Wreszcie nadszedł dzień
rozpoczęcia kolejnej wyczekiwanej wycieczki. We wrześniu nie miałem okazji
przecierać nowych szlaków, więc z tym większym utęsknieniem odliczałem dni do
kolejnej wyprawy. Tym razem trasa przedstawia się następująco:
Warszawa – Berlin Schönefeld
(przejazd autokarem Polski Bus)
Berlin Schönefeld – Neapol
(przelot linią easyJet)
Neapol – Bukareszt Otopeni
(przelot linią Blue Air)
Bukareszt Otopeni – Berlin Tegel
(przelot linią Lufthansa)
Berlin Hauptbahnhof – Warszawa
(przejazd pociągiem EC BWE)
Cała wycieczka rozpoczęła się w
czwartkowy wieczór o godzinie 23:00 na pętli autobusowej Metro Wilanowska, skąd
odjeżdża obecnie znaczna część autokarów Polskiego Busa. (Ważne info dla
pasażerów: Od 3. października autokary w kierunku Gdańska odjeżdżają z peronu
na stacji metra Młociny, by ominąć korki tworzące się w centrum Warszawy.)
Planowanie wycieczki na tej trasie zacząłem jednak znacznie wcześniej, bo
jeszcze w styczniu tego roku. Trasa nieco nietypowa, Włochy i Rumunia są bowiem
kulturowo zupełnie innymi krajami, ale te właśnie destynacje od dawna chodziły
mi po głowie, a skoro udało mi się wypracować odpowiedni i atrakcyjny cenowo
plan przemieszczania się między poszczególnymi miastami, to pomyślałem, że
warto zrealizować ten pomysł.
Neapol pamiętam jeszcze z planszy
gry Eurobusiness, na której oprócz Rzymu i Mediolanu widniała też nazwa tego
południowowłoskiego miasta. O Bukareszcie słyszałem zaś co nieco od rodziców,
którzy w zamierzchłych czasach PRL wybrali się pociągiem na wczasy do Bułgarii
i mieli okazję przejeżdżać przez miasto. Pociąg zatrzymywał się na dworcu w
środku nocy a na peronie tłoczyły się istne hordy Rumunów i Cyganów handlujący
„mydłem i powidłem”. Z domu rodzinnego pamiętam drewnianą skrzynkę na zdjęcia z
napisem Bucureşti. Oczywiście z
biegiem czasu dowiedziałem się, że Neapol to ojczyste miasto pizzy rządzona
przez mafię zwaną „camorra”, zaś na Bukareszcie ciąży piętno komunistycznego
reżimu Nicolae Ceausescu i związanej z tym monumentalnej architektury. Postanowiłem
zatem zweryfikować posiadaną wiedzę i ruszyłem w drogę.
Mocno zaskoczyła mnie frekwencja
w autokarze Polskiego Busa przy stacji metra Wilanowska. Już na pierwszym
odcinku w autobusie był niemal komplet pasażerów, w Łodzi o wolnym miejscu obok
można było tylko pomarzyć. Sporą część podróżnych stanowili cudzoziemcy z
Erasmusa, którzy wybierali się na wypad do niemieckiej stolicy. Za szybami noc,
szybko udało mi się zasnąć i przebudzałem się praktycznie jedynie na postojach
w Łodzi, Poznaniu i przed polsko-niemiecką granicą. Na szczęście wbrew temu, co
przeczytałem dzień wcześniej na forum internetowym, kierowca nie zatrzymywał się
w osławionej gminie Torzym i ominęło mnie spotkanie z kelnerką Shazzą oraz
przymusowy godzinny postój. Co za ulga! ;) Na lotnisko Berlin-Schönefeld
docieram około 8 rano, kilka minut na poranną toaletę i idę ustawić się w
kolejce do odprawy na mój lot do Neapolu. W pomarańczowym terminalu lotniska
ruch jak w ulu, do kontroli bezpieczeństwa wije się kilkudziesięciometrowa
kolejka, z głośników płyną komunikaty, by podróżni korzystali także ze stanowisk
w głównej części terminala. Na szczęście kolejka do nadania bagażu jest wręcz
minimalna i błyskawicznie zostawiam tam moją walizkę. Tak, kolejny raz nie
spakowałem się w bagaż podręczny i przepłacam, tak to już ze mną jest. Inna
sprawa jest taka, że wciąż nie dorobiłem się walizki kabinówki – może z okazji
urodzin sprezentuję sobie coś takiego? Byłoby to z pewnością bardzo przydatne.
Teraz kolej na kontrolę
bezpieczeństwa, kolejka już nieco się rozładowała, pasażerowie bardzo sprawnie
są sprawdzani przez pracowników lotniskowej ochrony. Skrupulatne Niemki
nakazują wielu osobom włożyć bagaż do sizera i przypominają, że na pokład
samolotów easyJet można wziąć tylko jedną sztukę bagażu podręcznego. Jak ja nie
lubię oglądać tego pakowania damskich torebek do walizek, zawsze ten sam
scenariusz, niezależnie od lotniska. Ja rozumiem, że miejsce w luku nad
siedzeniami jest ograniczone, ale to naprawdę wiele nie zmieni, jeśli
dziewczyna na moment kontroli schowa tę torebkę do kabinówki, a zaoszczędzimy
stresu wielu pasażerkom ;)
Na zewnątrz jest piękna pogoda,
berlińskie lotnisko jest mocno pobudzone, widać, że konieczna była budowa
nowego portu lotniczego BER. Szkoda, że jego oficjalne otwarcie wciąż jest
opóźniane i nikt nie wie, kiedy będzie można cieszyć się z oddania do użytku
nowego terminala. Teraz pora na smaczne śniadanko w Cafe Marché, dookoła słyszę
dużo Polaków, o dziwo na moim locie nie dostrzegłem nikogo, jest za to pod
dostatkiem Włochów i mała garstka Niemców. Boarding odbywa się bardzo sprawnie,
w okolicy nie ma małych dzieci, wszystko przebiega bez zakłóceń i po dość
długim kołowaniu mogę podziwiać po raz kolejny niebo nad Berlinem. Sam lot
trwał około 2 godzin, zatopiłem się w lekturze francuskich słówek, do
rzeczywistości przywołał mnie dopiero komunikat kapitana, że właśnie
przelatujemy nad chorwackim wybrzeżem. Wyjrzałem za okno i moim oczom ukazał
się bajkowy wręcz krajobraz. Planuję, że w roku 2013 to będzie mój kolejny cel,
na Bałkanach dotąd nie byłem. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy już na
terenie Włoch, pilot rozpoczyna zniżanie do lądowania na lotnisku Napoli
Capodichino, z okien Airbusa 319 podziwiam Wezuwiusza i w samo południe mogę
wreszcie powiedzieć „Ciao, Napoli!”. Na zewnątrz piękna pogoda, jest około 25 stopni Celsjusza,
podczas gdy tego dnia w Warszawie jest zaledwie kilka stopni powyżej zera i
deszczowa aura. Pożegnalny uśmiech i „arrivederci” dla sympatycznej cabin crew,
kilka stopni po schodkach i wsiadam do autobusu, który zawozi pasażerów do
terminalu. Jesteśmy we Włoszech i na bagaże trzeba będzie sporo poczekać, za to
zachwycam się bardzo interesującą taśmą, na której podawane są bagaże dla
podróżnych. Otóż jest ona kolorowa i przypomina ruletkę w kasynie – czyżby
subtelne nawiązanie do neapolitańskie camorry?
Wreszcie odbieram walizkę, moja
wypada jako druga w kolejności, nie muszę zatem wstrzymywać oddechu, bo po
przygodach na Ibizie to dla mnie najbardziej ekscytujący i stresujący punkt
programu. Po wyjściu z hali przylotów szybkim krokiem docieram na przystanek
autobusowy zlokalizowany praktycznie tuż przed wejściem na lotnisko. Pasażerów
jest sporo, więc do odjeżdżającego właśnie AliBusa nie zdążę się już zabrać i
czekam na kolejny kurs do Stazione Centrale – tak nazywają się chyba wszystkie
większe stacje we Włoszech. Bilet w cenie 4 euro można kupić u specjalnego
lotniskowego biletera, który wpuszcza podróżnych do autobusu. W środku jest
ciasno, ale udaje mi się zająć miejsce siedzące i wkrótce ruszamy do centrum
Neapolu. Autobus powoli przemierza ulice, urzeka mnie włoska architektura, kolorowe,
w przeważającej większości pomarańczowe domki, charakterystyczne okna z
żaluzjami, balkony oraz zwisające z nich pranie. Niewątpliwie ma to swój urok.
Mógłbym godzinami wpatrywać się w tego typu obrazki. Praktycznie na każdym rogu
znajduje się małe bistro, można zjeść pizzę i inne smakołyki, napić się
prawdziwej kawy i delektować croissantem. Uwaga – jeśli chcemy usiąść przy
stoliku na zewnątrz, to trzeba przygotować się na większy wydatek, bo cena zmienia
się w zależności od miejsca konsumpcji. Najtaniej jest przy barowej ladzie, tak
też espresso co rano piją Włosi, jest dość głośno, w powietrzu czuć aromat świeżo
zmielonej kawy i słychać stukanie filiżanek – polecam gorąco, to naprawdę
niepowtarzalny klimat!
Mój hotel znajduje się ok.10
minut drogi od Piazza Garibaldi, centralnego placu w Neapolu. W mieście jest
niesamowicie głośno, Włosi są znani z tego, że to „krzykacze”, mają specyficzny
akcent i wydaje się, że cały czas są bardzo przejęci i czymś podekscytowani. Oprócz
przechodniów na ulicach można spotkać mnóstwo Murzynów, którzy handlują
wszelkiego rodzaju podróbkami – zaczynam się domyślać, dlaczego tak dużo
Włochów może pochwalić się torebkami od Louis Vuitton, koszulkami Lacoste czy
paskami D&G. Towar na pierwszy rzut oka wygląda całkiem nieźle, więcej na
ten temat nie powiem, bo nie przyglądałem się bardziej dokładnie towarom w
obawie przed natrętnymi namowami do zakupu, a tych nie miałem w planach. Pozytywnie
zaskoczył mnie fakt, że owi sprzedawcy z Afryki nie są nachalni, nie narzucają
się przechodniom, a jedynie stoją na chodnikach ze swoimi kramami od rana do
nocy. Przechadzając się po Neapolu wypatrzyłem, że dla zaprzyjaźnionych ulicznych
sprzedawców, ale już raczej tych rodem z Włoch – np. gazeciarzy czy pań z
kwiatami, którzy mają swoje stragany nieopodal kawiarni, kelnerzy na tackach
przynoszą kawę czy przekąski – coś a la dostawa na zamówienie. Odrębną kwestią
jest ruch uliczny – myślę, że to niezły trening przed wypadem do Indii.
Wprawdzie obecna jest sygnalizacja świetlna, jednak nie znaczy to, że kierowcy,
a zwłaszcza użytkownicy tak lubianych w Italii skuterów, dostosowują się do
przepisów ruchu drogowego. Na ulicach panuje chyba o każdej porze oprócz
poranka ruch jak w ulu, korki są dość spore i przeprawa przez miasto przyprawia
o ból głowy, zwłaszcza jeśli towarzyszy jej trąbienie klaksonów i wyzwiska
kierowców. Pieszy w starciu z właścicielem pojazdu nie ma żadnych szans, trzeba
uważać nawet na wyznaczonych przejściach, bo nagle tuż przed nogami może minąć
nas skuter. Zapamiętałem szczególnie jedno bardzo nietypowo usytuowane
skrzyżowanie z ulicami biegnącymi pod skos. Nawet jeśli pieszy miał zielone
światło, to w tym samym czasie skręcać mogli także kierowcy z dwóch stron pod
kątem ostrym – przejście przez tą ulicę było nie lada wyzwaniem, w drodze
powrotnej zmieniłem nieco trasę, by je ominąć, bo nie chciałem zostać
rozjechanym przez impulsywnych kierowców z południa Włoch. Samo miasto przypadło
mi do gustu, jak już wspomniałem urzeka zabudowa i nawet wypadające z koszty
ulicznych śmieci można jakoś mieszkańcom tego urokliwego miejsca wybaczyć. W
poprzednich latach Neapol miał spore problemy z wywozem śmieci, teraz sytuacja
się już znacznie poprawiła. Wieczorem skierowałem moje kroki do
neapolitańskiego portu, okazało się, że czeka mnie całkiem długi spacer,
ponieważ nie korzystałem z komunikacji. Port jest duży, z parkingu można
podziwiać luksusowe promy i statki wycieczkowe, które zawinęły do Neapolu. Dużo
statków płynie na Sycylię i inne wyspy w basenie Morze Śródziemnego, są także
kursy do Tunezji. Nie należy się zatem dziwić, że w tej okolicy jest tak dużo
imigrantów z Afryki, to jedno z najbliższych im geograficznie miast. Niestety,
ze spaceru wzdłuż Zatoki Neapolitańskiej tego wieczora nic nie wychodzi, gdyż
cały port i jego otoczenie są otoczone wysokim płotem i siatką, nie sposób
przedostać się dalej. W drodze powrotnej nabywam tradycyjnie pocztówki, znaczki
i robię większe zakupy w supermarkecie – takie tradycyjne włoskie specjały jak
makarony, pomidory w sosie itp.
Kolejny dzień wita mnie pięknym
słońcem, które pojawiło się na hotelowym dziedzińcu. Aż chce się wyjść na
miasto i poczuć ten niepodrabialny klimat. Przechadzam się główną arterią
Neapolu i widzę, jak miasto budzi się do życia. W Cafe Vogue zamawiam uno
cappuccio i brioche, na białej piance na powierzchni kawy barista czekoladą w
płynie rysuje uśmiechniętą buźkę – i jak tu nie lubić Włochów? Ruszam spokojnym
spacerkiem ku nabrzeżu, po drodze mijam wiele Włoszek niosących duże torby z
zakupami. Tym razem moja trasa wiedzie przez najstarszą część miasta, podziwiam
z zewnątrz liczne kościółki i placyki. W końcu docieram do zamku królewskiego,
wygląda bardziej jak warowna twierdza, przed główną bramą sesję fotograficzną
robią sobie nowożeńcy, tuż obok na parkingu zbierają się goście. Idąc kilka
metrów dalej przechodzę przez piękny zielony park z bujną roślinnością i
podziwiam błękit morza oraz nieba i Wezuwiusza na horyzoncie. Góra złowieszczo
góruje nad miastem i przypomina o spustoszeniu w Pompejach setki lat temu. Na
wizytę w tamtejszym parku archeologicznym nie mam czasu, kieruję się dalej do
małego portu, gdzie cumują motorówki, mniejsze jachty i kutry rybackie
wypływające na wody Zatoki Neapolitańskiej. Tak, Goethe miał rację w swoim
cytacie „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, piękno okolicy urzeka – jednak nie czas na
umieranie, pora iść dalej. Przechadzam się nadmorską promenadą, po przejściu
dłuższego odcinak roztacza się przede mną niesamowity krajobraz na miasto i
jego okolice. Słońce góruje na niebie, jest upalne lato, mogę się ogrzać i na
moment zapomnieć o tym, że już wkrótce powrót do zimnej Europy. Po spacerze
jeszcze tylko posiłek, tym razem wizyta w restauracji McDonald’s. Niestety,
akurat skończyły się shaki o smaku cappuccino, delektuję się za to podwójnym
cheeseburgerem i powoli wracam w stronę hotelu. Po drodze zahaczam jeszcze o
gmach galerii i opery, ta pierwsza przypomina mi do złudzenia Mediolan. Odbieram
z hotelu moją walizkę i idę na przystanek AliBusa w pobliżu dworca kolejowego. Wcześniej
w kiosku tabacchi kupiłem bilet na przejazd, nie muszę stać w kolejce, by kupić
go u kierowcy.
Około 30 minut później jestem już w terminalu lotniska
Capodichino, do otwarcia odprawy jeszcze trochę czasu, największa kolejka jest
przy stanowisku linii Austrian do Wiednia, sporo turystów wraca ze
zorganizowanej wycieczki, kolejka zakręca kilka razy. W hali spostrzegam młodą
dziewczyną z bardzo ciekawym t-shirtem. Jest biały, a na nim widniej czarny
nadrukowany telewizorek z logo Chanel i napis u góry „We’re watching Cocco
Channel” – świetna zabawa modą. Dokładnie tak on wygląda. Na monitorach pojawia się informacja, przy
którym stanowisku będzie odbywać się odprawa biletowo-bagażowa tanich
rumuńskich linii BlueAir. Zasada jest taka – im wcześniej, tym lepiej. Za mój
bilet ze wszystkim opłatami zapłaciłem około 100 zł, a kupowałem go w styczniu.
Okazuje się, że będzie sporo pasażerów, wśród nich typowe Cyganichy z bazaru,
ale też i włoscy fashioniści oraz rumuńska klasa średnia. Mój polski paszport
zdaje się wyróżniać na tle rumuńskich i włoskich dowodów osobistych, budzi też
niemałą konsternację na celniczce już w Bukareszcie. Rumunia jest już w Unii
Europejskiej, jednak nie znajduje się jeszcze w strefie Schengen, dlatego też
przed wylotem i po nim konieczne są kontrole dokumentów. Lotnisko w Neapolu
robi na mnie bardzo dobre wrażenie, chociaż właściwie każdy nieco większy port
lotniczy na świecie wygląda podobnie. Boarding rozpoczyna się o czasie,
wsiadamy do autobusu przy gate 13 i kilka chwil później jesteśmy już na
schodkach prowadzących na pokład B-737. Załoga wita większość pasażerów po
rumuńska, ale do mnie po obejrzeniu paszportu stewardessa mówi „Hello” ;) Przy
odprawie dostałem miejsce 13D – no nieźle, myślę sobie – zazwyczaj linie
lotnicze rezygnują z tego pechowego rzędu, ale nie tutaj. Akurat trafia mi się
miejsce przy przejściu ewakuacyjnym, to mój drugi raz, kiedy mam okazję
zajmować taką pozycję. Nie jest to zbyt komfortowe, ale mam więcej miejsca na
nogi a dodatkowo siedzę przy przejściu, więc podziwiam pracę załogi z bliska.
Dla pasażerów w rzędach ewakuacyjnych jest przewidziany specjalny briefing,
poza mną wszyscy znają rumuński, więc pozostaje mi zadowolić się tą wersją
językową. Na szczęście wszelkie informacje znajdują się także w języku
angielskim na specjalnych instrukcjach w kieszeniach foteli. Samolot szybko się
zapełnia, ale są pojedyncze wolne miejsca, startujemy, kiedy słońce zaczyna
zachodzić, kierujemy się nad Morze Śródziemne, by potem zawrócić. Lot jest
bardzo łagodny, zero jakichkolwiek turbulencji, ale też brak jakichkolwiek
informacji z kokpitu. Szkoda, bo zawsze miło usłyszeć jest głos kapitana czy
pierwszego oficera. Samolot mocno zdezelowany, wcześniej używała go tania włoska linia AirOne. Lądujemy o godzinie 21 czasu lokalnego na lotnisku im Henri
Coanda w Bukareszcie, po wylądowaniu trzeba przestawić wskazówki zegarka, bo to
inna strefa czasowa.
Kontrola paszportowa jest błyskawiczna, szybko odbieram
także mój bagaż rejestrowany. Do odjazdu autobusu do centrum mam jeszcze pół
godziny, w terminalu dostrzegam supermarket Billa i tam postanawiam zrobić małe
zakupy spożywcze na kolację. Ceny niemal takie same w jak w Polsce, ale
asortyment się trochę różni od naszego. Mają o dziwo świeżo wypiekane pieczywo,
jest chyba prosto z pieca mimo wieczornej pory. Wychodzę przed terminal, akurat
odjeżdża autobus do Gare du Nord, w kasie nabywam specjalną kartę z chipem,
która gwarantuje mi przejazd na 2 kursy. Aby ją aktywować, trzeba po wejściu do
pojazdu odpowiednio przyłożyć ją do czytnika, ponieważ moja karta złowrogo
zapiszczała i zaświeciła się czerwona lampka, z pomocą od razu rzucili się pani
w średnim wieku i młody chłopak, byłem pozytywnie zaskoczony taką reakcją.
Podziękowałem za pomoc, ponowne przyłożenie karty bliżej aparatu pomogło i
bezpiecznie mogłem dojechać do centrum. Po drodze mijaliśmy nieczynne lotniska
BBU Baneasa, na którym to kiedyś lądowały samoloty WizzAir i BlueAir, ale od
dłuższego czasu port jest zamknięty ze względów operacyjnych. Jest późno, kiedy
wysiadam na centralnym placu miasta Piata Unirii. Nawet nie zdążyłem wyjąć
mapy, a już w autobusie oferuje mi pomoc współpasażerka i objaśnia, jak mam
trafić pod podany adres. Dzięki niej nie muszę błądzić i od razu jestem na dobrej
drodze do hotelu. W centrum bardzo dużo młodych ludzi – kolejny szok – wszyscy
są bardzo odpicowani, tak jak lubię! ;) Po Rumunii tego bym się nie spodziewał,
a tu taki numer. Przy placu znajduje się duża galeria handlowa, logo sklepu
Bershka rozświetla całą okolicę. 15 minut później jestem już w hotelu, okolica
może nie jest zbyt piękna, ale samo hotel na pewno jest wart swojej ceny. Pokój
świetnie wyposażony i nowocześnie urządzony, po wieczornej toalecie zapadam w
sen, by rano wstać skoro świt na śniadanie i zobaczyć, ile się da przed odlotem
Lufthansą do Berlina.
Rano za oknem dość szaro, ale
najważniejsze jest to, że nie pada. Po pożywnym śniadanku przy rumuńskiej
telewizji śniadaniowej (ten język to dla mnie miks francuskiego z rosyjskim)
wybywam na miasto – cel numer jeden to słynny na całą Europę parlament, którego
budowę zlecił rumuński dyktator Nicolae Ceausescu. Gmach widać już z daleka,
przed nim znajdują się olbrzymie fontanny, a do „domu ludu” prowadzi aleja
wysadzana drzewami. Akurat w tym dniu odbywa się tam bieg dla mieszkańców
miasta, coś w stylu „Run Warsaw”, na placu przed parlamentem zbierają się
pierwsi uczestnicy. Wracam do Piata Unirii, w McDonald’s zamawiam tosta z
salami (u nas niedostępny w menu śniadaniowym) i cappuccino. Ceny wręcz
identyczne jak w Polsce. Pod placem znajduje się stacja metra, na której
krzyżuję się dwie linie podziemnej kolejki. Nabywam całodzienny bilet za 6 RON
i wchodzę do podziemia. Stacje głębokie, jest dość szeroko, sporo miejsca a
schody ruchome pędzą w dół ze sporą prędkością. Nic chyba jednak nie pobije
tych w Pradze i Moskwie! Wysiadam na stacji o miłej dla ucha nazwie Aviatoril i
pieszo udaję się trotuarem ku Łukowi Triumfalnemu. Jest nieco uboższy od
paryskiego oryginału, ale może się podobać. Żałuję, że jest nieco poza miastem,
bo taka perełka architektury przydałby się w centrum, które delikatnie mówiąc
jest szare i bez wyrazu. Nie mogę powiedzieć, że jest brudne, ale po prostu
brzydkie. To, co miałem w planach zobaczyć, zaliczyłem, z czystym sumieniem
wracam do hotelu po bagaż i odjeżdżam na lotnisko autobusem 838. Akurat
rozpoczyna się odprawa na mój lot, kolejka jest mała i dostaję wydrukowaną
kartę pokładową. Przy okazji pani z obsługi naziemnej komplementuje moje
niebieskie soczewki.
To mój pierwszy w życiu lot
Lufthansą, jako germanofil już od dłuższego czasu nie mogłem się doczekać tej
chwili. Lotnisko w porównaniu z miastem jest śliczne, udało mi się też znaleźć
wreszcie kiosk z pamiątkami i znaczkami oraz skrzynkę pocztową, ponieważ na
mieście tego rodzaju usług nie miałem okazji uświadczyć. Skrobnąłem jeszcze
kilka słów do mojej germanistki, w automacie nabyłem kawkę i pyszny rumowy
batonik o nazwie RON i udałem się do mojej bramki. Boarding o czasie, wejście
przez rękaw, pasażerów mało, więc nie było problemu z zajmowaniem miejsc. Przed
startem pilot informuje o pięknej pogodzie w Berlinie, szybko odrywamy się od
ziemi i wkrótce rozpoczyna się serwis pokładowy – do wyboru kanapka z szynką
lub serem oraz napoje. W specjalnym pudełeczku, na którym narysowano berlińskie
zabytki, znajdują się też winogrona, serek, batoniki i miętowe cukierki do
ssania. Mam to szczęście, że siedziałem w 4. rzędzie tuż za firanką, więc
posiłek dostaję praktycznie jako pierwszy, w business class było pusto. W
trakcie lotu kapitan informuje, że przelatujemy właśnie nad Krakowem – byłem
nieco zdziwiony, że lecimy nad polskim terytorium. Punktualnie przed 17
lądujemy na lotnisku Berlin – Tegel. Kolejny raz kontrola paszportowa i trzeba
trochę poczekać, aż na taśmociągu pojawią się bagaże z tego lotu. Tym razem
celnicy nie trzepali mojej walizki, co z ulga! ;) Szybko autobusem TXL docieram
do Beusselstrasse, tam przesiadka na S-Bahn do Landsbergerallee i już jestem w
hostelu Generator. Lokalizacja w tej części Berlina jest nieprzypadkowa – noc
to bowiem dla mnie gorąca impreza GMF w klubie Weekend na Alexanderplatz, a to całkiem
niedaleko.
Jeżeli tylko spędzam w Berlinie noc z niedzieli na poniedziałek, to wizyta w tym lokalu jest obowiązkowa - dwa piętra w wieżowcu ze znakomitą panoramą na miasto, świetna muzyka (na jednym poziomie pop, na drugim electro), dobrze ubrani ludzie - czego chcieć więcej? Zawsze wychodzę stamtąd, kiedy świta ;) Tym razem wieczór mijał pod hasłem After Party w związku z występem słynnej australijskiej aktorki Pam Ann, która podróżując po świecie wciela się w rolę stewardessy i opowiada o swoich przygodach na pokładzie. 25 i 26 listopada Pam Ann zawita także do Warszawy. I tym oto imprezowym akcentem zamykam niniejszą relację z podróży. Gute Nacht!
Jeżeli tylko spędzam w Berlinie noc z niedzieli na poniedziałek, to wizyta w tym lokalu jest obowiązkowa - dwa piętra w wieżowcu ze znakomitą panoramą na miasto, świetna muzyka (na jednym poziomie pop, na drugim electro), dobrze ubrani ludzie - czego chcieć więcej? Zawsze wychodzę stamtąd, kiedy świta ;) Tym razem wieczór mijał pod hasłem After Party w związku z występem słynnej australijskiej aktorki Pam Ann, która podróżując po świecie wciela się w rolę stewardessy i opowiada o swoich przygodach na pokładzie. 25 i 26 listopada Pam Ann zawita także do Warszawy. I tym oto imprezowym akcentem zamykam niniejszą relację z podróży. Gute Nacht!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz