Nadszedł czas na kolejną relację,
tym razem zapraszam na wyprawę do kraju kwitnącej wiśni. Bilety do Japonii
nabyłem z dużym wyprzedzeniem, kupiłem je sobie w prezencie urodzinowym w
grudniu ubiegłego roku. Zdecydowałem się na przelot rosyjską linią Aeroflot, by
skorzystać z niskiego kursu rubla, za przeloty na trasie (round trip) Warszawa - Moskwa
Szeremetiewo - Tokio zapłaciłem 1612 zł, bilety kupowane na stronie przewoźnika. To naprawdę atrakcyjna cena jak na połączenie w tą
stronę świata, oczywiście jest to dużo w porównaniu ze słynną promocją
Alitalii, na którą kilka lat temu nie miałem okazji się załapać ;)
2 września w godzinach
przedpołudniowych docieram na Lotnisko Chopina. Odlot rejsu SU2001 zaplanowany
jest na godzinę 12:40, jest kilka minut po godzinie 10:00. Wprawdzie na
tablicach nie ma jeszcze informacji, przy których stanowiskach będzie odprawa
Aeroflot, ale starzy wyjadacze już wiedzą, gdzie stanąć ;) Z moich obserwacji
wynika, że zazwyczaj loty SU do Moskwy mają bardzo dobre obłożenie, więc
przybyłem odpowiednio wcześniej, by uniknąć stania w długiej kolejce Azjatów z
wieloma sztukami bagażu – często to właśnie oni dominowali na tej trasie, tym
razem sporo było jednak Rosjan i Polaków. Niebawem pojawiły się panie z obsługi
naziemnej i rozpoczęły odprawę biletowo-bagażową. Miejsca wybrałem już
wcześniej podczas check-inu online, który rozpoczyna się 24 godziny przed
odlotem, teraz odebrałem karty pokładowe i nadałem walizkę. Później jeszcze
tylko dość sprawna kontrola bezpieczeństwa oraz kontrola paszportowa i już oczekuję
pod bramką numer 24, gdzie będzie odbywał się boarding. Maszyna z Moskwy
przylatuje do Warszawy o czasie, następuje deboarding pasażerów i niebawem
można już wchodzić na pokład. Przy wejściu pasażerów witają uśmiechnięte
stewardessy, zajmuję swoje miejsce 11F,
po prawej stronie przy oknie, czyli tak, jak lubię najbardziej. Jestem dość
zdziwiony, bo zazwyczaj rząd 11 wypada jeszcze przed środkowymi wyjściami
ewakuacyjnymi, a tym razem siedzę za nimi. Okazuje się, że w kabinie jest aż 5
rzędów klasy biznes, fotele zajmują więcej miejsca a i pasażerom pozostawiono
więcej swobody. Na szczęście nie znaczy to, że w części klasy ekonomicznej jest
ciasno, przy moich 186 cm
wzrostu Aeroflot przestrzeni na nogi nie jest może za wiele, ale latałem w
gorszych warunkach. Bardzo kusząco wygląda obszerny magazyn pokładowy, na moje
nieszczęście nie władam językiem rosyjskim, więc dużo nie poczytam, bo
praktycznie jest on cały sporządzony w tym języku, po angielsku zamieszczono
jedynie informacje praktyczne dotyczące lotów, siatki połączeń czy floty tej
linii lotniczej. Obowiązkowo studiuję mapkę destynacji, tam dopiero widać, jak
dużym krajem jest Rosja. Spore wrażenie robią na mnie takie kierunki jak
Władywostok, Jużnosachalińsk, od razu na myśli przychodzi mi słynna kolej
transsyberyjska, to musi być dopiero niezapomniane przeżycie. Tym razem moja
podróż potrwa krócej, lot do Moskwy trwa ok. 1 h 40 minut, zaś rejs do Tokio to
nieco ponad 9 h.
Pilot oraz załoga witają się z
pasażerami, następuje instruktaż bezpieczeństwa, kołujemy do progu pasa, Airbus
przebija się przez chmury i już szybujemy w pełnym słońcu ku „mateczce Rosji”. Kilkanaście
minut po starcie załoga rozpoczyna serwis na pokładzie. Dostajemy swoje porcje
jedzenia w plastikowych lunchboxach, jest to mała kanapka oraz soczek jabłkowy,
nieco później załoga wydaje napoje ciepłe (kawa lub herbata do wyboru). Warto
zaznaczyć, że do serwowania posiłków załoga przyodziewa gustowne czarne
fartuszki, która ładnie komponują się z pomarańczowymi mundurkami pań oraz
ciemnymi uniformami (ze zdobionymi na złoto krawatami) panów. Podobają mi się rosyjskie
imiona załogi wypisane na złotych plakietkach, w moim sektorze jest zatem
pan Anatoly (przypominający mi do złudzenia pewnego znajomego z okresu studiów) oraz pani Elena. Czas upływa mi bardzo szybko, kapitan informuje, że
niebawem rozpoczniemy zniżanie na lotnisko Szeremetiewo w Moskwie. Personel
pokładowy rozpoczyna przygotowanie kabiny do lądowania, w końcu zza chmur
pojawiają się wielkie blokowiska, samolot leci coraz niżej, wysuwa się podwozie
i łagodnie lądujemy.
Po dotarciu do terminala moskiewskiego lotniska najpierw przechodzi się
kontrolę paszportową (przy przesiadkach do 24 godzin nie jest wymagana wiza
tranzytowa) a następnie kontrolę bezpieczeństwa. Jeśli robimy w porcie wylotu
zakupy (alkohol lub perfumy) w sklepie wolnocłowym to koniecznie poprośmy o ich
szczelne zapakowanie w folię i opieczętowanie; w przeciwnym wypadku mogą nam zostać odebrane i przepadną. Pasażerów nie ma zbyt wielu, bowiem część osób leciało tylko do Moskwy a pozostali udali się na przesiadki krajowe. Jeszcze tylko
kilka schodków na dół i już znajduję się w przestronnym Terminalu D. Mój lot SU
264 do Tokio startuje planowo o 19:00, mam więc ponad 3 godziny, by zwiedzić
sobie lotnisko. Kiedy 3 lata temu odwiedzałem Moskwę odlatywałem z innej części lotniska, zatem to miejsce jest dla mnie nowe. Na dolnym poziomie znajduję restaurację Burger King, tam zamawiam cappuccino (ceny oczywiście „lotniskowe”)
i nabieram sił przed kolejnym etapem podroży. Samo lotnisko robi wrażenie, ruch
jest spory, mnóstwo pasażerów pędzących do odpowiednich bramek, cały
czas nadawane są automatyczne zapowiedzi na temat boardingów czy też klasyczne ostatnie wezwania („final calls”). Jak zawsze w podroży uważnie lustruję tablice odlotów, dominują
kierunki azjatyckie oraz stolice byłych republik radzieckich. Mimo konfliktu całkiem sporo lotów jest na Ukrainę, widziałem boarding maszyny do Kijowa, mnóstwo ludzi. Czas i na mnie, z głośników płynie zaproszenie na pokład
samolotu Aeroflotu do Tokio. Obsługa
sprawdza dokładnie karty pokładowe i paszporty i chwile później jestem już na pokładzie Airbusa A330 im. Aleksandra Mozhaysky’ego, rosyjskiego inżyniera
lotnictwa. Steward przy wejściu wskazuje mi drogę do mojego miejsca, układ
miejsc w samolocie to 2-4-2, jestem nieco zaskoczony, bo okazuje się, że w tej
maszynie jest mniej miejsca niż w samolocie do Moskwy, a to przecież samolot
przeznaczony na trasy dalekiego zasięgu. Na szczęście obok mnie po lewej
stronie sieci drobny Japończyk, więc moja przestrzeń nie pozostaje zbytnio
ograniczona. W oparciach foteli zainstalowany jest pokładowy system rozrywki,
najpierw oglądamy na nim video z instrukcją bezpieczeństwa a następnie dzięki
obrazowi z kamerki umieszczonej na zewnątrz maszyny obserwujemy start samolotu.
Pogoda nie rozpieszcza, niebo jest nadal zasnute chmurami, zapada zmrok, ale kilkanaście minut później obłoki zanikają i można jeszcze oglądać peryferia
Moskwy. Tymczasem pilot kieruje samolot na północny wschód, a trasę lotu można również śledzić na monitorach. Po wyłączeniu
sygnalizacji zapięcia pasów załoga roznosi słuchawki oraz menu obiadowe
(klasycznie kurczak w zestawie z kaszą gryczaną i sosem grzybowym lub ryba tilapia z ryżem i sosem pomidorowym) a chwile później serwis zimnych napojów. W klasie
ekonomicznej jest to jedyna możliwość spróbowania alkoholu, do wyboru jest białe lub czerwone wino. Sam wybieram białe, ale wydawało mi się wyjątkowo
niesmaczne, ale może się nie znam, bo piję okazjonalnie. :-P Mija nieco czasu,
zanim personel rozpocznie serwować dania obiadowe, jest to czas na zapoznanie się z
multimedialnym systemem rozrywki. Zwracam uwagę na muzykę, uważnie szukajcie, w
jakich działach umieszczone są nagrania Waszych ulubionych artystów, można się
czasem mocno zdziwić ;)
Sam lot mija bardzo spokojnie,
aczkolwiek ja tradycyjnie nie mogę zasnąć, więc wsłuchuję się w ulubioną muzykę
(są moje ulubione wokalistki jak Kylie, Madonna czy Rihanna, brakuje tylko
ulubienicy numero uno Britney Spears, jest też ponadczasowa ABBA, której piosenki
cały czas mam w głowie po spektaklu „Mamma Mia” w Teatrze Roma) i wypatruję
świateł za oknem. Noc mija szybko i spokojnie, samolot mija Syberię i po około
4 godzinach lot obserwuję różowe niebo, oto wschodzi słońce nad daleką Rosją a
załoga zaczyna wybudzanie kabiny i rozpoczyna się śniadanie. Tym razem do
wyboru są aż trzy rodzaje posiłków: kanapka z kurczakiem i serem, omlet z sosem
pomidorowy lub owsianka z rodzynkami. Wybieram omlet, ale sama potrawa omletu
nie przypomina, jest to bowiem zwykły krążek z warzywami zlepiony za pomocą
ciasta a w pojemniczku obok znajduje się sos do polania. Oprócz tego na tacce
znajduję bułeczkę, masło, kawałek wędliny i ogórka. Całość wygląda topornie
niczym z sowieckiej stołówki, bułka ciągnie się niczym guma, omlet jest twardy,
ale dzielnie zjadam cały posiłek i popijam go „czajem”. Wkrótce wlatujemy już
nad Morze Japońskie, z góry widać błękitne wody, a niebawem pod nami zaczynają
się kłębić chmury, znak, że już jesteśmy nad lądem. Podróż powoli dobiega
końca, załoga przygotowuje kabinę do lądowania, kapitan zniża maszynę i
przedzieramy się przez chmury. Hurra, nareszcie widać ląd! Z lotu ptaka
zauważam pierwszą istotną różnicę – ruch w Japonii jest lewostronny, jestem
nieco zaskoczony, bo dotychczas takiego typu rozwiązanie kojarzyło mi się z
byłymi koloniami Imperium Brytyjskiego, a tutaj taka niespodzianka. Na ekranie
można tym razem oglądać lądowanie, pod nami widać już pas startowy tokijskiego
lotniska Narita, jeszcze tylko chwila i już już jesteśmy na ziemi. Po
pokołowaniu samolotu do rękawa i zatrzymaniu maszyny pilot żegna się z
pasażerami i wtedy momentalnie wszyscy pasażerowie wstają i zaczyna się wyścig,
kto pierwszy do wyjścia. To chyba już zawsze tak wygląda, bez względu na cel
podróży :D Za oknem dość pochmurny poranek, jest godzina 10:30 czasu lokalnego,
7 godzin różnicy w stosunku do czasu obowiązującego w Polsce. Udaję się do
kontroli paszportowej, gdzie okazuję wypełnioną wcześniej w samolocie
deklarację wizową oraz celną. Oba formularze są w języku angielskim i
japońskim, a dodatkowo w magazynie pokładowym Aeroflotu znajduje się
instrukcja, jak prawidłowo wypełnić te dokumenty. Urzędnik nie zadaje mi
żadnego pytania i wbija do paszportu (bezpłatną) wizę na 90 dni, wtedy jeszcze
nie wiem, że może o wynikać z faktu, że w Japonii tak naprawdę po angielsku
bardzo rzadko można się porozumieć. Następnie przechodzę do hali odbioru
bagażu, muszę nieco poczekać na moją walizkę, ale w końcu dostrzegam ją na
taśmie. Teraz jeszcze tylko kontrola celna, ustawiam się w kolejce do młodej
Japonki, która przegląda deklarację, pyta o cel wizyty i nazwę hotelu i
dziękuje za rozmowę, przechodzę przez magiczne drzwi i jestem już oficjalnie w
Japonii.
Lotnisko Narita jest oddalone od
Tokio około 75
kilometrów, najszybszą, ale zarazem najdroższą opcją, by
się tam dostać, jest szybkie połączenie kolejowe, ja wybieram jednak transport
autobusowy. Za 1000 jenów (100 jenów = 3,25 zł) nabywam na lotnisku bilet na
najbliższy kurs autobusu Keisei Bus odjeżdżający z przystanku 31 zlokalizowanego
przed halą przylotów. Autobusy kursują regularnie co 20 minut, obowiązuje w
nich rezerwacja miejsca, więc czasem może zaistnieć potrzeba, by poczekać na
kolejny dostępny transfer do miasta. Przystanek docelowy to dworzec Tokyo
Station, gdzie możemy przesiąść się do linii metra Marunouchi Line lub wsiąść w
dowolny pociąg kolei japońskich JR (ze stacji odjeżdżają również superszybkie pociągi
shinkansen). Na przystanku autobusowym
czeka już pan z obsługi, która sprawdzi bilet i przyklei odpowiednią naklejkę
na bagaż, który umieszczony zostanie w luku bagażowym autokaru. Przy wysiadaniu
trzeba będzie okazać kwit bagażowy pracownikowi, by odebrać swój dobytek. Wszystko
jest zorganizowane bardzo sprawnie, po raz pierwszy mam okazję zobaczyć słynne
japońskie ukłony, które owi bagażowi składają kierowcy autobusu, wygląda to
dość kuriozalnie, ale jest bardzo autentyczne. Zajmuję miejsce w autobusie,
jest sporo przestrzeni, można sobie rozłożyć stolik czy włożyć napój do
schowka. Zmęczenie daje o sobie znać i większość trasy, kiedy mkniemy drogą
szybkiego ruchu, po prostu przesypiam. Po około 50 minutach jazdy zatrzymujemy
się na przystanku końcowym, odbieram bagaż i kieruję się do budynku po drugiej
stronie jezdni, jak okiem sięgnąć wszędzie widać tłum ludzi, wszyscy mają
azjatyckie rysy twarzy i obowiązkowo kruczoczarne lśniące włosy. Tablice
informacyjne są bardzo dobrze widoczne, nie sposób się zgubić, drogowskazy
pokazuję drogę do podziemnej stacji metra. Po drodze mijam szklane
pomieszczenie, gdzie zlokalizowana jest palarnia, u nas takich pomieszczeń nie
ma, więc ze zdziwieniem patrzę, jak wielu ludzi zaciąga się tam dymkiem. Przed
wejściem do metra znajdują się automaty, w których można nabyć bilet.
Najprostszy sposób to wybranie żądanej trasy i stacji końcowej, na której
chcemy wysiąść, wtedy system obliczy taryfę, a my musimy tylko wrzucić do
maszyny odpowiednią kwotę (najtańszy bilet jednorazowy to wydatek 160 jenów). Niestety,
automaty nie akceptują kart płatniczych (debetowych i kredytowych) wydanych
poza Japonią, radzę mieć to na uwadze. I teraz jeszcze jedna cenna informacja –
w samym Tokio działa 13 linii podziemnej kolejki i są one podzielone między
dwóch przewoźników: Toei Line (4 linie) i Tokyo Metro Line (9 linii) – według
mnie większych różnic w serwisie obu firm na pierwszy rzut oka nie widać. Ponieważ
Tokio to rozległe miasto i bez komunikacji miejskiej właściwie nie sposób tutaj
funkcjonować radzę skorzystać ze specjalnych biletów dla turystów, które możemy
dostać jedynie w kilku wyznaczonych punktach a do ich zakupu może być potrzebny
nam paszport. Szczegóły na temat ich rodzajów można znaleźć na tej stronie, ja
zdecydowałem się na bilet trzydniowy ważny na wszystkie linie metra obu
operatorów – Tokyo Subway 3 Day Ticket to wydatek 1500 jenów. Mogłem przez całe
3 dni korzystać z podziemnej kolejki bez ograniczeń, doceniłem dogodnie
przesiadki i tak naprawdę nie miałem potrzeby, by szukać transportu
autobusowego, wszystkie miejsca, które chciałem zobaczyć były w zasięgu sieci
tokijskiego systemu metra.
Po wejściu na peron uderza
porządek i cisza, wszystko jest bardzo dokładnie opisane i zilustrowane za
pomocą komiksowych obrazków w stylu manga/anime; inaczej niż u nas należy
trzymać się lewej strony idąc po schodach czy korzystając ze schodów ruchomych,
a w wagonach należy zachować dyskrecję i powstrzymać się od rozmów
telefonicznych. Na większości peronów zainstalowane są barierki
uniemożliwiające mające na celu zwiększenie bezpieczeństwa i zapobieżenie
wypadkom. Teraz w tłoku nikt nie spadnie na tory, gdyż krawędź peronu jest
„zabudowana” a pociąg zatrzymuje się w dokładnie wyznaczonych miejscach, w
których oczekują w kolejce (a jakżeby inaczej!) pasażerowie. Kolejka kursuje
szybko i bardzo sprawnie, wszystkie stacje są dobrze oznaczone, w wagonach
zainstalowany jest systemy informacji audiowizualnej, część komunikatów
nadawana jest także w języku angielskim, bardzo dobrze oznaczone są także
wyjścia z podziemi do miasta oraz wejścia do innych linii na stacjach
przesiadkowych. Czasem trzeba się przemęczyć i przejść spory kawał, ale
wszystko jest rewelacyjnie oznakowane, zatem nie trzeba się obawiać, że się
zabłądzi. Wsiadam do nadjeżdżającego w moim kierunku pociągu, przejeżdżam 6
przystanków i wysiadam na stacji Shin-otsuka, skąd od mojego hotelu My Stays
Higashi Ikebukuro dzieli mnie około 10 minut spacerem w linii prostej. Jeszcze
jedna wskazówka: bilet trzeba skasować także przy wysiadaniu przy bramkach (są
one stale pilnowane przez umundurowanych pracowników metra), jeśli był to bilet
jednorazowy, to zostanie od wciągnięty do środka automatu, natomiast jeśli był
to bilet czasowy w formie karty jak w moim przypadku, to zostanie on „wypluty”
z drugiej strony, nie zapomnijcie go zabrać!
Uff, jest kilka minut przed
godziną 15:00, docieram do hotelu, mogę się już zameldować. Dokonuję opłaty,
dostaję kartę wejściową do mojego pokoju położonego na 10. piętrze i ruszam windą
na górę. Spodziewałem się, że lokum będzie wręcz mikroskopijne, ale okazuje
się, że wcale tak nie jest, mam całkiem sporo przestrzeni jak na warunki
japońskie, mogę swobodnie się rozgościć i rozpakować. Bardzo miłym dodatkiem
jest aneks kuchenny z płytą grzewczą, zlewem, mikrofalą, lodówką, czajnikiem i
sztućcami. Nie każdy hotel oferuje takie wygody. W łazience czeka na mnie biały
szlafrok a la kimono, po prysznicu i toalecie postanawiam zasnąć, by uniknąć
jet lagu. Włączam ładowarkę do telefonu, koniecznie weźcie ze sobą przejściówkę, w Japonii stosowane są inne wtyczki, inaczej nie będziecie mogli skorzystać z Waszego sprzętu. Kiedy się budzę na zegarku jest już po godzinie 19, czas wyjść nieco na zewnątrz, rozejrzeć się po okolicy,
zrobić małe zakupy i coś zjeść.
Po drodze ze stacji metra do hotelu
mijałem kilka sklepów całodobowych typu „convenient store” bardzo popularnych
w Japonii, dominują sieciówki 7/11 czy Family Mart. Po wejściu do jednego z
nich dostaję oczopląsu, tyle tutaj kolorowych towarów niewidzianych w Europie.
Są oczywiście lodówki z jedzeniem, w którym można kupić zestawy czy też
pojedyncze sztuki sushi w najrozmaitszych formach, wśród napojów dominują zaś
ice tea, na dziale ze słodyczami także znajduję wiele ciekawostek, w tym
czekoladki o smaku „matcha” – to ten właśnie smak będzie kojarzył mi się z
Japonią już nierozerwalnie. Dla niewtajemniczonych jest to sproszkowana zielona
herbata. Na pierwszy wieczór w kraju kwitnącej wiśni wybieram noodle z sosem
pomidorowymi i chili, na deser zaś lody Meiji o smaku zielonej herbaty właśnie,
do śniadania w sam raz będą małe bagietki z rodzynkami pakowane po 5 sztuk. Zaopatruję się również w legendarne już japońskie przysmaki - napój jonizujący Pocari Sweat oraz batonik Calorie Mate. W
drodze powrotnej zaczyna padać deszcz, mimo to na dworze cały czas jest ciepło.
Kiedy już docieram na 10. piętro hotelu zatrzymuję wzrok na szybie w hallu,
widać rozświetloną panoramę Tokio i migoczące w oddali wieżowce. Czuję, że
zapowiada się dobra podróż…
Tym razem nie będę opisywał po kolei każdego dnia pobytu, ale skupię się na miejscach, które zobaczyłem i uważam, że warto je zobaczyć w Tokio:
Świątynia Senso-Ji – mieści się w dzielnicy Asakusa, jest to najstarsza świątynią w Tokio dla wyznawców tradycyjnej japońskiej religii shinto. Zaraz po wyjściu ze stacji podziemnej kolejki najlepiej udać się za tłumem, przy przejściu dla pieszych napotkać możemy młodych mężczyzn przebranych za szogunów
– polecam zwrócić uwagę na ich spodnie oraz obuwie. Po drodze do świątyni
mijamy bogato zdobioną bramę, a zaraz za nią mnóstwo stoisk z pamiątkami,
tradycyjnymi wyrobami japońskimi (kimona, wachlarze) oraz przysmakami (zielona
herbata, matcha, ciasteczka, lody, desery). Wśród tłumu turystów możemy także
dostrzec elegancko ubrane gejsze, w tle rozbrzmiewa orientalna muzyka i unosi
się zapach dymu. Przed samą świątynią znajduje się bowiem kadzielnica, przy której trzeba się specjalne „okadzić” i dopiero po takim rytuale można podejść na
schodki do świątyni, gdzie kłania się bóstwom i wrzuca monetę na ofiarę. Na
koniec wspomnianego obrzędu chwytamy ze drewniany pojemnik w kształcie prostopadłościanu, w środku którego
umieszczone są patyczki ze znaczkami. Po wylosowaniu takiego patyczka porównujemy znak, który jest umieszczony na jego końcu ze znakami na szafce przypominającej stary biblioteczny katalog. Kiedy już uda się nam znaleźć
taki sam symbol otwieramy odpowiednią szufladkę, bierzemy umieszczoną tam kartkę i odczytujemy wróżbę. Przepowiednie są również w języku angielskim (wprawdzie nieco łamanym), więc możemy dowiedzieć
się, co nas czeka.
ZOO Park Ueno – w pobliżu dworca Ueno w parku zlokalizowany jest tokijski ogród zoologiczny. Ze stacji metra prowadzą do niego bardzo dobrze oznakowane
alejki parkowe, gdzie można przysiąść w cieniu drzew. Bilet wstępu do ZOO
kosztuje 600 jenów, kupuje się go przy kasie lub w automatach biletowych. Następnie przechodzimy przez bramki i podajemy kartonik do kontroli. Już od
bramy wejściowej widać, że prawdziwymi gwiazdami ZOO są pandy wielkie,
specjalnie sprowadzone z Chin. Dwa pokaźnych rozmiarów misie siedzą sobie w ciepłych pomieszczeniach za szybą i zajadają pędy bambusa i gałązki ku uciesze zwiedzających. Poza pandami znajdziemy inne duże zwierzęta jak słoń, lew,
tygrys, goryle a także mniejsze ptaki, gryzonie i rybki. Przed wyjściem
znajdziemy cześć rekreacyjną, gdzie można odpocząć czy posilić się po
zwiedzaniu w bufecie na powietrzu, nieopodal jest także mały sklep z pamiątkami. W parku Ueno znajduje się także sporych rozmiarów kawiarnia
Starbucks Coffee, jej budynek przypomina nieco japońską pagodę. Kolejka do
kawiarni jest spora, obsługa rozdaje gościom dwujęzyczne menu, radzę zwrócić
uwagę na fakt, że ceny podane na karcie są cenami bez podatku i przy kasie zapłacimy więcej niż wynikałoby to z rozpiski.
The Tokyo Metropolitan Environment Building – punkty widokowe to zazwyczaj charakterystyczne obiekty wielkich
miast, z których możemy podziwiać ich panoramę. Nie inaczej jest i w Tokio. Jak
na prawdziwą metropolię przystało Tokio ma ich kilka (najsłynniejsze to Sky Tower i Skytree), ja wybrałem się na 45. piętro budynku The Tokyo Metropolitan Government Building, w którym urzędują władze miasta. Japonia zaskakuje bardzo pozytywnie, bowiem możemy wjechać windą na wieżę całkowicie za darmo. Budynek mieści się w pobliżu
ruchliwej stacji metra Nishi-shinjuku (linia Marunouchi), a do samego ratusza prowadzą liczne drogowskazy,
więc na pewno trafimy. Polecam przyjść rano, punkt obserwacyjny otwierany jest
punkt 9, kiedy wjeżdżałem na górę nie było kolejki i miałem okazję wjechać szybkobieżną windą całkiem sam. Przed wejściem do windy trzeba okazać ochronie zawartość swojej torby czy plecaka, o dziwo nie maja tam skanerów, zatem całą kontrola przebiega „manualnie”, ale mimo wszystko jest to zorganizowane bardzo
sprawnie i odbywa się w kulturalnych warunkach jak na Japonię przystało.
Świątynia Meiji Jingu - kolejne ważne dla Japończyków miejsce kultu religijnego zlokalizowane jest w parku nieopodal bardzo ruchliwej stacji metra oraz kolejki JR Meiji-jingumae (Harajuku). Ta istna oaza ciszy i spokoju w samym sercu miasta zbudowana została ponad 100 lat temu na cześć cesarza Meiji i cesarzowej Shoken. Droga do sanktuarium wiedzie przez gęsty las, można podziwiać piękną przyrodę (spotkamy tutaj liczne miłorzęby japońskie - tzw. gingko biloba - znany w Polsce składnik herbat) i wsłuchać się w cykanie świerszczy. Miałem to szczęście, że akurat trafiłem na ceremonię zaślubin młodej pary, mogłem podziwiać procesję gości zmierzającą na tą uroczystość. I tak, do "japonek" na drewnianej podeszwie zakłada się skarpetki stopki!
Harajuku – dzielnica opanowana przez „cosplayerki”, czyli dziewczyny, które
przebierają się za postaci z mangi, anime, popularnych gier komputerowych czy
filmów. Można je tutaj podziwiać w pełnej okazałości. Zwracają one uwagę nie
tylko na wygląd zewnętrzny, ale naśladują także sposób bycia czy ton głosu
wybranych bohaterów. W pobliżu stacji Harajuku znajduje się sklep „Daiso”,
gdzie każdy artykuł kosztuje 100 jenów. Na kilku poziomach możemy przebierać w
bardzo szerokim asortymencie, począwszy od przekąsek przez akcesoria kuchenne
na urodzinach gadżetach skończywszy.
Świątynia Meiji Jingu - kolejne ważne dla Japończyków miejsce kultu religijnego zlokalizowane jest w parku nieopodal bardzo ruchliwej stacji metra oraz kolejki JR Meiji-jingumae (Harajuku). Ta istna oaza ciszy i spokoju w samym sercu miasta zbudowana została ponad 100 lat temu na cześć cesarza Meiji i cesarzowej Shoken. Droga do sanktuarium wiedzie przez gęsty las, można podziwiać piękną przyrodę (spotkamy tutaj liczne miłorzęby japońskie - tzw. gingko biloba - znany w Polsce składnik herbat) i wsłuchać się w cykanie świerszczy. Miałem to szczęście, że akurat trafiłem na ceremonię zaślubin młodej pary, mogłem podziwiać procesję gości zmierzającą na tą uroczystość. I tak, do "japonek" na drewnianej podeszwie zakłada się skarpetki stopki!
Ogrody cesarskie – obszerny teren
rozciągający się wokół cesarskiego pałacu, w którym można delektować się
wszechobecną zielenią i poznawać egzotyczne gatunki roślin oraz podziwiać
tradycyjną architekturę japońską (m.in. wartownia czy dom szogunów). Park
otwierany jest przez strażników punktualnie o godzinie 09:00, po przejściu
przez mostek i bramę znajdujemy się w swoistej enklawie, skąd ze specjalnych
punktów widokowych można też podziwiać tętniące za zielonymi murami miasto. Wejście
jest bezpłatne, od obsługi dostajemy żeton, który trzeba zwrócić wychodząc. Ogród
jest zadbany, główne alejki są asfaltowe, te mniejsze ścieżki zaś są pokryte żwirkiem. Na terenie
parku znajdziemy mały sklepik/kawiarenkę, strefę do odpoczynku i jak wszędzie
bezpłatną toaletę (w pobliżu wejścia/wyjścia).
Targy rybny Tsukiji – to
instytucja sama w sobie. Przychodząc bardzo wcześnie rano (oprócz weekendów)
można dostąpić zaszczytu przyglądania się aukcji tuńczyków i podejrzeć kulisy
pracy branży rybnej. Dla tych, którzy nie mieli ochoty zrywać się o wschodzie
słońca pozostają zlokalizowane w bezpośredniej bliskości targu stoiska, gdzie
można kupić i skonsumować świeże ryby i owoce morza.
Shibuya – chyba najsłynniejsze i
najbardziej zatłoczone skrzyżowanie świata mieszczące się przy stacji noszącej taką samą nazwę. Tłumy
przechodniów gromadzą się tutaj w dzień i w nocy, to kwintesencja
wielkomiejskiej dżungli, która nigdy nie śpi. Na placyku przed wejściem do
stacji metra stoi oblegany pomnik psa Hachiko, symbol oddania psa do swojego
pana. Wspomniany Hachiko czekał codziennie na swojego pana wracającego z pracy,
aż pewnego dnia pan zmarł i już więcej się nie pojawił, a jego pupil wciąż
czekał. Statua pieska jest dość małych rozmiarów, można ją więc przeoczyć w tym
dzikim tłumie i blasku świateł oraz głośnej muzyce dobiegającej z domów
towarowych, które się tutaj mieszczą. Znawcy mody twierdzą, że to właśnie tutaj
ona powstaje. Fashion victims (i nie tylko) z pewnością mają tutaj w czym
wybierać. Dla mnie największą wartość przedstawiała kawiarnia Starbucks Coffee,
skąd można było podziwiać masy ludzkie nieustannie przemieszczające się przez
„trójkątne” skrzyżowanie.
Czas w kraju kwitnącej wiśni
upłynął mi bardzo szybko, cztery dni minęły jak z bicza strzelił i tak oto w
poniedziałkowy poranek zbieram się na lotnisko Narita. Tokio żegna mnie
strugami deszczu, ale wyposażony w przezroczystą parasolkę wzorem tokijczyków
nie moknę i linią Marunouchi docieram na dworzec Tokyo Station, skąd odjeżdża
mój autobus Keisei Bus. Cena wynosi 1000 jenów, przy wcześniejszej rezerwacji
przez Internet można zaoszczędzić 100 jenów i mieć gwarancję miejsca na dany
kurs. Oczekujący posłusznie stoją w kolejce, mimo rzęsistego deszczu obsługa
uwija się bardzo sprawnie, rozdaje kwitki bagażowe i pakuje walizki do luku. Podobnie
jak poprzednio podróż trwa prawie godzinę, wysiadam przy terminalu 1, skąd
odlatuje mój rejs SU 263 Aeroflotu do Moskwy. Okazuje się, że wysiadłem w
części obsługującej sojusz Star Alliance, muszę przejść do dalszej części hali
odlotów, gdzie zlokalizowane są stanowiska odprawy dla linii zrzeszonych w
sojuszu Sky Team. Jest godzina 9 rano, do startu maszyny pozostają równe 3
godziny, przy stanowisku Aeroflotu już pracuje personel naziemny, pierwsi
pasażerowie nadają swoje walizki. Odbieram moje karty pokładowe (miejsca uprzednio
wybrane podczas odprawy on-line - merci beaucoup, Daria!) i kieruję się do kontroli bezpieczeństwa, ale
zanim tam dotrę patrzę jeszcze z zaciekawieniem na tablicę odlotów, widnieją na
niej rejsy do Paryża, Rzymu i Mediolanu, ale dominują kierunki azjatyckie
(Seul, Busan, Pekin czy Guam) oraz amerykańskie. Sama kontrola przebiega bez
najmniejszych zakłóceń i po chwili jestem już przy kontroli paszportowej,
japoński urzędnik wita mnie i żegna w swoim języku, niestety, nie mogę się
zrewanżować. Mam teraz spory zapas czasu, robię spacer po terminalu, jest on
bardzo rozległy i komfortowy, można poleżeć na specjalnych leżankach czy
pufach/materacach i poczekać na przesiadkę. Myślę sobie, że takie rozwiązanie
bardzo przydałoby mi się na lotnisku Szeremetiewo, gdzie przyjdzie mi spędzić
noc w oczekiwaniu na lot do Warszawy. Znajduję mój ulubiony McDonald’s,
wprawdzie całą gotówkę już wydałem, ale akurat w tej lotniskowej restauracji
akceptowane są karty kredytowe, zamawiam zatem kawę i ciastko, bym nieco
wzmocnić się przed podróżą, bo na obiad będzie trzeba jeszcze poczekać. Przy
mojej bramce do lotu szykowany jest już Airbus A330, rejs ten będzie
obsługiwany przez samolot im. Lwa Jaszyna, radzieckiego bramkarza. Na około 40
minut przed planowanym startem w okolicy wyjścia pojawia się również załoga,
panie w pomarańczowych mundurkach robią wrażenie. Pod gatem kłębi się tłumek
pasażerów, widać, że maszyna będzie bardzo dobrze wypełniona. W końcu
kilkanaście minut po czasie rozpoczyna się boarding, sprawdzone zostają
paszporty i karty pokładowe i można wejść na pokład. Przy wejściu obsługa
kieruje do miejsca, tym razem siedzę po lewej stronie w fotelu 13A (na miejscu
czeka już zestaw w postaci małej poduszki, koca, opaski na oczy i materiałowych
ciapek), cały lot odbywa się za dnia, więc w chwili, gdy zachmurzenie nie jest
zbyt duże, mam okazję obserwować rosyjską ziemię. Po starcie dość długo
znajdujemy się w strefie turbulencji, jak wspomniałem, tego dnia nad Japonią
nie jest najlepsza pogoda, więc samolotem nieco trzęsie i serwis się opóźnia.
Wypogadza się, kiedy opuszczamy obszar Morza Japońskiego, do Moskwy zostaje
jeszcze około 9 godzin lotu. Czas poświęcam na lekturę książki oraz słuchanie
muzyki z pokładowego systemu rozrywki, oczywiście na bieżąco lustruję także
mapkę i trasę przelotu wyświetlaną cały czas na monitorze. Obiad został
przygotowany przez catering japoński, jest więc sushi, ryż, pałeczki a na deser
japońskie lody firmy Meiji. Na około dwie godziny przed lądowaniem w Moskwie
zostaje rozdany drugi posiłek – jest to kanapka, serek, masło i mała sałatka,
zdecydowanie bardziej smaczne niż serwis na locie do Tokio. Nad Moskwą również
widzą dość gęste chmury i musimy się przez nie przebić, ale samo podejście jest
łagodne i lądujemy około godziny 16:00 czasu lokalnego, a przede mną jeszcze
nocka w terminalu. Ku mojemu zaskoczeniu z samolotu do terminalu D zostaniemy
przewiezieni autobusem, byłem przekonany, że z takiego dużego samolotu
pasażerowie zawsze wychodzą przez rękaw, ale tutaj nastąpiła zmiana. Przede mną
pobieżna kontrola paszportowa oraz ponowna kontrola bezpieczeństwa, muszę
szybko wypić puszkę Coca Coli, którą miałem jeszcze z samolotu. ;)
Ruch w godzinach popołudniowych
jest tutaj całkiem znaczny, jest bardzo głośno, ludzie szybko przemieszczają
się z bagażami, biegną do swoich samolotów, istny młyn. Nie mam zbytnio co ze
sobą zrobić, zamawiam cappuccino i ciastko w Burger Kingu a potem wyszukuję
sobie legowisko na nockę. Przy szybach umieszczone są specjalne podesty, na
których można się rozłożyć i spróbować przetrwać noc i doczołgać do rana jak
śpiewał zespół Lombard w przeboju „Szklana pogoda”. Mam ze sobą poduszkę i koc
z samolotu, po jakimś czasie udaje mi się ignorować nieustanne komunikaty o
kolejnych odlotach i zamknięciach wyjść i chyba zasypiam. Oczywiście dla
bardziej zasobnych pasażerów są przygotowane hotele w strefie tranzytowej
Terminala F, tym razem musi mi jednak wystarczyć podłoga lotniska. Nad ranem
okazuje się, że mam spore towarzystwo, widać sporo pasażerów miało rezerwacje z
długą przesiadką. Po porannej toalecie (same toalety to dość słaby punkt tego
lotniska) oczekuję na mój rejs SU 2000 do Warszawy, pomimo warunków, w jakich
przyszło mi spędzić noc humor dopisuje, wracam ze wspaniałej podróży a już
następnego dnia ruszam na Islandię. Boarding rozpoczyna się kilka minut po
czasie, ale pasażerów tego dnia nie ma zbyt wielu, wszyscy sprawnie zajmują
swoje miejsca w Airbusie A320, tym razem ponownie siedzę pod oknem, miejsce 7A.
Warunki pogodowe są lepsze niż wczoraj, względnie szybko wzbijamy się w powietrze,
zza chmur wychodzi słońce, osiągamy wysokość przelotową a sympatyczna załoga
(same starsze panie) rozpoczynają serwis – kanapka, soczek jabłkowy w kartoniku,
a następnie kawa lub herbata. Lot w porównaniu do poprzedniego mija bardzo
szybko i po niecałych dwóch godzinach lądujemy na Lotnisku Chopina w Warszawie.
Sayonara!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz