Doktor z alpejskiej wioski / 12.12.2018 - 13.12.2018


W srodowy poranek melduje sie na moim ulubionym Lotnisku Chopina, tym razem czeka mnie lot do Wiednia w ramach podrozy sluzbowej. Rejs tam bedzie wykonywany przez Polskie Linie Lotnicze LOT, rejs powrotny bedzie dla mnie zas pierwsza okazja do poznania serwisu Austrian Airlines, do tej pory nie mialem bowiem okazji leciec tym przewoznikiem z grupy Lufthansa. Przy stanowisku odprawy dla pasazerow klasy biznes kilka minut po godzinie 5 rano nie ma kolejki, szybko nadaje maly bagaz, odbieram ladnie wydrukowana karte pokladowa i przechodze do dedykowanych stanowisk kontroli bezpieczenstwa. Poniewaz z zalozenia przechodza ja pasazerowie czesto podrozujacy samolotem, to dobrze znaja oni lotniskowy savoir-vivre i nie trzeba im powtarzac, by wyjeli z bagazu podrecznego plyny czy przedmioty elektroniczne; cala procedura odbywa sie zatem bardzo sprawnie.
Poranek umilam sobie wizyta w lounge’u PLL LOT Polonez, przy pysznym sniadaniu w saloniku robie prasowke, przegladam najnowszy numer miesiecznikow LOGO i Zwierciadlo, a poniewaz mam duzy zapas czasu, to na wyswietlaczach obserwuje pojawiajace sie kierunki, w jakich odlatuja kolejne maszyny. W koncu chwile po 07:00 ruszam do gate’u 26, skad bedzie odbywac sie boarding mojego Embraera do Wiednia (VIE). Samolot dopiero co zostal podlaczony do rekawa i wysiadaja z niego pasazerowie, wejscie na poklad jest zatem o kilkanascie minut opoznione. W koncu obsluga naziemna Okecia anonsuje nasz rejs i moge zajac miejsce na pokladzie, wygodnie rozsiadam sie w fotelu przy oknie i czekam na start samolotu. Kapitanem dzisiejszego rejsu LO223 jest pan Dominik Nowakowski, gladko prowadzi nasza maszyne do austriackiej stolicy, dosc szybko po starcie mijamy chmury i za oknem ukazuje sie piekne slonce. Chwile pozniej startuje bezplatny serwis, tradycyjnie zamawiam herbate z cytryna, czestuje sie wafelkiem Prince Polo i wpatruje sie w ziemie pod nami, z zawartoscia grudniowego numeru magazynu pokladowego Kalejdoskop zapoznalem sie tydzien wczesniej na locie GVA-WAW. Po okolo 30 minutach lotu pilot rozpoczyna znizanie do lotniska docelowego, okolice Wiednia sa pokryte sniegiem, a deboarding ma miejsce przez autobus, wiec nieco musimy poczekac, pozniej zas dosc dlugo czekam jeszcze na odbior bagazu z tasmy. W koncu wychodze na dobrze mi znana hale przylotow wiedenskiego lotniska, urzeka mnie wyswietlacz przylotow na scianie, chwile czekam na moich wspoltowarzyszy, czas zaczac wizyte w Martins Therme & Lodge w Frauenkirchen.
W czwartkowe popoludnie jestem juz z powrotem na lotnisku Schwechat, po zakupach w supermarkecie Billa w Terminalu 1 ruszam do Terminala 3 i ruchomymi schodami wjezdzam na gore, gdzie znajduje sie strefa odprawy biletowo-bagazowej. Mozna skorzystac z automatow drukujacych karty pokladowe i tagi bagazowe, ja jednak lubie zostac obsluzony przez personel lotniska, bardzo uprzejmy mlody czlowiek drukuje mi kolorowa karte pokladowa z logiem linii (OS) Austrian Airlines i chwile potem ustawiam sie w sporej kolejce do kontroli bezpieczenstwa. Na pierwszy rzut oka kolejka „priority” dla pasazerow FQTV jest dluzsza, ale to tylko pozory i chwile pozniej jest juz po tych formalnosciach, ruszam na gore w poszukiwaniu saloniku lotniskowego Austrian, ktory okazuje sie byc nadzwyczaj pelen i przez dobry kwadrans szukam dla siebie miejsca, gdzie moglbym o
dpoczac i co nieco przekasic. Okazuje sie, ze owych przekasek praktycznie nie ma, z cieplych dan jest w ofercie tylko zupa krem, mozna tez na bagietce sprobowac przepysznej pasty z pestek slonecznika, na deser sa ciasta w postaci ciasta marmurkowego oraz placka z wisniami. 
Do mojego gate’u prowadzi dluga droga przez dlugi korytarz, korzystam zatem z zainstalowanych ruchomych ciagow dla pieszych. Po dotarciu pod bramke okazuje sie, ze nastapila podmianka samolotu i zamiast miniaturowego Dasha polecimy do Warszawy samolotem Airbus A319, z czego jestem bardzo zadowolony. Ten typ samolotu wydaje sie byc optymalny do podrozy po Europie, a malutkie Dashe dla mnie sa zbyt glosne, bardzo podatne na turbulencje i jak pokazuja ostatnie doswiadczenia PLL LOT awaryjne. Boarding przez automatyczne bramki przebiega szybko i zajmuje wybrane wczesniej miejsce przy oknie po lewej stronie samolotu. Poniewaz w Wiedniu panuje zimowa aura, to konieczne bedze odladzanie samolotu, co powoduje dosc spore opoznienie, ale nasz kapitan nadrabia je na trasie. Lot przebiega bardzo spokojnie, wnetrze kabiny jest dobrze wygluszone, podobaja mi sie takze dominujace barwy biel i czerwien, ktore mozemy skojarzyc takze z polska flaga. Jestem nieco rozczarowany serwisem na pokladzie, pasazerowie klasy ekonomicznej moga liczyc na napoj (kawa/herbata/woda/soki/napoje gazowane oraz alkoholowe) oraz czekoladowy batonik lub chipsy jablkowe, o kanapce mozemy zapomniec. Pogoda na trasie jest wysmienita i przez okno bacznie obserwuje swiatla miast pod nami, dopiero przed Warszawa wlatujemy w chmury, by w koncu lagodnie przyziemic na Lotnisku Chopina w Warszawie.  

Azjatycka przygoda: Taipei & Manila / 29.11.2018 - 06.12.2018


Czas ruszyc w podroz, tym razem jak niemal zwykle jesienia ruszam do Azji, ktora o tej porze roku prezentuje sie bardzo atrakcyjnie. Od dawien dawna czailem sie na bilety na Tajwan, az w koncu udalo mi sie znalezc przeloty w tym kierunku w dobrej cenie (z wylotem z Genewy), podroz powrotna postanowilem zaczac w Manili, by zaliczyc kolejna azjatycka stolice, rejsy na trasie GVA-PEK-TPE & MNL-PEK-GVA wykonywane linia Air China. To takze dla mnie doskonala okazja, by w koncu przeleciec sie linia EvaAir, ktora jako jedna z kilku operuje na trasie z Taipei do Manili i rowniez nalezy do sojuszu Star Alliance.
Odprawa biletowo-bagazowa w Genewie na rejs do Pekinu rozpoczyna sie na nieco ponad 3 godziny przed startem samolotu. Do stanowisko odprawy nie ma wielkiej kolejki, przede mna jest mala chinska grupa wycieczkowa, za mna pojedyncze osoby. Tuz przed boardingiem moje przypuszczenia sie potwierdzaja, pasazerow jest zaledwie garstka, wszyscy mieszcza sie na pokladzie jednego autobusu, ktory dowozi nas spod gate’u do samolotu Airbus A330-200 w malowaniu Star Alliance. Tradycyjnie zajmuje miejsce w przedniej czesci kabiny w klasie ekonomicznej, na miejscu czeka juz kocyk, poduszka oraz sluchawki, sam system rozrywki pokladowej jednak ewidentnie najlepsze lata ma juz za soba i prezentuje sie dosc topornie, jest obslugiwany za pomoca zacinajacego sie pilota. Dluzsza chwile zajmuje mi zaznajomienie sie z jego prawidlowa obsluga. Zawartość owego systemu niestety nie jest pierwszej świeżości, z repertuaru filmowego udaje mi się obejrzeć jedynie produkcję „Szpieg, który mnie rzucił”, a pozostały czas umila mi słuchanie kilku wybranych przebojów z archiwum AirChina. Lądowanie w Pekinie odbywa się rozkładowo, jest jeszcze ciemno, kiedy wchodzimy do terminala i przechodzę przez transfer, gdzie ma miejsce automatyczna kontrola karty pokładowej oraz kontrola bezpieczeństwa. Na lotnisku o tej porze nie ma jeszcze niemal nikogo, jest blady świt, większość lokali gastronomicznych dopiero co otwiera swoje podwoje, pozostaje mi zatem skorzystać z automatu z napojami, gdzie za jedyne 3 juany nabywam puszkę Coca Coli i wolnym krokiem udaję się do bramki, z której odbywał się będzie lot na Tajwan. Niestety, samolot jest ustawiony dość daleko na płycie lotniska, zostajemy do niego przewiezieni autobusem. Samego lotu nie wspominam miło, Airbus A330-300 był dość mocno zdezelowany, w kabinie było bardzo głośno, a systemu rozrywki w ogóle nie było. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach i o czasie wylądowałem na lotnisku w Taipei. Jeszcze w samolocie wypełniłem formularz wjazdowy i teraz już tylko bardzo długa kolejka dzieliła mnie od oficjalnego wjazdu na teren tego państwa, które jest nieuznawanie przez większość innych państw na świecie. 
Kontrola paszportowa przebiega bardzo sprawnie, personel robi nam zdjecie, skanuje odciski palcow, wbija pieczatke do paszportu, wszystko odbywa sie nadzwyczaj sprawnie a juz po chwili odbieram bagaz z karuzeli i kieruje sie do hali przylotow, gdzie w kantorze wymieniam dolary amerykanskie na dolary tajwanskie. Czas przebrac sie w letnie ubrania, na Tajwanie jest okolo 30 stopni i piekne bezchmurne niebo. Zauwazam duza czesc restauracyjna i tam kieruje pierwsze kroki, posilam sie w McDonald’s, czas na zupke kukurydziana i pikantnego burgera oraz kawe, a w Seven Eleven nabywam buleczke na parze z pysznym miesnym nadzieniem. W koncu udaje sie do miasta, w punkcie obslugi pasazerow nabywam zestaw dwoch kart: jedna to bilet powrotny na kolejke lotniskowa a druga to bilet na 48 h na metro po miescie, ktory aktywowany zostanie przy pierwszym przejezdzie na terenie miasta. Bilety jednorazowe w formie zetonu mozna takze nabyc w automatach przy bramakch do metra, ich obsluga jest bardzo prosta, na ekranie wybieramy odpowiednia linie i stacje przeznaczenia, wrzucamy gotowke do otworu i otrzymujemy bilet oraz ew. reszte. Istotna wskazowka, za bilety (takze za zestaw lotniskowy dla turystow) nie zaplacimy karta, gotowka potrzebna bedzie nam takze w McD czy sklepach typu convenient store. W wielu miejscach sa akceptowane jedynie karty wydane na Tajwanie czy w Chinach lub jedyna forma platnosci jest wlasnie gotowka, wart o otym pamietac. Na szczescie z pomoca przychodza nam bankomaty, nie ma problemu z wyplata gotowka z polskich kart. Z przydatnych informacji – w wielu miejscach uzytecznosci publicznej dostepne sa automaty, w ktorych mozna pobrac goraca wode do termosu (z moich obserwacji wynika, ze ten zwyczaj jest tam bardzo praktykowany) a na stacjach metra znajdziemy tez czyste i bezplatne toalety.
Moj niespelna czterodniowy pobyt w Taipei podsumowuje jako bardzo udany, jako fan szklanych domow najbardziej zadowolony jestem z wizyty w wiezowcu Taipei 101. Nie wjezdzam jednak na platformie widokowa, ale zatrzymuje sie tam w mojej ulubionej kawiarni Starbucks Coffee, ktora miesci sie na 35. pietrze budynku i aby skorzystac z jej uslug nalezy minimum dzien wczesniej zadzwonic i umowic sie na konkretna godzine, liczba gosc jest bowiem limitowana i co ciekawe, obowiazuje takze dress code, klapki czy szorty sa niedozwolone a minimalna konsumpcja na miejscu to wydatek rzedu 250 TWD, tutaj juz zaplacimy karta. Poniewaz obsluga w moim hotelu nie mowila po angielsku, to problematyczne wydawalo mi sie zadzwonienie to kawiarni, by ustalic termin wizyty, ale z pomoca przyszly mi aparaty telefoniczne na monety, ktore bez problemu znajdziemy np. na stacjach metra. Obsluga kawiarni szybko odebrala telefon, mowila bardzo dobrze p­o angielsku i bez wiekszych problemow udalo mi sie dostac termin na kolejny dzien. O umowionej godzinie w hallu Taipei 101 pojawia sie pracownik kawiarni w charakterystycznym zielonym fartuszku, sprawdza numery rezerwacji i prowadzi do szybkiej windy, ktora wjezdzamy juz bezposrednia na 35. pietro, skad przy kawie i ciastku mozna podziwiac widok na miasto. Sam budynek zas warto podziwiac z pobliskiego Wzgorza Slonia, na ktore prowadza bardzo strome schody, ale widok warty jest kazdego wysilku. Taipei slynie takze z nocnych marketow, gdzie moze zakosztowac bardzo oryginalnych potraw, wrod napojow kroluje bubble tea z kulkami tapioki. Z gastronomicznych lokali sieciowych polecam restauracje Sushi Express z tasmociagiem z talerzykami oraz Mos Burger, gdzie znajdziemy ciekawe smaki burgerow. Duze wrazenie robi na mnie zakupowa dzielnica Ximending, feeria barw, swiatel, muzyki, dzikie tlumy ludzi uprawiajacych window shopping, przypomina mi to bardzo tokijskie skrzyzowanie Shibuya. W Taipei warto pospacerowac po licznych parkach i obejrzec swiatynie buddyjskie, ktorych tutaj nie brakuje, uwielbiam obserwowac wiernych modlacych sie i zapalajacych kadzidelka.
Po pobycie w Taipei czas poznac filipinska Manile, do ktorej udam sie na pokladzie linii Eva Air, bardzo ciesze sie na rejs tego przewoznika, ktory cieszy sie bardzo dobra renoma a takze prezentuje niektore swoje samoloty w nietypowym malowaniu nawiazujacym do popularnych w tym rejonie swiata kreskowek. Na lotnisku Taipei znajdziemy specjalne stanowiska typu self check-in z wizerunkiem Hello Kity, gdzie mozemy wydrukowac sobie karty pokladowe oraz tagi bagazowe. Samo lotnisko jest dosc spore i nieco trzeba sie nachodzic, ale jest tez bardzo latwe jesli chodzi o poruszanie sie po nim i nie ma problemow ze zlokalizowaniem poszczegolnych gate’ow. Rejs do Manili wykonywan jest samolotem typu Airbus A321 w okolicznosciowym malowaniu Bad Badtz Maru i trwa okolo 2 godzin, po osiagnieciu wysokosci przelotowej serwowany jest obiad, niestety, nie ma mozliwosci wyboru posilku i wszyscy pasazerowie otrzymuja rybe. Co ciekawe, na wozku personelu pokladowego podczas serwisu nie widac alkoholu ani napojow gazowanych, ale jesli ktos sobie zazyczy drinka, to panie donosza zamowienie do pasazera. Rozrywka na pokladzie jest dostepna, ale serwis nie powala, rowniez trzeba uzywac pilota a ekran nieco sie zacina, wiec ograniczam sie do muzyki.  
Po wyladowaniu na Filipinach niemal godzine spedzam w kolejce do kontroli paszportowej, wprawdzie nie ma wiele formalnosci do zalatwienia, ale straz graniczna nie pracuje zbyt efektywnie i kolejka przesuwa sie bardzo powoli, na szczescie moja walizka jeszcze kreci sie na karuzeli, moge wiec opuscic terminal i skierowac sie do wyjscia. Terminal 1 jest mocno nadgryziony zebem czasu, a samo wyjscie z niego i przebicie sie przez tlum podroznych, taksowkarzy i osob oczekujacych na bliskich to nie lada wyzwanie. Niestety, nigdzie nie udaje mi sie znalezc przystanku autobusowego, mijam wiec parking i wychodze poza teren lotniska. W pobliskim KFC po posileniu sie spaghetti (sic!) probuje polaczyc sie z wi-fi, ale takze i tam mi sie to nie udaje, ruszam wiec kawalek dalej przed siebie i na rogu znajduje sporo lokalsow, ktorzy rowniez oczekuja na transport. Krotka rozmowa i juz po chwili siedze w wygodnym busie jadacym do stacji kolejki naziemnej EDSA, jest w nim klimatyzacja oraz wi-fi a bilet kosztuje jedyne 13 peso filipinskich. Po wyjsciu z autokaru od razu uderza mnie ludzka masa, ktora tloczy sie na chodnikach i wiadukcie, jest glosno i goraco, nie ma czasu na zastanawianie sie i ruszam z pradem ku wejsciu do stacji kolejki. Zwraca uwage, ze skanowane i przeswietlane sa bagaze podroznych, trzeba przejsc przez wykrywacz metalu. Poniewaz podrozuje z duzym bagazem, to jest to nieco klopotliwe, ale w koncu udaje mi sie wsiasc do wagonika i 3 stacje dalej wysiadam. Tak sie dobrze sklada, ze zaraz po wyjsciu ze stacji LRT 1 Vito Cruz trafiam na moje ulubione Dunkin’ Donuts, na Filipinach kolorowe paczki sa duzo tansze niz byly swego czasu w Polsce, wybieram dwie sztuki i kieruje sie juz do wiezowca Vista Tower, w ktorym mam wynajety apartament na 2 dni. Ku mojemu zaskoczeniu moj pokoj znajduje sie na 36. pietrze a okna sa niemal od sufitu do podlogi, mam piekny widok na Manile, ktora o tej porze skrzy sie swiatlami innych wiezowcow w oddali. Po wyjsciu z budynku tuz obok mam tez Starbucks Coffee i McDonald’s, co ciekawe, w kazdym takim budynku jest ochroniarz z bronia i kajdankami, co daje do myslenia, ze miasto zmaga sie z problemem przestepczosci. O ile w samych wnetrzach lokali jest sterylnie, to na zewnatrz widac osoby bezdomne, dzieci ulicy, ktore segreguja smieci i innego rodzaju odpady. 
Samo miasto niestety nie ma wiele do zaoferowania, poza zabytkowa czesci Intramurros, gdzie znajdziemy slady zabytkowej architektury oraz liczne budowy sakralne. Na Filipiny chrzescijanstwo przywiezli kolonizatorzy z Hiszpanii, w licznych galeriach handlowych w Manili obejrzec mozna szopki i dekoracje swiateczne, a z glosnikow dudnia swiateczne przeboje, zachodnia komercja na calego. Zachod przywiezli tutaj Amerykanie, ktorzy rzadzili w kraju po Hiszpanach, po nich zostal jezyk angielski (uzywany z jezykiem filipinskim tagalog) a takze gniazdka elektryczne, ktora sa tam takie jak w USA. Jeden pelen dzien w zupelnosci wystarczy, by zapoznac sie z Manila, ktora jest jedna wielka dzungla. Miasto niestety nie urzeka, nie jest tez odwiedzane przez turystow, ktorzy traktuja Manile jedynie jako punkt tranzytowy w drodze na wyspy. Mnie tym nie bylo dane sie tam udac, ale kto wie, gdzie dotre kolejnym razem, moze jeszcze bedzie okazja...

Berlin by easyJet / 10.11.2018


W sobotni poranek ok. 08:30 pojawiam sie na stolecznym Lotnisku Chopina. Od kilku dni Warszawa jest spowita gesta mgla, tego dnia sytuacja takze nie wyglada dobrze, ale rzut oka na tabele odlotow/przylotow pozwala mi stwierdzic brak zaklocen w funkcjonowaniu portu lotniczego. O tej porze jest juz po porannej fali wylotowej i kontrola bezpieczenstwa przy strefie A terminala przebiega bardzo sprawnie, chwile pozniej jestem juz w strefie airside lotniska. Jeszcze tylko skropie sie perfumami Chanel Egoist i juz mkne po marmurowej posadzce ku bramce 44 zlokalizowanej na koncu terminala, skad bedzie odbywal sie boarding na moj rejs linia easyJet do Berlina Tegel. Kiedy tylko ta tania linia zaanonsowala swoje polaczenie, czym predzej zarezerwowalem bilet na przelot to stolicy Niemiec, to moja ponadczasowa destynacja, zawsze dobrze sie tam czuje, a jesli w koncu nadarzyla sie okazja, by dotrzec tam za niska cene, to nie musialem sie wahac, zwlaszcza ze ceny byly naprawde konkurencyjne a czas podrozy w porownaniu z pociagiem byl nieporownywalnie lepszy. Obserwuje rejs lecacy z Berlina do Warszawy i zaczynam sie mocno niepokoic, gdy na wysokosci Gorzowa Wielkopolskiego maszyna zawraca a potem dwukrotnie krazy w powietrzu. Obawialem sie, ze z powodu zlych warunkow atmosferycznych na lotnisku docelowym nie bedzie w stanie wyladowac i wroci do Berlina, ale w koncu samolot pojawil sie pod rekawem na lotnisku Chopina. To fenomen jak na tania linie, bowiem przewoznicy zwykle tna koszty. Wkrotce z Airbusa A320 wysiadaja pierwsi pasazerowie, deboarding trwa dosc dlugo, co pokazuje, ze oblozenie rejsu bylo tego dnia wysokie. Jeszcze tylko sprzatania maszyny i mozemy wchodzic na poklad, najpierw zapraszani sa pasazerowie Speedy Boarding a zaraz potem pozostali. Bagaze podreczne nie sa w zaden sposob sprawdzane, poza tym warto w tym miejscu nadmienic, ze easyJet to linia, ktora nie posiada limitu wagowego bagazu podrecznego a i jego rozmiar jest calkiem przyzwoity, co dobrze swiadczy o tej linii na tle ostatnich zmian w Ryanairze i WizzAirze. Zajmuje miejsce 17C i obserwuje wchodzacych na poklad pasazerow, przekroj spoleczenstwa jest bardzo szeroki. Po zajeciu miejsc nastepuje instrukcja bezpieczenstwa, cala zaloga mojego rejsu pochodzi z basenu Morza Srodziemnego, tylko jeden czlonek zalogi mowi po niemiecku. Co zaskakujace to fakt, ze ze wzgledu na niska widocznosc zaloga prosi pasazerow o wylaczenie wszystkich urzadzen elektronicznych, tryb samolotowy jest podobno niewystarczajacy. Stoimy na plycie lotniska jeszcze ponad 20 minut az w koncu pilot kieruje sie do pasa startowego i po rozbiegu delikatnie odrywamy sie od ziemi, niemal po chwili mgla zupelnie zanika i zostaje „przy gruncie” a my mozemy cieszyc sie w pelnego slonca. Sam lot nie wyroznia sie niczym szczegolnym, chwile po starcie rozpoczyna sie platny serwis pokladowy, zamowien nie ma zbyt wiele i personel moze sie udac na swoje miejsca. Lot trwa rowna godzine, po rozpoczeniu znizania ku mojemu zaskoczeniu wciaz utrzymuje sie piekna pogoda, po mgle w Niemczech nie ma zadnego sladu, a nad Berlinem pieknie swieci slonce. Witamy na lotnisku Berlin Tegel. Auf Wiedersehen!

Sowieckie imperium: Almaty & Biszkek / 11.10.2018 - 16.10.2018

W październiku po wakacyjnej przerwie wróciłem na szlak podróżniczy; tym razem wybieram się na rubieże dawnego ZSRR. Ponad rok temu kupiłem bilety w taryfie low cost linii Ukraine International Airlines na trasie WAW-KBP-ALA & TSE-KBP-WAW. W Astanie miałem okazję być nieco ponad 2 lata temu podczas meczu polskiej reprezentacji z Kazachstanem i spodobało mi się na tyle, że postanowiłem odwiedzić dawną stolicę kraju Ałma-Atę (zwaną obecnie Ałmaty), a skoro byłem już tak blisko Kirgistanu, to zdecydowałem się jeszcze na jednodniowy wypad do Biszkeku i dla urozmaicenia trasy rejs linią Air Astana do obecnej stolicy Kazachstanu.
Rejs z Warszawy do Kijowa trwał nieco ponad godzinę, podczas odprawy online u ukraińskiego przewoźnika wybrałem sobie miejsce 7A przy oknie, podczas lotu z racji pięknej pogody mogłem rozkoszować się krajobrazem :) Kilkugodzinną przerwę w podróży wykorzystałem na wydostanie się z lotniska Boryspol i skorzystanie z dobrodziejstw kuchni ukraińskiej w Pyzatej Chacie w pobliżu stacji metra Pozniaky w centrum handlowym Piramida. Na poklad rejsu do Ałma-Aty zaproszono nas o czasie. Warto w tym miejscu przypomnieć. że ukrainskie linie po wprowadzeniu taryfy low cost zmniejszyly limit bagazu podrecznego do 7 kg na osobe a na lotnisku KPB w następuje wyrywkowa (lub nie!) weryfikacja wagi. Kobieta z personelu lotniska wazyla podreczna waga niemal kazda walizke kabinowa, u mnie wyszlo 8 kg, na szczęście nie musiałem się przepakowywać. Kilka minut po zajeciu przeze mnie na pokładzie B737-800 miejsca 7D (tym razem przy przejściu ze względu na długi czas lotu oraz mój wzrost) stanela nade mna sluszncyh rozmiarów starsza Ukrainka i zaczela mi zarzucac, ze zajalem jej miejsce, ze ona ma korytarz a ja okno, ale bylem pewien swojej racji i nie dalem sie zepchnac na gorsze dla mnie miejsce. Nie po to czuwalem na 48 h przed wylotem, by od razu wybrac to miejsce. W koncu owa pasazerka zawolala stewardese i niezle sie zdziwiła, ze to ja mam racje, nadasana usiadla w końcu pod oknem. Uff, co za numer, na tyle lotow (dokladnie 428w chwili obecnej) nigdy mi sie cos takiego nie zdarzylo. Co ciekawe kilka minut po starcie ta pasazerka zaczela mnie sympatycznie zagadywac i pytac skad jestem i po co lece do Alma-Aty, ona polecala bardzo Baku, ktore ja akurat juz odwiedzilem i mogłem jej przytaknąć. Widocznie pani chciała zetrzeć złe wrażenie, niech zna moje dobre serduszko ;) Na starcie pilot Rusłan zapowiedzial, ze z racji złej pogody na trasie spodziewane sa turbulencje, ale nic takiego nie mialo miejsca, byla piekna noc i przez szyby migotały swiatla miast pod nami niemal cala droge. Wystartowalismy ponad 45 minut po czasie, pilot wprawdzie wspomniał, z jakiego to powodu, ale jego angielski byl z tak mocnym wschodnim akcentem, ze tego akurat nie zrozumialem. Zaraz po starcie wystartowal serwis, byl do wyboru kurczak lub makaron, oprócz dania głównego była mała porcja marchewki z groszkiem i plasterek wedliny, maslo, buleczka i ciasto oraz kawa/herbata i woda. Sokow, napojów gazowanych czy alkoholowych nie serwuja za darmo, a jedynie za dodatkowa oplata w euro. Po zebraniu przez załogę tacek z jedzeniem ruszylem do toalety, a kiedy z niej wrocilem na moim miejscu siedzial jakis chlopak, który lamana angielszczyzna probował mi wytlumaczyc, ze stewardessa pozwolila mu sie przesiasc na moje miejsce. Mial w reku karte pokladowa z numerem miejsca 30D i nalegał, bym usiadł na jego miejscu, co mi zupełnie nie było w smak. W koncu obudzila sie moja „ulubienica” z miejsca 7F i po ukrainsku pouczyla go, ze to moje miejsce i wreszcie odszedł na tył maszyny cos marudzac czy przeklinając pod nosem. Jak widac moja miejscowka byla bardzo pozadana :D Po ladowaniu na lotnisku ALA trzeba wypelnic karte migracyjna z bardzo podstawowymi danymi i juz mozna stawac w kolejce do okienek z kontrola paszportowa. Nieco mi tam zeszlo, bo przed nami przylecial Turkish Airlines, zaraz po nas siadala Air Astana z Moskwy i Pegasus ze Stambulu Sabiha. Pani po rosyjsku spytala skad przyleciałem a potem dlugo wertowala moj paszport. Od razu domyslilem sie, ze szukala pieczatki z mojego poprzedniego pobytu, a ta mam w starym paszporcie i w koncu pa ruskij spytala, czy jestem pierwszy raz. Wytlumaczylem jej, ze we wrześniu 2016 mialem stary paszport i dopiero wtedy spojrzala na date wystawienia dokumentu. Pewnie mieli mnie już zarejestrowanego w swoim systemie i nie zgadzal sie jej numer paszportu.
Kiedy opuscilem strefe przylotów bylo wciaz ciemno, oczywiscie od razu obstapili mnie taksowkarze, ale stanowczo im podziekowalem, w kantorze wymienilem dolary na tenge i zaszylem sie w lotniskowej kantynie na sniadaniu, mialem gruzinskie chaczapuri, dwa nalesniczki z twarogiem i czaj (parzony samemu, bo Ciocia Stasia z „Klanu” zmarla w te wakacje) za 9 zl! U nas na lotnisku za tyle mozna kupić małą butelkę wody. Potem jeszcze pokrecilem sie na poziomie wylotów, poczytałem cyrylicą, dokąd odlatują najbliższe samoloty podpatrywałem się z zaciekawieniem w mundury i ogromne czapki z rondem kazachskim pogranicznikow, to tak smiesznie na nich wyglada. Ok. godz. 7 rano gdy już zrobiło się widno wyszedłem przed terminal. Na przystanku widnieje jedynie numer autobusu 92 i żadne inne linie nie podjeżdżały na lotnisko przez ok. 20 minut (a stały już kolejne 2-3 busy z numerem 92), więc w końcu wsiadłem do środa, bilet nabyłem u kierowcy (cena 150 tenge, z kartą Onay wychodzi 80 KZT) i wysiadłem po dość długiej jeździe niemal bezpośrednio przy stacji metra Raiymbek Batyr, skąd podziemną kolejką (żeton za 80 tenge) udałem się już w okolice mojego hotelu na ulicy Dostyk. Przy wejściu do metra trzeba przejść przez wykrywacz metalu oraz zeskanować bagaż. Samo metro jest nowoczesne, zostało oddane do użytku dopiero kilka lat temu. Sprawnie sie w nim porusza, większość komunikatow jest także w języku angielskim. Po wyjściu z metra na stacji Abay powitała mnie piekna pogoda, było slonecznie i ciepło a w oddali majaczyły malownicze lancuchy gorskie. Pierwsze chwile spędziłem w ulubionym Starbucksie przy latte i nowojorskim sernikuw centrum handlowym Dostyk Plaza, było jeszcze jest dosc wczesnie (w moim hotelu oficjalnie przyjmuja od 13:00), wiec postanowilem sie zrelaksowac w kawiarni.
W piatkowe popołudnie zdobyłem szczyt widokowy Kok Tobe, można na niego wjechać kolejką linową spod stacji metra Abay, ale ja wybrałem autobus o numerze 99 a na sam wierzchołem góry dotarłem już pieszo. Na samej górze poza piękną panoramą Tienszanu można skorzystać z nieco jarmarcznych atrakcji jak diabelski młyn, gokarty itd., jest tam też restauracja, małe ZOO, kramy z pamiątkami (polecam tam zakup magnesów!), jest także pomnik zespołu The Beatles, można się sfotografować z muzykami. Po zejściu na dół do miasta zrobiłem sobie bardzo długi spacer do miasta, gdzie podziwiałem dawne gmachy rządowe, parki oraz sobór św. Mikołaja, który na myśl przywodzi moskiewski Plac Czerwony. Trafiłem także na deptak zwany Arbatem, w pobliżu którego ulokowały się domy towarowe oraz eleganckie restauracje czy kawiarnie. W drodze powrotnej wstąpiłem jeszcze do McCafe na malinowego makaronika i cappuccino, musiałem nieco dać odpocząć schodzonym nogom. W sobotę odwiedziłem zaś największy meczet kraju, spacerowalem po kolorowych miekkich dywanach i siedzac po turecku obserwowalem modlacych sie. Meczet robi wrazenie, chociaz najpiekniejszy na swiecie jest moim skromnym zdaniem ten w Abu Dhabi, mam nadzieję zobaczyć go za rok. Położony w pobliżu Zielony Bazar to klimaty lat 90. w Polsce, zaś \swiezy sok z owocow granatu - pychotka! Skosztowałem także lokalnego kebaba, samsę i baklavę a w jednym z supermarketów trafiłem na napój Coca Cola Coffee, było też moje niedawne odkrycie, czyli Sprite ogórkowy, lubię wszelkie nowinki spożywcze i nieoczywiste smaki, np. w Kijowie zaopatrzyłem się w owsiankę o smaku tiramisu czy panna cotta. Bardzo atrakcyjne cenowo były także maski do twarzy w płachcie koreańskiej marki Missha, które w ich oficjalnych salonach można było nabyć już za 500 tenge (nieco ponad 5 zł!).
W niedzielę zgodnie z planem robiłem trasę Ałmaty – Biszkek. Bilet na marszrutkę z dworca Sayran kupuje się w kasie w pobliżu stanowiska numer 1, koszt to 1800 tenge. Z biletem/paragonem przechodzimy przez kontrolę ("cieć" rozwalony przy biurku przy barierkach sprawdza wydruk z kasy) i wychodzimy na zewnątrz, gdzie na pierwszym stanowisku (dobrze oznaczonym) czeka już na nas marszrutka. Kierowca schował mój bagaż na tył vana i po około ok. kwadransie oczekiwania na komplet pasażerów ruszyliśmy. Droga do granicy minęła całkiem szybko, w niedzielne przedpołudnie ruch był znikomy. Po drodze nie było żadnego przystanku. Przed granicą kierowca wydaje nam bagaże i pieszo udajemy się do kontroli, gdzie najpierw skanowane są bagaże a potem ustawiamy się w kolejce do kazachskich pograniczników. Było czynnych całkiem sporo stanowisk, ale przestrzegam, że z racji przepychanek osób chętnych do szybszego przekroczenia granicy nieco to trwa. Straż graniczna oddaje nam paszport z pieczątką wyjazdową oraz małą karteczkę, którą oddajemy żołnierzowi stojącemu na moście granicznym, idziemy przez most wytyczonym korytarzem i docieramy na stronę kirgiską, gdzie przejście jest mniejszych rozmiarów, ale wydaje mi się, że kolejka posuwa się sprawniej i po chwili jestem bogatszy o kolejną pieczątkę w paszporcie. Po wyjściu czekają już na nas taksówkarze, ja jednak szukałem mojej marszrutki, ale najwidoczniej kierowca nie raczył na mnie poczekać bądź zawrócił przed granicą. W kantorze wymieniłem euro na somy (dość słaby kurs), a kilka metrów dalej pan już nawoływał do marszrutek jadących z parkingu do centrum Biszkeku, przejazd to wydatek raptem 30 somów, nie ma się czego bać, chociaż ścisk w nich potrafi być niemiłosierny. W moim przypadku cała podróż do stolicy Kirgistanu zmieściła się w ok. 4 godzinach
Sam Biszkek to powrót do przeszłości, wydaje się, że wszyscy o tym mieście zapomnieli, w hotelu byłem jedynym gościem tej doby. Dominuje architektura rodem z ZSRR, w mieście znajdziemy pomnik Lenina oraz innego rodzaju zabytki z minionej epoki, są symbole „pabiedy”, jest wiele gigantycznych budynków rządowych w wokół centralnego placu Ała-Too przy maszcie z flagą narodową wartę trzymają żółnierze. Jedyną rozrywką jest tętniączy życiem dom towarowy CUM, gdzie zwłaszcza w KFC (powiew Zachodu!) można spotkać istne tłumy Kirgizów. Kolejnego dnia o poranku ruszam na lotnisko FRU, skad linią Air Astana odlatuję z powrotem do Kazachstanu. NA lotnisko dostaję się marszrutką # 380, odjezdza ona w Biszkeku z okolic ambasady Indii. Nieco czasu zajelo mi zlokalizowanie jej postoju. Otoz zatrzymuje sie ona na ul. Jash Gvardiya Blvd. w poblizu skrzyzowania z ul. Frunze, takze jest maly kawalek do przejscia od samej ambasady przy rondzie/stacji paliw.
O dziwo lotnisko w Biszkeku prezentuje się nadspodziewanie dobrze w porównaniu z miastem, jest przestronne a obsługa komunikuje się bezproblemowo w języku angielskim, co w stolicy Kirgistanu nie było takie oczywiste. Akurat trwa poranna fala odlotów, startuje rejs Turkish Airlines do Stambułu, chwilę później rozpoczyna się boarding pasażerów odlatujacych linią Uzbekistan Airways do Taszkientu a także linią China Southern do chińskiego Urumczi, przez szybę obserwuję także lądowanie kirgiskiej taniej linii Air Manas (spółka córka tureckiego Pegasusa obsługująca trasy lokalne). Mój Embraer 190 linii Air Astana rozkładowo melduje się na płycie lotniska FRU i niebawem mogę zająć miejsce, podczas boardingu okazuje się, że ze względu na wyważenie samolotu zostało zmienione moje miejsce i siadam w piątym rzędzie (12K – uwagę zwraca niestandardowa numeracja siedzeń), co bardzo mi odpowiada. Na pokładzie jest raptem 30 osób, większość ma transfer w Astanie (TSE) na inne połączenia tego przewoźnika. Linia uchodzi za jedną z lepszych i muszę jej to przyznać. Na trwającym nieco ponad godzinę locie po osiągnieciu wysokości przelotowej rozpoczyna się serwis w postaci ciepłego ciasta z farszem mięsno-warzywnym oraz gorących i zimnych napojów. W nocy nastąpiło załamanie pogody i kazachska stolica wita mnie niskim pułapem chmur, temperaturą w okolicach zera i intensywnymi opadami śniegu z deszczem. Przybijamy do rękawa i udajemy się do nowego terminala 1, za mojej poprzedniej bytności w Astanie był on jeszcze w budowie, akurat o tej porze nie ma innych lądujących samolotów, kontrola paszportowa jest błyskawiczna, wkrótce odbieram bagaż rejestrowanz (tym razem mam ten przywilej) i ruszam przed terminal, gdzie po chwili wsiadam w autobus 12 jadący do dworca kolejowego. Widzę, że dokonała się rewolucja w komunikacji, wprowadzono karty miejskie a bilety kupuje się u kierowcy (90 tenge + kolejne 90 tenge za bagaż), nie ma już osobnego stanowiska sprzedawcy biletów/kontrolera.
Tymczasem po przybyciu na miejsce do hotelu Art Astana spotkała mnie dosć niemiła niespodzianka. Nocleg miałem zarezerwowany niemal jak zawsze na portalu Booking.com a cena wynosiła 2000 KZT Na miejscu recepcjonistka poinformowala mnie, ze to byl blad cenowy i mam zaplacic 11 000 KZT i co wiecej akceptuja tylko gotowke, chociaz na stronie widnieje inormacja o platnosci karta. Co ciekawe, cała konwersacja przebiegała przy użyciu translatora, gdyż ani ona ani jej koleja nie mówili ani słowa po angielsku! Ale 2 lata temu w Astanie spotkało mnie to samo :D Rad nierad udalem sie do bankomatu po gotowke i oplacilem calosc, dostalem pokwitowanie z hotelu z oficjalna stawka 11 000 tenge i napisalem reklamacje do Booking.com. Do momentu rezerwacji nie otrzymalem ani od nich ani od hotelu zadnej informacji o anulacji rezerwacji czy bledzie cenowym, nikt tez nie kontaktowal sie ze mna telefonicznie w tej sprawie. Zobaczymy, czy zwrócą mi owe 9000 tenge, dotychczas miałem same pozytyzwne doświadczenia w z tym portalem i już dwa razy zwracali mi różnicę na kartę kredytową.
Niestety, z racji niesprzyjającej aury niemal cały poniedziałek spędziłem w kawiarni, gdzie studiowałem francuską gramatykę, jakiekolwiek spacery po mięscie skutkowałyby zmoknięciem i przeziębieniem a tego chciałem uniknąć. Dobrze, że Astanę odwiedzilem już wcześniej, także niewiele straciłem tym razem. Natomiast kolejka z lotniska do miasta wciąż w trakcie budowy, teraz termin jej otwarcia to rok 2020. W wielu miejscach stoją już konstrukcje wiaduktów, będę trzymał kciuku za tę budowę oraz za rozbudowę metra w Ałma-Acie. O 2 w nocy zamówionym Uberem odjeżdżam w stronę lotniska, tym razem dojazd zajmuje mi jedynie 20 minut a całość kosztuje raptem ok. 13 zł. O tak, ceny w Kazachstanie i Kirgistanie zdecydowanie należą do bardzo niskiej półki cenowej :) O dziwo, lot do Kijowa mimo początkowego opóźnienia ląduje prawie 50 minut przed czasem, mam zatem sporo czasu, by jeszcze dotrzeć do centrum miasta i ta Chreszczatyku skosztować croissanta z Nutellą i bananami oraz pysznej kawy a następnie zjeść barszcz ukraiński w Puzatej Chacie :) Daswidanja, wpadnę ponownie w czerwcu 2019!

Daktyle z Tunezji / 05.10.2018 - 07.10.2018

W końcu kiedy za oknem nadeszła jesień i po letniej flaucie nadszedł czas na powrót do „życia na walizkach”. Na pierwszy ogień dostała się Tunezja. Od dawna wybierałem się do sąsiedniej Algierii, chcą odwiedzić Algier i Oran, gdzie urodził się Yves Saint Laurent, ale z racji restrykcyjnej polityki wizowej na razie nie jest mi dane odwiedzenie tego największego kraju w Afryce (od niedawna w celu uzyskania wizy turystycznej potrzebne jest bowiem oficjalne zaproszenie od Algierczyków, a ja nie posiadam takich znajomych). Skoro nie Algieria, to mój wybór padł na inne państwo Maghrebu, teraz tylko należało znaleźć odpowiednie połączenie lotnicze, co wcale nie było łatwym zadaniem. Z Polski o regularnych połączeniach lotniczych możemy tylko pomarzyć, skorzystałem zatem z bogatej siatki spółki-córki Air France/KLM, czyli linii Transavia, która operuje na trasach z większych francuskich miast do Tunezji. Udało mi się wybrać trasę Lion-Monastyr, powrót zaś zaplanowałem Tunis-Paryż Orly, pozostało tylko zgrać to z dolotami z Polski do Francji i tutaj z pomocą przyszli mi dobrze znani na naszym niebie tani przewoźnicy w postaci linii WizzAir (WAW-LYS) i Ryanair (BVA-WMI).
Piątkowy poranny rejs z Warszawy do Lyonu przebiegał bez zakłóceń a kapitan Jacek Mainka wylądował przed czasem, co było dla mnie o tyle istotne, że na przesiadkę nie miałem zbyt wiele czasu i nieco ryzykowałem takim połączeniem organizowanym na własną rękę, ale kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Po dotarciu do terminala okazało się, że pomimo przylotu ze strefy Schengen musimy przejść kontrolę paszportową, co zajęło nieco czasu, gdyż obsadzone były tylko dwa stanowiska. Poza tym pojęcie transferu na lotnisku w LYS nie istnieje, trzeba zatem przejść z hali przylotów na poziom odlotów i ponownie poddać się kontroli bezpieczeństwa. Na szczęście chwilę po wylądowaniu w Lyonie dostałem SMS od Transavii, że mój rejs do Monastyru będzie miał ok. 50 minut opóźnienia, więc nie musiałem się bardzo spieszyć i w strefie airside lotniska znalazłem jeszcze czas na wizytę kawiarni EXKi, lekturę tygodnika Paris Match oraz zakup małej butelki szampana Moët & Chandon. Odlot odbywał się ze strefy D lotniska, która już jakiś czas temu miałem okazję odwiedzić lecąc linią easyJet do Krakowa. Terminal ten to nic innego jak większych rozmiarów blaszany kontener dedykowany tanim liniom. Boarding rozpoczyna się nawet przed czasem, ale wszystkie procedury zabrały sporo czasu i w końcu wystartowaliśmy ku północnym wybrzeżom Afryki z około godzinnym opóźnieniem. Wnętrze kabiny utrzymane jest w jasnozielonej kolorystyce, która mi kojarzy się ze szpitalem, samoloty są nowe a miejsca na nogi było wystarczająco. Wkrótce po starcie rozpoczął się płatny serwis, ja zaś podziwiałem francuską ziemię z lotu ptaka a kiedy tylko dotarliśmy nad Morze Śródziemne i zakryły je chmury, zająłem się lekturą magazynu pokładowego. Po ok. 1.5 h rejsu wylądowaliśmy na lotnisku w Monastyrze, jest to mały port lotniczy nastawiony głównie na obsługę ruchu czarterowego z Europy. Deboarding odbył się bardzo sprawnie i po kwadransie od lądowania byłem już w hali przylotów. W samolocie trzeba wypełnić specjalny formularz z naszymi danymi osobowymi, jego drugą cześć trzymamy do momentu wylotu z kraju. Samo lotnisko w Monastyrze jest bardzo dobrze skomunikowane z okolicą dzięki szybkiej kolejce o nazwie metro Sahel, której przystanek znajduje się niemal zaraz za lotniskowym parkingiem, skąd możemy dostać się do kurortów oraz do Sousse, czyli do głównego miasta w regionie, dokąd się też udałem. Nowoczesny skład szybko przemierza przedmieścia i po ok. 20 minutach jazdy klimatyzowanym pociągiem wysiadłem na stacji Bab Jedid, bilet na przejazd kupuje się już w pociągu u konduktora, który sam Was znajdzie, zapłacilem bodajże 3 dinary (udało mi się je dostać w warszawskiej Galerii Mokotów, ale możecie także wymienić euro czy dolary amerykańskie w lotniskowym kantorze). Dzięki mapom w telefonie bezproblemowo udało mi się trafić do hotelu Nour Justinia położonego niemal w centrum Sousse tuż przy promenadzie, specjalnie zarezerwowałem sobie pokój z widokiem na morze. Hotel na moje oko lata świetności miał już za sobą, ale cena noclegu była bardzo konkurencyjna, a dodatkowym atutem było śniadanie we francuskim stylu, które miałem okazję zjeść następnego poranka w hotelowej kawiarni. Tym razem priorytetem było dla mnie plażowanie, zatem po rozpakowaniu bagażu i odświeżeniu się ruszyłem od razu na plażę, która o tej porze roku była już opustoszała i na piasku prawie nikt się nie wygrzewał. Miałem okazję poleżeć sobie pod parasolami ze strzechy i pospacerować wzdłuż brzegu mocząc stopy we wciąż ciepłej wodzie Morze Śródziemnego. Ciekawe, czy turyści po prostu już wyjechali (mamy początek października) czy też po zamachach terrorystycznych i destabilizacji politycznej w obawie o swoje bezpieczeństwo nie wybierają tego kraju jako celu swoich wczasów. Wieczór spędziłem na wędrówkach po mieście, zaopatrzyłem się w pamiątki w centrum handlowym Soula Center a w supermarkecie Monoprix nabyłem arabskie przysmaki jak chałwa czy daktyle. Ceny niskie, więc można sobie poszaleć :) Na kolację udaję się do jednej z eleganckich restauracji w centrum, gdzie z menu wybieram couscous z warzywami. W okolicy kręci się sporo bezpańskich kotów, które wchodzą do restauracyjnych ogródków w poszukiwaniu resztek pożywienia, mam okazję dokarmić dwa zgrabne kociaki. Miau! :)
W sobotni poranek wstaję kilkanaście minut po 6 rano, promienie wschodzącego słońca już padają na mój balkon, pusta plaża prezentuje się bardzo majestatycznie, do śniadania mam jeszcze nieco czasu, więc udaję się na krótką przebieżkę wzdłuż corniche. Po posiłku w hotelowej kawiarni na parterze zbieram się na główny dworzec kolejowy, gdyż planuję udać się pociągiem do Tunisu. Niestety, już na starcie mamy ok. 1 h 40 minut opóźnienia, ale mam spory zapas czasu i na spokojnie podziwiam przez okno uroki tunezyjskiego krajobrazu, po drodze widać sporo pasących się przy torach owiec. Same wagony są dość wysłużone, jadę w klasie première, która to z założenia oferuje podróżnym większy komfort. Co warto zauważyć: bilet kupowany online jest tańszy o ponad 2 dinary. W końcu po prawie dwugodzinnej podróży skład dociera do dworca w Tunisie a do moich uszu wdziera się już tak długo wyczekiwany wielkomiejski gwar. Główna ulica miasta, na której części znajduje się elegancki deptak usytuowana jest nieopodal, zaopatruję się jeszcze w napoje w markecie Monoprix i ruszam przed siebie. Fasady są tutaj bogato zdobione, na każdym kroku znajdziemy piękne kawiarnie z ogródkami, gdzie w cieniu parasola można delektować się aromatyczną kawą, co niniejszym czynię i przy gorącym espresso oddaję się mojemu ulubionemu zajęciu jakim jest obserwacja ruchu ulicznego. Podobnie jak ma to miejsce na Bałkanach w kawiarniach gośćmi są wyłącznie mężczyźni, kobiet tutaj nie spotkamy, zatem wygląda to niemal odwrotnie niż w Europie, gdzie to raczej kobiety spotykają się towarzysko przy kawie. Przy deptaku ulokowane są wszystkie większe sieciówki modowe, jest wszechobecny H&M czy sklepy Inditexu. Siedząc w jednej z kawiarni adresują pocztówki do wysłania, w kiosku udało mi się kupić także znaczki, mam nadzieję, że kartki dotarły do dalekiej Polski. Zbliża się nieubłaganie popołudnie, docieram w okolice portu, skąd z pętli autobusowej linią docieram bezpośrednio na lotnisko w TUN. 

Muszę przyznać, że hala odlotów ze stanowiskami check-in robi wrażenie, a ruch jest spory. Pojawiają się zapowiedzi dość egzotycznych kierunków takich jak Tripolis w Libii czy Cotonu w Beninie, oj, jakże chciałbym odwiedzić ponownie tzw. „czarną Afrykę”. Na rejsy Transavii odprawa on-line nie jest dostępna, można jedynie na ich stronie internetowej wybrać swoje miejsce. Pani przy stanowisku odprawy jest nieco zdezorientowana i początkowo szuka francuskiej wizy w moim paszporcie :D Kolejne formalności nie trwają już długo, klasyczna kontrola bezpieczeństwa (trzeba zdjąć buty, ale rozdawane są jednorazowe ochraniacze) i kontrola paszportowa i idę szukać bramki. Obok mojego gate'u będzie odlatywał kilka minut wcześniej przewoźnik Nouvel Air do Paryża CDG, ja zaś planowo ok. godz. 22 lądują na lotnisku Orly, co ma ten plus, że dojazd do serca miasta jest tańszy i w moim przypadku akurat prostszy, chociaż trwa nieco ponad godzinę. Oddana kilka lat temu linia tramwajowa zdecydowanie ułatwiła komunikację i wydostanie się z portu lotniczego ORY. Dobry wieczór, Paryżu! Czas ruszyć w tango ;)

Monte Negro, czyli Podgorica / 17.06.2018 - 18.06.2018

W niedziele bladym switem melduje sie na lotnisku Berlin Schönefeld. Nie bylo mnie tam od paru ladnych sezonow i widze, ze ten port lotniczy przeszedl maly lifting. Nic dziwnego, skoro nowe lotnisko BER wciaz nie zostalpo oddane do uzytku, a pasazerow stale przybywa. U mnie tym razem przyszedl czas na wizyte w czarnogorskiej stolicy, z pomoca przyszlo mi nowe polaczenie linii WizzAir na trasie Warszawa – Podgorica. Jak zwykle staram sie podrozowac korzystajac z opcji weekendowych, stad tez opcja startu mojej wycieczki w Berlinie. Sprawnie przechodze kontrole bezpieczenstwa i znajduje jedno z niewielu wolnych miejsc, gdzie moge sobie usiasc. Numer bramki mojego rejsu linii Ryanair na trasie SXF-TGD ma byc wyswietlony za ponad godzine, mam jeszcze sporo czasu na odpoczynek. Kiedy na monitorze pojawia sie moj gate, od razu widnieje przy nim informacja, ze rozpoczal sie boarding, co jest dosc dziwne, gdyz do odlotu pozostala jeszcze ponad godzina. Udaje sie do bramki, najpierw ma miejsce kontrola paszportowa (Czarnogora nie nalezy do UE), a nastepnie kontrola kart pokladowych i bagazu podrecznego. Praktycznie wszystkie walizki dostaja od razu przywieszke i beda bezplatnie nadane do luku bagazowego. Ku mojemu zaskoczeniu nie ma rozdzialu na pasazerow priority i pozostalych, autobusem podjezdzamy pod samolot, ale na razie nie mozemy wejsc na poklad, gdyz dopiero co dotarla do niego zaloga. Widze, jak kapitan robi obchod wokol Boeinga 737, w koncu wchodzimy do srodka, zajmuje miejsce 15 A przy oknie i czekam, az wszyscy pasazerowie zajma swoje miejsce. Wprawdzie jestesmy juz gotowi do startu, ale musimy jeszcze poczekac na slot, pilot informuje o tloku w przestrzeni powietrznej nad Berlinem z racji rozpoczynajacego sie sezonu letniego. W koncu ponad 20 minut po czasie wznosimy sie w powietrze, jest piekna pogoda i niemal bezchmurne niebo. Po raz pierwszy od dawna mam mozliwosc obserwowac w trakcie lotu inne przelatujace w poblizu maszyny, czasem nawet widac w zasiegu wzroku az 3 inne samoloty lecace na innych wysokosciach w podobnych kierunkach. Podejscie do ladowania jest bardzo malownicze, samolot zatacza kregi nad pasmami gorskimi a ostatnia prosta ma miejsce nad jeziorem. Po ladowaniu szybko wychodzimy na plyte lotniska, ale trzeba nieco odstac w kolejce do kontroli paszportowej, tutaj pierwszenstwo maja obywatele Czarnogory. Hala przylotow jest bardzo mala, a lwia jej czesc zajmuje kawiarnia z lotniskowymi cenami. W toalecie przebieram sie w bardziej swobodne ubrania, gdyz na zewnatrz temperatura wynosi juz ponad 27 stopni Celsjusza a jest dopiero kwadrans po 10 rano. Wychodze na zewnatrz i ruszam za glowna (i jedyna) droga bez pobocza, po drodze taksowkarz namawia mnie na kurs do miasta w atrakcyjnej cenie i zapewnia mnie, ze pociagi do miasta z przystanku Aerodrom nie kursuja, jako zagorzaly przeciwnik takiej mafii sam  postanawiam sie jednak o tym przekonac i okazuje sie, ze pan mijal sie z prawda. Poniewaz z rozklad ze strony czarnogorskich informuje, ze najblisze polaczenie odjedzie dopiero za niecala godzine, postanawiam dotrzec do najblizszego ronda i tam robie male zakupy spozywcze w sklepie VOLI. Waluta Czarnogory jest wprawdzie euro, ale nie ma sie czego bac, gdyz ceny sa tutaj (wciaz) bardzo przystepne i na pewno duzo nie wydamy. Z powrotem docieram na obskurny przystanek kolejowy Aerodrom, oprocz mnie na stacyjce pojawia sie takze mlody chlopak i starszy pan, niebawem z Baru najezdza nadgryziony zebem czasu pociag; sklad przypomina dawne niebiesko-zolte wagony, ktore kursowaly w Polsce jako osobowki (tzw. „kible”). Po stromych schodach wdrapuje sie do wagonu, zajmuje miejsce w rozklekotanym pociagu i przez okno kontempluje piekny krajobraz. Przejazd do miasta trwa okolo 5 minut, po wyjsciu przed dworzec moim oczom ukazuje sie mocno betonowy krajobraz, spogladam na mape offline na moim smartfonie i kieruje sie do Hotelu Ideal. Miasteczko wydaje sie byc spowite w letargu, jest senne a jedyni ludzie, ktorych mozna spotkac, to bywalcy kawiarni. To akurat mi sie podoba, bo ja uwielbiam delektowac sie mocna aromatyczna kawa w lokalu i obserwowac otoczenie. Ok. 12:30 melduje sie na recepcji, pokoj juz jest gotowy, wspinam sie na schody na drugie pietro i padam ze zmeczenia. Po dosc intensywnej nocy w Berlinie padam na lozko i do wieczora czas spedzam w pieleszach, dopiero kiedy upal nieco zelzeje regeneruje sie i wychodze do pobliskiego supermarketu w centrum handlowym Forum zupelnic zapasy przekasek, a nastepnie zasiadam w kawiarni i przy zachodzacym sloncu podziwiam pasma gorskiej majaczace w oddali. W poniedzialkowy poranek schodze do hotelowej restauracji na sniadanie, kelner podaje mi menu i wybieram zestaw standardowy, co okazuje sie trafnym wyborem. Po posilku ruszam na spacer po miescie, ale na dobra sprawe w Podgoricy niestety zupelnie nie ma co ogladac, najwieksza atrakcje stanowi dla mnie park miejski, gdzie moge nieco odpoczac od upalu w cieniu drzew. W samo poludnie po wymeldowaniu sie z hotelu spedzam w kawiarni w centrum miasta. Moja uwage przykuwa fakt, ze wsrod gosci kawiarni sa sami mezczyzni, od razu widac, ze kultura balkanska ma wiele wspolnego z arabska, tam takze w lokalach rozrywkowych urzeduja wylacznie panowie, panie swoj czas spedzaja w domach i zajmuja sie gospodarstwem domowym. Wczesnym popoludniem kieruje sie na dworzec kolejowy, w kasie nabywam bilet na lotnisko za jedyne 1 euro i oczekuje na podstawienie skladu do Baru. W oddali juz sie grzmi i blyska, kiedy po kilku minutach jazdy wysiadam na stacji Aerodrom akurat konczy sie ulewa, chwile czekam pod zadaszeniem i ruszam na lotnisko, na szczescie juz nie pada i szybko docieram pod terminal. Akurat trwa odprawa rejsu PLL LOT do Warszawy, jest jeszcze kilka rejsow linii Montenegro Airlines do Frankfurtu, Zurychu i Wiedni, na tablicy swietlen pojawia sie juz informacja, ze samolot WizzAir z Katowic wyladuje w Podgoricy przed czasem, co pozwala miec nadzieje, ze rejs do Warszawy odleci planowo. 
Boarding rozpoczyna sie juz na ponad godzine przed odlotem, tutaj takze nie ma podzialu na pasazerow z pierwszenstwem wejscia na poklad, wszyscy karnie wychodza na dwor przed budynek terminala, samolot z Katowic jeszcze nie przylecial  i widzimy, jak podchodzi do ladowania. Poza tym obserwujemy start dwoch samolotow czarnogorskiego przewoznika oraz ladowanie maszyny Turkish Airlines. Deboarding pasazerow inauguracyjnego lotu KTW-TGD trwa w najlepsze, jak widac nowe polaczenie wypalilo i byl chyba komplet pasazerow, z luku bagazowego wyladowano 3 wozki sporych walizek. Trwa pobiezne sprzatanie kabiny pasazerskiej a kapitan robi obchod samolotu, jedna ze stewardess (jak sie pozniej okazuje szefowa pokladu) robi sobie pamiatkowe fotke na schodkach przy maszynie, wszyscy uwijaja sie jak w ulu i juz po chwili daja znak, ze mozna wchodzic na poklad. Tym razem system WizzAir przypisal mi miejsce 10B, jestem wzglednie zadowolony, bo to wprawdzie przod kadluba, aczkolwiek miejsce w srodku nie jest zbytnio wygodne, kiedy dwa pozostale sa zajete, a tak bylo w moim przypadku. Z uwagi na fakt, ze jest to pierwszy lot na trasie do Warszawy wypelnienie nie jest bardzo duze i tyl samolotu jest pusty. Poniewaz wszyscy sa na pokladzie przed czasem personel pokladowy umila sobie czas przy rozmowie z obsluga naziemna, z przystojnym pracownikiem panie poflirtuja sobie jeszcze raz, gdyz ten sam samolot robi rotacje KTW-TGD-WAW-TGD-KTW. W koncu zamkniete zostaja drzwi i kolujemy do progu pasa, dosc szybko mijamy deszczowe chmury i lecimy do Warszawy w pelnym sloncu. Przed podejsciem do ladowania okazuje sie, ze rodzina siedzaca w moim rzedzie na miejscach 10 CDE (mata, tata, corka w wieku 5-6 lat oraz bebe na kolanach u ojca) nie ma pasa bezpieczenstwa dla niemowlaka – stewardessa byla mocno zdziwiona i byla przekonana, ze pas dla dziecka spadl pod siedzenia w trakcie lotu, ale tak sie nie stalo. Przy starcie zaobserwowalem bowiem, ze ojciec trzyma dziecko w objeciach i zadnego pasa nei bylo widac. Zastanawiam sie, jak to mozliwe, za zaloga przeoczyla ten fakt, zwlaszcza ze na liscie pasazerow widnieje odpowiednia adnotacja, ze leci infant. Samolot laduje, a stewardessa biegnie na tyl kabiny po pas dla dziecka, potem musi jeszcze pomoc rodzicom go zapiac, co a historia ;) Na szczescie udaje sie jej zdazyc nim samolot zblizy sie do Okecia i mozemy bezpiecznie wyladowac. Kapitan Piotr Wojcik wraz za zaloga dziekuja za lot z WizzAir. Do zobaczenia na pokladzie po wakacjach!

LOT - Later Or Tomorrow, czyli nocny lot po kraju / 03.06.2018

W niedzielne pozne popoludnie niemal prosto z plazy w Sopocie autobusem linii 122 docieram do Portu Lotniczego im. Lecha Walesy w Gdansku. Mam jeszcze kilka minut do rozpoczecia odprawy mojego wieczornego rejsu LO 3826 PLL LOT do Warszawy, w toalecie przebieram sie z bardziej plazowego outfitu i chwile pozniej juz jestem przy stanowisku odprawy, gdzie otrzymuje karte pokladowa na moje polaczenie. Dawno mnie w Gdansku nie bylo, w tym czasie wprowadzono automatyczne bramki prowadzace do kontroli bezpieczenstwa: teraz wystarczy tylko zeskanowac kod kreskowy / QR i mozna ustawic sie w kolejce, nie ma juz tez pytan obslugi o kod pocztowy. Sama kontrola przebiega bardzo sprawnie, wiekszosc pasazerow o tej porze odlatuje tanimi przewoznikami do Wielkiej Brytanii i Irlandii, jest tez LOTowskie polaczenie do Krakowa z pominieciem Warszawy. Przechodze przez sklep wolnoclowy, ceny w nim przyprawiaja o zawrot glowy; zeby za opakowanie Ptasiego Mleczka placic 26 zl?!
Czekam cierpliwie na moj rejs, wedlug informacji na karcie pokladowej boarding jest zaplanowany na godzine 20:35. Rejs do Krakowa startujacy 5 minut wczesniej juz od dluzszego czasu widnieje jako opozniony, nagle zmienia sie takze status mojego rejsu do Warszawy, natomiast nie pojawia sie informacja na temat planowanej godziny wylotu. Kilka klikniec na smartfonie i juz wiem, ze rejs LO 3825 z Warszawy jeszcze nie wyruszyl do Gdanska, podobnie opoznione jest polaczenie do Budapesztu, na stronie Lotniska Chopina nie ma takze zadnej adnotacji o planowanej godzinie odlotu, trzeba czekac. O ile dla mnie godzina przylotu nie byla az tak bardzo istotna, to domyslam sie, ze wiekszosc pasazerow transferowych nie byla zadowolona z braku informacji. Oficjalnie nie wydano zadnego komunikatu glosowego dotyczacego znacznego opoznienia wymienionego rejsu, informacja o nieregularnosci byla widoczna jedynie na tablicy swietlnej, gdzie nie podano orientacyjnej godziny odlotu samolotu do lotniska docelowego, a ponadto przez pewien czas rejs ten w ogole nie byl widoczny w zestawieniu, co moglo sugerowac jego odwolanie. Pasazerowie kontynuujacy swoja podroz z lotniska w Warszawie zostali na dobra sprawe pozostawieni bez opieki i szczegolowej informacji. Wprawdzie przy stanowisku gate mozna bylo uzyskac ulotki z informacjami o przyslugujacych prawach zgodnie z rozporzadzeniem (WE) NR 261/2004 Parlamentu Europejskiego, jednak w zaden sposob nie mozna bylo swoich praw wyegzekwowac. Panie z obslugi handlingowej na lotnisku w Gdansku rozkladaly rece, ze nie sa one bezposrednio pracownikami linii lotniczej PLL LOT i nie sa wystarczajaco decyzyjne (w kwestii przebukowania utraconych polaczen czy tez zagwarantowania noclegu). W koncu ok. 23:30 na plycie lotniska pojawil sie opozniony Dash Q400 i niebawem rozpoczeto boarding. Pasazerow w progu wital szef pokladu pan Jakub Gronkiewicz, za sterami Dasha siedzi kapitan Marcin Zimon, ktory opoznienie uzasadnil koniecznoscia zamiany samolotu na warszawskim lotnisku. Boarding zostaje zakonczony, zajmuje moje miejsce 7D i jeszcze przed startem przegladam nowy czerwcowy numer magazynu pokladowego Kalejdoskop. Wkrotce nastepuje przygotowanie kabiny pasazerskiego do lotu, ma miejsce instruktaz bezpieczenstwa, swiatla w kabinie zostaja wygaszone i jestesmy gotowi do startu, kilka minut po polnocy wznosimy sie w powietrze. W samolocie jak to w Dashu jest bardzo glosno, mam miejsce mniej wiecej na wysokosci skrzydel, kiedy wiec otrzymuje moja porcje wody minteralnej i ustawiam ja na stoliku moge obserwowac wirowanie wody w plastikowym kubeczku :-P Cala podroz trwa zgodnie z zapowiedzia ok. 40 minut, nad Polska trwa piekna noc, lamiemy zasady ciszy nocnej na stolecznym lotnisku i lagodnie przyziemiamy na pasie startowym. Uff, to byl dlugi dzien! Dobranoc...

Litwo, ojczyzno moja - Palanga / 26.05.2018 - 27.05.2018


W sobotnie popoludnie melduje sie z mojego ulubionego Lotniska Chopina. Wprawdzie wypadu na Litwe nie planowalem, ale kiedy zobaczylem bardzo niska cene na trasie Warszawa – Polaga w ramach promocji Szalona Sroda w PLL LOT, nie musialem sie dlugo zastanawiac i zakupilem bilet na weekendowy wypad. Ten sezonowy kierunek w siatce LO pojawil sie juz w ubieglym roku, ale wtedy rozklad byl ustawiony pod pasazera przesiadkowego i samolot lecial do Polagi na nocowanie. Teraz zaś rejsy wykonywane są w godzinach popołudniowych i można swobodnie udać się nad Bałtyk na weekend.
Lot obsługiwany jest przez mały samolot typu Dash, delikatnie mówiąc nie przepadam za tą maszyną, ale nie ma alternatywy i muszę się przemęczyć tą godzinkę z kawałkiem. Na szczęście mimo burzowych chmur kapitanowi Andrzejowi Ogonowskiemu udaje się przez nie gładko przebić i szczęśliwie lądujemy w Połądze. Kilka minut przed nami wylądował rejs SAS z Kopenhagi, a z rejsowych przewoźników na tym lotnisku obecny jest jeszcze tylko airBaltic. Poza tym garstkę połączeń obsługują także niskokosztowi przewoźnicy jak WizzAir i Ryanair. Z lotniska do miasta kursuje autobus linii 100, jego kursy są bardzo nieregularne, ale na szczęście nie ma z tym problemu, gdyż są one uzależnione od rozkładu startujących i lądujących samolotów. Zdecydowana większość pasażerów lecących na tej trasie to Litwini, sporo z nich jest obecnych na stałe w Europie Zachodniej i zapewne korzystają z dogodnych połączeń przesiadkowych oferowanych przez LOTowski hub w Warszawie. Oprócz mnie do autobusu wsiada para koleżanek oraz dość karykaturalna para – on jest szczupły, wysoki i rudy, a ona niska i bardzo przysadzista, ale jak widać miłość nie wybiera. Ja zaś klasycznie sam… Autobus to chyba stwierdzenie mocno na wyrost, gdyż przejazd odbywa się mikrobusem, koszt biletu do Połągi na dworzec autobusowy położony nieco na uboczu miasta wynosi 1,40 euro w jedną stronę, podróż trwa ok. 10 minut, a bus rusza w dalszą drogę do Kłajpedy, czyli największego miasta w regionie. Pierwsze kroki kieruję do mojego pensjonatu Rest in Palanga, sympatyczna właścicielka nawet mówi po angielsku i ku mojemu zaskoczeniu prowadzi mnie do innego mieszkania, gdzie przygotowano dla mnie pokój na poddaszu. Bardzo mi się to nie podoba, bo jest ciasno i przede wszystkim niekomfortowo, ledwo mogę się wyprostować, ale w tym wypadku jest już „po ptokach”, gdyż wymagana była opłata z góry. Cóż, to tylko jedna noc, więc zagryzam zęby i po wąskich schodkach przypominających bardziej drabinę wdrapuję się na najwyższą kondygnację budynku. Po rozpakowaniu się czas wrzucić coś na ząb, ruszam do położonego tuż przy dworcu autobusowym supermarketu Maxima na małe zakupy. Na półkach można spotkać wiele polskich marek, większość z nich jest sporo droższa niż w Polsce, chociaż to chyba zasługa tego, że po wprowadzeniu euro ceny na Litwie poszły w górę i jest tam po prostu drogo. Niestety, tuż po wyjściu z centrum handlowego zaczyna się wiosenna burza. Rozpadało się na dobre, wobec czego wracam na poddasze i wyglądając przez okno podziwiam lokalną przyrodę, a kiedy tylko przestaje padać, wybywam na wieczorny spacer brzegiem nieco wzburzonego morza, a następnie spaceruję po drewnianym molo. Okazuje się, że akurat tego dnia w Połądze odbywa się festyn, na scenie w pobliżu wejścia na plażę występują gwiazdy czy uczestnicy litewskiej edycji talent show The Voice. Wzdłuż alejki prowadzącej ku morzu, przy rozstawionych straganach z mydłem i powidłem kłębią się tłumy miejscowych, ja omijam te kramy i poszukuję kawiarni z prawdziwego zdarzenia, a kiedy już ją znajduję okazuje się, że Cafe Vero jest zamykana już o 21:00,co w moim przypadku oznacza mniej więcej kwadrans. Wobec tego mocno zrezygnowany wracam do pokoju i zasypiam, ze snu budzi mnie później pokaz sztucznych ogni, ale na szczęście udaje mi się zasnąć dalej. Rano po wieczornych opadach deszczu nie ma już śladów, żwawo ruszam na plażę. Opalanie może być nieco kłopotliwe, gdyż piasek jest jeszcze zimny, ale w słońcu można opalać się także na stojąco czy też będąc w ruchu, z czym na powietrzu nie ma żadnego problemu. Popijam chai latte zakupione na wynos i rozglądam się po plaży. Towarzystwo jest bardzo zróżnicowane, sporo osób porozumiewa się ze sobą w języku rosyjskim. Po ok. 2 godzinach spędzonych nad morzem czas wracać, zabieram walizkę i kieruję się ponownie na dworzec, skąd nieco opóźniony bus 100 zabiera nas na lotnisko. Odprawa na rejsy SAS i PLL LOT już trwa w najlepsze, ale tym razem pasażerów jest zdecydowanie mniej. Sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i jestem już w mikroskopijnej strefie airside, gdzie powoli robi się tłoczno. Samolot z Warszawy przylatuje punktualnie a kapitan Dariusz Młodzianowski sprawnie pilotuje Dasha. Do zobaczenia na pokładzie!


Ale Meksyk, czyli Mexico Ciudad w weekend / 27.04.2018 - 30.04.2018

Przede mna daleki weekendowy wypad, wybieram sie do miejskiej dzungli za jaka uchodzi stolica Meksyku. Mniej wiecej rok temu udalo mi sie upolowac bilet na trasie Mediolan-Monachium-Mexico City za bezcen, pozostawalo dokupic dolot do Milano i powrot z Monachium (taka kombinacja byla tansza a poza tym zyskiwalem sporo czasu). Na lotnisku Malpensa (MXP) po odbiorze kart pokladowych moge rozgoscic sie w nowym lounge’u Lufthansy, rozmach, z jakim zostal stworzony robi wrazenie. Wnetrze jest bardzo przestronne, mozna skosztowac lokalnej kuchni a kawe i drinki serwuje najprawdziwszy wloski barista. Po solidnym posilku odpoczywam w fotelu przy deserze (ciasto czekoladowe) i popijam Aperol Spritz. Lot do Monachium jest opozniony o okolo pol godziny, ale na monachijskim lotnisku mam spory zapas czasowy a pilot nadrabia opoznienie w trakcie lotu. Przede mna kolejna wizyta w saloniku, przed dlugim nocnym lotem postanawiam sie odswiezyc, akurat to lotnisko oferuje taka mozliwosc. Boarding na moj rejs do MEX klasycznie jest dzielony na poszczegolne grupy, z racji mojego miejsa na przodze klasy ekonomicznej wchodze na poklad jako jeden z ostatnich pasazerow, miejsca na bagaz mam na szczescie pod dostatkiem. Na dlugich nocnych lotach przyjalem od niedawna strategie wybierania miejsc przy przejsciu. I tak nic nie zobacze przez okno, a nie mam problemow z wstawaniem czy tym, by nieco pospacerowac po pokladzie. Niestety, naleze do tych nielicznych pasazerow, ktorzy podczas lotu nie potrafia zasnac. Moge byc smiertelnie zmeczony w momencie startu, po oderwaniu sie samolotu od ziemi zmeczenie natychmiast ustepuje i zachowuje czujnosc. Chyba podswiadomie chce zachowac przytomnosc umyslu na wypadek ewakuacji, na szczescie takze i tym razem nie zachodzi taka koniecznosc i po osiagniecu wysokosci przelotowej samolot bezpiecznie sunal przez noc az do lotniska w Mėxico Ciudad. Blyskawicznie opuscielm poklad i kontrola paszportowa zajela mi jednynie chwile, w Meksyku nie sa pobierane odciski palcow, nie sa wykonywane fotografie, nikt nie zadaje zbednych pytan, musze jeszcze poczekac na bagaz rejestrowany, moja zolta walizka pojawia sie na tasmie w ostatniej kolejnosci, jest sobota ok. 04:30, metro kursuje dopiero od 06:00, wiec na dobra sprawe o tej porze nigdzie mi sie nie spieszy. W mikroskopijnej toalecie probuje sie nieco odswiezyc i przywrocic do stanu uzywalnosci, pozniej korzystam z oferty lotniskowej restauracji McDonald’s, poranny zestaw sniadaniowy dobrze mi robi.
Wciaz jest ciemno kiedy kieruje sie do lotniskowej stacji metra, po lekturze relacji na wielu blogach kurczowo trzymam moj bagaz i pilnuje, by nikt mi w nim nie grzebal, metro w Meksyku uwazane jest za Mekke kieszonkowcow. Samo metro nie robi na mnie dobrego wrazenia, stacje sa dosc ponure, bardzo duszne, pociagi zas stare i zatloczone. Co mnie zdziwilo to fakt, ze nie istnieje tam zaden system zapowiedzi glosowych ani wizualnych, przed otwarciem i zamknieciem drzwi slychac jedynie glosny gong. Co wiecej, nazwy stacji nie sa dobrze widoczne z poziomu pasazera siedzacego czy stojacego w wagonie, trzeba zatem dokladnoie zaplanowac sobie podroz i miec sie na bacznosci. Po wyjsciu ze stacji w srodmiesiu uderza mnie lekki chlod, ale na pieknym rozowym o tej porze niebie juz pojawia sie slonce. W oddali widze juz szyld mojego hotelu Manalba, po drodze zatrzymuje sie jeszcze na kawke i donuta w ulubionym Starbucks Coffee, nie moglbym sobie darowac wizyte w tym lokalu. W Mexico City kawiarnie tej amerykanskiej siecowki znajduja sie niemal na kazdym rogu a ceny sa sporo nizsze niz w Polsce. Po zostawieniu bagazu w hotelu ruszam w miasto, slonce jest juz w pelni, ruszam na slynny plac Zócalo, ktory uznawany jest za najwiekszy plac na swiecie. To wlasnie na tym placu krecono ostatnia czesc przygod Bonda. Tak sie niefortunnie zlozylo, ze w trakcie mojego dwudniowego pobytu w Meksyku plac akurat byl ogrodzony, a na jego srodku pod namiotami rzymskimi znajdowaly sie stoiska reklamowe poszczegolnych krajow. W zwiazku nie bylo mi dane podziwiac pelnego rozmiaru Zócalo, ale nie przeszkodzilo mi to, by caly plac obejsc dookola, na krotka chwile zajrzalem takze do katedry, mimo iz nie jestem zwolennikiem spacerow po swiatyniach. Szczerze mowiac spodziewalem sie wiekszych tlokow na ulicach i chodnikach, na szczescie nic takiego nie mialo miejsca i swobodnie moglem podziwiac fasady kolonialnych budynkow. Bardzo podobal mi sie majestatyczny urzad pocztowy oraz gmach Palacio de Bellas Artes, ktory jeszcze ciekawiej prezentowal sie z gory. Panorame niekonczacego sie ogromnego miasta warto bowiem podziwiac z 38. pietra wiezowca La Torre Latinoamericana. W centrum miasta jest sporo wysokiego zabudowy, az nie chce sie wierzyc, ze miasto lezy w strefie aktywnosci sejsmicznej i nie tak dawno przez kraj przetoczylo sie silne trzesienie ziemi. Podczas moich spacerow po miescie nie moglo oczywiscie zabraknac uzupelniania kalorii przysmakami kuchni meksykanskiej, skosztowalem tacos, burrito czy soku z kaktusa, a wieksze zakupy spozywcze zrobilem w duzym supermarkecie Walmart zlokalizowanym nieopodal mojego hotelu.

W niedziele skoro swit (tym razem metro rusza o godz. 7 rano) udalem sie na polnocny dworzec autobusowy, skad autobusem dotarlem do Teotihuacan, gdzie odnalezc mozemy slady cywilizacji Aztekow w postaci Piramidy Slona i Piramidy Ksiezyca. Budowle stoja sobie w szczerym polu, z daleka wygladaja niepozornie, ale kiedy zdamy sobie sprawe, ze zostaly zbudowane przed setkami lat, kiedy obecna technologia nie byla dostepna, to bedziemy chylic czola ku tamtejszym budowniczym. Uwaga dla zwiedzajacych, stopnie na schodach piramid sa wysokie i strome, radze zabrac odpowiednie obouwie i odpowiednio stawiac stopy podczas wspinaczki, piekna widok z gory na pewno Wam to wynagrodzi. Po powrocie do miasta Meksyk udalem sie na kolejny dlugi spacer, tym razem jedna z najbardziej reprezentacyjnych ulic Paseo de la Reforma, cala aleja wysadzana jest pieknymi roslinami, bujnymi drzewami, znajdziemy tam laweczki, fontanny, wlasnie w tym miejscu spotkalem piekna wiewiorke, ktorej nie straszny byl obiektyw mojego aparatu ;) Przy ulicy mieszcza sie gmachy eleganckich sklepow, bankow, siedziby zachodnich korporacji, pieknym zwienczeniem Paseo de la Reforma jest zlota figura aniola umieszczona na cokole. Nieopodal znajduje sie wejscie do parku Chapultepec, zwany inaczej plucami miasta, do ktorego wlasnie zmierzalem; okazuje sie, ze to wlasnie tam skryla sie chyba cala populacja Meksyku, w alejkach mozna spotkac mnostwo rodzin z dziecmi, wzdluz sciezek ustawione sa stoiska z przekaskami oraz odpustowymi pamiatkami, to wlasnie tam nabywam magensy w kszatcie sombrero, na miescie o ladne pamiatki jest niezwykle trudno. W parku nie tylko mozna spacerowac, jest tez sporej wielkosci jezioro, po ktorym mozna plywac w wypozyczonych kajakach, w dalszej czesci znajdziemy takze ogrod zoologiczny, ale tam juz nie dotarlem. Moze jeszcze kiedys bedzie okazja wrocic, bo z pewnoscia Meksyk to nie tylko stolica, ale takze kurorty takie jak Cancun czy Acapulco. Tymczasem w poniedzialkowy poranek wracalem juz do Polski. Adios!

Sobota w Kijowie / 14.04.2018

W sobotni skoro swit melduje sie na stolecznym lotnisku im. Fryderyka Chopina, przede mna krotki jednodniowy wypad do Kijowa, na ktory czekal od niemal roku, kiedy to przewoznik Ukraine International Airlines zaoferowal pasazerow taryfe low cost dzialajaca na zasadzie first minute. Bilety w bardzo atrakcyjnych cenach mozna kupowac na okolo rok przed podroza, majac na uwadze, ze jest to najbardziej restrykcyjna taryfa, tylko z bagazem podrecznym, ktora nie umozliwa lotow z przesiadka w ramach jednej rezerwacji. Przy cenie ok. 160 zl za rejs powrotny bylem bardzo kontent z zakupu, jedyne co musialem zrobic, to uzbroic sie w anielska cierpliwosc, gdyz bilet na wylot w marcu kupowalem w kwietniu ubieglego roku. W tym czasie  ukrainski przewoznik wprowadzil dosc istotna zmiane: pasazerowie musza odprawic sie online i wydrukowac karte pokladowa, w przeciwnym razie za odprawe przy stanowisku pobranie zostanie dodatkowa oplata za wydrukowanie kart pokladowych, warto miec to na uwadze podrozujac liniami UIA. 
Boardig do samolotu w Warszawie ma miejsce przez rekaw, przy odprawie system na rejsie do Kijowa automatycznie przydzielil mi miejsce 5F, co bardzo mnie ucieszylo, gdyz jest to miejsce z przodu kabiny a na dodatek przy oknie po prawej stronie. Juz na pokladzie samolotu Boeing 737 okazalo sie, ze rzad piaty jest wyjatkowo feralny. Po raz pierwszy w zyciu okazalo sie bowiem, ze ledwo zmiescilem sie w moim fotelu. Mam 186 cm wzrostu, ale dotychczas nie odczuwalem nigdy tak bardzo ograniczonej przestrzeni, tutaj juz wchodzac do mojego rzedu zauwazylem, ze fotele sa w bardzo bliskiej odleglosci wzgledem rzedu czwartego, w ktorym przewoznik oferowal wieksza przestrzen na nogi i podejrzewam, ze to bylo tym wlasnie spowodowane. Odstep miedzy kolejnymi rzedami wygladal juz standardowo. Na powrocie mialem miejsce w rzedzie 23. i tam przestrzeni na nogi bylo wystarczajaco. Na szczescie rejs trwal nieco ponad godzine, wiec tak bardzo sie nie zmeczylem; podczas lotu obsluga serwowala platny catering, wygladalo to bardzo podobnie jak w PLL LOT jeszcze kilka miesiecy temu (obecnie poza woda mozna za darmo napic sie na pokladzie kawy lub herbaty i tradycyjnie poczestowac sie Prince Polo, ktore przez stewardessy dumnie jest nazywane „przekaska”). Po ladowaniu na lotnisku Borispol (KBP) bylem nieco zaskoczony, ze pilot nie dokolowal do terminala, zatrzymalismy sie na plycie lotniska i dotarlismy do hali przylotow autobusem. Podczas oczekiwania na przewiezienie do terminala mialem okazje obserwowac prace ukrainskich sluzb lotniskowych, bardzo intrygujaco wygladaja ciagniki z przyczepami, ktore transportuja bagaze, mozna sie poczuc jak na polu, gdzie praca wre a glowna rola w przedstawieniu odgrywaja traktory bialoruskiej produkcji, podobne rozwiazania widzialem juz dwa lata temu na minskim lotnisku. 
Do miasta docieram autobusem firmy Sky Express, ktory startuje sprzed hali przylotow, koszt dojazdu do stacji metra Charkowska to 60 hrywien, do glownego dworca kolejowego polozonego nieco dalej placimy 100 hrywien, bilety kupuje sie u kierowcy. Bezsposrednio po wyjsciu z autobusu trafiam na sowieckie blokowisko z wielkiej plyty, taki kijowski odpowiednik Ursynowa, przy glownej arterii biegnacej do miasta swoje stragany maja straganiarki z mydlem i powidlem, ja przeciskam sie przez spragnionych wrazen na przydroznym bazarze i docieram do oazy kapitalizmu, jaka jest znajdujacy sie tam McDonald’s. Mam szczescie, jest wczesny poranek i jeszcze jest tam serwowane sniadanie, zamawiam menu, w sklad ktorego wchodza kasza owsiana, naleniki i oraz kakao, calkiem pozywny zestaw na dobry poczatek dnia. Po konsumpcji czas spalic kalorie spacerujac po miescie, do scislego centrum docieram oczywiscie metrem, w kasie kupuje zeton za 5 hrywien i moge bez konca przemieszczac sie po tym podziemnym labiryncie, dopiero przy wyjsciu na powierzchnie i przejsciu przez bramki musialbym nabyc nowy zeton uprawniajacy mnie do kolejnego przejazdu – dopoki jestem w strefie peronowej, moge przebywam tam do woli. Z racji mojego zamilowania do kolei robie kilka przesiadek (Kijow ma 3 linie metra), odwiedzam najglebsza stacje metra na swiecie, za ktora to oficjalnie uznaje sie stacje Arsenalna. Wystroj stacji nawiazuje do czasow swietnosci Zwiazku Radzieckiego, mozna spotkac monumenty przedstawiajace sierp i mlot i inne symbole wladzy ludowej, taki relikt tamtych czasow. Po wyjsciu na powierzchnie (uwaga na szybko kursujace wiekowe schody ruchome) ponownie uderzam do McDonald’sa, tym razem jednak kieruje sie do McCafė, biore tylko kawe na wynos i rozpoczynam moj spacer po majestatycznym Chreszczytaku i Placu Niezaleznosci. Na Majdanie nie widac wiekszych sladow konfliktu zbrojnego z Rosja, na glownym placu miasta spotkac mozna kwiaciarki czy tez radosnych spacerowiczow robiacych sobie zdjecia z „zywymi’ maskotkami. W oddali polyskuja zlote kopuly Soboru Madrosci Bozej, przemieszczam sie zatem powolo w kierunku tej swiatyni, po drodze wstepuje jeszcze do urzedu pocztowego, skad do Polski wysylam zakupione wczesniej pocztowki. Odwiedzam takze supermarket Billa znajdujacy sie w centrum handlowym Globus, gdzie zaopatruje sie w lokalne przysmaki. 

Przechadzajac sie po Chreszczataku dostrzegam filie piekarni Lviv Croissants, gdzie wypiekane sa przepysze croissany z bardzo roznym nadzieniem. Zaraz jednak wybieram sie na obiad do Puzatej Chaty, a moj zoladek nie jest z gumy, pozostaje mi wiec tym razem obejsc sie smakiem. Wizyta w Pyzatej Chacie na Chreszczatyku to prawdziwa uczta dla mojego podniebienia, rozplywam sie nad barszczem ukrainskim i kotletem po kijowsku, na deser zas przenosze sie do kawiarni Love Coffee (lokalna sieciowka) znajdujacej sie na ostatnim pietrze Pinchuk Art Center tuz obok Rynku Besarabskiego. Przy wejsciu do budynku czeka w kolejce spory tlumek odwiedzajacych, nie jest to jednak kolejka do kawiarni, a do ­galerii sztuki, musze takze ustawic sie w kolejce i nieco poczekac, trzeba przejsc prze wykrywacz metalu i pokazac zawartosc swojego plecaka czy torebki. Za te drobne niedogodnosci jestesmy szczodrze wynagrodzeni po dotarciu winda na ostanie pietro budynku, cale wnetrze kawiarni jest utrzymane w bieli i ma bardzo futurystyczny design, na stolikach mozna ogladac archiwalne albumy Polaroida, a przez okna podziwiac panorame srodmiescia Kijowa i dachy sasiednich budynkow. Cala kawiarnia jest w nurcie eko, mozemy wybierac rozne rodzaje mleka organicznego dodawanego do kawy, ja wybralem moja ulubiona matcha latte i milo spedzilem czas delektujac sie zielonym napojem kontemplujac zdjecia z poprzedniej epoki. Wybija godzina 17:00, wiec powoli zbieram sie w droge powrotna na lotnisko, po drodze wstepuje jeszcze do sklepu MINISO, ktory dobrze znam z moich podrozy do Chin. Wprawdzie oferta na Ukrainie nie wydaje sie byc szczegolnie korzystna, ale w oko wpada mi maska do spania imitujaca misia, urzeka mnie od pierwszego wejrzenia i od razu laduje w koszyku, bedzie idealnie nadawac sie na kolejne dalekie podroze, a te mam juz starannie zaplanowane. Metrem ze stacji Teatralna docieram bezposrednio do dworca kolejowego, mam jeszcze nieco czasu do odjazu autobusu Sky Bus na lotnisko, wpadam na kolejna przekaske do KFC, male frytki, kawa i ruszam w droge. Tym razem jedziemy znacznie dluzej, bo prawie godzine, na pewnym odcinku trafilismy na spory korek, ktorego nie sposob bylo ominac. Jak zwykle mialem jednak spory zapas czasowy, wiec nie musialem sie nigdzie spieszyc. Na kijowskim lotnisku jeszcze przed wejsciem do terminala musimy poddac sie wstepnej kontroli bezpieczenstwa, sa bramki wykrywajace metal a nasz bagaz zostaje przeswietlony, miejmy to na uwadze planujac wylot z Kijowa (KBP), gdy procedura moze przyczynic sie do powstania dodatkowych kolejek. Wyjmuje wydrukowana wczesniej karte pokladowa, przechodze przez kolejna kontrole bezpieczenstwa i kontrole paszportowa, na szczescie pani kontrolujaca moj paszport nie pyta, dlaczego bylem w Kijowie tylko na 1 dzien ;) Mam sporo czasu dla siebie, lustruje tablice swietlne i kierunki, z ktorych wykonywane sa polaczenia lotnicze, pod wieczor dominuja kierunki wschodnie, na jesieni sam bede mial okazje przeleciec sie do Alma-Aty, ponownie na pokladzie linii UIA. Poki co kieruje sie na dolny poziom, skad bedzie odbywal sie boarding na moj powrotny rejs do Warszawy. Do WAW jest znacznie wiecej pasazerow niz na trasie do KBP, sadzac po paszportach, to pol na pol stanowia Polacy i Ukraincy. O dziwo start maszyny nastepuje planowo (wedlug serwisu Flight Radar maszyna codziennie lapala spore opoznienie), wylatujemy z Kijowa przy zachodzacym sloncu, lecimy prawdzie na zachod, ale kiedy ok. 20:30 ladujemy w Warszawie jest juz ciemno, nie udalo sie przechytrzyc praw fizyki. To byl bardzo mily dzien, oby wiecej takich wycieczek. :)

Punta Cana, czyli karaibski raj / 20.03.2018 - 24.03.2018

We wczesne wtorkowe popoludnie uciekam przed zimowa aura z Polski i na pokladzie hiszpanskiej taniej linii lotniczej LEVEL (spolka-corka Iberii) udaje sie na sloneczna Dominikane. Bilety na trasie Barcelona - Punta Cana - Barcelona w promocyjnej taryfie na start przewoznik oferowal w rewelacyjnej cenie ok. 160 EUR, wiec grzechem byloby nie skorzystac. Wprawdzie akurat Republika Dominikany nigdy nie znajdowala sie na mojej liscie kierunkow do odwiedzenia, ale tak to juz jest, ze czasem kolejne destnacje wyznaczaja oferowane promocje czy bledy systemow rezerwacyjnych, a po zapoznaniu sie ze zdjeciami plaz na Hispanioli nie mialem watpliwosci, ze dokonalem trafnego wyboru. To tez pierwszy raz, kiedy lece rejsem dalekiego zasiegu tania linia lotnicza: mam ze soba tylko walizke kabinowa i mala torbe podreczna, nie korzystam z platnego cateringu i nie moge takze dowolnie wybrac miejsca podczas odprawt on-line. Sama odprawa na lotnisku jest jednak darmowa, co u przewoznikow niskokosztowych raczej sie nie zdarza. Na poklad Airbusa A330 zostajemy podwiezieni autobusem, w tamta strone pasazerow nie na zbyt wielu, gdyz jest to przedostatni rejs na tej trasie, od nowego rozkladu LEVEL rezygnuje z lotow rozkladowych do Puntq Cany, niebawem za to otwiera swoja baze na paryskim lotnisku Orly i podejrzewam, ze czesc samolotow moze zostac zbazowana/przekierowana wlasnie tam. Samolot jeszcze pachnie nowoscia, jest czysty i zadbany, na pokladzie znajdziemy bezplatny i dosc bogaty system rozrywki pokladowej, mozemy obejrzec filmy, seriale czy posluchac muzyki - uwaga, konieczne jest posiadanie wlasnych sluchawek, w przeciwnym razie czeka nas wydatek 5 euro u obslugi. O samej obsludze nie moge niestety nic wiecej powiedziec oprocz faktu, ze byla - uwaga personelu pokladowego skupiala sie bowiem jedynie na tych pasaserach, ktorzy wczesniej zamowili sobie serwis lub tez postanowili skorzystac z oferty sprzedazowej podczas lotu. Rejs z Barcelony do Punta Cany trwa niemal 9 godzin, leci sie praktycznie caly czas nad oceanem, wiec i za szyba nic sie nie dzieje, ponadto na dlugich odcinkach pod nami klebia sie chmury; na szczescie nie wystepuja zadne turbulencje i moge rozkoszowac sie filmami i nieco drzemac w fotelu, po osiagnieciu wysokosci przelotowej zmienilem swoje miejsce z 30C na 15A, z przodu kabiny czuje sie zawsze bardziej komfortowo. Ladowanie ma miejsce o czasie, nad Dominikanq powoli zachodzi juz slonce i kiedy po zalatwieniu formalnosci wychodze z egzotycznego budynku terminala zapada zmrok. Wjezdzajac na Dominikane nalezy uiscic 10 USD oplaty za tzw. karte turysty, placimy gotowka nq lotnisku lub tez dokonujemy transakcji online, ja wybralem ten drugi sposob i moge go polecic, po kilku minutach od wypelnienia prostego wniosku i dokonaniu oplaty karta kredytowa na moj adres mailowy dostalem dokument PDF do wydrukowania i przedstawieniu urzednikowi po przylocie. Na pokladzie sa takze rozdawane dwa formularze do wypelnienia (pamietajmy zatem o dlugopisie!) a przy wyjsciu z hali przylotow skanowane sa wszystkie nasze bagze, nie mozna bowiem przewozic otwartej zywnosci, warto o tym pamietac. Z lotniska do mojego hotelu RD68 w miejscowosci El Cortecito (dzielnica Bavaro, wypoczynkowej czesci Punta Cany) docieram zamowionym wczesniej przez strone mozio.com samochodem, cena takiego transferu to niecale 7 USD, podczas gdy kierowcy taksowek na lotnisku zycza sobie 30-40 USD za ten krotki dystans. Po sprawnym zameldowaniu sie w hotelu (bardzo ladne butikowe wnetrze, gorzej juz z funkcjonalnoscia hotelu i jego niesamowicie leniwa i ospala obsluga), rozpakowaniu sie i odsiwezeniu ruszam do miasteczka, nieopodal znajduje sie ciag, w ktorym usytuowane sa lokale gastronomiczne, kawiarnia, maly supermarket czy sklepik z pamiatkami. Mimo opinii zawlyszanych na internetowych forach ceny na Dominikanie sa bardzo przystepne, nawet w markecie skierowanym typowo pod turystow (kroluja Niemcy i Amerykanie) ceny sa zblizone do tych w Polsce, zas w nowoczesnym supermarkecie w centrum handlowym Palmareal ceny sa naprawde bardzo atrakcyjne, z pewnoscia warto sprobowac karaibskiego rumu, mamajuany czy kawy Santo Domingo. Obowiazkowo polecam kazdemu sok wyciskany ze swiezych owocow (np. ananas, mango, marakuja, arbuz), mozna go nabyc juz nawet za 45-50 DOP (1 peso dominikanskie to ok. 0,070 zł, na Dominikane przywozimy dolary amerykanskie i wymieniamy je juz na miejscu na walute lokalna), cappuccino w kawiarni to raptem 70 DOP, 2 swieze wrapy z bogatym nadzieniem to wydatek ok. 115 DOP, tanie sa tez napoje jak CocaCola (35 DOP za 0,6 l), woda mineralna kosztuhe grosze; we wspomnianym markecie znajdziemy takze pamiatki i widokowki, niestety, tych nie ma gdzie wyslac, bo w kurortowej Punta Canie urzedu pocztowego ani samych skrzynek pocztowych nie zauwazylem. Jeszcze jedna istotna wskazowka dla podrozujacych na wyspe: gniazdka elektryczne sa w standardzie amerykanskim (mimo ze to byla hiszpanska kolonia, to blizej jej do USA) a przed podroza warto nauczyc sie podstaw jezyka hiszpanskiego, co bardzo ulatwia komunikacje z ludnosciw miejscowa i tym mozna zaskarbic sobie ich usmiech. Moj pobyt to codzienne wypady na piekna plaze uslana palmami, ktora ciagnie sie kilometrami, wiec kazdy znajdzie kawalek odpowiedni dla siebie. Plaze sa publiczne i otwarte dla wszystkich, lecz przed niektorymi obiektami hotelowymi przestrzen jest nieco ograniczona ze wzgledu na lezaki, parasole i infrastrukture obiektow. Oczywiscie korzystanie z owych dobrodziejstw dozwolone jest jedynie dla gosci hotelowych lub po uiszczeniu oplaty, ale bez problemu mozemy rozlozyc sie w cieniu palmy kawalek dalej. Nagabywaczy spacerujacych po plazy jest niewielu, oferuja oni zdjecia z papuga, malpka czy iguana oraz nurkowanie i przejazdzki lodka ze szklanym dnem. Z turystycznych rajow, ktore ostatnimi czasy mialem okazje odwiedzic, to wlasnie Dominikana podobala mi sie najbardziej. Wyspa jest najbardziej cywilizowana, nie wystepuja zagrozenia chorobami tropikalnymi, nie ma wiekszych roznic na tle kulturowym czy religijnym, plaze sa piaszczyste, woda krystaliczna, pogoda dopisywala (dopiero ostatniego dnia pobytu nieco padalo) a ceny bardzo przystepne. Jesli ktos mysli o beztroskim wypoczynku, to z pewnoscia dobrze trafil. ¡Hasta mañana!