Czas na pierwszą podróż w roku
2013! Pomysł na ultrakrótki wypad do Dortmundu zrodził się w mojej głowie dość
błyskawicznie, kiedy akurat WizzAir przeprowadzał obniżkę swoich taryf. Chwila
zastanowienia, ustawienie dogodnego połączenia i terminów i już w dłoni
dzierżyłem wydrukowane potwierdzenia rezerwacji na trasę Wrocław – Dortmund i
Dortmund – Poznań. Głównym motywem wyjazdu była chęć zobaczenia dawnej
Republiki Federalnej Niemiec (RFN) i jednego z miast położonych w Zagłębiu
Ruhry. W Niemczech bywałem wielokrotnie, ale do tej pory moje pobyty
ograniczały się jedynie do kultowego już Berlina, okolic Hamburga oraz
Monachium. Dortmund nie jest dużym miastem, uznałem zatem, że kilkugodzinna
wycieczka w zupełności mi wystarczy – nie pomyliłem się w moich przypuszczeniach.
W sobotę w godzinach porannych
docieram na wrocławskie lotnisko – w związku z niedawną przeprowadzką do
stolicy Dolnego Śląska będzie to zapewne moja nowa baza wypadowa. Na lotnisku
pustki, port lotniczy jest przestronny i nowoczesny. Przy każdej wizycie we WRO
odnoszę wrażenie, że nowy terminal jest za duży w stosunku do obecnych potoków
pasażerskich – być może jeszcze się to zmieni w przyszłości i dlatego jest
przepustowość jest taka a nie inna. Szybko przedostaję się przez kontrolę
bezpieczeństwa, służba lotniskowa każe większości pasażerom zdejmować obuwie
przed przejściem przez bramkę wykrywającą metale – niestety, o jednorazowe
przezroczyste kapcie (coś jak te w szpitalu) już nie zadbano :/ W hali odlotów
ludzie kumulują się jedynie przy dwóch gate’ach – odlatuje mój WizzAir do
Dortmundu oraz kilka minut później Ryanair do Oslo Rygle. Na zewnątrz skrzypi
mróz, po kilku pochmurnych dniach na horyzoncie pojawia się słońce, na płycie
lotniska już czekają zbazowane tutaj samoloty tanich przewoźników. Okazuje się,
że mój Airbus A320 jest połączony z terminalem rękawem – co za pozytywne
zaskoczenie – nie trzeba będzie czekać na mrozie na autobus lub iść pieszo do
maszyny.
Przed boardingiem do samolotu
wchodzą stewardessy, kilka minut później personel naziemny rozpoczyna sprawdzanie
kart pokładowych. Wszystko idzie bardzo sprawnie, na pierwszy rzut oka wydaje
się, że na locie do DTM będzie spore obłożenie, ale po zajęciu miejsca (tuż
przed środkowym wyjściem ewakuacyjnym, przy skrzydle) w kabinie mam obok siebie
dwa wolne fotele, moje nogi nie odczuwają dyskomfortu. Lot jest krótki, bo trwa
niecałe 90 minut, przed startem samolot kołuje i jest odladzany. Pilot wita
pasażerów (tym razem dominują emigranci zarobkowi) po polsku i angielsku,
chwilę później następuje moja ulubiona część lotu, czyli instruktaż
bezpieczeństwa. Wprawdzie znam te procedury na pamięć, ale zawsze z uwagą
wpatruję się w personel pokładowy i jestem ciekawy, jak to jest stać na ich
miejscu, mieć przed oczami cały samolot ludzi i wykonywać „safety demo”. Jedna
ze stewardess wydaje mi się znajoma, najprawdopodobniej kiedyś z nią leciałem
na pokładzie linii WizzAir (proszę nie mylić z proszkiem Vizir, bo kiedyś na
lotnisku Fiumicino w Rzymie i taką nazwę usłyszałem!). Wreszcie maszyna wzbija się w powietrze, z
góry można obserwować wielkie połacie śniegu zalegające na ziemi. Samolot dość
ostro zakręca i wzbija się aż do osiągnięcia wysokości przelotowej 36 000 stóp.
Wtedy też tradycyjnie rozpoczyna się serwis pokładowy – oczywiście dodatkowo
płatny. Na szczęście nie mamy tutaj do czynienia z tak jaskrawym marketingiem
jak na pokładzie konkurencyjnej linii Ryanair. Podczas lotu spoglądam za okno,
przynajmniej tam jest jasno i świeci słońce. Kiedy przed południem podchodzimy
do lądowania okazuje się, że w Niemczech na polach jest także bardzo dużo
śniegu. Z daleka dymią kominy licznych fabryk w Zagłębiu Ruhry – to podobny
obszar to naszego Górnego Śląska. Samolot gładko przyziemia, w kabinie
rozlegają się rzęsiste brawa. A myślałem, że nasz naród już się oswoił z
lataniem i nie praktykuje tego zwyczaju. Musimy jeszcze poczekać na płycie
dortmundzkiego lotniska nim Airbus zajmie odpowiednią pozycję parkingową. Kilka
minut później ma miejsce deboarding i opuszczam samolot. Tym razem nie czeka na
nas rękaw ani autobus, trzeba przejść kilkanaście metrów po płycie lotniska. Okazuje
się, że samo lotnisko w Dortmundzie jest bardzo małe i w sobotę lądowało tam
jedynie 11 maszyn przez cały dzień – ciekawie wygląda tablica przylotów –
prawie same polskie i rumuńskie miasta, do tego Londyn i to by było na tyle.
Obecnie port DTM obsługuje w przeważającej większości połączenia WizzAir,
easyJet i Germanwings. Niebawem do tego grona dołączy także irlandzki
przewoźnik Ryanair, zatem ruch trochę się zwiększy. Lotnisko jest dość ponure,
nadgryzione zębem czasu, mało tam światła i momentami można odnieść wrażenie,
że jest wymarłe. Na plus na pewno warto nadmienić przestronny taras widokowy
dostępny dla zwiedzających. Żałuję bardzo, że po ostatniej przebudowie lotniska
Chopina w Warszawie platforma widokowa nie została udostępniona spotterom.
Przed halą odlotów stoją już
gotowe do odjazdu autobusy. Do centrum miasta można dostać się na kilka
sposobów, ja wybieram autobus 440, u kierowcy kupuję całodzienny bilet na
komunikację miejską. Po około 10 minutach jazdy przez eleganckie przedmieścia
wysiadam w podmiejskiej dzielnicy Aplerbeck i przesiadam się do kolejki
miejskiej Stadtbahn. Pojazd przypomina nieco polską SKM, aczkolwiek
infrastruktura na peryferiach jest bliższa linii tramwajowej, w ścisłym centrum
zaś tory poprowadzone są w tunelu i całość wygląda niczym metro. Na zewnątrz
leży sporo śniegu, widać że tutaj zima także trzyma, na szczęście nie jest zbyt
zimno. Po około 15 minutowej przejażdżce ulicami miasta wysiadam na stacji przy
Westfalenpark – to znany w okolicy park z ogrodem botanicznym, w którym można
podziwiać różnorodne okazy roślin. W parku znajduje się także wieża widokowa
Florianturm – niestety, w chwili obecnej trwają na wieży prace konserwacyjne,
nie miałem okazji wjechać windą na szczyt, by podziwiać panoramę Dortmundu.
Cały ogród jest przysypany białym puchem, spacer wśród śniegu nie jest tym, na
co mam ochotę, wracam po krótkiej przechadzce do stacji kolejki i czekam kilka
minut na wagonik jadący w kierunku stadionu Signal Iduna Park, gdzie swoje
mecze rozgrywa Borussia Dortmund. Od kilku sezonów to jedna z najlepszych
drużyn niemieckiej Bundesligi, niemały wkład w sukcesy zespołu ma trzech
polskich piłkarzy znanych z występów dla biało-czerwonej reprezentacji. Mowa
oczywiście o Robercie Lewandowskim, Kubie Błaszczykowskim i Łukaszu Piszczku. Akurat
dzień wcześniej chłopcy dali popis swoich umiejętności podczas meczu z
Norymbergą – w okolicach żółto-czarnego stadionu widać już tylko pozostałości
po imprezie z poprzedniego dnia – uwaga, szkło ;) Stadion BvB ma także swoją
własną stację kolejki miejskiej, która uruchamiana jest podczas większych
imprez sportowych. Wszystko jest dobrze oznaczone, nie ma najmniejszego
problemu z dotarciem do stadionu. Przed kopułą największego stadionu w
Niemczech mieści się sklep oraz muzeum fanów drużyny Borusseum. W środku można
usłyszeć sporo Polaków, zwiedzających nie odstraszają zaporowe momentami ceny
akcesoriów z logo klubu i chętnie kupują czapki, szaliki i inne gadżety.
Robi się późno, a ja jeszcze nie
dotarłem do centrum – mijam duże hale wystawowe Westfalenhallen i ruchomymi
schodami wjeżdżam na peron. Wreszcie nadjeżdża mocno zatłoczony skład i po
kilku minutach wysiadam w ścisłym centrum miasta na pasażu Westenhellweg. Jest to główna ulica zakupowa w
Dortmundzie, zamieniona w deptak dla pieszych.
Mam wrażenie, że całe miasto
przyjechało tutaj na zakupy, ludzie raz po raz przemieszczają się między
poszczególnymi sklepami, ten szary dzień rozświetlają kolorowe neony i reklamy.
Nie byłbym sobą, gdybym nie złożył wizyty w McDonald’s, gdzie testują nowe
kanapki McBeef oraz zachwycam się po raz kolejny sandwichem VeggieBurger. Mam
takie małe marzenie – może kiedyś wprowadzą tą kanapkę do polskiego menu? ;) W
kolorowym tłumie przechadzam się w górę ulicy aż docieram do śnieżnobiałego
gmachu galerii Thaier. Myliłby się ten, kto doszukuje się tutaj np. galerii
obrazów – to bowiem nowoczesne wielopoziomowe centrum handlowe. We wnętrzach
kryzysu nie widać, ludzie skwapliwie korzystają z wyprzedaży. Największym
zainteresowaniem cieszy się Primark. Ku mojemu rozczarowaniu oferta na dziale
męskim jest niezwykle nieatrakcyjna, zupełnie nie widzę nic, co chciałbym na
siebie założyć, już Reserved ma lepszą kolekcję. Jeszcze podczas poprzednich
wizyt w Primarku w Londynie na Oxford Street czy w Madrycie zawsze byłem w
stanie upolować coś dla siebie, teraz niestety dominuje szarzyzna i bardzo
proste kroje / rozwiązania. Po buszowaniu w kolejnych sklepach nadszedł czas na
wizytę w supermarkecie – mam słabość do niemieckich produktów spożywczych,
smaków i produktów nieobecnych na polskim rynku. Niestety, sporej części
słodyczy nie będę mógł przewieźć ze sobą, bo lecę jedynie z bagażem podręcznym
a konsystencja czy też objętość pewnych produktów nie spełniają norm kontroli
bezpieczeństwa. Na koniec jeszcze wizyta w księgarni – tym razem nabywam
książkę „Isch geh’ Schulhof” opisującą przeżycia młodego nauczyciela z
berlińskiej szkoły podstawowej. Lektura bardzo interesująca – mam za sobą
prawie trzy lata pracy w szkole językowej, więc mogę coś powiedzieć na temat
pracy przy tablicy.
Zegar nieubłaganie tyka,
ściemnia się – to znak, że czas wracać na lotnisko i przenieść się do polskiej
rzeczywistości. Komunikacja miejska jest bardzo czytelnie oznaczona, szybko
przemieszczam się z powrotem do stacji Aplerbeck i na przystanku oczekuję na
autobus 440. Robi się zupełnie ciemno, kiedy wysiadam przed terminalem zaczyna
lekko padać śnieg. Dopiero co rozpoczęła się odprawa na lot do Poznania, tuż
obok otwarte jest stanowisko check-in na lot linii WizzAir Ukraina do
Kijowa-Żuliany. Pasażerowie tłoczą się w długiej kolejce, by nadać bagaż
rejestrowany, bo na połączeniach z Ukrainą jest on wliczony w cenę biletu. Czas
na wieczorny deser i degustację części smakołyków oraz mojej ulubionej Vanilla
Cola. Po odpoczynku przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i tutaj jestem
świadkiem zabawnej scenki z polską podróżną w roli głównej. Ochrona lotniska
pyta się jej, czy mówi po niemiecku czy angielsku, na co kobieta odpowiada
„Polnisch” :D Pan z security na to do niej po niemiecku „Hier ist Deutschland,
Amtsprache ist Deutsch” (tłum. „Tu są Niemcy, język urzędowy to niemiecki”) –
uwielbiam takie przekomiczne przykłady bezradności Polaków za granicą – już nie
mogę doczekać się kolejnych odcinków trzeciej serii „Pamiętników z wakacji” w
telewizji Polsat. Powoli kieruję się w stronę bramek i z lekturą w dłoni
zasiadam w „poczekalni” – o tej porze lotnisko kładzie się już do snu, większość
personelu kończy pracę. Boarding nieco spóźniony, ponieważ samolot dotarł nieco
później niż to planowano, ale na poznańskiej Ławicy wylądowałem kilka minut
przed czasem rozkładowym. Było już zupełnie ciemno, więc przy starcie mogłem
zobaczyć jedynie migoczące światła miasta w oddali. Tym samym mój lot # 85
dobiegł końca, licznik przekroczył magiczną granicę 100.000 mil na moim koncie. Dziękuję za uwagę! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz