Punta Cana, czyli karaibski raj / 20.03.2018 - 24.03.2018

We wczesne wtorkowe popoludnie uciekam przed zimowa aura z Polski i na pokladzie hiszpanskiej taniej linii lotniczej LEVEL (spolka-corka Iberii) udaje sie na sloneczna Dominikane. Bilety na trasie Barcelona - Punta Cana - Barcelona w promocyjnej taryfie na start przewoznik oferowal w rewelacyjnej cenie ok. 160 EUR, wiec grzechem byloby nie skorzystac. Wprawdzie akurat Republika Dominikany nigdy nie znajdowala sie na mojej liscie kierunkow do odwiedzenia, ale tak to juz jest, ze czasem kolejne destnacje wyznaczaja oferowane promocje czy bledy systemow rezerwacyjnych, a po zapoznaniu sie ze zdjeciami plaz na Hispanioli nie mialem watpliwosci, ze dokonalem trafnego wyboru. To tez pierwszy raz, kiedy lece rejsem dalekiego zasiegu tania linia lotnicza: mam ze soba tylko walizke kabinowa i mala torbe podreczna, nie korzystam z platnego cateringu i nie moge takze dowolnie wybrac miejsca podczas odprawt on-line. Sama odprawa na lotnisku jest jednak darmowa, co u przewoznikow niskokosztowych raczej sie nie zdarza. Na poklad Airbusa A330 zostajemy podwiezieni autobusem, w tamta strone pasazerow nie na zbyt wielu, gdyz jest to przedostatni rejs na tej trasie, od nowego rozkladu LEVEL rezygnuje z lotow rozkladowych do Puntq Cany, niebawem za to otwiera swoja baze na paryskim lotnisku Orly i podejrzewam, ze czesc samolotow moze zostac zbazowana/przekierowana wlasnie tam. Samolot jeszcze pachnie nowoscia, jest czysty i zadbany, na pokladzie znajdziemy bezplatny i dosc bogaty system rozrywki pokladowej, mozemy obejrzec filmy, seriale czy posluchac muzyki - uwaga, konieczne jest posiadanie wlasnych sluchawek, w przeciwnym razie czeka nas wydatek 5 euro u obslugi. O samej obsludze nie moge niestety nic wiecej powiedziec oprocz faktu, ze byla - uwaga personelu pokladowego skupiala sie bowiem jedynie na tych pasaserach, ktorzy wczesniej zamowili sobie serwis lub tez postanowili skorzystac z oferty sprzedazowej podczas lotu. Rejs z Barcelony do Punta Cany trwa niemal 9 godzin, leci sie praktycznie caly czas nad oceanem, wiec i za szyba nic sie nie dzieje, ponadto na dlugich odcinkach pod nami klebia sie chmury; na szczescie nie wystepuja zadne turbulencje i moge rozkoszowac sie filmami i nieco drzemac w fotelu, po osiagnieciu wysokosci przelotowej zmienilem swoje miejsce z 30C na 15A, z przodu kabiny czuje sie zawsze bardziej komfortowo. Ladowanie ma miejsce o czasie, nad Dominikanq powoli zachodzi juz slonce i kiedy po zalatwieniu formalnosci wychodze z egzotycznego budynku terminala zapada zmrok. Wjezdzajac na Dominikane nalezy uiscic 10 USD oplaty za tzw. karte turysty, placimy gotowka nq lotnisku lub tez dokonujemy transakcji online, ja wybralem ten drugi sposob i moge go polecic, po kilku minutach od wypelnienia prostego wniosku i dokonaniu oplaty karta kredytowa na moj adres mailowy dostalem dokument PDF do wydrukowania i przedstawieniu urzednikowi po przylocie. Na pokladzie sa takze rozdawane dwa formularze do wypelnienia (pamietajmy zatem o dlugopisie!) a przy wyjsciu z hali przylotow skanowane sa wszystkie nasze bagze, nie mozna bowiem przewozic otwartej zywnosci, warto o tym pamietac. Z lotniska do mojego hotelu RD68 w miejscowosci El Cortecito (dzielnica Bavaro, wypoczynkowej czesci Punta Cany) docieram zamowionym wczesniej przez strone mozio.com samochodem, cena takiego transferu to niecale 7 USD, podczas gdy kierowcy taksowek na lotnisku zycza sobie 30-40 USD za ten krotki dystans. Po sprawnym zameldowaniu sie w hotelu (bardzo ladne butikowe wnetrze, gorzej juz z funkcjonalnoscia hotelu i jego niesamowicie leniwa i ospala obsluga), rozpakowaniu sie i odsiwezeniu ruszam do miasteczka, nieopodal znajduje sie ciag, w ktorym usytuowane sa lokale gastronomiczne, kawiarnia, maly supermarket czy sklepik z pamiatkami. Mimo opinii zawlyszanych na internetowych forach ceny na Dominikanie sa bardzo przystepne, nawet w markecie skierowanym typowo pod turystow (kroluja Niemcy i Amerykanie) ceny sa zblizone do tych w Polsce, zas w nowoczesnym supermarkecie w centrum handlowym Palmareal ceny sa naprawde bardzo atrakcyjne, z pewnoscia warto sprobowac karaibskiego rumu, mamajuany czy kawy Santo Domingo. Obowiazkowo polecam kazdemu sok wyciskany ze swiezych owocow (np. ananas, mango, marakuja, arbuz), mozna go nabyc juz nawet za 45-50 DOP (1 peso dominikanskie to ok. 0,070 zł, na Dominikane przywozimy dolary amerykanskie i wymieniamy je juz na miejscu na walute lokalna), cappuccino w kawiarni to raptem 70 DOP, 2 swieze wrapy z bogatym nadzieniem to wydatek ok. 115 DOP, tanie sa tez napoje jak CocaCola (35 DOP za 0,6 l), woda mineralna kosztuhe grosze; we wspomnianym markecie znajdziemy takze pamiatki i widokowki, niestety, tych nie ma gdzie wyslac, bo w kurortowej Punta Canie urzedu pocztowego ani samych skrzynek pocztowych nie zauwazylem. Jeszcze jedna istotna wskazowka dla podrozujacych na wyspe: gniazdka elektryczne sa w standardzie amerykanskim (mimo ze to byla hiszpanska kolonia, to blizej jej do USA) a przed podroza warto nauczyc sie podstaw jezyka hiszpanskiego, co bardzo ulatwia komunikacje z ludnosciw miejscowa i tym mozna zaskarbic sobie ich usmiech. Moj pobyt to codzienne wypady na piekna plaze uslana palmami, ktora ciagnie sie kilometrami, wiec kazdy znajdzie kawalek odpowiedni dla siebie. Plaze sa publiczne i otwarte dla wszystkich, lecz przed niektorymi obiektami hotelowymi przestrzen jest nieco ograniczona ze wzgledu na lezaki, parasole i infrastrukture obiektow. Oczywiscie korzystanie z owych dobrodziejstw dozwolone jest jedynie dla gosci hotelowych lub po uiszczeniu oplaty, ale bez problemu mozemy rozlozyc sie w cieniu palmy kawalek dalej. Nagabywaczy spacerujacych po plazy jest niewielu, oferuja oni zdjecia z papuga, malpka czy iguana oraz nurkowanie i przejazdzki lodka ze szklanym dnem. Z turystycznych rajow, ktore ostatnimi czasy mialem okazje odwiedzic, to wlasnie Dominikana podobala mi sie najbardziej. Wyspa jest najbardziej cywilizowana, nie wystepuja zagrozenia chorobami tropikalnymi, nie ma wiekszych roznic na tle kulturowym czy religijnym, plaze sa piaszczyste, woda krystaliczna, pogoda dopisywala (dopiero ostatniego dnia pobytu nieco padalo) a ceny bardzo przystepne. Jesli ktos mysli o beztroskim wypoczynku, to z pewnoscia dobrze trafil. ¡Hasta mañana!

Vivat Tel Aviv / 16.03.2018 - 18.03.2018

W piatek ok. godz. 03:30 na wrocławskim lotnisku z głośników rozbrzmiewa zapowiedź, ze odprawa na rejs pasazerow linii Polskich Linii Lotniczych LOT do Tel Avivu zostala otwarta. Otwieram ciezkie powieki po dosc malo komfortowej nocy na lotnisku i karnie ustawiam sie w kolejce, przede mna jest spora grupa wycieczkowa pielgrzymow w srednim wieku udajacych sie do Ziemi Swietej. Glos zabiera opiekunka stadka z biura podrozy, wszyscy w skupieniu sluchaja uwag doswiadczonej globtroterki, zwlaszcza ze czesc osob bedzie po raz pierwszy podrozowac samolotem. Dla mnie bedzie to juz trzecia wizyta w Izraelu, ciesze sie, ze ponownie moge odwiedzic to miejsce, wygrzac sie na bardzo dobrze zagospodarowanej plazy, zetknac sie z tak odmienna kulture oraz sprobowac przysmalow kuchni bliskowschodniej takich jak hummus czy falafel. Po wejsciu na poklad i zajeciu miejsca 3F okazuje sie, ze przod bedzie zajety przez grupke ortodoksyjnych Zydow przystrojonych w chalaty i kapelusze. Chwile po starcie panowie wstaja w przejsciu miedzy fotelami Boeinga 737-800 i rozpoczynaja na glos swoje rytualne modly, co spotyka sie z prosba zalogi pokladowej o bardziej ciche zachowanie i zwrocenie uwagi na pozostalych pasazerow, ktorzy zwlaszcza biorac pod uwage wczesna pore, chcielibh odpoczac. Modlacy sie panowie zupelnie nie reaguja na coraz bardziej stanowcze slowa zrezygnowanej juz szefowej pokladu pani Magdaleny Wisniewskiej, mam wrazenie, ze jeszcze na zlosc probuja przekrzyczec sie ze stewardessa, ale obywa sie bez interwencji kapitana, juz obawialem sie przymusowego ladowania po drodze, co z pewnoscia wywolaloby skandal dyplomatyczny, zwlaszcza ze ostatnio z Izraelem nasze stosunki nie wygladaja najlepiej. Po ok. 3 h 20 minutach lotu ladujemy na lotnisku Ben Guriona w Tel Avivie, znam juz jego konstrukcje, sprawnie i bez zwracania uwagi sluzb docieram do kontroli paszportowej, gdzie kolejka posuwa sie w slimaczym tempie, ale za to tym razem straz graniczna nie zamecza mnie pytaniami, odbieram walizke z tasmy i jestem juz na zewnatrz. W zwiazku z modernizacja trasy kolejowej pociagi do miasta w piatek nie kursuja, ale za to podstawiane sa darmowe autobusy zastepcze, ktory dowoza pasazerow do stacji Savidor w centrum miasta. Podczas mojego ostatniego pobytu w TLV takze korzystalem z tej stacji, juz bez pomocy mapy docieram do nadmorskiej promenady, po drodze wstepuje do supermarketu po male zakupy oraz zamawiam zestaw z hummusem i dodatkami w lokalnej knajpce. Po dotarciu do wynajmowanego przeze mnie apartamentu, odswiezeniu sie i przebraniu ruszam zwawo na promenade. Widac, ze rozpoczyna sie szabat i swietowanie, zewszad wychodza ludzie, bardzo duza ich liczba jezdzi na rowerach czy wrotkach. Slonce juz powoli zachodzi, przy kubku aromatycznej kawy podziwiam zachodzace slonce i spaceruje po zimnym juz piasku. W sobotni poranek najpierw zaopatruje sie w pyszne lokalne pieczywo (trojkatna bulka z topionym zoltym serem i oliwkami bardzo przypomina gruzinskie chaczapuri) i uderzam na plaze przy hotelu Hilton. Co mnie zdumiewa, to dosc swobodne podejscie Izraelitow do psow, ktore na plazy czuja sie jak u siebie i dokazuja na calego. Popoludnie spedzam na wedrowkach po starej czesci miasta zwanej Yafo, gdzie przy wiezy zegarowej zaopatruje sie w pyszny falafel. Ze wzgorza roztacza sie wspanialy widok na port oraz rozswietlona tysiacem barw promenade. Na wylocie z Izraela w niedziele znow podpadlem pracownikom lotniskowego wywiadu (przez tureckie pieczatki). Zirytowalo mnie wrecz pytanie szefa owej ochrony, ktory spytal, dlaczego znow do nich przylecialem, a nie np. do Wloch. Tym razem po raz kolejny zostala mi przydzielona kategoria 5/6 - to juz klasyka w moim przypadku, zatem moj bagaz zostal odpowiednio szczegolowo skontrolowany. Nizsze kategorie maja Zydzi oraz Polacy w grupach pielgrzymkowych ;) Shalom!

Daleki Wschód / 18.02.2018 - 24.02.2018

Drugi tydzien mojego urlopu przypadl na Azje, dzieki bledowi cenowemu linii Finnair mialem okazje po raz kolejny odwiedzic Daleki Wschod a miedzy pobytem w Chinach i Japonii odwiedzilem na 24 godziny Koree Poludniowa, gdzie akurat odbywaly sie zimowe Igrzyska Olimpijskie. Co wiecej, interesujacy patent opisany na forum Fly4Free pozwoli mi zalapac sie na darmowe miejsce w klasie Economy Comfort (podczas rejsow transkontynentalnych) z wieksza przestrzenia na nogi, sluchawkami wygluszajacymi halas oraz mala kosmetyczka. Samolot A350 na trasie HEL-PEK byl napchany do ostatniego miejsca, Chinczycy jak widac lataja bardzo intensywnie. Mialem zamowione posilki wegetarianskie i byly przepyszne, gdy patrzylem na ryz z kurczakiem i fasolka bardzo bylem zadowolon z faktu, ze zdecydowalem sie na taka opcje. Jako ciekawostke dla fanow podniebnych podrozy podam, ze finski przewoznik jako swoja specjalnosc serwuje sok borowkowy.

Po wyladowaniu w Chinach udalem sie do stanowiska transferu bezwizowego 24/144 h, przede mna byla rodzina z Polski, potem jakis Azjata, ja i chlopak z Czech, po wypelnieniu formularza (inny, niz ten rozdawany w samolocie) sympatyczny Chinczyk wkleil naklejke do paszportu i moglem juz udac sie do immigration.
Po zostawieniu walizki w hotelu w tradycyjnej dzielnicy hutongow ruszylem metrem na Plac Tian'Anmen i do Zakazanego Miasta. Akurat swietowano Chinski Nowy Rok, wiec spacerujacych bylo mnostwo, widac ze swietuja cale rodziny, ale kolejka szybko sie posuwala, na placu zaopatrzylem sie w mala chinska flage (czerowna z zolta gwiazda). Cale centrum bylo obstawione przez wojsko i policje, aby wejsc na scisly teren placu nalezy sie wylegitymowac oraz przejsc przez kontrole bezpiueczenstwa jak na lotnisku czy na stacjach metra. Podobali mi sie chinscy zolnierze/policjanci futrzanych czapach, zielonych plaszczach ze zlotymi guzikami i czerwona opaska z gwiazda - komunizm wiecznie zywy. Na pierwszy obiad w stolicy Chin wybralem moje ulubione pierozki z nadzieniem, pozniej pospacerowalem glowna ulica handlowa Wangfujing, znajdziemy tam McDonald’s, sklepy sieciowek typu H&M lub Zara, ale tez eleganckie domy mody i salony typu Louis Vuitton.  

Drugi dzien mojego pobytu w Pekinie rozpoczalem od wizyty w ZOO. Od samego rana dopisywala piekna pogoda, swiecilo slonce, mrozu nie bylo czuc, a sniegu na szczescie tutaj nie bylo. Zobaczylem nawet pande w akcji chrupania posilku. Niestety, sporo zwierzat (glownie tych z Afryki) nie bylo, byly kartki z datami kwietniowymi po chinsku, pewnie powroca na ekspozycje dopiero wiosna. Nie udalo mi sie zatem zobaczyc lwa,  ale za to byly kangurki (za szyba) i emu oraz lamy z Ameryki Poludniowej. Po ZOO udalem sie do Carrefoura, gdzie nakupilem cala siate przekasek, mleka sojowe i np. chipsy Lay's o smaku matchy. Po poludniu wybralem sie metrem do Silk Marketu, gdzie handluje sie podrabianymi materialami, na wszystkich stoiskach oprocz obslugi prawie nikogo nie bylo, wiec nic nie kupowalem. Na gornym poziomie znalazlem sklep z pamiatkami, ceny na poczatku oczywiscie byly kosmiczne, w koncu kupilem 2 magnesy po ok. 15 zl za sztuke, widokowki zas byly bardzo brzydkie a kobieta za dwie chciala prawie 50 zl, wiec z miejsca podziekowalem, potem cena spadla na 10 zl, ale uwazam, ze jak na taki biedny kraj, to przesada, skoro w Europie Zachodniej sa po pol euro. W drodze powrotnej odwiedzilem swiatynie Lamy, po drodze trafilem na lokalne knajpki z tybetanskim jedzeniem

Bardzo miło wspominam rejsy koreańską linią Asiana (PEK-INC i INC-KIX), w powietrzu bylismy ok. 1 h 30 minut i w tym czasie podano obiad a potem jeszcze gorace napoje. Koreanskie stewardessy ze swoim bialym makijazem wygladaly niczym porcelanowe laleczki i co warte zauważenia calkiem sprawnie porozumiewaly sie po angielsku, co w Azji nie jest takie oczywiste.
Sam Seul również bardzo mi sie podobal, miasto jest cale w światłach i reklamach, miasto zyje do pozna, na kazdym rogu znajdziemy sklepy typu convenience store (Family Mart czy Seven Eleven) i kawiarnie, mój ulubiony Starbucks Coffee jest niemal wszedzie. Na kolacje zajrzałem do McD, gdzie zjadlem klasycznego burgera oraz zupke kukurydziana. Jako pamiątkę kupilem sobie breloczek Hello Kitty, Azjaci lubuja się w tych kreskowkach :) Drugiego dnia pobytu odwiedziłem posiadłość cesarską Deoksugung  a nastepnie udalem się na intensywny marsz po sklepach z kosmetykami (koreańskie maski na twarz to cos wspanialego). Przed odlotem udalo mi się jeszcze spróbować kimchi z ryzem i jajkiem w lokalnej restauracji znajdującej się w pobliżu mojego Top Hotelu. Na deserek zaś na lotnisku wpałaszowałem jeszcze truskawkowego donuta z Dunkin’ Donuts.

Tuz po wyladowaniu w Osace od razu wiedzialem, ze znajduje się w Japonii, gdyż obsluga lotniska poklonila sie pilotowi (widzialem przez szybe całą ceremonię), ich angielski pozostał na tym samym poziomie co podczas mojej wizyty kilka lat temu w Tokio, ale mogłem do woli wymieniać uśmiechy i ukłony. Hotel w Osace trafil mi sie bardzo nowoczesny i chyba niedawno oddany, wszystko było w nim bardzo zadbane, lazienka sterylna, kosmetyki, podgrzewany sedes z bidetem, duza wanna, czajniczek i zielone herbaty, kimono, minilodowka, nawet gniazdo do ładowania USB w ścianie. Na uwagę zasługuje fakt, że np. w sieci McDonald’s w końcu można płacić kartami, sporo lokali tej sieci jest czynnych do późna w nocy, co ułatwiało mi nocną wędrówkę po mieście, mogłem się rozgrzać kawą i uzupełnić kalorie. W Starbuniu piłem ulubioną matcha latte i zajadałem donuta o smaku sakura (z wisniowa polewa). Sama Osaka to przede wszystkim kolorowe sklepy, każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, można obkupić się przyzwoicie w sieci Daiso oferującą towary za 100 jenów (+ podatek), zabytkow tutaj akurat nie ma (oprócz zamku, do którego nie dotarłem), wiec czas spędziłem miło spacerując i zatrzymując się w poszczególnych sklepach, kupująca kolejne mniej lub bardziej przydatne badziewia :D Aż żal było wracać do zimnej mroźnej Europy.

Afryka dzika: Nairobi / 10.02.2018 - 14.02.2018

Przede mna dwutygodniowy urlop, ktorego pierwsza czesc spedze w Czarnej Afryce, korzystajac z konkurencyjnych cen w liniach lotniczych Ethiopian Airlines; jak to zwykle bywa wyloty nie sa z Warszawy, gdyz sam przewoznik nie wykonuje operacji do Polski, start podrozy jest zaplanowany na Sztokholm, powrot zas na lotnisko Londyn Heathrow, w zwiazku z czym musialem dokupic jeszcze bilety w PLL LOT na trasie WAW-ARN & LHR-WAW.
Rejs ze Sztokholmu operowany jest nowym samolotem Boeing 787 Dreamliner, to moj drugi rejs ta maszyna, pierwszy raz mialem okazje leciec nim kilka lat temu na trasie Toronto-Londyn i pamietam, ze niczym mnie nie ujal oprocz szyb, ktore mogly zmieniac kolor w zaleznosci od pory dnia czy nocy. Teraz mialem wrazenie, ze samolot jest nieco wiekszy niz to zwykle bywa w rejsach transkontynentalnych, ale to pewnie tylko zludzenie.
Po wyladowaniu na lotnisku w Nairobi nabylem wize turystyczna za 50 UDS (platnosc tylko gotowka za odliczona kwote!) i kilka minut po odebraniu bagazu popijalem masala tea znana mi z Zanzibaru w kawiarni
Java House (kenijska sieciowka). Ruch uliczny w Nairobi wydawal sie byc niesamowity, podczas mojego krotkiego pobytu widzialem gigantyczne korki na ulicach. Spora czesc czasu przeznaczylem na spacery po glosnym centrum, jest to taki miks koloru i swiatelek, eleganckich fasad bankow i paskudnych kramow z mydlem i powidlem. Supermarkety na szczescie sa dobre zaopatrzone i ladnie sie prezentuja, ale juz sklepy z ubraniami to tylko "prywatki", jedyna sieciowka, ktors widzialem, byla czeska Bata z obuwiem. To ciekawe, ze ta firma obuwnicza jest obecna w Kenii a z Polski wycofala sie kilka lat temu. Bardzo mnie zaskoczylo, ze na miescie nie widzialem niemal zadnej bialej twarzy, jedynym urozmaiceniem od czarnych rdzennych mieszkancow Afryki bylo nieco Hindusow, ktorzy zamieszkiwali okolice mojego hotelu, zas w samolocie na trasie ADD-NBO dominowaly biale twarze: skandynawskie rodziny i niemieccy emeryci. Podejrzewam, ze prosto z lotniska udali sie taxi czy wynajetym samochodem w glab kraju, na safari lub do Mombasy na plazowanie i stolice kraju omijaja szerokim lukiem. Ja sam nie mialem zadnego problemu z komunikacja z Kenijczykami i czulem sie zupelnie bezpiecznie, nikt sie krzywo nie patrzyl czy nie wolal za mna, czasem tylko jakies zebrajace czekoladowe dzieci podlatywaly i wystawialy raczke po datki, mowiac, ze sa glodne. Moja podstawowa zasada w takich przypadkach brzmi: nie dawac. Wszystkich nie da sie zaspokoic a to sposob na latwy i leniwy zarobek. Na chodnikach owszem, byli bezdomni w dziurawych kapotach i z workami ze swoim dobytkiem, ale takie same obrazki widac w Berlinie (Polacy!) czy Brukseli. Za to sami Kenijczycy ladnie sie ubieraja, czesc chodzi w tradycyjnych kolorowych strojach, maja fantazyjne fryzury na bazie dredow, gdyz Murzynom wlosy kreca sie juz u nasady.
Miasto ma spory problem ze smieciami, niemal wszedzie walaja sie butelki PET, foliowki i inne badziewie, sam bylem wiele razy swiadkiem, jak z autobusu pasazer wyrzucil na ulice czy chodnik pusta butelke. Najciekawsze, ze na przedmiesciach miasta na tych smieciach (na pasach gleby miedzy jezdniami) pasa sie wychudzone krowy; sa tak chude, ze w pierwszej chwili wzialem je za konie! Komunikacja miejska to temat-rzeka. Podstawa transportu sa zdezelowane blaszane busy o  nazwie matatu na ok. 30 osob, kazdy z nich ma numer i jezdzi po ustalonej trasie z blizej nieokreslona czestotliwoscia; co istotne, w busiku sa tylko miesca siedzace, jesli jest komplet, nowi pasazerowie nie sa zapraszani do pojazdu. Taki wehikul czasu jest obslugiwany az 3 osoby: z przodu w kabinie szofera siedzi kierowca (jak w ciezarowce), nie ma on zwykle bezposredniego polaczenia z kabina pasazerska, wobec czego potrzebne sa jeszcze dwie osoby, jedna do pobierania oplaty i wydawania biletu, druga zas poprzez stukanie w blache i gwizdanie informuje kierowce, ze ma sie zatrzymac, by wysadzic lub zabrac nowych pasazerow. Osobnik taki podczas jazdy stoi na schodkach i dodatkowo wykrzykuje kierunek jazdy i zacheca nowe osoby do skorzystania z przejazdu. Przystanki sa "na zadanie", staje sie przy krawezniku i macha, w wiekszych miejscach sa zatoczki czy wiaty przystankowe. Pojazd oczywiscie jest rozklekotany i zwykle caly jest oblepiony/pomalowany w kolorowe plakaty postaci z filmow, kreskowek, loga znanych firm itd. Co istotne, nie jest to pojazd tylko dla biedoty, bo w srodku widzialem eleganckich ludzi w garniturach/garsonkach. Tutaj noszenie takich ubran jest dosc utrudnione ze wzgledu na wszechobecny kurz z czerwonej gleby. Dlatego tez na kazdym kroku w centrum znajdziemy pucybuta z pasta KIWI.
Jak juz wspomnialem w miescie prozno szukac sklepow znanych marek, jest za to KFC, Pizza Hut i Subway, wlasnie Pizza Hut i Subway stanowily niejako baze wyzywienia w trakcie mojego pobytu w Afryce (sniadanie mialem zapewnione w hotelu). W lokalnym supermarkecie szalalem z przekaskami, mieli pyszny napoj imbirowy, mleko o smaku gumy balonowej, masala tea w paczuszkach (przepyszna!), chipsy Lay's vinegret i inne cudenka w atrakcyjnych cenach. Co ciekawe, jest bardzo duzy problem z pamiatkami, widokowki udalo mi sie dostac dopiero w rezerwacie zyraf Giraffe Centre, gdzie udalem sie drugiego na pobytu. Na miescie sklepow z pamiatkami niestety nie spotkalem, ale za to sama poczta dziala bardzo sprawnie.
 
Przed wylotem do Kenii zaszczepilem sie przeciwko zoltej febrze (szczepionka Stamaril firmy Sanofi Pasteur, 200 zl u lekarza medycyny podrozy w przychodni Medicover) a podczas podrozy zazywalem lek Malarone (opakowanie 12 tabletek kosztowal 155 zl kupowane w aptece Ziko na Placu Konstytucji w Warszawie). Jednak podczas calego pobytu w Nairobi nie widzialem ani jednego komara, jedyne owady, ktore zauwazlem, byly to muchy przy wspomnianych zyrafach. Same zyrafy byly przesliczne, jadly mi chrupki prosto z reki, maja suche i nieco szorstkie ciemne jezyki, wiec mnie nie obslinily :-P Odwiedzilem takze muzeum kolejnictwa w centrum Nairobi w poblizu dworca kolejowego, znajdowala sie tam gablotka poswiecona podrozy poslubnej Krolowej Elzbiety II do Afryki Wschodniej, jest na ten temat specjalny artykul, sa zdjecia, jest porcelana oraz jej fotel. Na zewnatrz bydunyku mozna bylo tez podziwiac lokomotywe, ktora wystepowala w filmie "Pozegnanie z Afryka". W drodze powrotnej na lotnisku w Addis Abebie podczas dlugiej przesiadki zaopatrzylem sie w sklepie wolnoclowym w 2 opakowania etiopskie kawy, teraz smak Afryki na dlugo zagosci w moim kubku ;)