Ciao a tutti! Nadszedł wreszcie
ten czas, by rozpocząć kolejną podróż. Pomysł wyprawy do Egiptu zrodził się w
mojej głowie już dawno temu, ale był dość trudny do zrealizowania. Z Polski do „krainy
faraonów” latają bowiem jedynie linie czarterowe oraz sezonowo PLL LOT do
Kairu. W moim przypadku wczasy z biurem podróży nie wchodzą w grę tej prostej przyczyny, że nie miałbym się tam
z kim wybrać, natomiast wycieczka dla singla u każdego pośrednika to wręcz
bajońska suma wynikająca z dopłat do pokoju jednoosobowego. Nie ulega
wątpliwości, że ten kraj z racji niskich cen cieszy się nieustającą
popularnością wśród Polaków, ale moje nastawienie o zorganizowanych wycieczek
jest raczej negatywne, zatem wziąłem sprawy w swoje ręce i kiedy tylko w
styczniu na jednym z forów internetowych la entuzjastów lotnictwa znalazłem
informację, że linia easyJet otwiera połączenie z Mediolanu do Sharm-el-Sheikh nie
wahałem się ani chwili, by kupić bilet. Celowo zaplanowałem dość krótki pobyt,
by zbytnio nie znudzić się na plaży nad Morzem Czerwonym. Wrażeń nie powinno mi
brakować, bo trasa wycieczki jest dość pokrętna i wymaga sporo samozaparcia i
wyrzeczeń, ale z chęcią podjąłem takie wyzwanie. Oto opracowana przez mnie trasa:
Wrocław – Mediolan Bergamo (Ryanair) / Mediolan Malpensa – Sharm el Sheikh (easyJet)
/ Sharm el Sheikh – Mediolan Malpensa (easyJet) / Mediolan Malpensa – Berlin
Schönefeld (easyJet) i następnie autobus spółki Deutsche Bahn (absolutna nowość
na polskim rynku!) na trasie Berlin – Wrocław. Jak widać po raz kolejny
korzystam z usług linii lowcostowych, udało mi się upolować dość korzystne ceny
w systemach rezerwacyjnych przewoźników, zgrałem ze sobą poszczególne
połączenia, zarezerwowałem nocleg, kupiłem wreszcie walizkę kabinową (tym razem
postanowiłem polecieć tylko z bagażem podręcznym, bo na 3 dni w Egipcie letnią
porą nie trzeba wiele pakować do walizki – ponadto dla 4 segmentów lotów cena
za bagaż rejestrowany byłaby z pewnością wyższa niż za same wspomniane loty).
No to lecimy!
W piątek bladym świtem zrywam się
na nogi o 3 nad ranem i spacerkiem docieram w okolice wrocławskiej Renomy, skąd
pierwszym kursem autobusu 406 docieram
do portu lotniczego. Ludzi na lotnisku dość mało, najwięcej pasażerów
tradycyjnie okupuje kierunki typowo emigracyjne, czyli Londyn. Jeszcze przed
kontrolą bezpieczeństwa sprawdzam, czy nie będę mieć problemu z limitem
dotyczącym wymiaru i wagi bagażu podręcznego. Na szczęście walizka gładko
wchodzi do metalowego budzącego postrach koszyka linii Ryanair (o rozmiarach 55
x 40 x 20 cm),
a licznik na wadze wskazuje 9,74
kg (dopuszczalna waga to maksymalnie 10 kg). Oddycham z ulgą i
przechodzę następnie do kontroli bezpieczeństwa. Mam sporo rzeczy o wypakowania
z walizeczki, muszę standardowo wyjąć osobno laptop, przedmioty elektroniczne
oraz plastikową torebkę z minikosmetykami. Na szczęście przedmioty w moim
bagażu nie wzbudzają wątpliwości pracowników i mogę już udać się do hali
odlotów, gdzie bacznie obserwuję współpasażerów. Dominują tym razem 3 typy
podróżnych: polskie starsze panie, które o lat dorabiają w Italii jako pomoc
domowa, włoscy studenci z Erasmusa oraz młode małżeństwa.
Praktycznie od kontroli
bezpieczeństwa towarzyszy mi matka z trójką małych dzieci. Co ciekawe, Matka-Polka
mówi jednak do nich wyłącznie po włosku. Najbardziej żywotny jest najstarsza
latorośl kobiety o imieniu Samuel. Chłopiec zwraca na siebie uwagę, ma syndrom
ADHD oraz fantazyjną fryzurę – jego głowę po bokach oraz z tyłu zdobią bowiem
kwadraty od różnej długości włosów – coś na kształt szachownicy, jasne i ciemne
pola. Kobieta jest objuczona tobołami, nie może zapanować nad dziećmi, jeden z
pracowników kontroli bezpieczeństwa wzywa ją do siebie i każe wyrzucić kilka
przedmiotów z bagażu podręcznego, których nie można wnieść na pokład. Oczywiście
jak to zwykle bywa, osoby w pobliżu których nie chciałbym siedzieć,
niespodzianie zajmują miejsca w dość bliskiej odległości ode mnie. Nie
przebierająca w słowach kobieta przez cały lot musi zapanować nad trójką
dzieci, w tym najmłodszym ośmiomiesięcznym malcem, który większość czasu
wydziera się wniebogłosy. Podczas trwania rejsu próbuję zachować spokój,
dobrze, że sam lot trwa jedynie godzinę i 20 minut i przed czasem lądujemy w
Bergamo. Wprawdzie w Italii tym razem nie świeci słońce, ale i tak aura jest
znacznie lepsza niż w Polsce, gdzie od kilku dni nieustannie pada i jest
wyjątkowo zimno. W ciągu dnia wiatr przegnał chmury i wieczorem na horyzoncie
pojawiło się upragnione słońce, po które lecę do Egiptu.
To moje trzecie spotkanie z Mediolanem.
Przyznaję, że miasto nie jest najpiękniejsze, a wręcz odwrotnie. Z miejsc,
które widziałem do tej pory we Włoszech jest najbrzydsze, budynki są wykonane
bez wyrazu, wyciosane w kamieniu, zdają się być ponure, nieprzystępne i
momentami opustoszałe. Niemniej jednak mimo tego klimatu Mediolan ma też swoje
perełki w postaci katedry Duomo oraz galerii Vittorio Emmanuele II. To w tych
miejscach właśnie koncentruje się życie miasta, główny plac pulsuje cały czas, przez
wspomniane obiekty stale przewija się tłum turystów. Dla fashionistów
najbardziej istotna jest zapewne Via Montenapoleone, gdzie swoje salony mają
najwięksi projektanci mody włoskiej i nie tylko. Drzwi do tych pałaców otwiera
potencjalnym klientom odźwierny w eleganckim garniturze. Taki sposób
traktowania gości podkreśla elitarność i ekskluzywność danych marek. Z moich
obserwacji wynika, że najbardziej oblężony jest francuski butik Louisa Vuittona
a torebka ze słynnym logo to marzenia wielu fashion victims.
Przez deptak w pobliżu pasażu
Vittorio Emanuele II przewija się wielobarwny tłum, oczywiście główni jego
przedstawiciele to eleganckie Włoszki i aż do przesady zadbani Włosi, ale ku
mojemu zaskoczeniu spory odsetek populacji stanowiły też Arabki zakrywające
twarz w abayach. Widziałem też sporo wycieczek z Azji, w sklepach jako
ochroniarze pracują czarni, za na ulicach nie brakuje naciągaczy oferujących
podróbki towarów znanych marek oraz Hindusów zachęcających do zakupu zabawek
jak np. aparat do puszczania baniek mydlanych. Spotkamy tam także różnorakich
mimów, ankieterów oraz innej maści oszustów z bransoletkami, opaskami na rękę
czy książeczkami o tajemniczej treści. Zdecydowanie nie polecam wdawać się z
takimi osobami w pogawędkę, trzeba po prostu przejść obojętnie lub stanowczo
odmówić. Warto zaznaczyć, że plagą są także bezdomni w okolicach bankomatów czy
żebracy wchodzący do restauracji McDonald’s. Skoro już jesteśmy przy mojej
ulubionej sieci fast food to zdradzę, że menu w Italii nieco różni się we
Włoszech. Oferta jest już na pierwszy rzut oka bogatsza (naleśniki, jajecznica,
bajgle czy tosty z dżemem na śniadanie), zaś ceny kawy są znacznie niższe niż w
Polsce. Jako zadeklarowany miłośnik kawy cieszę się, że mogłem sobie pozwolić
na wycieczkę o kraju, gdzie kultura kawiarniana jest bardzo bogata. O ile w
naszym kraju dominują sieciówka, to we Włoszech znajdziemy raczej placówki
indywidualne, z bardziej dostojnym wystrojem i elegancką obsługą, która oferuje
naprawdę smaczne kawowe desery oraz szeroki wybór słodkiego pieczywa czy
przekąsek takich jak panini. Można stanąć przy barze i wypić szybkie espresso
przegryzając brioche, ale można też usiąść i dłużej delektować się smakiem i
aromatek włoskiej kawy. W mieście czuć zapach mocnych ciężkich perfum oraz
lilii, zatem przez rok o mojej ostatniej wizyty niewiele się zmieniło. Na
szczęście przed dworcem kolejowym Milano Centrale zakończył się już gruntowny
remont i teraz plac może cieszyć oczy odwiedzających.
Dzień spędzam na spacerach po mieście, obowiązkowe są zakupy w supermarkecie Billa, czas spróbować nowości, które nie są dostępne na polskim rynku spożywczym. W koszyku lądują jogurty Müller z serii „Desery świata” Brazylia oraz Bora Bora, których w Polsce nie spotkamy na półkach sklepowych. Biorę z regału także drinka Campari Mixx, jest to napój w stylu Bacardi Breezer, a że tego typu koktajle lubię, to spróbuję i tej nowości. We Włoszech pojawiła się także limitowana edycja napoju energetyzującego Red Bull w srebrno-czerwonym opakowaniu z nutką pomarańczy. Dla fanów tego napoju to pozycja obowiązkowa. Kiedyś w Niemczech miałem okazję spróbować limitowanego Red Bulla The Silver Edition, ale zbytnio mi nie smakował. Tak samo jak Red Bull Cola, którą spotkałem na rynku już dawno temu. Podczas każdej wyprawy dział słodyczy musi zostać dokładnie zbadany.
Dzień spędzam na spacerach po mieście, obowiązkowe są zakupy w supermarkecie Billa, czas spróbować nowości, które nie są dostępne na polskim rynku spożywczym. W koszyku lądują jogurty Müller z serii „Desery świata” Brazylia oraz Bora Bora, których w Polsce nie spotkamy na półkach sklepowych. Biorę z regału także drinka Campari Mixx, jest to napój w stylu Bacardi Breezer, a że tego typu koktajle lubię, to spróbuję i tej nowości. We Włoszech pojawiła się także limitowana edycja napoju energetyzującego Red Bull w srebrno-czerwonym opakowaniu z nutką pomarańczy. Dla fanów tego napoju to pozycja obowiązkowa. Kiedyś w Niemczech miałem okazję spróbować limitowanego Red Bulla The Silver Edition, ale zbytnio mi nie smakował. Tak samo jak Red Bull Cola, którą spotkałem na rynku już dawno temu. Podczas każdej wyprawy dział słodyczy musi zostać dokładnie zbadany.
Późnym wieczorem ze stacji Milano
Centrale odjeżdżam pociągiem Malpensa Express bezpośrednio na lotnisko MXP.
Stacja kolejowa znajduje się w pobliżu terminalu 1, mój lot odbędzie się
nazajutrz z terminalu 2, który w całości obsługuje lotu linii easyJet. Podobne
rozwiązanie znajdziemy na lotnisku SXF w Berlinie. Mediolan to jedna z
największych baz tej brytyjskiej taniej linii lotniczej, kiedy spojrzy się na
rozkład lotów w dany dniu od razu widać jak szeroką siatkę ma ten przewoźnik. Godziny
większości odlotów są skumulowane, zatem mamy kilka szczytów w ciągu dnia,
kiedy potoki pasażerskie są wyjątkowo duże, ale są także takie okresy, kiedy
nic się nie dzieje. Sam terminal jest przytłaczający, widać, że to stary
budynek zaadaptowany na potrzeby lowcostowej linii, na części ciemnozielonych
stanowisk odprawy biletowo-bagażowej (standardowe barwy na lotniskach we
Włoszech nawiązujące do kolorów Alitalii) naklejono pomarańczowe logo easyJet,
przy punktach check-in rozmieszczone są stojaki – barierki służące formowaniu
kolejek. Na pasażerów czekają także wzorniki na bagaż podręczny, który ku
chwale linii nie ma limitu wagowego jak u konkurencji i także jego wymiary są
większe, bo wynoszą 56 x 45 x 25
cm. Przed godziną 23 na lotnisku już nic się nie dzieje,
po pustej i dość klaustrofobicznej przestrzeni (bardzo niskie zawieszenie
sufitu) snują się podróżni, którzy tak jak ja zdecydowali się na nocleg na
terenie lotniska. Wszystkie punkty gastronomiczne oraz kiosk są o tej porze
zamknięte, nie pozostaje mi zatem nic innego jak wzorem innych wybrać miejsce
do przekoczowania na najbliższe kilkanaście godzin. Nie jest zbyt komfortowo
spać na twardych siedzeniach, ale można swobodnie rozłożyć się na kilku
siedzeniach i jakoś przekimać do rana. Tuż przed 4 rano słychać pierwsze
odgłosy – rozpoczyna się odprawa lotu do Marrakeszu. Dominują kobiety okutane w
chusty i ubrane dość prosto i niedbale. Obowiązkowa gromadka małych
popiskujących po arabsku dzieci, cała sterta bazarowych toreb i opasłych waliz
oraz mąż – pan i władca, który rozwala się na siedzeniu i bawi się telefonem
komórkowym, przy okazji wydając kobiecie rozkazy i pokrzykując na swoich
potomków. Zawsze zastanawia mnie, co oni wożą w tych bagażach. Rozumiem, że z
Maroka mogą wieźć jakieś przedmioty na handel do Włoch, ale że w drodze do
kraju ojczystego też muszą przemieszczać się z całym dobytkiem, to już jest dla
mnie niezrozumiałe. Specjalnie z tego względu odprawa zaczyna się wcześniej niż
2 godziny przed odlotem. Wkrótce tłum przenosi się za strefę bezpieczeństwa,
więc robi się ciszej i mogę nadal rozkoszować się słodką drzemką ;)
Powoli nastaje poranek, kolejne
grupy podróżnych przemieszczają się przez lotnisko, czas na poranne cappuccino
i brioche z czekoladą. Na zewnątrz budynku spory ruch, coraz to inni
pasażerowie wysiadają z autobusów. Nareszcie nadchodzi i moja kolej. Mam
wydrukowaną już kartę pokładową, ponieważ od początku maja easyJet zaleca swoim
pasażerom, by dokonali odprawy on-line i korzystali z systemu kolejkowego
„baggage drop off”. Ponieważ zbieram karty pokładowe i tagi bagażowe, to staję
w kolejce i bez żadnych problemów za darmo zostaje wydrukowana dla mnie karta
pokładowa. Całą piękną kolorową w pomarańczowych barwach zachowuję dla siebie,
a przy kontroli pokazuję wydrukowany plik PDF. Na szczęście w porównaniu do
Ryanair czy WizzAira linia easyJet jest bardzo przyjazna pasażerowi i nie
pobiera w tym przypadku opłat. Co ważne, większe są dopuszczalne wymiary bagażu
podręcznego + brak limitu wagowego :] Poza tym siatka połączeń tego przewoźnika
jest naprawę ogromna, niestety obecnie z Polski obsługiwany jest jedynie port
lotniczy Kraków.
Boarding rozpoczyna się planowo,
w kolejce dominują włoskie małżeństwa w wieku przedemerytalnym oraz nieco
zorganizowanych grup młodzieżowych. Zastanawiam się, czy loty do takich
turystycznych destynacji jak Sharm el Sheikh miałyby w Polsce rację bytu. Egipt
jak wspomniałem cieszy się w Polsce ponadprzeciętnym zainteresowaniem, bo ze
względu na niską cenę na takie wczasy mogą sobie pozwolić nawet przedstawiciele
niższej klasy robotniczej. A potem już na pokładzie rozpoczyna się wakacyjne
szaleństwo. Ale o tym pod tym linkiem. Polacy w Egipcie to świetny temat na
jakąś socjologiczną rozprawę, ale ja nie o tym. Z ekonomicznego punktu widzenia
przewoźnika takie loty będą zyskowne, jeśli zostanie narzucona odpowiednia
cena. Śmiem jednak twierdzić, że nasi rodacy wciąż nie dorośli do samodzielnej
organizacji takich wycieczek i muszą korzystać z usług biur podróży. Najlepiej
mieć wszystko podstawione pod nos, na lotnisku obierze ich polski rezydent,
autokar podwiezie pod hotel, a kelnerom w restauracji będą zamówienie składać w
języku polskim. Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać przy tej okazji :-P Ale od jesieni tego roku WizzAir uruchamia bezpośrednie połączenia z Katowic i Warszawy do Hurghady raz w tygodniu w soboty, zatem dla Polaków będzie istnieć teraz możliwość zorganizowania pobytu w Egipcie na własną rękę z dolotem z kraju.
Sam lot z MXP o SSH trwa prawie 4
godziny, więc można się nieco znudzić. Na szczęście obsługa nie jest natrętna i
nie sprzedaje każdego rodzaju badziewia od papierosów bezdymnych pod zdrapki, z
których dochody rzekomo przeznaczone są na cele fundacji charytatywnej. Tym
razem system rezerwacyjny automatycznie przydzielił mi miejsce 18C, zatem siedzę przy
przejściu. Wprawdzie mam nieco więcej miejsca na nogi, ale widoków za oknem
mogę się tylko domyślać. Po około 3 godzinach lotu odzywa się kapitan, który po
włosku informuje, że wlecieliśmy już w egipską przestrzeń powietrzną, minęliśmy
Ateny, potem Kretę, a teraz
przemieszczamy się nad Kair. Na tym przykładzie doskonale widać, że zazwyczaj
najkrótsza możliwa trasa nie jest praktykowana w przypadku lotów pasażerskich. Końcowa
część trasy wiedzie nad pustynią, gładko lądujemy na rozgrzanym pasie
startowym, temperatura powietrza wynosi bagatela 42 stopnie Celsjusza!
Na lotnisku czuć niemiłosierny żar i podmuchy gorącego wiatru – witamy w kraju
arabskim ;) Jeszcze nigdy dotąd w mojej karierze lotów nie czułem, że tak
wyraźnie zmieniłem strefę klimatyczną. Tym razem nie ma za to godzinnej różnicy
w czasie, ponieważ w roku 2013 w Egipcie nie stosuje się czasu letniego. Port
lotniczy przypomina mocno ten w Agadirze, cały w typowym stylu arabskim, jest
bardzo przestronny i obowiązkowo klimatyzowany. Już na pokładzie samolotu
stewardessy roznosiły deklaracje wizowe, więc wypełniłem formularz i na
odwrocie dodałem odpowiednią adnotację SINAI ONLY. Dzięki temu mam darmowy
wjazd na terytorium Półwyspu Synaj, osoby które chcą przemieszczać się dalej w
głąb kraju potrzebują znaczek za 25 $. Szybko kieruję się do kontroli
paszportowej, świeży tusz przyozdabia kolejną kartkę papieru w moim paszporcie.
W takich momentach nieco żałuję, że na terenie EU nie ma już możliwości
zdobycia stempelków na granicy. Jeszcze tylko cło, ponowne przekartkowanie
paszportów i już jestem na terenie Egiptu. Prze wyjściem tłoczy się wiele
tubylców z napisanymi na kartkach nazwiskami gości bądź z nazwami hoteli czy
biur podróży. Mnie to nie dotyczy, wychodzę z budynku, gdzie na bezkresnej
pustyni czeka już cały sznur biało-niebieskich taksówek. Większość kierowców
wygląda niczym Beduin, mają na sobie postrzępione sukmany, na głowach noszą
turbany, brodaci, bezzębni i ledwo co mówią po angielsku. Oczywiście pierwsza
cena proponowana mi to 30 $. Od początku obstaję przy 10 $, co i tak jest
więcej niż standardowa taryfa, ale niech już im będzie. Facet nieco się
wzburza, pokrzykuje coś do swoich kolegów po fachu, ale chce już tylko 15 $.
Jestem jednak nieugięty i odchodzę, chwilę później rozlega się wołanie „Sir, OK,
OK, good price, 10 $”, jestem z siebie dumny, wyciągnąłem nauczkę z Maroka, ale tam też był znacznie
dłuższy dystans z lotniska do Agadiru. Wsiadam do taxi, w środku nie jest taka
zła w porównaniu z tym gruchotem, którym jechałem w Maroku. Kierowca podpytuje,
czy nie mam ze sobą banknotów euro, bo mają lepszy kurs niż dolary
amerykańskie, ale stanowczo zaprzeczam. Po kilkunastu minutach jazdy autko
zatrzymuje się przed wjazdem do kurortu Naama Bay. Dalej już muszę radzić sobie
sam, bo taksówki wjazdu tam nie mają. Oczywiście tuż po tym, jak wysiadłem z
samochodu z walizką, podbiega młody chłopak, który ma ochotę mi pomóc. Nie ze
mną te numery, tutaj nic za darmo nie ma, szybko go spławiam i ruszam przed
siebie, mam jeszcze czas, więc wykorzystuję go, by rozejrzeć się po Sharm el
Sheikh. Typowy kurort tego kalibru – kilka ulic / deptaków z różnego rodzaju
sklepikami, straganami, marketami oraz filiami zachodnich sieci typu Starbucks
Coffee, McDonald’s, KFC, Friday’s, Hard
Rock Cafe, można też zobaczyć logo klubów rodem z Ibizy jak Pacha czy Space. Na
uliczkach co krok stoją Egipcjanie i nachalnie namawiają, by wejść do ich
sklepu, restauracji czy innego przybytku. Mnie najwyraźniej mają za Włocha, bo
pierwszą próbą nawiązania konwersacji rozpoczynają w tym języku, następny w
kolejności jest rosyjski. Pudło, ale po prostu wystarczy nie zwracać na nich
uwagi, przynajmniej nie biegają za turystami, bo słyszałem, że w Indiach wręcz
wieszają się na białego człowieka, którego ludzie żyjący na skraju ubóstwa
traktują niczym chodzącą skarbonkę. W kantorze wymieniam dolary na funty
egipskie i chwilę później jestem już w hotelu Aida 2. Opinie na portalu
booking.com nie kłamały, wszystko zgadza się z tym, co tam przeczytałem. Obsługa
jest niesamowicie miła i pomocna. Na środku kompleksu znajduje się basen oraz
mała siłownia, rano mam śniadania, pokój jest bardzo przestronny ze sprawnie
działającą klimatyzacją – pora wreszcie rozpocząć urlop!
Wieczorem wychodzę na miasto,
wśród turystów słychać sporo Anglików i Rosjan, oczywiście akcja z nagabywaniem
trwa nadal. Ta nacja tak po prostu ma. Dlatego pod tym względem bardziej
podobało mi się w ZEA, tam nikt nie gwiżdże za Tobą, nie zaprasza do stoisk,
operuje się ustalonymi cenami a plaże są publiczne, a nie jak tutaj prywatne i
należące do hoteli. Miasto pulsuje, jest sobota, sporo osób pije drinki, ja
wpadam tradycyjnie do McDonald’s (ceny wyższe niż w Polsce a menu i ich oferta
promocyjna nie zgadza się z ofertą na ich stronie internetowej) oraz do
Starbucks Coffee (ceny bardzo zbliżone do polskich). Przez ostatnie dwa dni
wypiłem chyba całe morze kawy a tu jeszcze na dobranoc funduję sobie espresso,
ale raz się żyje. Przy filiżance kawy wypisuję zakupione w pobliskim sklepie
widokówki a później trafiam do supermarketu Carrefour – to świetny wybór, są
bardzo dobrze zaopatrzeni (jest kilka odmian mojego ulubionego soku z guawy!),
mają atrakcyjne ceny, objuczony zakupami niczym wielbłąd wychodzę na zewnątrz
wprost do centrum kurortu. Na głównej ulicy przy shisha barach tańczą na
podestach egipscy chłopcy w abayach, jest też dostojnie ubrany wielbłąd, widzę
kilka par męsko-męskich trzymających się za ręce i coś sobie szepczących –
niech Was to nie zmyli, to niekoniecznie pary gejowskie :-P Styl zabawy
oferowany przez Sharm el Syf (taka nazwa używana jest w żargonie, na Hurghadę
mówi się zaś Huragada) mnie ewidentnie nie odpowiada, zaległości nadrobię za
niecały miesiąc na Cyprze, a teraz pora na zasłużony odpoczynek…
O poranku budzi mnie wysoko
górujące już na niebie słońce, przed 8 rano wdrapuję się na piętro do Sali
jadalnej, jestem akurat jedynym gościem. Wybór dość szeroki, nie mogę mieć
zastrzeżeń co do menu, w tle przewija się gdzieś arabska muzyka oraz muezin i
jego Allah akbar.
Po śniadaniu w recepcji odbieram
kwit upoważniający do skorzystania z plaży Viva Beach. Ze zdziwieniem
stwierdzam, że Sharm jeszcze śpi. Wszystkie sklepy i stoiska są zamknięte, nic
się nie dzieje, po ulicach przechadzają się jedynie psy i koty, są w większości
wychudzone, pewnie tutejszy klimat im nie służy. Na plaży zajmuję strategiczne
miejsce przy brzegu Morza Czerwonego, to mój pierwszy raz z tych stronach, pora
zobaczyć na własne oczy miejsce tak „rozreklamowane” przez Polaków. Plaża jest
piaszczysta, piasku pod dostatkiem, są darmowe wygodne leżaki (nie plastikowe!)
z materacami i palmowymi parasolami, obsługa oferuje też ręczniki, czas na
relaks. O dziwo woda w morzu jest dość zimna, ale kiedy chwilę się w niej
popluska jest już wystarczająco ciepła i można zażywać kąpieli do woli. Dzień
do południa spędzam na plaży, po sieście spędzam czas nad hotelowym basenem, a
wieczór to czas spaceru po promenadzie, oczywiście w towarzystwie wszelkiej
maści nagabywaczy…
Kolejny dzień upłynął także pod znakiem plażowania i rekreacji. Odniosłem wrażenie, że w moim hotelu przebywało więcej obsługi niż gości, więc mogłem pluskać się w basenie do woli. Każde wyjście na miasto było istną walką z upałem, powietrze zdawało się parzyć, a przeszywający gorącem wiatr jeszcze potęgował piekielne doznania. Nie zliczę, ile litrów napojów tutaj wypiłem – dobrze się składa, że są tutaj ponad 2 razy tańsze niż w Polsce i mają bardzo oryginalne smaki – jest Schweppes tropikalny (banan + ananas), o smaku mango czy mandarynki, Fanta jabłkowa i 7Up z granatem. Pozostały czas spędziłem leniwie na plaży, w mojej okolicy wylegiwali się głównie tubylcy palący shishę oraz Rosjanie. Miło było leżeć pod palmowym parasolem na leżaczku, od Morza Czerwonego wiała chłodna bryza, na niebie zaś cały czas podziwiać można kursujące samoloty. Ale wszystko co dobre szybko się kończy, po 3 dniach pobytu w Sharm el Sheikh nadszedł czas na powrót do Europy.
Kolejny dzień upłynął także pod znakiem plażowania i rekreacji. Odniosłem wrażenie, że w moim hotelu przebywało więcej obsługi niż gości, więc mogłem pluskać się w basenie do woli. Każde wyjście na miasto było istną walką z upałem, powietrze zdawało się parzyć, a przeszywający gorącem wiatr jeszcze potęgował piekielne doznania. Nie zliczę, ile litrów napojów tutaj wypiłem – dobrze się składa, że są tutaj ponad 2 razy tańsze niż w Polsce i mają bardzo oryginalne smaki – jest Schweppes tropikalny (banan + ananas), o smaku mango czy mandarynki, Fanta jabłkowa i 7Up z granatem. Pozostały czas spędziłem leniwie na plaży, w mojej okolicy wylegiwali się głównie tubylcy palący shishę oraz Rosjanie. Miło było leżeć pod palmowym parasolem na leżaczku, od Morza Czerwonego wiała chłodna bryza, na niebie zaś cały czas podziwiać można kursujące samoloty. Ale wszystko co dobre szybko się kończy, po 3 dniach pobytu w Sharm el Sheikh nadszedł czas na powrót do Europy.
Po wymeldowaniu się z hotelu
zdążyłem przejść swobodnie przejść miasto zaledwie kilka kroków, kiedy nagle
zaczął biec za mną Egipcjanin oferujący taxi na lotnisko. Zaproponował 80 EGP,
ale stwierdziłem, że 60
funtów będzie odpowiednią ceną i na tym stanęło. Jak już
pisałem taksówkarze nie mogą wjeżdżać na teren Naama Bay, więc w samo południe
trzeba było przejść kilkaset metrów do postoju taxi. Miałem jeszcze sporo
czasu, odprawa na mój lot rozpoczynała się 3 godziny przed odlotem, więc bez
zbędnego pośpiechu dotarliśmy na miejsce. Nie mam pojęcia, dlaczego mój
kierowca imieniem Abdul tyle razy trąbił po drodze, to chyba już taka arabska
mentalność, w poprzednią stronę miałem mój kierowca także trąbił ile wlezie. A
bynajmniej wielbłądy akurat były na chodniku i nie tarasowały głównej drogi ;)
Ponownie poprosiłem o
wydrukowanie karty pokładowej, następnie należy wypełnić deklarację wizową
dotyczącą wyjazdu z Egiptu i przejść kontrolę paszportową. Tuż za nią znajduje
się klasyczna kontrola bezpieczeństwa, ale o dziwo w porównaniu do lotnisk w
Europie tutaj nie muszę otwierać bagażu, osobno wkładać do kuwety laptopa czy
plastikowego woreczka z płynami. Sam wygląda terminala bardzo
przypada mi do gustu, jest przestronny, nowoczesny, utrzymany w piaskowej
tonacji i nieco arabskiej stylistyce, oczywiście jest mocno klimatyzowany i z
przyciemnianymi szybami. Na dolnym poziomie znajdują się odloty, jest całkiem
sporo barów i kafejek, dwa większe sklepy duty free oraz Burger King. Niestety,
w porównaniu z cenami w marketach ceny na lotnisku są astronomiczne. Woda
mineralna to koszt 17 EGP, w sklepie zaś 1,65 EGP, podobnie rzecz ma się z
Coca-Colą czy kanapkami w BK. Ale taka już lotniskowa specyfika, nie widziałem
jeszcze względnie taniego lotniska, każdy chce zarobić. Przez terminal przewija
się chmara podróżnych, zdecydowana większość z nich to osoby odlatującego
czarterami, są też dwa samoloty do Warszawy, jeden w barwach EnterAir, drugi
(opóźniony 50 minut) to przewoźnik Small Airline Planet. W porównaniu z dość
bez gustu ubranymi Rosjanami Polacy prezentują się tym razem wyjątkowo dobrze i
chwała im za to. Odlatuje także samolot do Rijadu w Arabii Saudyjskiej oraz
kolejny czarter (przewoźnik Windrose) do Doniecka. Nareszcie o godzinie 18:00
rozpoczyna się planowo boarding, przy bramce nie znajdziemy już sizerów na
bagaż podręczny, te są tylko przy stanowiskach check-in. Po dłuższym
zapakowaniu się pasażerów do autobusów wchodzimy na pokład, samolot jest prawie
pełen, okazuje się, że całkiem sporo osób wraca po do Italii tak samo jak ja po
raptem 3 dniach pobytu w Egipcie. Tym razem zajmuję miejsce przy oknie i mogę
podziwiać wznoszenie się samolotu oraz pustynię. Sam lot wyjątkowo spokojny,
pół godziny przed czasem lądujemy w Mediolanie, zapada mrok, czas znaleźć
miejsce na nocleg, co nie jest takie proste, gdyż większość osób oczekujących
na poranne loty zajęła już dobre miejscówki. Kilkakrotnie zmieniam miejsce, ale
w żadnej pozycji nie udaje mi się zasnąć nawet na moment, o poranku z oczami
jak królik staję w kolejce po kolejną kartę pokładową. Obok rozgrywają się
dantejskie sceny, czyli trwa odprawa na loty do Marrakeszu i Casablanki. Jak
zwykle pełno walizek, siatek i innych „tobołków”. Na szczęście po porannym
cappuccino czuję się nieco postawiony na nogi i zmierzam dalej do kontroli
bezpieczeństwa. Tutaj dla Marokańczyków także wydzielono specjalną kolejkę –
nic dziwnego, bo ich jest wyjątkowo dużo, tradycyjnie mnóstwo hałasu, małych
dzieci i tony bagażu podręcznego. Mam wrażenie, że służby lotniskowe na takich
pasażerów po prostu przymykają oko. Tym razem w moim samolocie dominuje inny
typ pasażera – w zdecydowanej większości są to zaspani włoscy biznesmeni,
wszyscy bez wyjątku w elegancko skrojonych garniturach pod krawatem. Miło
popatrzeć na taki inny look niż standardowo rodziny z dziećmi czy emeryci. Lot
trwa niecałą godzinę i 30 minut, zatem czas mija bardzo szybko, jestem już
mocno zmęczony, więc staram się zasnąć, ale szum silników nigdy nie pozwala mi
nawet na krótką drzemkę – och, jak zazdroszczę ludziom, którzy potrafią spać w
samolocie! Okazuje się, że niebo nad Berlinem jest bardzo czyste, świeci piękne
poranne słońce, jest godzina 08:05, czas rozpocząć mój żywioł, czyli wizytę w
hipermarkecie Edeka w centrum handlowym Alexa. Niestety, sam dojazd z lotniska
SXF do ścisłego centrum Berlina jest o tej porze dość problematyczny,
przesiadam się z kolejki S-Bahn do linii metra U8 i po dotarciu na miejsce
szybko wpadam w szpony konsumpcji niemieckich przysmaków – to taki mój rytuał
podczas każdej wizyty w Niemczech. Później jeszcze tylko wizyta w McDonald’s na
dworcu i punktualnie o 12:45 odjeżdżam nowym połączeniem IC BUS sygnowanym
marką Deutsche Bahn do Wrocławia. Po 4 godzinach podróży w komfortowych
warunkach (autokar jedzie prawie pusty) docieram do stolicy Dolnego Śląska.
Home, sweet home…
Jeśli będziesz jeszcze kiedyś musiał nocować w Mediolanie na Malpensie to najlepiej jest w głównym terminalu (T1) na piętrze z check-inami obok McDonalda (trzeba iść trochę dalej niż check-iny). Są tam mega duże i wygodne skórzane fotele na których można się położyć i w na prawdę dobrych warunkach przetrwać (a nawet trochę przespać) noc.
OdpowiedzUsuńNo proszę, dobrze wiedzieć, wielkie dzięki za wskazówkę. :) Dotarłem wprawdzie w tamto miejsce, ale chyba zbytnio przejąłem się ty, że McDonald's już zamknął swoje podwoje i wróciłem na T2 nie zwracając uwagi na fotel...
Usuń