesji ze złotą kopułą i łacińskimi inskrypcjami. Następnie robię rundkę przy Hofburgu i docieram na plac przy katedrze, który o tej przedpołudniowej porze jest już szczelnie wypełniony spacerowiczami. Tuż obok rozpoczyna się zakupowa aleja Kärtenstraße, gdzie znaleźć można butiki topowych światowych marek. Jest także biuro mojego poprzedniego pracodawcy Qatar Airways, ale w soboty jest ono zamknięte, więc nie zobaczę, jak koledzy się tam urządzili. Teraz nadszedł czas na małe zakupy spożywcze, na pierwszym miejscu na liście są oczywiście Mozartkugeln, wafelki Manner, tradycyjnie Coca Cola Vanilla, zaciekawiła mnie też m.in. pasta marchewkowo-chrzanowa. Patrzę na zegarek, czas wracać do hotelu, wymeldować się i szykować do odjazdu. Mój pociąg IC Polonia do Warszawy odjeżdża o 13:34 z dworca Westbahnhof. Skład był podstawiony już na godzinę przed odjazdem, czas ten wykorzystałem na kolejną wizytę w ulubionym McDonald’s, by zasmakować bananowego shake’a czy ciastka jagodowo-waniliowego. Jeszcze tylko wysyłam na poczcie pocztówkę i zajmuję wygodne miejsce w pociągu. Przede mną 8 godzin podróży do stacji Warszawa Centralna. W taką podróż chcę wyruszyć…