Spoko Maroko / 09.12.2016 - 14.12.2016

W piatkowe popoludnie wychodze godzine wczesniej z pracy i ok. 15:30 pojawiam sie na moim ulubionym Lotnisku Chopina, kieruje sie do stanowiska odpraw linii Brussels Airlines i odbieram karte pokladowa na moj popoludniowy rejs do Brukseli. Przy stanowiskach check-in jest pusto, ale kolejka do kontroli bezpieczenstwa tym razem jest dluga i musze odstac swoje. Pracownicy ochrony bardzo dokladnie wypelniaja swoje obowiazki, kaza wszystkim zdejmowac buty, co jeszcze bardziej  wydluza czas kontroli. W koncu moge udac sie do saloniku business lounge Polonez i rozpoczac tam before party przed impreza w Brukseli. Po poczestunku i odpoczynku w wypelnionym niemal po brzegi lounge’u czas ruszac do wyjscia do samolotu. Wprawdzie samolot A319 stoi juz przy rekawie, ale boarding sie nieco opoznia a dodatkowo stoimy na plycie i czekamy na swoja kolej na kolowanie, jak widac o tej porze w piatkowe popoludnia stoleczny port sie korkuje. Tym razem zajalem miejsce w srodku kabiny, ale wciaz tradycyjnie po prawej stronie przy oknie, tak jak lubie. Przed startem ogladamy instruktaz bezpieczenstwa, podoba mi sie, ze zaloga porozumiewa sie w trzech jezykach, moge uslyszec moj ulubiony francuski oraz nieco „kanciasty” holenderski. Lagodnie startujemy nad Aleja Krakowska, chwile pozniej wlatujemy w chmury a po osiagnieciu wysokosci przelotowej na niebie widac juz tylko ciemnosc ;) To czas, w ktorym zaloga oferuje pasazerom klasy ekonomicznej platny serwis, bezplatnie mozemy liczyc jedynie na szklaneczke napoju. Oddaje sie lekturze magazynu pokladowego i studiuje siatke przewoznika, w ktorej dominuja destynacje afrykanskie. Najwidoczniej jest zapotrzebowanie na rejsy do dawnych kolonii belgijskich w sercu Afryki. Po niecalych dwoch godzinach lotu samolot przyziemia na placie lotniska Zaventem. Po wyjsciu z maszyny na poziomie w kiosku zaopatruje sie w aktualne wydanie magazynu „Paris Match” (okazuje sie, ze istnieje jego belgijska edycja) i przy okazji rozmieniam banknoty na monety, gdyz te beda mi potrzebne do skorzystania ze schowka na bagaze, zlokalizowanego na zewnatrz terminala w poblizu glownego wejscia. Po zamachu na lotnisko w Brukseli wprowadzono dodatkowe srodki bezpieczenstwa, przed gmachem odbywa sie teraz wstepna kontrola bezpieczenstwa, sa bramki do wykrywania metalu i maszyna Heimanna, a na terenie lotniska krazy wojsko z dluga bronia. Widok zolnierzy z kalachami juz mnie nie dziwi, bylem na lotnisku jeszcze przed zamachem i juz wtedy budynek byl strzezony przez takie patrole. Przechowanie bagazu do 24 h to koszt 7.50 euro; aby zamknac skrytke nalezy zaplacic 1 euro, pozostala naleznosc nalezy zas uiscic przy odbiorze. Po zamknieciu skrytki (szafki sa pokaznych rozmiarow, spokojnie zmiesci sie tam duzy bagaz rejestrowany) otrzymamy papierowe pokwitowanie z kodem kreskowym, ktory potrzebny jest do otwarcia szafki. Warto nadmienic, ze akceptowane sa jedynie monety o nominalach 50 eurocentow, 1 euro i 2 euro, nie mozna placic banknotami ani kartami platniczymi, a opisane na stronie internetownej urzadzenie do rozmieniania pieniedzy jest uszkodzone. Przy schowkach nie ma tez nikogo z obslugi lotniska, natomiast znajduje sie aparat telefoniczny, ktory mozemy uzyc, by skontaktowac sie z personelem w przypadku problemow. U mnie wszystko poszlo sprawnie i rankiem po powrocie z imprezy w centrum odebralem moja walizke podreczna i udalem sie na odprawe na kolejny rejs. Kiedy w Polsce nadchodzi zima, najlepiej udac sie do cieplej Afryki, rok temu na koniec listopada odwiedzilem Marakesz i Barcelone. Tym razem zainspirowany biografia Yves’a Saint Laurenta po raz trzeci postanowile odwiedzic Maroko, moj wybor padl na najwieksze miasto tego kraju oraz jego stolice, czyli Casablanke i Rabat. Do Casablanki z Brukseli dolece linia Air Arabia Maroc, to niskokosztowy (no, moze sredniokosztowy :D) przewoznik lotniczy, posiadajacy kilku hubow w swiece arabskim, m.in. wlasnie w Casablance, ktora ogolnie jest slabo skomunikowana tanimi liniami z Europy (kiedys do CMN latal easyJet), za to dolecimy tam liniami regularnymi z Europy Zachodniej. Odprawa na moj rejs rozpoczna sie ok. 3 godziny przed startem. Majac w pamieci ilosc pasazerow podrozujacach do Maroka z licznymi tobolami oraz brak mozliwosci odprawy online przeczuwam bardzo dluga kolejke, ale okazuje sie, ze przy stanowisku odprawy akurat nikogo nie ma, odbieram wiec karte pokladowa i walizke na naklejke i przechodze do kontroli bezpieczenstwa oraz paszportowej, wylot odbywa sie z czesci B terminala. Jest on przestronny i bardzo prosto skonstruowany, nie sposob sie zgubic. Do odlotu jest jeszcze sporo czasu, odpoczywam sobie na wygodnych siedzeniach i obserwuje pozostalych wspolpasazerow. Na pierwszy rzut oka widac, ze do Maroka leca tylko dwie biale twarze, reszta pasazerow to ludnosc lokalna. Tego dnia samolot przylatuje z Nadoru i wykonuje nastepujaca rotacje: Nador – Bruksela – Casablanca – Bruksela – Nador, boarding rozpoczyna sie niemal godzine przed startem i przebiega bardzo sprawnie, samolot wypelniony jest w ok. 60 – 70 %, nie ma tloku. Za oknem piekny sloneczny poranek, bardzo dlugo czekamy na nasza kolej na start, warto bylo czekac, bo po osiagnieciu wysokosci przelotowej za oknem rozposcieraja sie piekne widoki, tego ranka zachmurzenie jest niemalze znikome. Jak na tania linie jest na bogato: do samolotu wchodzimy przezu rekaw a podczas lotu na monitorach wysuwanych z paneli nad siedzeniami mozna sledzic trase lotu, co bardzo mi odpowiada. Slonce za oknem przyjemnie kolysze do snu i pierwsza godzine lotu do Afryki praktycznie przesypiam. Czarny Lad zas nie jest czarny, ale zielony a lotnisko w Casablance zlokalizowane jest na terenach nizinnych. Zaraz po starcie otrzymalismy juz formularze wjazdowe, na ktorach wypisac nalezy swoje dane osobowe oraz kontaktowe. Po ladowaniu w miare szybko opuszczam poklad i kieruje sie prosto na kontroli paszportowej. Celnik przepisuje dane do swojego komputera i po chwili w moim paszporcie znajduje sie juz jeszcze jednak pieczatka. Teraz obieram kurs do wyjscia, tutaj jeszcze skanujemy bagaz i nasze okrycie wierzchnie i wreszcie oficjalnie witamy w Maroku. Za niecaly kwadrans mam odjazd pociagu do centrum, kursuja raptem raz na godzine, zatem dobrze zgralem sie czasowo. Stacja kolejowa miesci sie podziemiach lotniska, w kasie nabywam bilet do dworca Casa Voyageur za 47 dirhamow i udaje sie do pociagu, ktory niebawem rusza. Jest to pietrowy sklad podmiejski, nie rozni sie zbytnio od pociagow Kolei Mazowieckich, moze jest jedynie nieco bardziej wysluzony. Po 45 minutach docieram na nowoczesny dworzec polozony tuz przy porcie oraz nieopodal centrum miasta. Widac, ze obiekt zostal niedawno oddany do uzytku, nie ustepuje on w niczym dworcom w Europie, jest McDonald’s oraz McCafÄ—, Starbucks Coffee czy kiosk Relay a przestrzen kasowa i hall zostaly nowoczescnie i gustownie zaaranzowane. Po wyjsciu z dworca czuc mile ciepelko i promienie slonca, dokola widac palmy, jest glosno, samochody trabia. Juz pierwsze minuty przypominaja mi, ze nie bedzie latwo poruszac sie tutaj jako pieszy, przechodzac przez jezdnie nie mamy zadnych praw (nawet na swiatlach), a czesto kierowcy specjalnie jeszcze przyspieszaja i trabia na pieszych.
Zatrzymuje sie w Hotelu Central na obrzezach medyny, czyli historycznie najstarszej czesci miasta z kretymi ulicami i placami. Obiekt wykonany jest w charakterystycznym dla Maroka arabskim stylu. Niestety, mimo zapewnien recepcjonisty widok z okna nie jest ladny, ale wchodzac na kolejne kondygnacje przez szyby widze, ze moglo byc gorzej, pokoj z widokiem na dach sasiedniego budynku, na ktorym urzadzono nieformalne wysypisko smieci. Po odpoczynku ruszam na glowny plac miasta im Mohammeda V,  ktory tetni zyciem; znalezc tam mozna oczywiscie licznych sprzedawcow niemal wszystkiego, sa tez liczne kawiarnie, w ktorych jako gosci spotkamy niemal wylacznie mezczyzn, kobiety w tam kraju wydaja sie nie posiadac praw do wyjsc towarzyskich, a moga jedynie przygotowywac posilki w gronie domowym. Po upojeniu sie atmosfera gwarnego centrum wsiadam w tramwaj jadacy na polnoc na plaze Ain Diab, po 30 minutach wysiadam na koncowym przystanku i udaje sie na dluzszy spacer promenada Corniche wzdluz oceanu i zatrzymuje sie na kawke w restauracji McDonald’s. Po uzupelnieniu kofeiny ruszam w przeciwna strone do centrum handlowego Mall of Morocco, ktore wlasnie swietuje swoje 5 urodziny, jest to najwiekszy kompleks tego typu w kraju, przypomina tradycyjne centra handlowe w Europie, jednakze moim glownym celem sa zakupy w hiperkarmecie Marjane, gdzie do koszyka trafiaja lokalne smakolyki, herbata z mieta, okragly chleb i slodkie mandarynki z Agadiru. Maroko jest znane ze swoich pomaranczy, do sniadania obowiazkowo podawan jest sok ze swiezo wyciskanych owocow, szklaneczke takiego napoju mozemy dostac niemal na kazdym rogu w kawiarni badz tez od ulicznych sprzedawcow za naprawde niska kwote.
Kolejnego dnia w Casablance podziwiam jeden z najwiekszych meczetow swiata islamskiego za jaki uznawany jest meczet Hassana II polozony tuz na brzegiem oceanu. Niestety, z plazowania nic nie wychodzi, poniewaz plaza w Casablance jest niesamowicie zasmiecona syfem wszelkiego rodzaju. Dobrze, ze przy samym brzegu jest juz czysto, mozna sobie pospacerowac wzdluz oceanu brodzac w zimnej wodzie. Czas milo spedzam na lekturze francuskiej prasy w kawiarniach popijajac kawe, herbate lub swieze soki, zajadajac ciasta i croissanty, jako entuzjasta kultury kawiarnianej czuje sie w swoim zywiole, sieszac przy stoliku na zewnatrz i obserwujac zycie toczace sie na ulicy. Pogoda w Maroku podczas calego mojego pobytu byla bardzo udana, caly dzien slonce, ponad 20 stopni. Polecam stolowac sie w lokalnych knajpach w medynie, gdzie mozna zjesc bardzo smaczne panini, sandwiche, pizze, tajin czy salatki. W poniedzialek w poludnie zmieniam lokalizacje i lokalnym pociagiem ONCF udaje sie do Rabatu. Stolica Maroka jest znacznie spokojniejsza i czystsza niz Casablanca, centrum jest zadbane, niemal na kazdym kroku widac policje i wojsko, w koncu nieopodal znajduje sie slynny meczet oraz palac krolewski. Nieopodal mojego hotelu znajduje sie cmentarz muzulmanski, plaza w Rabacie niestety nie prezentuje sie lepiej niz w Casablance, jest znacznie mniejsza i przypomina blotne bajorko. Jedyny nieco utwardzony teren to boisko, na ktorym lokalni chlopcy graja w pilke nozna. Z moich obserwacji wynika, ze pilka to ulubiona zabawa tamze, w zaulkach medyny mozna spotkac wiele dzieci biegajacych za pilka. Powrotny lot do Brukseli (tym razem Charleroi) mam z lotniska w Rabacie. Dojechac mozna do niego bezposrednim autobusem ze stacji kolejowej za 20 MAD lub za 4 MAD dojechac autobusem miejskim linii 2 spod placu Bab El Had (w kierunku Sale / Karii) do supermarketu Atacadao, tam wysiadamy, mozemy wydac w sklepie ostatnie dirhamy i ruszyc pieszo na lotnisko, to okolo kwadrans drogi pieszo. Terminal prezentuje sie bardzo elegancko i jest chroniony niczym bunkier. Przed wejsciem na teren lotniska trzeba pokazac karte pokladowa/rezerwacje oraz paszport, nastepnie skanowane sa nasze bagaze i trzeba przejsc przez wykrywacz metalu. Cala procedura na lotnisku jest dosc czasochlonna, trzeba podejsc na stanowiska odprawy z wydrukowana karta pokladowa, na ktorej pracownik obslugi naziemnej przybija pieczatke i dopiero wtedy mozna przejsc do kontroli bezpieczenstwa i kontroli paszportowej. Na szczescie lotow nie ma zbyt wielu i moge juz spokojnie oczekiwac na boarding mojego rejsu linii Ryanair do CRL. Start sie nieco opoznia, ale do Charleroi docieram o czasie. Tradycyjnie podczas lotu tuz po starcie rozpoczna sie nachalna akwizycja wszelkich produktow z katalogu, ale pozostaje oporny na zakusy tej linii. Rankiem po nocce spędzonej na posadzce lotniska ruszam w dalszą podróż do Varsovie Modlin ;) I to by było na tyle...

Baci da Bari / 11.11.2016 - 12.11.2016


Przed nami kolejny szary listopadowy weekend, tym razem 11/11 wypada w piatek, co umozliwilo mi zorganizowanie krotkiego wypadu na poludnie Wloch do Bari. Wloska kuchnia i styl ubierania sie mieszkancow tego kraju bardzo mi odpowiadaja, do tego nie sposob nie wspomniec o dobrej pogodzie, nie musialem dlugi sie zastanawiac i po raz kolejny w tym roku odwiedzilem Italie. W maru odwiedzalem Rzym, w kwietniu Sycylie, teraz przyszedl czas na stolice regionu Apulia. W tym miejscu warto nadmienic, ze Bari nierozerwalnie laczy sie takze z Polska, gdyz tutaj pochowana jest krolowa Bona, ktora dzielnie radzila sobie w naszej ojczyznie.
W piatkowe leniwe popoludnie pojawiam sie na Lotnisku Chopina i odbieram karte pokladowa przy stanowisku Lufthansy na rejs do Monachium. W oryginalnym planie mialem leciec do MUC linia Adria Airways z maturskiego lotniska Szczytno – Szymany, ale przewozink zrezygnowal z obslugiwania tej trasy w sezonie zimowym i zdecydowalem sie na alternatywne poleczenia niemiecka linia, ktora bardzo cenie za wysoka jakosc serwisu na pokladzie oraz bogata siatke polaczen. Przed odlotem tradycyjnie juz korzystam z przywilejow saloniku lotniskowego i do wyjscia do samolotu udaje sie dopiero o wyznaczonym czasie boardingu, nie musze nudzic sie pod bramka, w saloniku przy smakolykach moge poczytac prase czy tez sledzic najnowsze wiadomosci na ekranie TVN24 badz innych stacji telewizyjnych. Oblozenie jak to na piatkowy wieczor jest calkiem duze, z delegacji wraca sporo biznesmenow. Jak zwykle wybralem miejsce w przedniej czesciu maszyny przy oknie, z zywym zainteresowaniem przegladam magazýn pokladowy Lufthansy a pozniej z uwaga przygladam sie instruktazowi bezpieczenstwa – za czesc lotu zawsze bardzo mnie absorbuje, a wiekszosc pasazerow zupelnie nie zwraca uwagi na zaloge demonstrujaca zasady zachowania sie w przypadku sytuacji awaryjnej. Przed startem Airbus A319 nastepuje odladzanie, zaczal sie sezon zimowy, trzeba liczyc sie z dodatkowymi minutami, ktore spedzimy na pokladzie. W koncu startujemy i po wysokosci przelotowej rozpoczyna sie serwis, skromna kanapeczka na ciemnymi pieczywie oraz pelen wybor napojow, dawno nie pilem soku pomidorowego, a wiadomo, ten najlepiej smakuje na wysokosciach. Po ok. 1,5 h lotu ladujemy w Monachium i z zaciekawieniem rozgladam sie po nowo oddanym terminalu 2 Satellite. Jest jasno, nowoczesnie, ekologicznie i czysto, dla podroznych przygotowana cala mase udogodnien, sa specjalne lezanki, na ktorach mozna sie wyciagnac, jest tez strefa wyspowa z komputerami i darmowym dostepem do internetu oraz gniazdkami elektrycznymi, mozna podladowac telefon czy inne urzadzenie, nie ma zadnych kolejek, wieczor uplywa mi na odpisywaniu na zalegle maile i czytaniu informacji na temat Bari, do ktorego udam sie linia Air Dolomiti nastepnego dnia. Terminal jest zamykany na noc, lotnisko w Monachium nie przyjmuje samolotow nocna pora, przechodze do czesci ogolnodostepnej , gdzie na antresoli spedzam nocke. Oprocz mnie nie na niemal nikogo, nikt mnie nie budzi, jedynie ekipa sprzatajace nieco halasuje przy myciu podlog maszyna. Kilka minut po godzinie 04:00 lotnisko nagle ozywa, pojawiaja sie jego pracownicy, udaje sie zatem do stanowiska odprawy Lufthansy dla pasazerow klasy biznes (linia Air Dolomiti jako spolka-corka Lufthansy nie posiada specjalnie wydzielonej strefy), odbieram karte pokladowa i po blyskawicznej kontroli bezpieczenstwa wchodze do dopiero co otwartego saloniku na sniadanie. Po sycacym posilku postanawiam skorzystac z prysznica, serwis oferowany przez Lufthanse jest naprawde godny polecenia, na wejsciu dostaje 3 biale reczniki oraz komplet przyborow toaletowych (maszynka do golenia, krem do golenia, balsam do ciala, szczoteczka i pasta do zebow oraz grzebien), wszystko to w gratisie. Lazienka jest bardzo duzych rozmiarow, moge w niej niemalze tanczyc. Tak odsiwezony ruszam powoli na boarding, po drodze zaopatruje sie jeszcze w niemiecka prase (Focus, Bild).
Wejscie na poklad Embraera Air Dolomiti nastepuje o czasie, bardzo sympatyczna wloska zaloga wita pasazerow, load factor jest dosc sredni, miejsce obok mnie pozostaje wolne. Po osiagnieciu wysokosci przelotowej wznosimy sie nad Alpami, osniezone szczyty gorskie rewelacyjnie prezentuja sie z okien samolotu. Serwis to sredniego rozmiaru smaczna kanapka z pasta i wedlina oraz ciastko z kremem cytrynowym, do wyboru pelna gama napojow. Jak na trase trwajaca ok. 90 minut i linie o zasiegu regionalnym (Air Dolomiti laczy Monachium z kilkoma portami wloskimi sredniej wielkosci) calosc prezentuje sie bardzo profesjonalnie, tylko ich zielone barwy nieco przypominaja szpitalna zielen, ale moze sie czepiam ;) W pelnym sloncu ladujemy na lotnisku im Jana Pawla II w Bari, czas dostac sie do centrum. Mozliwosci sa dwie: autobus miejski za 1 euro (bilety kupowane u kierowcy sa drozsze) lub kolejka/metro za 5 euro. Oczywiscie druga opcja jest tez szybsza i tym razem sie na nia decyduje, zalezy mi na dotarciu do centrum miasta przed poludniem, gdyz pozniej zamykane sa w soboty urzedy pocztowe i zapewne nie bede mial mozliwosci nabycia znaczkow, a tradycyjnie staram sie obdarowac znajomych pocztowkami z wyjazdu. Jazda pociagiem trwa okolo kwadransa, po wyjsciu z dworca szybkim krokiem ruszam jedna z glownych ulic w kierunku poczty, pobieram numerek i ustawiam sie w kolejce. Po zalatwieniu „formalnosci” czas na dolce vita, powolnym krokiem przechadzam sie malowniczymi uliczkami Bari. Ulice w srodmiesciu sa jednokierunkowe i bardzo zatloczone, radze uwazac przechodzac przez jezdnie. Samo miasto wyglada dokladnie tak, jak sobie wyobrazalem, znajdziemy tam typowe dla Wloch okiennice, nieco murow z czerwonej cegly, male balkony, palmy, liczne kawiarenki, mnie taki klimat bardzo odpowiada. Kieruje sie do sklepu Bialetti, w Palermo kupilem sobie kawiarke tej firmy, teraz przyszedl czas na filizanke do espresso do kompletu. Nie bylbym soba, gdybym nie wybral sie do supermarketu, jest sobotnie poludnie, wiec kolejki spore, ale w obliczu smakolykow, ktore mam w koszyku, nic nie jest w stanie mnie zlamac. Mam tam m.in. mocna kawe Lavazza Deko i ciasto panettone oraz makaron spaghetti Barilla. W koncu objuczony towarem ruszam w dalsza droge na stare miasto, przeciskami sie waskimi uliczkami, w ich labiryncie kraza okoliczni mieszkancy poruszaja sie na skuterach Vespa, tak charakterystycznych dla Italii, spotkamy tez suszace sie nad glowami pranie i mozemy niemalze zajrzec innym przez okan czy drzwi do domow. Po wyjsciu z labiryntu moim oczom ukazuje sie bazylika sw. Mikolaja, wchodze do kosciola, w swiatyni jest nieco turystow modlacych sie w skupieniu. Po przejsciu przez ulice za kosciolem jestem juz nad morzem, Adriatyk o tej porze roku wprawdzie nie nadaje sie do kapieli, ale spacer wzdluz brzegu bardzo dobrze mi robi. Na trasie znajduje sie maly port dla zaglowek, kutrow i mniejszch jednostek, w poblizu podziwiac mozna takze ratusz i eleganckie hotele. Popoludnie spedzam przy wloskiej kawie i specjalach lokalnej kuchni, akurat psuje sie pogoda i zaczyna padac, wiec dobrze sie sklada, ze jestem pod dachem. 
Jestem tuz obok dworca kolejowego, sprzed ktorego odjezdza autobus numer 16 na lotnisko, czas jazdy to okolo 40 minut. Lotnisko w Bari nie jest specjalnie duzych rozmiarow, na poziomie odlotow nie uswiadczycie niemal zadnych miejsc do siedzenia, nalezy zjechac na dol na przyloty i tam mozna w spokoju oczekiwac na swoje polaczenie. Oddaje sie lekturze magazynu Focus i dopiero ok. 2 godziny przed odlotem rejsu linii WizzAir do Katowic udaje sie do kontroli bezpieczenstwa. Boarding bedzie odbywal sie z bramki numer 1. Jest juz calkiem sporo Polakow, z ich relacji wynika, ze wiekszosc osob spedzala tutaj okolo tygodnia, spora czesc z podroznych byla takze w Neapolu. Oczywiscie jestem niemal jedynym pasazerem podrozujacym samotnie, jak to zwykle bywa na takich trasach stricte turystycznych dominuja zakochane pary, grupki znajomych czy rodziny z dziecmi, a ja do zadnej z wymienionych grup sie nie zaliczam ;( Boarding nastepuje o czasie i o dziwo przez rekaw, bardzo dawno nie doswiadczylem tego typu uslugi w taniej linii lotniczej. Cabin crew, taking off!

Tu Radio Erewañ! / 04.11.2016 - 06.11.2016


Zdazylem sie nieco wygrzac podczas krotkiego pobytu w Jordanii, tym razem nieco zmarzne, gdyz jesienna pora wybieram sie po raz kolejny na Kaukaz, czas na zwiedzanie Erywania. Tym samym w ciagu jednego roku zalicze wszystkie trzy republiki i ich stolice z tego rejonu swiata. Wieczorowa pora w piatek w pierwszy weekend listopada pojawiam sie na lotnisku Chopina, przy stanowisku odprawy nadaje bagaz, przechodze przez kontrole bezpieczenstwa i relaksuje sie w saloniku biznesowym Polonez. Dochodzi czas boardingu, ruszam do kontroli paszportowej i wkraczam do strefy Non-Schengen, pod bramka oczekuje spora grupa pasazerow tranzytowych, w wiekszosci sa to posiadacze niemieckich paszportow, jest tez nieco Ormian, ale Polakow widac bardzo malo. Boarding opoznia sie o kilkanascie minut, wchodzimy na poklad ­i ruszamy okolo 40 minut po starcie, ale na  miejsce przylatujemy o czasie. Sam lot jest bardzo spokojny, o ile nad Europa lecimy nad chmurami, to za Morzem Czarnym niebo sie wypogadza, ale w nocy niestety nie mam mozliwosci obserwowac pasm gorskich. Ladujemy w Erywaniu ok. 5 rano czasu lokalnego, budynek terminalowy wydaje sie byc nowoczesny i przestronny. Obok nas maszyna linii Austrian Airlines szykuje sie do odlotu, na plycie widze takze samolot Aeroflotu, patrzac na rozklad to wlasnie rejsy do Moskwy sa dominujacym kierunkiem, widac, ze panstwa-satelity wciaz posiadaja bogata siatke polaczen do stolicy sowieckiego imperium. Podczas kontroli paszportowej celniczka od razu zauwaza pieczatke azerska i kieruje mnie do osobnego pokoju na krotkie przesluchanie. Spodziewalem sie tego, gdyz oba kraje sa w stanie wojny i nie podpisano oficjalnego rozejmu.  Panowie robia kserokopie pierwszej strony w moim paszporcie, pytaja o cel wizyty i wpisuja mnie do jakiegos rejestru, ale moge swobodnie wjechac na terytorium Armenii. Na zewnatrz wciaz jest ciemno, a temperatura nie rozpieszcza, o tej porze jeszcze nie kursuja autobusy do miasta, przechodze na gore na poziom wylotow, znajduje miejsce i probuje sie nieco zdrzemnac, co niestety nie jest zbyt proste, gdyz miedzy poszczegolnymi siedzeniami sa umieszczone podlokietniki. W koncu udaje mi sie jednak przyjac odpowiednia pozycje i uciac sobie drzemke. Kiedy sie budze na zewnatrz swieci juz piekne jesienne slonce, w oddali widac osniezone szczyty gorskie, majaczy Ararat. Po porannej toalecie wychodze na zewnatrz i postanawiam znalezc transport do centrum. Pani  z informacji turystycznej dobrze mnie pokierowala, po przejsciu na parking znajduje dwa stanowiska marszrutek, dwa zdezelowane busiki stoja na swoich miejscach, posiadaja numery, ale to jedyne, co mozna odczytac, gdyz cala trasa jest opisana w jezyku ormianskim. ­zgrabne szlaczki nie sa w stanie mi zupelnie nic powiedziec. Podchodzi do mnie kierowca, moim bardzo lamanym rosyjskim udaje mi sie wytlumaczyc mu, dokad chce dotrzec. Pan kieruje mnie do busika, drugi kierowca z parkingu odzywa sie do mnie po angielsku i potwierdza slowa przedmowcy. Chwile pozniej rozklekotany pojazd rusza i po ok. 30 minutach docieram do centrum do stacji metra Yeritasardakan. Centrum Erywania robi na mnie pozytywne wrazenie, jest zadbane, kamieniczki przy glownych arteriach mienia sie we wszystkich kolorach teczy, w tej czesci miasta ciezko mi doszukac sie wplywow archotektonicznych Wielkiego Brata z Moskwy. Po drodze do hotelu mijam nowoczesny deptak o anglojezycznej nazwie Northern Avenue, przy ktorym znalezc mozna najdrozsze butiki jak Burberry czy Versace. Kto by sie spodziewal, ze takie swiatowe marki sa dostepne w Armenii a sklepu H&M czy restauracji McDonald’s tutaj nie znajdziemy. Kontrasty...

Po zameldowaniu sie w hotelu i krotkim odpoczynku przy herbatce i malej buteleczce armenskiego koniaku (mily upominek ze strony hotelu) ruszam na dluzszy spacer po miescie; na pierwszy ogien ida kaskady, z ktorych roztacza sie majestatyczny widok na miasto. Dopiero teraz widac, jak bardzo jest ono rozlegle, na peryferiach kroluje wielka plyta, blokowiska z zewnatrz wydaja sie przytlaczac malutkie centrum starego miasta. Schodow jest bardzo duzo, ale niestety cala konstrukcja nie jest jeszcze ukonczona i na samej gorze nieco straszy. W pelnym sloncu spotkac mozna sporo spacerowiczow i turystow. W malym parku polozonym nieopodal mozna usiasc na jednej z licznych laweczek i podziwiac liczne konstrukcje, pomniki w najrozmaitszych ksztaltach czy fantazyjnie podciety zywoplot. W sklepiku z pamiatkami zaopatruje sie w widokowki i magnes, wczesniej na poczcie glownej kupilem znaczki, akurat trafiam znow na urzad pocztowy, wypisuje tam kartki i wrzucam je do skrzynki. Po drodze w punkcie bistro postanawiam uzupelnic kalorie i decyduje sie na chaczapuri z serem – przysmak znany mi z Gruzji, dosc podobnie smakuje kazachska samsa. Spacerujac po malowniczach zaulkach Erywania w oddali migocze mi posag mateczki Armenii, ale na nadaremnie probuje odnalezc do niego droge, plan miasta prowadzi mnie do kosciola, ale dalej przejscia nie ma, podejrzewam, ze podejscie na gore jest z innej strony, szkoda, bo nie bedzie mi dane spojrzec z tej perspektywy na Ararat. Znow docieram do stacji metra Yeritasardakan, tam robie zakupy w supermarkecie, ceny o dziwo wyzsze niz w Polsce, ale moze akurat trafilem na taki sklep. Slynne armenskie koniaki maja sie dobrze i sa bardzo mocno eksponowane w tutejszych sklepach, chetni moga takze zwiedzac fabryke Ararat i degustowac lokalny trunek. Ja pozostaje przy malej buteleczce tego napoju i postanawiam zawitac na Plac Republiki, ktory opisywany jest w kazdym przewodniku. Jak fan metra nie moge pominac oczywiscie skorzystania z tego srodka transportu, koszt zetonu to rownowartosc okolo 1 zl. Niestety, metro w Erywaniu prezentuje sie niemalze rownie ubogo jak podziemna kolejka w Tbilisi, stacje na zewnatrz przypominaja betonowe klocki, a po zjechaniu szybkimi schodami gleboko w dol natrafiamy na szare, ponure perony z kolumnami. Wagoniki kolejki sa nieco bardziej kolorowe, ale niesamowicie telepie podczas jazdy, nie wiem, czy na trasie jest tyle zakretow czy to sposob jazdy maszynistow. Zapowiedzi dzwiekowe sa nadawane w jezyku ormianskim oraz angielskim, to spory plus. Mysle, ze ciezko sie tutaj zgubic, gdyz w miescie istnieje jak dotad tylko jedna linia metra. Pozwolilem sobie nieco pojezdzic w tunelu, ale w koncu czas wyjsc na powierzchnie, wyjscie ze stacji Plac Rebupliki na obumarly plac z zardzewiala fontanna nieco w dole sprawia, ze czuje sie, jakbym trafil do Czarnobyla, ale po przejsciu na gorny poziom moim oczom ukazuja sie monumentalne eleganckie gmachy, w wiekszosci rzadowe, dumnie powiewaja na nich flagi Armenii, a po samym Placu Republiki przechadza sie cala rzesza prechodniow. Niestety, z racji na jesienna pore fontanny zdobiace plac sa juz wylaczone, wiec pozostaje mi podziwianie fasad budynkow, najwieksz gmach zajmuje Muzeum Historyczne, w ktorym dobrze udokumentowano przebieg wojny z Azerbejdzanem. Po calym dniu wytezonych spacerow czas nieco odpoczac i sie ogrzac. Udaje sie na Northern Avenue i wybieram Caffe Vergnano, gdzie przy cynamonowej latte odzyskuje energie. Powoli sie juz sciemnia, plan na moj ultrakrotki pobyt w Erywaniu wzorowo wykonany, przede mna dosc krotka noc, przed godzina 03:00 musze ruszyc z powrotem na lotnisko. Odprawiam sie online, wybieram tradycyjnie miejsce z przodu po prawej stronie przy oknie.
Po wyjsciu z hotelu i dojsciu do glownej trasy w poblizu deptaku North Avenue znajduje postoj taksowek, nocna komunikacja tutaj nie funkcjonuje, musze zatem skorzystac z tego nielubianego przede mnie rodzaju transportu. Nadzwyczaj szybko udaje mi sie wynegocjowac korzystna stawek 2000 dramow armenskich i ok. Kwadrans pozniej jestem juz na lotnisku. W hali odlotow jest duzo przestrzeni, kolejka do stanowiska PLL LOT juz sie tworzy i chwile pozniej poracownicy zapraszaja do odprawy. Po nadaniu bagazu otrzymuje karte pokladowa, przechodze do kontroli bezpieczenstwa oraz paszportowej. Ruch na lotnisku jest niewielki, oprocz naszego samolotu niebawem odbedzie sie jedynie rejs do Moskwy. Ceny w sklepie duty free oraz w dwoch lotniskowych kawiarniach sa standardowo wysokie, niby oficjalnie Armenia to tani kraj, ale na lotniskach ceny bywaja zaporowe ;) Rejs z Warszawy przybywa do EVN rozkladowo, boarding rozpoczyna sie nawet przed czasem, pasazerow jest zdecydowanie mniej nie podczas rejsu z WAW. Moja fotograficzna pamiec dostrzega wsrod pasazerow jednego mezczyzne, ktory lecial ze mna piatkowym rejsem – jak widac nie tylko ja jestem takim weekendowym podroznikiem. Kapitan XYZ wita pasazerow, po serwisie w postaci miniwafelka Prince Polo i wody mineralnej lub kawy/herbaty (cieply napoj wprowadzono na sezon zimowy) w kabinie wygaszone zostaja swiatla i ok. 3 godziny pozniej rozpoczynamz znizanie do lotniska Okecie. W niedzielny deszczowy poranek melduje sie w Warszawie. Do zobaczenia!

Marhaba Aqaba! / 16.10.2016 - 19.10.2016

Tym razem korzystajac z bledu taryfowego Expedii i linii Turkish Airlines postanowilem wybrac sie do Jordanii. Bardzo podpasowaly mi dostepne terminy -€“ kiedy w Polsce panuje juz jesienna slota, nadchodzi taki czas, by wybrac sie w miejsca, gdzie wciaz mozna nacieszyc sie sloncem. Kraje Bliskiego Wschodu w jakis sposob mnie fascynuja a poniewaz Jordanii jeszcze nie mialem okazji odwiedzic, to rejs do Aqaby polozonej nad Morzem Czerwonym wydawal mi sie byc bardzo dobra opcja.
W niedzielne popoludnie docieram na Lotnisko Chopina, przy stanowisku nadawania bagazu nikogo nie ma, wiec szybko oddaje moja mala zolta walizke, odbieram kolorowe karty pokladowe z naklejkami i udaje sie do stanowisk kontroli bezpieczenstwa, gdzie spedzam ponad 20 minut. Najwyrazniej trafilem na popoludniowy szczyt, ale mam jeszcze spory zapas czasu, zwlaszcza ze tym razem z moim statusem Frequest Traveller nie przysluguje mi wejscie do saloniku lotniskowego. Czas uplywa mi szybko, mam ze soba pokaznych rozmiarow autobiografie Hillary Clinton, zatem mam czym sie zajac. Samolot ze Stambulu zatrzymuje sie przy bramce, musimy poczekac na boarding dluzsza chwile. Tym razem miejsce mam w srodkowekj czesci samolotu Airbus A-321, ktory jest wprawdzie maszyna waskokadlubowa, ale posiada dosc nietypowe umiejscowienie siedzen dla zalogi takze w rejonie wyjsc awaryjnych przez okna w srodkowej czesci samolotu. Mam wrazenie, ze boarding trwa bardzo dlugo, mimo iz odbywa sie z podzialem na poszczegolne grupy. W drzwiach samolotu wita nas symptyczna zaloga, jeden ze stewardow ma na sobie stroj kucharza, wyglada to calkiem oryginalnie. Miejsca na nogi nie ma zbyt duzo, ostatnio lecialem linia Aegean i tam moglem niemalze sie rozlozyc. Na malych monitorach pokazywana jest instrukcja bezpieczenstwa, w koncu powoli ruszamy i przebijamy sie przez ciemne chmury, w gorze jak zawsze swieci slonce. Niebawem rozpoczyna sie serwis, linia Turkish Airlines jest znana z wysokiego standardu, nie moge narzekac, metalowe sztucce, ladnie podany cieply posilek, darmowy alkohol, wszystko to bardzo ladnie wyglada. Po posilku zapoznaje sie z magaznem pokladowym. Wprawdzie nie natrafiam na bardzo ciekawe artykuly, ale dla mnie najistotniejsza kwestia jest siatka polaczen, a ta turecki przewoznik ma bardzo rozbudowana. Po okolo 2,5 h lotu znajdujemy sie juz nad Bosforem, w dole widac statki plynace po morzu, podchodzimy do ladowania i juz jestem na tureckiej ziemi, po raz pierwszy na lotnisku Ataturka, jego rozmiar robi wrazenie, dokola dominuje logo linii TK, jedynie gdzieniegdzie widac samoloty innych przewoznikow. Autobusem docieramy do terminalu; poniewaz przylot jest ze strefy Schengen, to nie trzeba ponownie przechodzic przez kontrole bezpieczenstwa. Tlum podroznych jest niesamowity, chyba jeszcze nigdy nie widzialem takiej masy ludzi wewnatrz strefy airside. Jednakze po jakims czasie udaje mi sie znalezc nieco bardziej cichy kacik i przeczekac czas do wieczornego odlotu do Jordanii. Okazuje sie, ze ze mna leci rowniez kilka osob z Polski, ale sa zajeci swoim towarzystwem. Podczas boarding na resj IST-AQJ spotyka mnie bardzo mila niespodzianka – dostaje upgrade do klasy biznes! 

To moj pierwszy rejs w tej klasie podrozy, dotychczas jedynie raz podczas podrozy z Los Angeles do Paryza mialem przyjemnosc leciec w klasie Economy Premium, to juz bylo cos, a tym razem spedzilem podroz w jeszcze bardziej komfortowych warunkach. Szerokie, wygodne fotele, porcelanowa zastawa, bogate menu, drinki na powitanie, swiezo wyciskany sok z pomaranczy a na deser przepyszne ciasto i lokum, palce lizac! Bardzo przypadly mi takze do gustu sluchawki, ktore dostalismy na czas lotu, zdecydowanie wygluszaja one szum silnikow i moglem rozkoszowac sie muzyka z pokladowego systemu rozrywki. Dodatkowo na mapcie sledzilem trase samolotu, to jest to, co tygryski lubia najbardziej. Niemal 30 minut przed czasem ladujemy w Aqabie, szybko opuszczam poklad, mimo poznej pory uderza mnie mila fala ciepla.  Dostaje darmowa wize, pozniej musze nieco odstac w kolejce do kontroli paszportowej, gdyz w miedzyczasie pojawia sie tam grupa wycieczkowa bulgarskich turystow, ktorzy najwidoczniej nie potrzebuja wizy.  Lotnisko jest bardzo male i nie posiada praktycznie zadnego zaplecza. Korzystam z darmowego wifi, wysylam kilka wiadomosc na aplikacji What’s App a w miedzyczasie podchodzi do mnie lotniskowy naganiacz oferujac taxi. Nie musze specjalnie negocjowac ceny, place 12 JOD, co jest przyzwoita cena, zwazywszy na pore (jest srodek nocy). W trakcie jazdy dostrzegam drogowskazy kierujace do granicy z Arabia Saudyjska, oh la la, co za niedostepna egzotyka. Niestety, dla innowiercow wstep do KSA jest surowo wzbroniony. Po niecalym kwadransie witaja mnie swiatla Aqaby, dopelniam formalnosci w recepcji hotelu i zapadam w upragniony sen.
O poranku zmierzam na ostatnie pietro hotelu, gdzie znajduje sie restauracja, w ktorej serwowane sa sniadania, jest dostpeny moj ulubiony hummus oraz oliwki. Po posilku ruszam w miasto, okazuje sie, ze cala Aqabe mozna „zwiedzic” w dwie godziny. Podobaja mi sie palmy, piekny bialy meczet, ale plaza juz zupelnie nie wyglada na atrakcyjna. Deptak wzdluz akwenu wygladal na dosc zaniedbany, mimo wczesnej pory bylo calkiem sporo odpoczywajacych osob, w wiekszosci cale rodziny, ktore biwakuja na piasku. Kobiety sa calkowicie ubrane, mezczyzni rowniez nie pokazuja torsow, lecz paraduja w koszulkach polo i spodenkach do kolan. Ruszam w kierunku portu, punktem orientacyjnym jest gigantyczna flaga Jordanii dumnie lopoczaca na wietrze. Po zatoce plywaja male lodeczki ze szklanym dnem, przez ktore mozna obserwowac rafe koralowa, ceny sa calkiem przystepne, ale nie ma wielu chetnych do skorzystania z ich oferty. W poblizu deptaku zlokalizowane sa nieliczne lokale gastronomiczne, nie wygladaja apetycznie, zagranicznych turystow mozna szukac tam ze swieca, dominujaca czynnoscia zdaje sie byc palenie fajki wodnej.  Podejrzewam, ze „biali” turysci skryli sie na hotelowach plazach w luksusowej dzielnicy South Beach lub wyjechali na pustynie Wadi Rum czy tez do Petry. Z racji jedynie dwoch dni pobytu w Jordanii odpuscilem sobie te atrakcje i skupilem sie na lezakowaniu i plywaniu w basenie na dachu hotelu. Praktycznie cale dwa dni spedzam na slodkim leniuchowaniu, przy basenie oprocz mnie nie bylo niema nikogo, to nieco martwy sezon. Zdecydowanie polecam degustacje kawy z kardamonem palonej na piasku, mozna ja nabyc w kawiarni otwartej 24 h, ktora miesci sie naprzeciwko hotelu Double Tree by Hilton. W sklepach z pamiatkami bez trudu dostaniemy widokowki czy magnesy, a urzad pocztowy znajduje sie przy jednej z glownych ulic, bardzo latwo tam trafic. W miescie rozstawione sa takze plany miast, nie sposob zabladzic, ludzie wydaja sie byc sympatycznie nastawieni i nie probuja naciagac turystow, to duzy plus w porownaniu z Marokiem, gdzie niemal na kazdym kroku jestes traktowany jako chodzaca skarbonka. Mamy do dyspozycji takze McDonald’s, Burger King, KFC i Pizza Hut, ale menu tam oferowane jest raczej ubogie, ponadto ceny takze nie sa atrakcyjne. Dla osob, ktore poszukuja artykulow spozywczych (kardamon, kawa, chalwa, sok z agawy) dobrym rozwiazaniem beda zakupy w supermarkecie Carrefour. Przed wyprawa do sklepu polecam zaopatrzyc sie w tabelke z cyframi arabskimi, gdyz znane nam cyfry w Jordanii zapisywane sa w tradycyjny arabski sposob, co utrudnia odczytanie prawidlowej wartosci. Z identycznym zapisem zetknalem sie juz wczesniej w Iranie, ale na taki zapis tutaj nie bylem przygotowany :(
Wszystko co dobre szybko sie konczy, w poniedzialkowy wieczor biore taksowke na lotnisko w Aqabie, innej mozliwosci dojazdu tam nie ma, nie kursuja zadne autobusy. Kierowca najpierw zyczy sobie 15 dinarow, ale juz po chwili zgadza sie na stawke 12 dinarow. Teren lotniska znajduje sie w specjalnie strzezonej strefie wojskowej, przy drodze prowadzacej na lotnisko rozstawione sa posterunki policji, dwukrotnie sprawdzany jest moj paszport oraz licencja taksowkarza, widac, ze z racji napietej sytuacji politycznej w regionie duza wage przyklada sie tutaj do kwestii bezpieczenstwa. Mam jescze ponad 4 godziny do odlotu, oddaje sie w spokoju lekturze ostatnich stron dotyczacych kariery Hillary Clinton. Odprawa na rejs do Stambulu rozpoczyna sie ok. 2,5 h przed startem, na wyloty z Aqaby nie jest mozliwa odprawa online, ale miejsce miałem wcześniej przydzielone na infolinii Turkish Airlines, więc nie było problemu z dostępnością.

cdn.

Szklane domy w Baku & mateczka Gruzja / 21.09.2016 - 26.09.2016

Ten miesiąc będzie dla mnie nieco bardziej intensywny pod względem podróży lotniczych. Po podróży na Białoruś  i do Kazachstanu zostajemy w kręgu byłych republik ZSRR, czas przywitać Azerbejdżan oraz po raz kolejny odwiedzić Gruzję. Baku gościło w czołówce mojej listy miejsc do odwiedzenia od bardzo dawna, swego czasu miałem nawet wykupiony bilet na trasie BUD-GYD, ale linia WizzAir z powodów sporów na tle finansowym z władzami lotniska w GYD zdecydowała się na rok zawiesić połączenie. Kiedy zatem pojawiła się informacja w mediach, że rejsy z Budapesztu do Baku zostaną wznowione, to nie wahałem się długo i zaplanowałem ten długo wyczekiwany wyjazd. Postanowiłem, że skoro już będę w pobliżu, to zahaczę także i o gruzińską stolicę, gdyż przy poprzedniej wizycie na Kaukazie ograniczyłem się jedynie do pięknego Batumi. Całość przedstawiała się następująco:

lot WizzAir WAW-BUD / 21.09 
lot WizzAir BUD-GYD / 21.09
lot Azerbaijan Airlines GYD-TBS / 24.09 
lot Aegean Airlines TBS – ATH / 26.09 
lot Aegean Airlines ATH – WAW / 26.09
Początkowo miałem w planach przebyć trasę z Baku do Tbilisi pociągiem, ale po przeczytaniu w internecie negatywnych komentarzy na temat warunków w pociągu międzynarodowym tej relacji, stwierdziłem, że zdecydowanie bardziej komfortowy będzie bezpośredni godzinny rejs linią lotniczą. Szczęście tym razem mi sprzyjało, gdyż do niedawna trasę GDY-TBS obsługiwały tylko linie lotnicze Qatar Airways w ramach serwisu swojej trasy z Doha. Linia robiła krótkie międzylądowanie w Baku, część pasażerów wysiadała w azerskiej stolicy, a zapewne znikoma ich część wsiadała na pokład i udawała się do Tbilisi. Takie rozwiązania stosują niektóre linie lotnicze na mniej uczęszczanych trasach, ostatnio widziałem podobny układ na trasie linii Air China z Pekinu przez Mińsk do Budapesztu.   
W środowy poranek docieram na Lotnisko Chopina, mam ze sobą wydrukowaną kartę pokładową, teraz trzeba odstać swoje w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, ostatnio wylatując z Warszawy zazwyczaj korzystałem z rejsów PLL LOT, więc mogłem skorzystać z przejścia „fast track”, teraz muszę poczekać dłużej w kolejce z pasażerami klasy ekonomicznej. Czas na lotnisku szybko mi mija, przez szybę obserwuję przylot inauguracyjnego rejsu linii China Airlines z Pekinu, tak się złożyło, że pierwszy rejs na Okęciu ląduje akurat w tym dniu. Boarding do naszego samolotu Airbus A320 (przejazd oczywiście autobusem) następuje o czasie, pierwsi wchodzą pasażerowie z wykupionym priority boarding, chwilę później kierowca otwiera drzwi także w drugiej części autobusu i zajmuję moje miejsce 17B. Środkowe miejsce to nic przyjemnego, ten samolot to jeden z nowszych nabytków linii, jest niesamowicie ciasny, miejsca są niesamowicie upchane, a siedząc w środku moja przestrzeń jest niesamowicie ograniczona. Załoga na czele z szefem stewardów p. Grzegorzem sprawnie przygotowuje kabinę do startu i planowo startujemy w kierunku Budapesztu. Po osiągnięciu wysokości przelotowej kapitan Jurski podaje podstawowe parametry lotu już po godzinie lądujemy na lotnisku Ferihegy. To mój kolejny rejs startujący z Budapesztu w ostatnim czasie, ostatni raz na Węgrzech byłem na przełomie stycznia i lutego dzięki promocji Swiss, kiedy to leciałem do Hong Kongu.
Wieczorem około godziny 19:00 jestem już z powrotem w budapeszteńskim porcie lotniczym. Dzień upłynął mi miło na spacerach nad Dunajem oraz po centrum handlowym Westend w pobliżu dworca kolejowego Nyugati. Widzę, że nic się nie zmieniło i nadal wygląda bardzo obskurnie i odpychająco. Lotnisko BUD także nie powala na kolana, zwłaszcza hala odlotów i stanowiska odprawy pamiętają z pewnością poprzednią epokę. Po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa jest już znacznie lepiej, tam na wygodnych siedzeniach oczekuję prawie godzinę na informację o numerze bramki, która wreszcie pojawia się na monitorze. Jeszcze tylko pobieżna kontrola bezpieczeństwa, boarding, sprawdzenie wizy i można zajmować miejsca. Tym razem samolot jest starszego typu, co gwarantuje więcej przestrzeni między siedzeniami. Obłożenie nie jest duże, dwa miejsca obok mnie pozostają wolne, mogę spokojnie się wyciągnąć i nieco podrzemać. Byłem ciekawy, czy załoga zgasi światło, tak jak to było na nocnym rejsie Katowice – Kutaisi przed ponad dwoma laty, ale przez cały rejs kabina była oświetlona. Pogoda dopisuje, za oknem mogę widzę rozświetlone miasta Rumunii, nad Morzem Czarnym kłębią się chmury, ale około godzinę przed planowanym lądowaniem w Baku znów widać ziemię, tym razem jest to już Kaukaz. Kilka minut przed czasem maszyna melduje się w azerskiej stolicy, wychodzimy na zewnątrz autobusu i pierwszy szok – jak tu wieje! Sprawdza się zatem legenda dotycząca nazwy miasta, która wywodzi się z języka perskiego i oznacza „uderzenia wiatrów”. Chwilę później jesteśmy już w terminalu, robi on na mnie bardzo dobre wrażenie, jest utrzymany w kremowej tonacji barw, elegancko wyłożony marmurami, znajdziemy tu dużo ornamentyki arabskiej, misterne złote dekoracje, skojarzenia z Dubajem są jak najbardziej na miejscu. Kontrola paszportowa nieco zajmuje, mimo ze straż graniczna nie zadaje żadnych pytań, to jednak formalności trwają dość długo, trzeba jeszcze zapozować do zdjęcia, to jakaś nowa moda, by na granicach robić osobom wjeżdżającym do kraju fotografie. Dobrze, że nie muszę oglądać siebie na tych zdjęciach. ;) W końcu wychodzę do przestronnej hali przylotów i od razu kieruję się do kantoru, gdzie wymieniam dolary amerykańskie na manaty azerskiej. 1 manat to około 2,5 zł, przed uwolnieniem waluty 1 manat posiadał wartość ponad 5 zł i Azerbejdżan uchodził za drogi kraj, teraz to uległo zmianie i ceny były na bardzo przyzwoitym poziomie. 
Przed wyjazdem przestudiowałem w internecie kwestię dojazdu z lotniska do centrum, ale okazało się, ze zawarte na forach lotniczych informacje są już nieaktualne. Obecnie sprzed poziomu przylotów, niemal tuż sprzed wejścia/wyjścia z terminalu zatrzymuje się elegancki dobrze oznakowany autobus linii H1 miejskiej spółki transportowej, który za 1,3 AZN w ciągu około 40 minut dociera do centrum miasta do stacji kolejowej oraz przystanku metra o nazwie 28 Maja. Bilet w postaci papierowej karty BakuCard można nabyć w automacie zaraz po wyjściu z lotniska, można kupić bilet pojedynczy albo od razu doładować kwotę 2,60 AZN zapewniającą też bilet na powrót, co też uczyniłem. Punktualnie raz na pół godziny te autokary odjeżdżają w kierunku miasta. Ponieważ na zewnątrz dopiero powoli budzi się do życia nowy dzień, to postanawiam nieco przeczekać na lotnisku, na górnym poziomie znajduje się kawiarnia Julius Meinl oraz McDonald’s, gdzie zamawiam cappuccino i nieco odpoczywam po nocnym locie na Kaukaz. Niestety, wszystkie linie z Europy przylatują tutaj o podobnych godzinach, także te z Rosji, Białorusi czy Ukrainy. Spoglądając na tablicę przylotów/odlotów można dostrzec, że do Baku lata sporo linii z krajów arabskich, mam w siatce połączenia z regionu Zatoki Perskiej i Turcji, spora część podróżnych przywdziała egzotyczne stroje, są kobiety w burkach oraz mężczyźni w galabijach i diszdaszach. Język rosyjski nie jest już tak powszechny jak w Kazachstanie, cyrylicy praktycznie nie zobaczymy w miejscach użyteczności publicznej, zdecydowanie wygrywa język azerski, który mi osobiście bardzo przypomina turecką mowę.
Pierwsze wrażenia z miasta są bardzo pozytywne. W ścisłym centrum mogę popatrzeć na tłumy ludzi kłębiące się przy placu przed wejściem do metra. Ich egzotyczna uroda przykuwa moją uwagę, panowie mają bardzo ciemną karnację, czarne jak smoła włosy oraz często zrośnięte brwi, panie zaś swoją cerę najwidoczniej odpowiednio rozjaśniają, gdyż jest ona niekiedy bardzo jasna i kontrastuje z ciemnymi włosami. Zwróciłem również uwagę na fakt, że najpopularniejszym strojem u mężczyzn są dopasowane koszule, często w orientlne wzory z kwiatami. To jednak nie owe wzory mnie zaintrygowały, ale podkoszulki na ramiączkach, który nagminnie prześwitywały spod koszul, zwłaszcza tych białych – takie obrazki kojarzą mi się bardzo z PRL-em i babcinym stylem, ale widać, że tam jest to na porządku dziennym. Co gorsza, u kilku facetów zauważyłem taki tank top pod t-shirtem czy koszulką polo, o rany!
Hotel Admiral, w którym się zatrzymałem, to jeden z najlepszych obiektów, w jakich podczas moich podróży miałem okazję się zatrzymać. Utrzymany w stylu plastic fantastic w bieli i elementach srebra mógł wydawać się kiczowaty, ale o gustach się nie dyskutuje. Miałem dla siebie dużo przestrzeni i przestronną łazienkę z wanną z hydromasażem. Sam obiekt mieścił się ok. 10 minut spacerem od stacji metra Ganclik (przez park im. Atatürka), od ścisłego centrum czy starego miasta oddalony był zatem nieznacznie. Przy stacji metra mieściło się też nowe centrum handlowe (część sklepów ma dopiero niebawem otworzyć swoje podwoje), gdzie codziennie wieczorem w hipermarkecie Bravo robiłem zakupy. Bardzo przypadły mi do gustu lokalne słodyczne, chałwa, baklava, sok z granata, napoje na bazie wody różanej czy też Fanta winogronowa oraz słone przekąski z Turcji dostępne za bezcen. Poziom cen w Azerbejdżanie bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, praktycznie wszystko było tańsze niż w Polsce. Podejrzewam, iż jest to związane z ubiegłorocznym znacznym obniżeniem waluty, kiedyś manat azerski był wart bowiem ok. 5 zł, teraz 1 AZN to ok. 2,35 PLN. Zaznaczę jeszcze, że dba się tutaj o bezpieczeństwo, policja i służby porządkowe są dobrze widoczne, na stacjach metra oraz w centrach handlowych przed wejściem sprawdzane są wszystkie torby, plecaki czy okrycia wierzchnie.
Po odespaniu nocnego lotu popołudniową porą ruszam metrem do stacji Iczeri Szeher, czyli do starego miasta. Mury obronne i starówkę zostawiam sobie na kolejny dzień, teraz ruszam zaś na bulwar nadmorski, gdzie wśród palm przechadzam się przy powoli zachodzącym słońcu. Znajduję małą kawiarnię umiejscowioną na deptaku, wzorem miejscowych zamawiam herbatę po turecku, którą nalewa się z dzbanka do wąskiej szklaneczki i niemal obowiązkowo slodzi cukrem w kostkach. Wiatr nadal nie ustaje, ale widać, że właściciele lokalu są na to przygotowani i na krzesełkach można znaleźć także koce. Nad miastem górują wieże – nowoczesne wieżowce Flame Towers nawiązujące do krainy ognia za jaką uchodzi Azerbejdżan, postanawiam się zatem do nich dostać. Nieopodal bulwaru nadmorskiego znajduje się stacja kolejki, ale okazuje się, że „funikular” jest w konserwacji i na szczyt muszę dostać się pieszo. Wzdłuż trasy pociągu na górę biegną szerokie wygodne schody, po kilku minutach jestem w połowie drogi. Na wzgórzu znajdują się budynki rządowe ochraniane przez wojsko, wobec czego można spodziewać się patroli i stojących pod filarami wiaduktów żółnierzy z bronią długą, radzę uważać i nie robić zdjęć ;) Jeszcze tylko przejście przez ulicę i kolejne, tym razem jeszcze bardziej majestatyczne marmurowe schody, oświetlone misternymi latarniami. Po dotarciu na szczyt moje oczy cieszą się widokiem panoramy wieczornego Baku, Cezary Baryka z „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego nie musiałby dzisiaj podróżować do Warszawy w poszukiwaniu szklanych domów, gdyż znalazłby je tutaj. W oddali widać kiwony służące do wydobywania ropy, rewitalizacja śródmieścia z pewnością została w znacznej mierze sfinansowana z zysków, jakie kraj czerpie z wydobywania czarnego złota. Spoglądam jeszcze na cmentarz ofiar wojny z Armenią i zbiegam w dół po schodach w stronę miasta, które teraz jest rozświetlone blaskiem neonów, spaceruję szerokimi chodnikami i chłonę uliczny hałas i cieszę się z wysokiej temperatury oscylujące w granicy 27 stopni Celsjusza, mimo wiatru mogę zostać w t-shircie i wcale nie jest mi zimno. Nie trzymam się konkretnej trasy aż w końcu przypadkiem docieram do jednej ze stacji metra. Zliża się godzina 22:00, czas zbierać się do hotelu.
W piątkowy poranek po śniadaniu rozpoczynam dość intensywne zwiedzanie miasta, pierwsze kroki kieruję za mury starego miasta, gdzie znajdują się najstarsze budynki w azerskiej stolicy. Można tutaj spotkać budynki z charakterystycznymi balkonami, często zawieszone nad ulicą. Właśnie w dzielnicy Iczeri Szeher mieści się ambasada Rzeczypospolitej Polskiej, polska placówka dyplomatyczna prezentuje się całkiem ładnie. Wzdłuż wąskich wybrukowanych uliczek starego miasta znajdują się małe sklepiki z pamiątkami, zaopatruję się w magnes (koszt 2 AZN), niestety, o widokówkach nikt tutaj nie słyszał, dostaję je dopiero w księgarni, ale wyglądają one jak z poprzedniej epoki, zupełnie bez polotu, z wyblakłymi zdjęciami i przypisami. Sparecując docieram do Baszty Dziewiczej, która uchodzi za jeden z symboli Baku, z wieżą związana jest oczywiście odpowiednia legenda, chętni mogą wejść na górę i stamtąd obejrzeć panoramę miasta. Tutaj moje zagłębianie się w tą najstarszą część miasta dobiega końca, ruszam do nowszej części miasta na Plac Fontann, ale nim tam dotrę zatrzymuję się na latte  z orzechami pekan w kawiarni Gloria Jean’s Coffee. W klimatyzowanym wnętrzu na wygodnym fotelu wertuję luksusowy magazyn Baku wydawany przez Condé Nast. Dalej można znaleźć kolejne popularne sieciówki jak Starbucks Coffee (polecam kawę po turecku podawaną z buteleczką wody mineralnej oraz kostkami Turkish delight), Hard Rock Café czy McDonald’s (tutaj polecam ciastko żurawinowe oraz dużą herbatę, również z cukrem w kostkach w kolorowych papierkach, niestety, nie mają żadnych specjalnych kanapek czy deserów, które różniłyby się on menu w Polsce). Jeśli już jesteśmy przy kuchni, to w Azerbejdżanie dużą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju kebaby, budki czy knajpki z tym przysmakiem znajdziemy na każdym rogu, a ceny są bardzo przystępne, w niektórych miejscach poza centrum całkiem sporych rozmiarów smaczną bułkę wypełnioną mięsem i warzywami dostaniemy już za 1 manata, w centrum cena zwykle wynosi 1,5 manata (oczywiście często podawaną z ayranem), w restauracjach jest drożej, ale np. w sieciówce, w której skusiłem się na shoarmę zapłaciłem za nią bodajże 3 AZN. Na Placu Fontann spotkać można spacerujących mieszkańców Baku, to najwidoczniej jedno z popularniejszych miejsc, gdzie umawiają się mieszkańcy stolicy. Zauważam moją ulubioną Zarę, jednakże aktualna kolekcja nie rzuca mnie na kolana. Podążam za tłumem spacerowiczów, którzyu najwidoczniej w okoliczych domach towarowych robią zakupy i docieram na ulicę Nazani, która jest luksusowym deptakiem, na końcu ulicy znajduje się opera oraz teatr. Podczas wędrówki po mieście zauważam, że popularna jest tutaj profesja pucybuta, w Polsce kojarzę takie stanowisko jedynie z Galerii Mokotów. Śródmieście jest bardzo dobrze oznakowane, wszystkie ulice mają swoje nazwy, tabliczki są dobrze widoczne a dodatkowo w wielu miejscach ustawione są tablice z planami okolicy i na takiej właśnie mapie trafiam na najbliższy urząd pocztowy. Uliczka, na której się mieści placówka pocztowa jest bardzo niepozorna, ale rzeczywiście poczta jest czynna i posługując się językiem rosyjskim udaje mi się dokonać znaczków pocztowych na widokówki do Polski. Uwaga, po 4 dniach roboczych kartki były już w Warszawie, coś nieprawdopodobnego! ;)
Z centrum ruszam na Prospekt Nafciarzy, położony przy nadmorskiej promenadzie, docieram do molo niedaleko portu, na drewnianym pomoście spotykam czarnego bociana, nie przypuszczałem, że takie ptaki będę mógł tutaj zobaczyć. W kolejnym (a jest ich tu wiele) centrum handlowym degustuję wspomniane już ciastko żurawinowe i herbatę, można zająć miejsce na dużym balkonie, z którego widok rozciąga się na Morze Kaspijskie. Popołudniową porą postanawiam wrócić na wzgórze, skąd rozpościera się wspaniały widok na Baku, tym razem wspinaczka trwa nieco dłużej, gdyż temperatura jest znacznie wyższa i wiatr jakby nagle ustał. Piękne widoki z lotu ptaka wynagradzają jednak poniesiony wysiłek, warto było. Na deser zostawiłem sobie pałac szachów Szyrwanu, który mieści się za starymi murami miejskimi. Kompleks pałacowy zaczął powstawać na początku XV wieku i był świadkiem nie tylko tworzącej się państwowości, ale także tych smutnych wydarzeń z historii najnowszej Azerbejdżanu, jaką było rozstrzelanie przez Ormian żołnierzy azerskich na tym terenie, ślady po kulach do dzisiaj są widoczne na fasadzie budynku. Z relacji przewodniczki (bilet wstępu dla osoby dorosłej to koszt 4 AZN) wynikało, że cały kompleks został pieczołowicie odrestaurowany z inicjatywy kultowego przywódcy Azerów, czyli byłego prezydenta Heydara Aliyeva. Jak łatwo można się przekonać, większość wzniosłych budowli w kraju to jego zasługa i obiekty te są nazywane jego imieniem. Sam budynek nie przypomina pałacu w klasycznym rozumieniu tego słowa, na pewno nie może się od równać np. z wiedeńskim Schӧnbrunn, jego wnętrze jest surowe a ściany są gołe. Największe wrażenie zrobiła na mnie sala tronowa, w której podejmowano zagraniczne delegacje czy gości.
Kolejny dzień niemal całkowicie upływa pod znakiem deszczu, nie mam zatem zbyt wiele okazji do spacerów po mieście, przed południem jedynie odwiedzam okolice centrum kulturalnego Heydara Aliyeva, to kolejny z budynków o futurystycznym wyglądzie zaprojektowany całkiem niedawno (stosunkowo niedawno powstała też hala koncertowa, w której zorganizowano kilka lat temu finał konkursu Eurowizji) mający stać się wizytówką miasta. Resztę dnia spędzam zabunkrowany w McDonald’s z herbatą w dłoni, popołudnie zaś to relaks na lotnisku. Tego dnia warunki atmosferyczne są fatalne, zwiedzanie miasta na zewnątrz jest niemalże niemożliwe, wiatr w połączeniu z deszczem w takim mieście jak Baku to mieszkanka wybuchowa. Odprawa na mój wieczorny rejs linii Azerbaijan Airlines do Tbilisi rozpoczyna się na ponad 2 godziny przed odlotem, przy jednym ze stanowisk uśmiechnięty pracownik wręcza mi granatową kartę pokładową. Kontrola bezpieczeństwa oraz kontrola paszportowa przebiegają blyskawicznie i mogę już oczekiwać na boarding w wygodnych fotelach w strefie air side lotniska, które najwyraźniej zaprojektowane zostało na wyrost i hula na nim wiatr ;) Warto zwrócić uwagę na jego nowoczesną formę, nietypowy kształt i ciekawe rozwiązania architektoniczne.





Punktualnie 40 minut przed odlotem personel lotniska zaprasza na pokład, wejście następuje przez rękaw, co przy deszczowej pogodzie jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Zajmuję moje miejsce 7F przy oknie po prawej stronie, pasażerów jest całkiem sporo, ale miejsce środkowe nie zostaje zajęte, mam więc większą swobodę. Maszyna w środku ma granatowe elementy wystroju, cała kolorystyka nawiązuje do ciemnoniebieskiego logo linii. Przed startem pilot podaje podstawowe informacje na temat rejsu i startujemy. Ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne start nie należy do przyjemnych, kiedy w kompletnych ciemnościach gwałtownie wzbijamy się w powietrze, przez szyby widać chmury, przez które przebija się maszyna, oczywiście wszystko to jest odczuwalne w postaci lekkich turbulencji, ale wreszcie po około 15 minutach od startu osiągamy wysokość przelotową i wszelkie niedogodności ustają, a z góry można obserwować ziemię i światła mijanych po drodze miast. Wprawdzie lot do Tbilisi trwa jedynie godzinę, ale nawet na tak krótkiej trasie serwowane jest przekąska w postaci bułki z warzywami oraz kawy, herbaty lub wody, napoje gazowane, soki alkohole i słodycze są płatne dodatkowo, raczej niewielu podróżnych korzysta z tej formy serwisu. Przeglądam magazyn pokładowy oraz siatkę połączeń linii AZALJET, nie jest ona wprawdzie imponująca, ale mają w swojej ofercie rejsy do Nowego Jorku, a np. taka grecka linia Aegean nie posiada żadnych rejsów poza obręb basenu Morza Śródziemnego. Wkrótce łagodnie lądujemy na lotnisku w Tbilisi, jest wieczór, ok. 20:30. Kontrola paszportowa przebiega bardzo sprawnie, pan życzy mi miłego pobytu w Gruzji, ale okazuje się, że slużba graniczna zainteresowała się jeszcze moim bagażem podręcznym i muszę go zeskanować. Chwila prawdy i mogę ruszać, w hali przylotów na podróżnych czekają znajomi czy rodziny, ja zaś wymieniamy w kantorze manaty azerskie na gruzińskie lari (1 lari to w przybliżeniu 2 zlote), omijam taksówkarzy, którzy oczywiście także próbują nagabywać i zajmuję miejsce w żółtym autobusie o numerze 30 stojącej po lewej stronie od wyjścia z terminala (poziom odlotów!). Opłata za przejazd jednorazowy wynosi 50 tetri (1 zł), monetę wrzuca się do prostego automatu/metalowej skrzyneczki i odcina się wydrukowany bilet z numerem pojazdu oraz datą i godziną. Drugim sposobem uregulowania płatności jest zbliżenie do czytnika karty miejskiej MetroMoney Card, która funkcjonuje jak karta prepaidowa i za każdy odcinek pobierana jest stosowna opłata, przy przesiadkach poruszanie się po mieście wychodzi nieco taniej. Droga do centrum do dworca kolejowego zajmuje prawie godzinę, potwierdzam tezę, że gruzińscy kierowcy preferują ostrą jazdę bez trzymanki, a momentami liczba pasażerów w rozklekotanym autobusie była zdecydowanie większa niż norma. Najwidoczniej gruzińscy pasażerowie nie są zbytnio zdyscyplinowani jeśli chodzi o kwestię kasowania biletów, gdyż w ciągu godziny po trasie były aż trzy kontrole biletów. Istotna sprawa, kontrolerzy mogą prosić o bilecik także po wyjściu z pojazdu na przystanku, warto zatem zachować dowód przejazdu. W końcu docieram do mojego hotelu „” znajdującego się na 5. i 6. piętrze dworca kolejowego i niemal od razu zasypiam.  

Wstaję przed 8 rano, budzą mnie promienie słońca, z balkonu rozpościera się widok na pasmo górskie w oddali. Zbieram się i ruszam na poranny obchód miasta, pierwsze kroki kieruję do stacji metra, kupuję kartę i sunę schodami ruchomymi w dół na peron. Stacja robi bardzo ponure wrażenie, to chyba jedna z najbrzydszych linii metra, jakie kiedykolwiek widziałem. Bramki są żeliwne, wejście do stacji przypomina tunel do jakiejś meliny, strop jest zakurzony, widać pleśń,  stacje są ciemne, odpada z nich tynk, jedynym miłym akcentem są wagony metra, które wprawdzie mocno zużyte (znane dobrze wagony Wagonmash), ale oklejone są folią w barwy gruzińskiej flagi. Sama kolejka ma niezłe przyspieszenia, a odległości między kolejnymi stacjami są znaczne. Wysiadam na Placu Wolności, bezpośrednio przy wyjściu trwa budowa, witają mnie rusztowania i barykady, ale już chwilę później jestem przy złotym błyszczącym posągu patrona miasta Świętego Jerzego. Powoli przechadzam się ulicą Rustaveli, która uznawana jest za jedną z reprezentacyjnych jezdni Tbilisi. Przy niej znajdują się ważne budynki rządkowe, opera oraz kilka kościołów. Zwłaszcza kolorowy żółto-brązowy budynek opery robi wrażenie, jest wyjątkowo zadbany, po bokach stoją majestatyczne fontanny, kilkaset metrów dalej podziwiam zabytkowy kościół w charakterystycznych dla Zakaukazia kształcie. Zauważam pierwszy otwarty o tej porze supermarket Wendy’s – tak, to nie przypadek, obecna jest tutaj amerykańska sieciówka fast food (miałem przyjemność stołować się u nich w Miami), która oprócz części gastronomicznej ma także sporych rodzajów sklep spożywczy dość dobrze zaopatrzony. Po małych zakupkach znajduję kilknaście metrów dalej przy stacji metra Rustaveli restaurację McDonald’s, gdzie ogrzewam się przy dużym cappuccino, owocowym ciastku oraz toście z serem – niestety, w Gruzji nie istnieje menu śniadaniowe, nie mam okazji po raz kolejny spróbować żadnych nowości. Z położonej po drugiej stronie ulicy platformy widokowej podziwiam miasto i schodzę w dół w kierunku rzeki Kury. Tutaj już ładne widoczki ustępują miejskim koszmarkom z dawnych lat, robi się szaro, buro i ponuro.  Ale oto przede mną pojawia się piękny budynek Teatru Marjanishvili i ulica Aghmashenebeli, odpicowana że aż miło. Kolorowe odremontowane po wojnie kamienice pięknie się prezentują w słońcu, jest ciepło, pogoda dopisuje, po ulicy krążą grupki turystów. By dojść do hotelu muszę przedostać się przez bazar znajdujący się przy dworcu, to istny labirynt, harmider, który tam panuje jest nie do opisania, czuję się jak w Polsce lat 90., kiedy to miejsca takie jak to było głównym celem weekendowych wędrówek ludów. Jak dobrze, że takie życie wymarło…Popołudnie spędzam wędrując po starym mieście i okolicach, udaje mi się dotrzeć do nowoczesnego mostu dla pieszych, który porównywany jest do podpaski. Rzeczywiście, porównanie niezwykle trafione, ale i tak ma on swój urok. Cykam pamiątkową fotkę i ruszam dalej do stacji kolejki linowej, którą wjeżdżam na górę do pomnika Mateczki Gruzji, przejazd oszklonym wagonikiem na  górę nad miastem do koszt 1 lari, oczywiście płatność przy użyciu karty MetroMoney. Po dotarciu na szczyt można udać się na spacer do ogrodu botanicznego lub świątyni, ja jednak zatrzymuję się na dłuższą chwilę przy pomniku Mateczki Gruzji dzierżącej w dłoni miecz i komtempluję kryminał Joanny Chmielewskiej. Literatura towarzyszy mi także w podróży.




Po kontemplacji krajobrazu zjeżdżam wagonikiem w dół i przechadzam się po starym mieście, zamawiam świeżo wyciskany sok z granatów, cena 10 zł za mały kubeczek, nie jest już tak tano jak w Azerbejdżanie. Na stoisku z pamiątkami znajduję też widokówki (wreszcie, bo wcześniej nigdzie ich nie mieli, podobnie jak w Baku), koszt jednej kartki to bagatela 2 lari, czyli 4 złote. Podobno znaczki z Gruzji do Polski także nie należą do najtańszych, ale o tym nie miałem okazji się przekonać, gdyż w niedzielę urzędy pocztowe nie pracują, a poza tym i tak nie trafiłem na żaden na mojej trasie. W jednej z lokalnych knajpek zaopatruję się jeszcze w gorącą przekąskę ze szpinakiem i ciasto i ostatni raz wsiadam do metra. Ponieważ mam jeszcze spory zapas czasu a uwielbiam kolejki podziemne, to wożę się w podziemiach jeszcze kilkanaście ładnych minut; stacje oddalone od centrum znajdują się już nad ziemią. W końcu wracam do dworca głównego, z hotelu odbieram moją walizkę i wsiadam w żółty rozklekotany autobus numer 37. Do samego lotniska jadę tylko ja oraz dwóch jego pracowników, pozostali pasażerowie wsiadają i wysiadają po trasie. Dochodzi godzina 20:00, mój rejs linią Aegean Airlines do Aten a następnie stamtąd do Warszawy odlatuje dopiero o 05:10 rano, noc spędzam zatem na lotnisku, gdzie jak się okazuje życie kwitnie właśnie pod osłoną nocy, większośc rejsów z Europy przybywa bowiem późną nocą, co sprawia, że spora część pasażerów czeka na rejs na lotnisku przez noc.
Największą popularnością cieszą się rejsy do Stambułu, z czego wynika, że Turcja pełni w tym regionie znaczącą rolę, podobnie wyglądała sytuacja w Azerbejdżanie. Zaintrygował mnie fakt, że odprawy rejsów do Tel Avivu (TLV) i Teheranu (IKA) odbywają się z sąsiednich stanowisk, dwa wrogie kraje zupełnie obok siebie – takie małe faux pas, ale o dziwo obywatele obu państw nie skakali sobie do oczu ;) W przyszłym roku planuję wymianę paszportu, będę mógł zatem ponownie odwiedzić Izrael, obecnie z pieczątka z Iranu czy Libanu nie byłbym tam mile widziany :-P

W końcu około dwie godziny przed planowanym startem samolotu Aegean do Aten rozpoczyna się odprawa na mój rejs. Łudziłem się, że może karty pokładowe tej greckiej linii zmieniły się od czasu mojego ostatniego rejsu tą linią wiosną tego roku, ale nic takiego nie miało miesca. Nadal są to niemal puste kawałki papieru z bardzo małym nadrukiem, co więcej, na jednej karcie pokładowej zaznaczane sa wszystkie rejsy, nie mam co liczyć na ładną kolorową pamiątkę z podróży. Za to Aegean nadrabia bardzo dobrym serwisem na pokładzie i na trasach zagranicznych serwuje ciepły posiłek, ciepłe i zimne napoje oraz wybór alkoholi, a do tego w Atenach mogę skorzystać z lounge’u Lufthansy na lotnisku, gdzie serwowane są greckie przystawki i dania obiadowe. Palce lizać… Do zobaczenia na pokładzie jeszcze w tym miesiącu! ;)





Good bye Lenin, hello Borat! - Minsk & Astana / 01.09.2016 - 05.09.2016


Moja przygoda z podróżą do Kazachstanu rozpoczęła się wiosną tego roku, kiedy to białoruska linia lotnicza Belavia z okazji obchodów 20-lecia swojego istnienia w pierwszy weekend marca ogłosiła promocję na swoje rejsy z Mińska – cena za rejsy tam i z powrotem wynosiła 20 EUR + opłaty lotniskowe. Z racji swojego położenia i „sytuacji politycznej” Belavia operuje do kilku krajów byłego ZSRR, w swojej siatce połączeń ma także loty do kilku miast Kazachstanu. Ponieważ od dziecka interesowałem się koleją, to Kazachstan był mi jak najbardziej znany z mapy kolejowej świata, w końcu nie tak daleko przebiega trasa Kolei Transsyberyjskiej. W ostatnich latach kraj ten spopularyzowała (chociaż ciężko określić, czy to odpowiednie określenie) postać Borata, na polskim rynku telewizyjnym   też mieliśmy gościa z Kazachstanu w osobie pani Stasi z serialu „Klan”. Dodatkowym atutem mojej weekendowej wyprawy była możliwość zobaczenia Mińska oraz możliwość kibicowania na żywo polskim piłkarzom, którzy to 4 września podczas mojego pobytu w Astanie rozgrywali swój pierwszy mecz w fazie grupowej eliminacji do Mistrzostw Świata w piłce nożnej, które odbędą się w Rosji w 2018 roku. Bilety z Mińska do Astany kupione, teraz trzeba jeszcze zorganizować dolot z Warszawy do Mińska (tutaj „patriotycznie” wybieram rejs PLL LOT – wiadomo, kolejne mile wpadną na konto Miles & More) oraz niezbędne wizy. Najpierw uzyskuję w ambasadzie Kazachstanu wizę turystyczną za 35 euro, tydzień później w ambasadzie Białorusi za 15 euro dostaję wizę transferową. Nie ma lekko, do krajów wciąż niejako ściślej powiązanych gospodarczo z Rosją wymagana jest wiza, czasem niemal niemożliwa do uzyskania (vide Turkmenistan). W czwartkowe przedpołudnie docieram ponad 2 godziny przed odlotem na stołeczne Lotnisko Chopina, nadaję małą walizkę kabinową do luku, odbieram kartę pokładową i tym razem nieco muszę odstać w kolejce „fast track” do kontroli bezpieczeństwa. Przede mną leci jakaś grupowa delegacji z pracy, chyba są powiązani z lotnictwem, gdyż jeden z jej uczestników informuje pozostałych, iż jest bardzo prawdopodobne, że od stycznia przyszłego roku linie lotnicze Emirates na trasie WAW-DXB podstawią największy pasażerskie samolot świata Airbus A380. Pytanie, jak warszawskie Okęcie poradziłoby sobie logistycznie z obsłużeniem takiej maszyny. Wolny czas przed odlotem jak zwykle spędzam w saloniku Polonez, gdzie rozsmakowuję się w menu śniadaniowym i oddaję się lekturze prasy. Około 40 minut przed planowanym startem lotu do Mińska przechodzę do kontroli paszportowej i udaję się w okolice gate’u 21, gdzie niebawem rozpocznie się boarding. Okazuje się, że razem ze mną do stolicy Białorusi lecą także polscy koszykarze, większość z nich prezentuje się w swojej biało-czerwonej sportowej odzieży. Tym razem do Embraera zostaniemy przewiezieni autobusem, obsługa chce wszystkich pasażerów załadować do jednego autobusu, ale i tak okaże się, że już w samolocie będziemy czekali jeszcze na kilkoro pasażerów transferowych. Load factor jest całkiem spory, ale akurat miejsce 4C obok mnie pozostaje wolne, mam zatem większą swobodę ruchów podczas lotu. Z kokpitu melduje się kapitan Artur Haławin, a szefowa pokładu p. Katarzyna Gryn sprawnie opiekuje się podróżnymi. Menu jak to w LOT bywa ogranicza się do szklaneczki wody mineralnej i wafelka Prince Polo. Pogoda na trasie jest bardzo dobra, dopiero przed lądowaniem niebo mocno się chmurzy i Mińska wita nas deszczową aurą. Po wyjściu z samolotu zgodnie z kierunkowskazami udaję się do kontroli paszportowej, wcześniej trzeba jeszcze wypełnić druczek, taki sam wypełnia się wjeżdżając do Rosji. Ważny, by nie zgubić części B tej specjalnej karty, będzie ona niezbędna przy wylocie. Pieczątki w paszporcie wbite, muszę jeszcze nieco poczekać na bagaż i opuszczam strefę przylotów. Samo lotnisko robi wrażenie opustoszałego, chociaż słuchając zapowiedzi megafonowych można odnieść wrażenie, że ruch jest tu spory. Być może to dlatego, że poszczególne strefy są nieinwazyjne i oddzielono je dobrze od siebie, w związku z czym nie widać na raz całej ilość potoków pasażerskich. Dość dużo czasu zajmuje mi znalezienie kantoru, punkty wymiany walut są na Białorusi zcentralizowane przez banki, kolejka do wolnych stanowisk na poziomie odlotów wprawdzie nie jest duża, ale z moich obserwacji wynika, że na operację wymiany gotówki należy zagwarantować sobie minimum 30 minut. Kasjerka ogląda nasz paszport, wpisuje dane z niego do systemu, następnie sporządzany, drukowany i podpisywany jest protokół, co sprawia, że cała procedura się niebezpiecznie przedłuża. W końcu zrezygnowany, po około 40 minutach oczekiwania w kolejce, rezygnuję i wyciągam pieniądze w bankomacie, a przywiezione dolary jeszcze mi się przydadzą w Kazachstanie i jak się okaże podczas płacenia za wynajęte w Mińsku mieszkanie. Mimo informacji na stronie booking.com, że dostępna jest płatność kartą okazuje się, że płatność przyjmowana jest gotówką w USD. To już kolejny raz, kiedy odchodzi taki numer, miałem identyczną sytuację w Kijowie oraz St. Petersburgu. Przy małym stanowisku kawiarnianym zamawiam espresso (cena to raptem 2 ruble, czyli 4 złote), by rozmienić banknoty na drobne, które będą potrzebne mi do zakupu biletu autobusowego u kierowcy. Zaraz po wyjściu z terminala osacza mnie taksówkarska mafia, chętna do podwiezienia mnie do miasta za 15 USD. Udaję się jednak do autobusu E300, który kilka minut później odjeżdża w kierunku centrum. Międzynarodowy port lotniczy Mińsk-2 (MSQ) oddalone jest ponad 40 km od centrum miasta,  do stacji metra Uruchcha, która jest przystankiem krańcowym dla niebieskiej linii metra, autobus jedzie prawie 50 minut (bez zatrzymania). Radzę zagwarantować sobie ok. 1,5 h na dojazd z miasta, by spokojnie zdążyć na swój lot. Metro w Mińsku nie jest tak głębokie i bogato zdobione jak to w Moskwie, St. Petersburgu czy w Kijowie, ale nie da się ukryć, że klimat jest bardzo podobny, o klimacie Sojuza przypominają same nazwy poszczególnych przystanków jak Plac Lenina czy Wschód oraz mocno zdezelowane wagony znanej nam dobrze firmy „Metro Wagonmash” z St. Petersburga. Bilet na metro w przeliczeniu wydatek ok. 55 gr – tańsze bilety kupowałem jedynie w Kijowie podczas mojej pierwszej wizyty w ukraińskiej stolicy. ;) Ustawiam się w kolejce do kasy po kolorowy plastikowy żeton i czuję na sobie wzrok tęgiego strażnika z wąsem, która zaprasza mnie na prześwietlenie bagażu do specjalnie wydzielonej strefy. Ta praktyka to dodatkowa procedura bezpieczeństwa wprowadzona w życie po krwawym ataku terrorystycznym z kwietnia 2011 roku mińskim metrze. Całość nie zajmuje dużo czasu, widzę, że dysponują sprzętem identycznym jak ten na lotniskach. Po „przeszukaniu” ruchomymi schodzami zjeżdżam na peron, są one bardzo krótkie, gdyż metro w Mińsku budowana płytko pod ziemią. Kilkanaście minut później jestem już w ścisłym centrum stolicy na Prospekcie Niezależności i mam wrażenie, że gdzieś już coś podobnego widziałem – deja vu z Kijowa ;) Szeroki prospekty, wielkie chodniki, przejścia podziemne, ludzie niczym mrówki. Szybko odnajduję recepcję, gdzie odbieram klucze do mojego apartamentu, muszę znów wsiąść do metra i przejechać jedną stację podziemną kolejką. Poszczególne budynki są monumentalne, czasem by dojść do kolejnego numeru trzeba przespacerować się kilka ładnych minut. Mieszkanie, w którym zatrzymam się na tą noc, znajduje się w czteropiętrowym bloku położonym naprzeciwko Centralnego Domu Handlowego CUM, klatka schodowa jest niesamowicie obdrapana i wygląda na melinę, ale mieszkanie na 3. piętrze prezentuje się jak z innego świata – jest urządzone z gustem i nowocześnie. Po rozpakowaniu walizeczki, odświeżeniu się i krótkiej regeneracji ruszam na ruchliwą ulicę. Decyduję się przejść wzdłuż głównej arterii miasta do Placu Niepodległości. Poszczególne budynki na ulicy wyglądają bardzo podobnie do siebie, wszystkie mają potężne fasady, są dość „przysadziste” i nieco przytłaczające. Jest jednakże kilka wartych zauważenia perełek, np. kawiarnie Donut Box wzorowane na amerykańskiej sieci Dunkin’ Donuts. Oczywiście nie mogę się oprzeć kolorowym pączkom, tym razem postanawiam skusić się na donut z makiem oraz cappuccino. Z kawą w dłoni spaceruję po parku nad brzegiem rzeki, mijam gmach cyrku i docieram z powrotem do głównej ulicy. Po wdrapaniu się na górę moim oczom ukazuje się niesamowity gmach Pałacu Republiki, widać ten monumentalizm, który chce pozostawić po sobie urzędujący od zarania dziejów prezydent Łukaszenka. Przed budynkiem łopoczą zielono-czerwono-białe flagi Białorusi, a w oddali majaczy już logo McDonald’s. Wprawdzie komunizm trzyma się tu twardo, ale nawet tutaj dotarł przybytek kapitalizmu w postaci amerykańskich hamburgerów. Ruch w restauracji mają niesamowity, dawno nie widziałem takiego „przerobu” przy kasach. Zamawiam lemoniadę z guawą oraz jakąś kanapkę, niestety, menu nie różni się niemal wcale od tego w Polsce, ceny także niemal identyczne, szału nie ma ;) Wracam zatem do wędrówki, co jakiś czas przechodzę przez szerokie przejścia podziemne, gdzie tętni życie. Udaje mi się natknąć na czynny jeszcze urząd pocztowy, gdzie zaopatruję się w widokówki i znaczki do Polski, po czym kontynuję mój spacer do Placu Lenina, po drodze mijając spieszących mieszkańców Mińska. Słońce chyli się ku zachodowi, kiedy docieram na jeden z głównych placów białoruskiej stolicy i podziwiam pomnik wodza Lenina w pełnej krasie. Tuż za nim znajduje się budynek rządowy oraz uniwersytet.
 Jako fan kolejnictwa nie byłbym sobą, gdybym darował sobie obejrzenie głównego dworca kolejowego Mińsk Pasażerski, na który dojeżdżają także składy kursujące z Warszawy. Bryła dworca wyróżnia się nad okolicą, budynek stacyjny posiada kilka kondygnacji, jest obszerny i mieści w sobie wiele różnych funkcji użyteczności publicznej. Na tablicy świetlnej rozpoznają zapisane cyrylicą nazwy miejscowości jak Orsza, Baranowicza czy Brześć, oczywiście jest także i Moskwa, nie może być inaczej. Tuż obok zlokalizowane jest nowoczesne centrum handlowe „Galileo”, które odwiedzam w poszukiwaniu supermarketu i takowy też znajduję na parterze. Ceny bardzo zbliżone do polskich, chociaż niektóre produkty (nabiał sprowadzany z zagranicy) wydają się być horrendalnie drogie. Robię mały zapas smakołyków i ruszam w drogę powrotną. Jest już dość późno, robię się zmęczony, więc kieruję się do metra i podjeżdżam do stacji Jakuba Kolasa, skąd do mojego apartamentu mam już tylko rzut beretem. Czas na chill out i głęboki sen. O poranku budzi mnie hałas za oknem, mimo wczesnej pory natężenie ruchu samochodowego jest naprawdę duże, ale w sumie nie mogę narzekać, bo jestem wyspany a za oknem pięknie świeci słońce. Po wypiciu porannej porcji kawy, spróbowaniu ciemnego pieczywa oraz jogurtu deserowego Danone ruszam po raz kolejny do centrum miasta, by w blasku słońca przyjrzeć się monumentalnej zabudowie Mińska. Po długim spacerze do centrum kieruję się do restauracji McDonald’s, gdzie zaopatruję się w pożywne śniadanie składające się z owsianki, blinów, tosta oraz kawy, zawsze to coś innego niż standardowe menu śniadaniowe w Polsce. Do godziny 12:00 muszę wymeldować się z mieszkania, wracam więc metrem, czas na przebranie, toaletę i przepakowanie walizki. Już o 11:45 pojawia się pani sprzątająca po klucz, która z pewnością ma za zadanie przygotowanie mieszkania na przyjęcie ewentualnych kolejnych gości. Mam przed sobą jeszcze prawie pół dnia, gdyż rejs linii Belavia do Astany planowo startuje dopiero o 19:30, walizkę zostawiam w przechowalni bagażu w podziemiach dworca kolejowego (stawka 1 RUB za dobę) i urządzam sobie zatem długi spacer po śródmieściu, zaglądam w boczne ulice, nie spieszę się. Moje zaciekawienie budzi skrzyżowanie ulic Marksa i Lenina, na jednej z ulic znajdziemy popiersie Feliksa Dzierżyńskiego, komunizm w najczystszej postaci. Spacerując po parku raczę się lokalnym kwasem, to jakże popularny napój w krajach byłego ZSRR. Pogoda nieco się psuje, decyduję się wracać na dworzec, kilka kroków dalej za wspomnianym centrum handlowym „Galileo” znajduje się dworzec autobusowy, wcześniej dokładnie sprawdziłem miejsce, skąd odjeżdżają autobusy (bodajże 3 różne linie, których trasy nieco się różnią) na lotnisko, bilet można nabyć w kasie lub u kierowcy, oczywiście tylko za gotówkę. Przejazd na lotnisko trwa prawie godzinę, mimo faktu, że wybiła już godzina 15:00 na głównych arteriach Mińska nie widać korków, chociaż ruch jest wzmożony i pasażerowie się dość często zmieniają. Kiedy docieram na lotnisko mam jeszcze sporo czasu do odlotu, przy stoisku kawiarnianym zamawiam kawę americano i przeglądam w telefonie nieprzebrane zasoby internetu. Okazuje się, że akurat podczas mojego pobyt na Białorusi linia lotnicza Turkish Airlines zdecydowała się od okresu zimowego zawiesić połączenie na trasie Stambuł-Aqaba, mój rejs został automatycznie przebukowany na połączenie ze stolicą w Ammanie, co mnie jednak w żaden sposób nie zadowalało, na szczęście jeden mail do polskiego oddziału TK w Warszawie i wszystko zostało zmienione według mojego życzenia.
W końcu, na równo dwie godziny przed odlotem, na tablicy świetlnej pojawia się informacja o otwarciu odprawy reju linii Belavia do Astany (TSE), ustawiam się w kolejce, nadaję walizkę do luku bagażowego i odbieram kartę pokładową z miejscem wybranym wcześniej poprzez on-line check-in. Kontrola bezpieczeństwa oraz paszportowa odbywają się bardzo sprawnie, chociaż  uprzedzam, że sam proces skanowania bagaży podręcznych jest dość skrupulatny, możecie przygotować się, że będziecie poproszeni o otworzenie kabinówek itd. Po przejściu przez zlokalizowaną nieco dalej kontrolę paszportową można już udać się  niemal bezpośrednio go bramki, struktura lotniska jest dość specyficzna, każda bramka znajduje się w specjalnym okrągłym satelicie, gdzie znajdziemy bar. Tego dnia zablokowane jest wejście do sklepów duty free, czyżby to ze strachu przed Polakami, którzy wykupiliby spore zapasy wódki? To, co zastaję przy bramce mojego rejsu do Astany, jest zbieżne z moimi wyobrażeniami dotyczącymi profilu polskiego klienta/kibica. Bar oblega bowiem głośna gromadka facetów skupionych wokół dawnych działaczy PZPN, przy stoliku pod ścianą siedzi trójka Polaków, jeden wyglądający na Wikinga facet jest już bardzo pijany, zasypia na siedząco i przestaje reagować na bodźce z zewnątrz.
Boarding rozpoczyna się z lekkim opóźnieniem, ale load factor nie jest zbytnio imponujący, mam miejsce przy oknie tak jak lubię, miejsce w środku (lecimy maszyną Boeing 737) jest wolne. Zdaję sobie sprawę, że coś długo czekamy na komunikat załogi „boarding completed” (później z rozmowy pasażerów przede mną dowiedziałem się, że owa trójca z barowego stolika nie została wpuszczona na pokład), ale w końcu zaczynają się przygotowania personelu pokładowego do startu. Załoga ma kremowe mundurki, jasnofioletowe/różowe koszule, ich stroje prezentują się bardzo ładnie, gdyż zazwyczaj uniformy są ciemne. Przed startem zostajemy poczęstowani małymi landrynkami, załoga (w dość zaawansowanym wieku) wykonuje klasyczne safety demo, kołujemy do progu pasa i szybko wznosimy się nad chmury. Wieczorem, oczekując na lot, niebo się zachmurzyło i nawet popadało. Kilka minut po starcie za oknami jest już ciemno a my szybujemy ku stepom Azji Centralnej. Po około godzinie rozpoczyna się serwis pokładowy. Pomny dobrego serwisu na pokładzie rejsów linii Aeroflot jest bardzo ciekawe, co zaserwuje Belavia i niestety jest to duże rozczarowanie. W gustownie zapakowanym zestawie w nowym logo linii (Belavia przechodzi obecnie rebranding – nowe logo zrywa z siermiężnym malowaniem z epoki „radzieckiej” i ukazuje bławatka na niebieskim tle) znajduje się jedna mała sucha ciemna bułeczka, mieszanyj salad (jeden pomidorek koktajlowy, cztery plasterki ogórka szklarniowego i kilka paseczków sałaty) razem z czterema kawałeczkami kurczaka (bez sosu, ryżu czy makaronu) oraz orzechowy wafelek. Do picia jedynie woda mineralna, kawa lub czaj, napoje typu Coca Cola lub soki nie są oferowane,  o alkoholu można zapomnieć. Na szczęście do bezsmakowej herbaty dodawany jest plasterek cytryny, co ratuje sytuację, ale przez pozostałą część rejsu pozostaję głodny. Gdybym wiedział, że Belavia tak słabo karmi pasażerów, to na lotnisku w MSQ skorzystałbym z oferty sieci Burger King. Cóż, mądry Polak po szkodzie. Staram się nieco zmrużyć oczy, co ułatwia zgaszone w kabinie światło, czas nawet szybko mi mija, kapitan obniża pułap lotu a w oddali majaczą już światła Astany, Kazachstan welcome to! Po wyjściu z samolotu obowiązkowo czeka nas wypełnienie krótkiej karty migracyjnej z podstawowymi danymi. Część Polaków z PZPN-u, którzy także tankowali przy barze, są oczywiście nadal w stanie nieważkości i mają pretensje do pograniczników, że muszą wypełniać deklaracje, zachowują się niegrzecznie i wpychają w kolejkę. Dziwię się, że w tym miejscu nie interweniowała żadna policja, straż czy ochrona. Nieco czekam na swoją kolej, o tej porze (jest ok. 03:30 w nocy czasu lokalnego) przyleciał też jakiś inny samolot, więc chętnych do kontroli granicznej jest sporo. Szybkie zdjęcie, spojrzenie na kwitek, wizę, pieczątka do paszportu i już za moment zdejmuję z taśmy mój mały bagaż. Zawsze podziwiałem osobników, którzy są w stanie spakować się na było nie było kilkudniowy wypad w mały plecak. Mnie ledwo starcza walizka kabinowa, ale tak to już jest, jeśli chce się robić rewię mody ;)Doba hotelowa w hotelu Rauan w Astanie, w którym postanowiłem się zatrzymać, rozpocznie się dopiero o godzinie 14:00, zmęczenie daje o sobie znać, a mam jeszcze sporo czasu, zanim dotrwam na lotnisku do rana, kiedy to pierwszym autobusem po godzinie 06:00 będę mógł dotrzeć do centrum miasta. Z taksówek z zasady nie korzystam, traktuję je jako zło konieczne, każdy kierowca kojarzy mi się z taksówkową mafią, a mam lepsze sposoby na spożytkowanie pieniędzy niż wydanie kilkudziesięciu złotych za podwózkę, skoro mogę za kwotę kilkanaście razy niższą dotrzeć w to samo miejsce. W Astanie jednorazowy bilet autobusowy kosztuje raptem równowartość 90 groszy, kupuje się go u konduktora w autobusie, który z pewnością Was nie pominie. Po wyjściu z hali przylotów oczywiście taksówkarskie hieny atakują, ale śmiało je omijam, kieruję się do kantoru, gdzie dolary USD wymieniam na walutę kazachską tenge. Z garścią banknotów i monet mogę już skorzystać a takich dobrodziejstw jak automaty z gorącymi i zimnymi napojami – cena takiej herbaty czy kawy rewelacyjna, oscyluje w granicy 1,5 zł, nieco więcej zapłacimy za puszkę Coca Coli, a nadmienię, że to jedynie lotnisko i w sklepach na mieście powinno być jeszcze taniej. Myślałem, że może posilę się czymś w jakiejś kawiarni lotniskowej, ale niestety, mają tylko ciasta deserowe z kremami a to zdecydowanie nie jest coś, co zaspokoi mój głód. Czas wykorzystuję na zakup pamiątek., magnesy z różnymi wizerunkami Astany można na stoisku (w kształcie jurty) z pamiątkami dostać za raptem 3 – 4 zł. Reszta czasu to beztroskie leżakowanie, na górnym poziomie oprócz mnie „koczuje” sporo innych turystów, Polacy z samolotu ulotnili się błyskawicznie.


Kilka minut po godzinie 6 rano zbieram się z wygodnego szezlongu i wychodzę przed terminal, na poziomie przylotów oczywiście atakują mnie taksówkarze, ale po lewej stronie (wbrew temu, co pokazuje znak kierujący na prawo) dostrzegam już autobus miejski i przystanek. Pierwsi pasażerowie są już w środku, zajmuję miejsce i za kilka minut kierowca rusza. Przystanek jest dobrze oznaczony, widoczne są mapki z trasą przejazdu i informacje o cyklicznym rozkładzie jazdy. Autobus jest nowoczesny, wygląda jak klasyczny autobus miejski. Na przodzie za kierowcą siedzi także bileterka lub bileter, który rozprowadza bilety za 90 tenge, zauważy każdego nowo przybyłego pasażera, więc jazda na gapę jest niemożliwa ;) Na różowym niebie pojawiają się pierwsze promienie słońca, jak okiem sięgnąć widać trawiaste stepy i równiny, a w oddali za lekką mgiełką majaczy miasto z drapaczami chmur. Dojazd do dworca kolejowego trwa równą godzinę, podejrzewam, że w godzinach szczytów będzie trochę dłużej. Po drodze na przedmieściach w kierunku lotniska widać budowę metra, miasto ruszyło z kolejną wielką inwestycją. Tymczasem pierwszy etap trasy do miasta wiedzie przez osiedla domków jednorodzinnych oraz bloków mieszkalnych, widać, że wszystko jest nowe i infrastruktura na przedmieściach Astany dopiero kiełkuje, ale z pewnością autor tego przedsięwzięcia miał ambicje. Bloki są bowiem elegancko zdobione i sprawiają wrażenie potężnych, w zupełności nie przypominają bloków z wielkiej płyty. Powoli droga robi się coraz szersza, pojawiają się chodniki i przejeżdżamy przed pierwszymi wieżowcami ze szkła i stali. Bardzo lubię taką architekturę, a odbijające się słońce w tafli szkła poprawia mi nastrój. Przejeżdżamy głównymi arteriami nowej stolicy Kazachstanu, mijamy pałac prezydencki oraz inne gmachy rządowy i w końcu za mostem otoczenie się diametralnie zmienia – zabudowa jest znacznie gęstsza, poszczególne budynki charakteryzują się bardziej sowieckim stylem i są nadgryzione zębem czasu, ale wreszcie pojawiają się też ludzie na ulicach, gdyż dotychczas miasto było opustoszałe. Kiedy wysiadam pod dworcem kolejowym wreszcie widać jakieś ożywienie, są podróżni z bagażami, straganiarze, w hali dworcowej znajdują się liczne sklepiki, ale sam dworzec raczej jest z poprzedniej epoki, zapowiedzi pociągów po rosyjsku i kazachsku, język angielski zdecydowanie nie jest tutaj lingua franca, o czym mam okazję przekonać się chwilę potem w hotelu Rauan, w którym zarezerwowałem najbliższe dwie noce. Recepcjonistka wcale nie mówi po angielsku, ale na szczęście w ramach podstawowych zwrotów komunikacja w języku rosyjskim nie nastręcza zbytnich trudności. Mimo wczesnej pory dostaję już klucz do mojego pokoju, jaka to ulga móc wziąć gorący prysznic czy rozciągnąć się w łóżku. Czas na kilkugodzinną drzemkę ;)
Zarówno w sobotę jak i w niedzielę pogoda dopisuje i uskuteczniam spacery po Astanie. W starszej części miasta można bez większych problemów znaleźć sporo małych lokalnych fast foodów (dominuje kebab oraz bułeczki samsa) i knajpek, jeśli pragniemy powiewu Zachodu, to trzeba udać się do nowej części miasta za rzeką do jednego z centrów handlowych, gdzie znajdziemy znane nam sieci takie jak KFC czy Costa Coffee. Jest także i sieć sprzedająca jedzenie typowe lokalne, coś w stylu Puzatej Chaty na Ukrainie – na sobotni obiad zamawiam zestaw z sufletem moskiewskim, barszcz ukraiński oraz popularny także i tutaj kwas. Ceny w supermarkecie przystępne, spora część towarów znana nam i z naszych półek, wielkiej  różnicy nie dostrzegam ;)

Główne atrakcje Astany umiejscowione są na osi, wzdłuż której możemy podziwiać różne futurystyczne budowle. Ową „drogę” rozpoczyna największy namiot świata zwany chan czatyr, który inspirowany jest kazachską jurtą, czyli typowym mieszkaniem ludów koczujących na stepach. Następnie po drugiej stronie ulicy na bulwarze możemy podziwiać logo „I Love Astana”, przy którym chętnie fotografują się spacerowicze i turyści. Dalej znajdziemy bramę przypominającą kształtem łuk triumfalny, a w tym właśnie budynku mieści się siedziba koncernu naftowego KazMunajGaz. Dalej na bulwarze umieszczono kolejne fontanny, małe drzewka, place zabaw i ławeczki, obecnie eksponowane są tam globusy, które przedstawiają poszczególnych wystawców biorących udział w targach EXPO 2017 mających odbywać się właśnie w Kazachstanie. Kolejnym elementem deptaku jest najbardziej charakterystyczna dla miasta budowla Baiterek – jest to wieża symbolizująca mityczne drzewo życia, na którego szczycie mieni się słońce, symbol kraju. Na górę można wjechać windą i podziwiać panoramę miasta, które jest wciąż wielkim placem budowy. W bezpośredniej bliskości znajduje się siedziba biblioteki oraz filharmonii narodowej, a promenadę zwieńcza bogato zdobiony pałac prezydencki Ok Orda. Mnie najbardziej inspirują złote wieże umieszczone po obu stronach na placu przed pałacem. ;) Niedzielny wieczór upływa pod znakiem meczu polskiej reprezentacji w ramach eliminacji do mistrzostw świata w piłce nożne w 2018 roku. 4 września Kazachstan podejmował polską reprezentację, dla mnie to pierwsza okazja, by na żywo podziwiać naszą narodową drużynę. Około 1,5 h przed rozpoczęciem spotkania z wydrukowanym biletem w dłoni melduję się pod nowoczesnym (a jakże!) gmachem stadionu Astana Arena, gdzie będzie rozgrywany mecz.  Najpierw kontrola osobista, klasyczne macanko, otwarcie torby, potem zeskanowanie biletu i już tylko kilka kroków dzieli mnie od stadionu. W ogromnym hallu pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to stoiska z pamiątkowymi szalikami oraz stanowiska małej gastronomii oferujące hot dogi czy zapiekanki. Sympatyczna (mówiąca po angielsku!) obsługa wskazuje mi drogę do mojego sektora i już na wejściu rozpoznaję twarze pijanych kibiców z Mińska, najwidoczniej przylecieli następnym samolotem kolejnego dnia, to się nazywa poświęcenie. Na forum lotniczym przeczytałem, że innym polskim kibicom lecącym przez Kijów także odmówiono wejścia na pokład, tym razem z powodu bójki na boisku. Polak potrafi… Niestety, to nie są odosobnione przypadki, gdyż to, co zobaczyłem na stadionie, to w zdecydowanej większości istna hołota. W polskim sektorze znajdowali się niemal wyłącznie mężczyźni w sile wieku, około 40 lat, zazwyczaj krótko ścięci lub z łysymi głowami, mocno wytatuowani. Przed rozpoczęciem meczu rozwieszali swoje transparenty i bannery z nazwami różnych polskich miast (i nie tylko polskich, albowiem pojawił się także szkocki Edynburg). Dodam, ze trybuny, w których siedzieliśmy, były pilnowane zwartym kordonem lokalnej policji, z początku byłem zdziwione, ale kiedy zobaczyłem, jak zachowują się Polacy, to wcale nie zdziwiłem się, że tak mocno nas pilnowali. Zaraz po odśpiewaniu hymnu znalazło się dwóch drących gardło wodzirejów, którzy przez cały mecz stali odwróceni do murawy i nawoływali do wulgarnych przyśpiewek i głośnego dopingowania. Myślałem, że takie obrazki można zobaczyć na meczach ligowych, ale okazuje się, że poziom intelektualny osób, które jeżdżą za polską reprezentacją, to mentalne dno. Momentami naprawdę czułem się tam nieswojo, zwłaszcza w momencie, gdy część kiboli zaczęła wskakiwać na plastikowe krzesełka i stawiała opór ochronie. Kilkakrotnie widziałem, jak policja skuwa w kajdanki nadaktywnych kibiców, znalazł się także jeden śmiałek, który został zwinięty na palenie na stadionie (z charakterystyczną koszulką „7iódemka”). Okrzyki typu „Kto nie skacze, ten z policji” czy „Jedźcie z kurwami” zupełnie do mnie nie przemawiały, okazuje się, że piłka nożna do brutalny sport i nie mówię tutaj o walce na boisku. Wynik 2:2 uważam za sprawiedliwy, w pierwszej połowie grę kontrolowali Polacy, w drugiej zaś Kazachowie. Nadmienię tutaj, iż wśród dopingujących Kazachów były całe rodziny z dziećmi i ich zachowanie było bardzo poprawne. Uff, wreszcie mecz dobiegł końca, czas zbierać się na lotnisko, co okazało się najbardziej skomplikowanym punktem planu. Mecz skończył się o północy, od lotniska dzieliło nas raptem kilka kilometrów (stadion jest przy trasie), ale okazuje się, że na parkingu nie ma żadnych taksówek. To doprawdy dziwne, że kierowcy nie wyczuli takiej okazji ;) W tłumie wracających ludzi wypatrzyłem dwóch chłopaków z Polski, którzy także chcieli dostać się na lotnisko, gdyż odlatywali tym samym rejsem Belavii nad ranem. Sympatyczny pan policjant kieruje nas do głównej drogi i sugeruje łapać okazję, nie tylko my mamy taki problem, także ludność lokalna macha na okazję. OMG, nigdy w życiu nie łapałem stopa ;) Po chwili zatrzymuje się kierowca, który za 2000 tenge zgadza się zabrać nas na lotnisko i chwilę potem możemy już odpoczywać przed odlotem do Mińska, który jak się okazuje jest opóźniony o ponad godzinę, a w praktyce przylatujemy do Białorusi prawie 3 godziny po czasie. Mnie się tym razem nie spieszy, gdyż dalszy rejs PLL LOT do Warszawy mam dopiero wieczorem. Ponieważ startujemy później, to lecimy już w blasku słońca, widoczność na trasie jest bardzo dobra i mogę podziwiać krajobrazy, co byłoby niemożliwe przy locie nocnym. Niestety, catering na locie TSE-MSQ jest jeszcze gorszy niż na locie do Kazachstanu – tym razem po raz kolejny 4 kawałeczki kurczaka oraz sucha porcja ryżu, nie ma ani jednego warzywka ani pieczywa, do tego ponownie orzechowy wafelek oraz kawa, herbata lub woda. Belavii mówię stanowcze niet :D Wnętrza mocno wysłużonego samolotu już komentował nie będę, na szczęście cało doleciałem do Mińska. Daswidania!