Rozpoczęła się polska „majówka”,
w tym roku kalendarz był wyjątkowo łaskawy, więc już jesienią odpowiednio
zaplanowałem urlop i polowałem na bilety. Głównym celem pobytu był Gibraltar –
jako fan lotnictwa chciałem na własne oczy zobaczyć to jedno z najniebezpieczniejszych
lotnisk na świecie. Dla Polaków ma ono wymiar szczególny ze względu na do
dzisiaj niewyjaśnioną katastrofę generała Władysława Sikorskiego. Poza tym
Gibraltar to także symboliczne miejsce, gdzie kończy się Europa i ze szczytów
skały można podziwiać Maroko leżące po przeciwnej stronie cieśniny.
Po szczegółowych analizach trasa
przedstawiała się następująco: lot Kraków – Malaga liniami Ryanair, 2 dni
pobytu w Maladze, następnie przejazd autokarem z Malagi do La Linea pod granicą
hiszpańsko-brytyjską (pamiętajmy, Gibraltar to terytorium należące do Wielkiej
Brytanii), dzień pobytu w La Linea i na Gibraltarze, lot linią easyJet z
Gibraltaru do Londynu Gatwick i po krótkiej wizycie w stolicy UK powrót
Ryanairem do Wrocławia. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, bilety
lotnicze zakupione odpowiednio wcześniej, karty pokładowe wydrukowane, hotele
zamówione – można startować!
Jak to już tradycyjnie bywa w
podróż lecę sam, więc na lotnisku w Balicach aktywuję „tryb samolotowy” Anji
Rubik. Stali i uważni Czytelnicy zapewne wiedzą, co mam na myśli. Przyda się,
bo samolot ma z racji majówki stuprocentowe obłożenie, wśród pasażerów
przeważają rodziny z dziećmi oraz o dziwo spora liczba emerytów. Udaje mi się
odpowiednio szybko zająć miejsce przy oknie, tym razem tuż nad silnikiem po
prawej stronie. Podczas boardingu starannie oblookałem współpodróżnych – pewna
grupka facetów już na lotnisku zdążyła się nieźle zaprawić alkoholem i to oni
potem sprawiali nieco problemów na pokładzie. Po prawie 4 godzinach spokojnego
lotu (oczywiście obowiązkowo zakłóconego wszelakiego rodzaju zapowiedziami na
temat promocji, sprzedaży obnośnej i innych rzekomo rewelacyjnych usług
dostępnych na pokładzie) przy podejściu do lądowania w Andaluzji krewcy panowie
dość opornie reagowali na polecenia stewardess, by zajęli miejsca i zapięli
pasy bezpieczeństwa. Dość "charakterystyczne" zachowanie Polaków na pokładzie samolotów to już standard - polecam krótki reportaż "Dzień dobry TVN" na ten temat. Sam manewr bardzo gładki, podejście od strony Morza
Śródziemnego, na niebie nieliczne chmury, ciepło w porównaniu z deszczową
pogodą w Polsce, Costa del Sol, welcome to! Jeszcze tylko oczekiwania na bagaż i mogę
cieszyć się słońcem Andaluzji.
Z lotniska do centrum miasta
transportuję się pociągiem lokalnym linii C1. Kursuje bardzo analogicznie do
SKM w Warszawie, mija poszczególne miejscowości wypoczynkowe na wybrzeżu i
dociera do centralnej stacji w Maladze. Bilety naprawdę tanie, za przejazd z
lotniska do Malagi płacę 1,70 euro, co w porównaniu z cenami biletów w innych
miastach jest naprawdę niską stawką. Pasażerów bardzo mało, o tej godzinie na lotnisku
nie było zbyt dużego tłoku. A propos samego portu lotniczego – wygląda świeżo i
komfortowo – jeszcze wzmianka dla fanów Starbucks Coffee takich jak ja –
znajduje się tam jedyna w całym mieście kawiarnia tej sieci. Na peron
podziemnej stacji wjeżdża nowoczesny skład, 15 minut później wysiadam już na
głównym dworcu kolejowym Estación de Málaga María Zambrano. Konstrukcja ze
szkła robi na mnie spore wrażenie – w porównaniu do polskich dworców te
zagraniczne stacje biją nas na głowę – no, może nie biorąc pod uwagę tych
wyremontowanych przed Euro 2012. Na dworcu znajduje się spore centrum handlowe
Vialia, znajdziemy tam m.in. wszystkie sklepy hiszpańskiej sieci Inditex, na
antresoli są zaś ulokowane kawiarnie i restauracje – jest pora obiadowa,
wybieram się zatem tradycyjnie do McDonald’s i próbuję nowej kanapki McIberica
– jej wygląda znacząco odbiega od znanych burgerów, ale o to właśnie chodzi, w
końcu trzeba spróbować czegoś nowego. Na deser kolorowe donuty z Dunkin’ Coffee
- to lokalna nazwa sieciówka Dunkin’ Donuts. Bardzo ubolewam nad tym, że nie
mają już swoich lokali w Polsce…
Po posiłku regeneracyjnym czas
dostać się do hostelu – Google Maps tym razem są nieomylne i prowadzą mnie
prosto do celu. Po drodze mijam jeszcze jedno centrum handlowe, widać, że
największą popularnością cieszy się Primark. Droga do hostelu prowadzi wzdłuż
ruchliwej szosy wylotowej, przy pierzejach znajduje się sporo banków oraz
prywatnych przychodni lekarskich. Wokół mnóstwo zieleni, avenida wysadzana
palmami i kwiatami i to słońce – tak, czuć, że jestem w mojej ulubionej
Hiszpanii! To już moja szósta wizyta w tym kraju, za każdym razem wracam
stamtąd pełen pozytywnej energii. Piękny żywy język, ludzie o dość egzotycznej
dla nas urodzie, większość osób miła i starająca się pomóc, dobra kuchnia,
krajobrazy i ciepło – Eviva España!
Pokój w hostelu mam dość
mikroskopijny, ale spędzam tam jedynie noce, więc bardzo mi to nie przeszkadza,
aczkolwiek mogłoby być mocno problematyczne, gdyby zgodnie z przeznaczeniem
miała się tam zmieścić jeszcze jedna osoba. Tradycyjnie już dostaję bowiem pokój
dwuosobowy, jedynki w wielu miejscach to wciąż rzadkość. Oczywiście nie muszę
mówić, że za taki nocleg płacę sporo więcej, ale taki już los singla
podróżnika. Dla takich osób wczasy z biurem podróży wcale nie wchodzą w grę, bo
dopłaty, jakich żądają touroperatorzy są wręcz absurdalne.
Pierwsze kroki kieruję do śródmieścia, które jest przedzielone rzeką. Interesujące jest to, że tak naprawdę ta rzeczka to dwa strumyki a pośrodku nich znajduje się trawnik uczęszczany głównie przez spacerowiczów z psami. Psy to w tym rejonie jakaś świętość – podczas mojego pobytu w Maladze zaobserwowałem całe rzesze mieszkańców wyprowadzających swoich czworonożnych pupili, często w liczbie sztuk 2 czy nawet 3! Na szczęście z tego, co zauważyłem, sprzątają po swoich podopiecznych, więc na trawnikach czy chodnikach jest czysto i schludnie. Po przejściu przez most krajobraz mocno się zmienia, zabudowa jest bardzo gęsta, dużo zacienionych przestrzeni i wąskich uliczek. Główna ulica prowadzi do reprezentacyjnego deptaku wyłożonego marmurem. W okolicy Placu Konstytucji skupia się życie, jest mnóstwo kafejek, lodziarki i restauracji, eleganckie okna wystawowe kuszą przechodniów. Na trotuarze po obydwu jego stronach umieszczona jest wystawa dotycząca piłkarskich pojedynków między klubem z Malagi a Borussią Dortmund. Jest też zdjęcie naszego króla strzelców Roberta Lewandowskiego. Oj, Hiszpanom chyba zalazł za skórę po strzeleniu im 4 bramek w meczu z Realem Madryt. Na pewno długo o tym nie zapomną. W drodze powrotnej zapuszczam się jeszcze w okolice portu, ale większość ogrodzenia skutecznie uniemożliwia obserwację tego miejsca, a wiatr od morza zniechęca do dalszego spaceru. Jeszcze tylko zakupy spożywcze w hipermarkecie Eroski (polecam też sieć Mercadona, mają bardzo szeroki asortyment), trzeba zaopatrzyć się w hiszpańskie przysmaki jak np. Cuajada od Danone. Buszując między sklepowymi półkami zauważyłem, że ceny towarów spadły, jest dużo produktów promocyjnych po 1 euro, widać, że Hiszpanię dotknął kryzys ekonomiczny. Także w moim ulubionym McDonald’s można coraz więcej produktów wybrać z menu za 1 euro. Przed większością knajpek widniej menu i ceny brzmią naprawdę zachęcająco, do tej pory nie spotkałem kraju, w którym byłoby taniej niż w Polsce, zawsze ceny bywały wyższe i tylko wyższe, a tutaj takie miłe zaskoczenie. Ostatnio w Hiszpanii byłem prawie rok temu na Teneryfie, ale Wyspy Kanaryjskie to najwidoczniej nieco inna bajka.
Pierwsze kroki kieruję do śródmieścia, które jest przedzielone rzeką. Interesujące jest to, że tak naprawdę ta rzeczka to dwa strumyki a pośrodku nich znajduje się trawnik uczęszczany głównie przez spacerowiczów z psami. Psy to w tym rejonie jakaś świętość – podczas mojego pobytu w Maladze zaobserwowałem całe rzesze mieszkańców wyprowadzających swoich czworonożnych pupili, często w liczbie sztuk 2 czy nawet 3! Na szczęście z tego, co zauważyłem, sprzątają po swoich podopiecznych, więc na trawnikach czy chodnikach jest czysto i schludnie. Po przejściu przez most krajobraz mocno się zmienia, zabudowa jest bardzo gęsta, dużo zacienionych przestrzeni i wąskich uliczek. Główna ulica prowadzi do reprezentacyjnego deptaku wyłożonego marmurem. W okolicy Placu Konstytucji skupia się życie, jest mnóstwo kafejek, lodziarki i restauracji, eleganckie okna wystawowe kuszą przechodniów. Na trotuarze po obydwu jego stronach umieszczona jest wystawa dotycząca piłkarskich pojedynków między klubem z Malagi a Borussią Dortmund. Jest też zdjęcie naszego króla strzelców Roberta Lewandowskiego. Oj, Hiszpanom chyba zalazł za skórę po strzeleniu im 4 bramek w meczu z Realem Madryt. Na pewno długo o tym nie zapomną. W drodze powrotnej zapuszczam się jeszcze w okolice portu, ale większość ogrodzenia skutecznie uniemożliwia obserwację tego miejsca, a wiatr od morza zniechęca do dalszego spaceru. Jeszcze tylko zakupy spożywcze w hipermarkecie Eroski (polecam też sieć Mercadona, mają bardzo szeroki asortyment), trzeba zaopatrzyć się w hiszpańskie przysmaki jak np. Cuajada od Danone. Buszując między sklepowymi półkami zauważyłem, że ceny towarów spadły, jest dużo produktów promocyjnych po 1 euro, widać, że Hiszpanię dotknął kryzys ekonomiczny. Także w moim ulubionym McDonald’s można coraz więcej produktów wybrać z menu za 1 euro. Przed większością knajpek widniej menu i ceny brzmią naprawdę zachęcająco, do tej pory nie spotkałem kraju, w którym byłoby taniej niż w Polsce, zawsze ceny bywały wyższe i tylko wyższe, a tutaj takie miłe zaskoczenie. Ostatnio w Hiszpanii byłem prawie rok temu na Teneryfie, ale Wyspy Kanaryjskie to najwidoczniej nieco inna bajka.
Kolejny dzień to poranny spacer w
okolice katedry oraz starej fortecy Alcazaba. Przyznaję bez bicia, że tego typu
zabytki mnie nie ruszają, więc po obejrzeniu ich z zewnątrz udaję się wolnym
krokiem na plażę, gdzie spędzam urocze popołudnie. Pogoda jest coraz lepsza,
wiatr ustał, dużo młodych ludzi wyszło na nadmorską promenadę – pasaż im.
Antonio Banderasa. W Hiszpanii także obchodzone jest Święto Pracy, przez miasto
przeszedł czerwony pochód pierwszomajowy, wśród patrolu zauważyłem m.in.
policję konną. A myślałem, że to relikt przeszłości! Czas na plaży szybko mija,
z głośników dookoła rozbrzmiewa muzyka, dolce vita ;)
W piątkowy poranek po śniadaniu
szybkim krokiem docieram na dworzec autobusowy – zlokalizowany jest w ścisłym
centrum Malagi tuż przy dworcu kolejowym, co z pewnością stanowi spore ułatwienie
dla podróżnych. Około 20 minut przed odjazdem na stanowisko podstawia się
autobus do Algeciras, miejscowości nadmorskiej na południe od Malagi. Tuż przed
tą miejscowością położona jest nieco mniejsze miasto La Linea de la Concepcion,
które graniczy bezpośrednio z Gibraltarem. Tutaj mam też zarezerwowany nocleg w
hotelu La Campagna. W autobusie jedzie niewielu pasażerów, ale wśród nich
trafiają się także Polacy. Na szczęście tym razem zachowuję się poprawnie i nie
muszę się wstydzić za rodaków zagranicą. Niestety, podkreślam po raz kolejny,
że pod wieloma względami paradokument Polsatu „Pamiętniki z wakacji” nie
kłamie. Wprawdzie przedstawione sytuacje są przejaskrawione, ale z mojego
doświadczenia mogę powiedzieć, że nie ma w tym krzty przesady. Po około 1 h 45
min jazdy (z przystankiem w kurorcie znanym z relacji celebrytów Marbella) kierowca
zatrzymuje pojazd na dworcu autobusowym w La Linea. Już po chwili jestem w
hotelu i po krótkim odpoczynku zmykam na przechadzkę po mieście. Czas zaliczyć
wizytę na poczcie i wysłać widokówki – urząd pocztowy działa w sposób bardzo
zbliżony do polskiego – trzeba na wstępie pobrać numerek i potem czekać na
wyświetlenie się go przy danym okienku. Kolejna była dość spora, więc 30 minut
odstałem swoje w ogonku, ale szybko załatwiłem sprawę i mogłem wyruszyć na
podbój Gibraltaru. Czasu nie było zbyt dużo, bo wylatywałem dalej do Londynu już
następnego dnia w południe. Dawno nie przekraczałem granicy w taki „tradycyjny”
sposób drogą lądową z kontrolą dokumentów. Ruch na przejściu jest spory, ale
bardzo płynny, celnicy ledwo rzucają okiem na paszport i już po chwili jestem
na terytorium zależnym Wielkiej Brytanii. Po przejściu kilku metrów od razu
można poczuć się jak na ulicach w UK. Czerwone budki telefoniczne oraz okazałe
okrągłe skrzynki na listy, wszędzie napisy i komunikaty w języku angielskim, walutą
powszechnie obowiązującą jest tutaj funt
brytyjski. Tuż za przejściem jedna z głównych atrakcji wyspy, czyli lotnisko,
którego pas startowy przecina jezdnia. Kiedy przelatuje samolot, droga jest
zamykana i ruch kołowy oraz pieszy są wstrzymywane przez policjantów w
tradycyjnych czarnych mundurach z dużymi czapami i srebrnymi emblematami na
nich. Aby dostać się do głównej ulicy – deptaku trzeba przejść przez tunel
wydrążony w skale. Później okazuje się, że na Gibraltarze wiele jest takich
dróg prowadzących przez tunele. Na Main Street panuje ożywiony ruch, dookoła
rzesze turystów, między nimi spotkać można dzieci i młodzież w mundurkach
szkolnych oraz licznych przedstawicieli gminy żydowskiej. Znajdziemy tutaj
sieci typowo brytyjskie jak Marks & Spencer oraz dość sporą ilość perfumerii
i sklepów monopolowych, bo Gibraltar to strefa wolnocłowa, więc ter artykuły
można kupić tutaj taniej. Niestety, wybór zapach dość marny, o alkoholu się zaś
nie wypowiadam, bo nie jestem jego zwolennikiem i ograniczam się praktycznie
tylko do kolorowych drinków a la Bacardi czy Smirnoff Ice. Wreszcie docieram do
stacji kolejki linowej (koszt biletu w dwie strony dla osoby dorosłej to 10.50
GBP), która wjeżdża na sam szczyt skały, skąd z platform widokowych obserwować
można zapierającą dech w piersiach panoramę Cieśniny Gibraltarskiej. Miasto z
tej perspektywy a zwłaszcza pas startowy lotniska robią wrażenie. Dodatkową
atrakcję stanowią przechadzające się po szczycie góry makaki. Małpki są tam
ściśle chronione, władze dbają o nie, bo legenda głosi, że kiedy wyginą, to
Gibraltar przestanie być pod protektoratem Wielkiej Brytanii i zostanie
wcielony do Hiszpanii. Małpki są bardzo przyjaźnie nastawione do turystów, nic
sobie nie robią z ich obecności, chętnie pozują do zdjęć i hasają po stromych
zboczach skały.
Po krótkiej wizycie w rezerwacie
czas na zjazd wagonikiem w dół i dalszy spacer do Europa Point, który to punkt
uznano za najdalej wysunięty na południe kraniec Europy. Później okazało się
wprawdzie, że leży on nieco dalej, ale do dzisiaj właśnie to miejsce jest
jednym z najbardziej rozpoznawalnych punktów na mapie. Do Europa Point wiedzie
kręta jednokierunkowa droga prowadząca wzdłuż portu i linii brzegowej, można
zobaczyć sztuczną plażę dla tubylców, specjalnie wydzielone miejsca do
grillowania czy wędkowania. Tuż przed końcem wędrówki trzeba wejść do długiego
tunelu, uwaga na pędzące samochody i motocykle oraz kapiącą z sufitu wodę!
Wreszcie moim oczom ukazuje się wspaniały biały meczet z minaretem oraz
charakterystyczna latarnia morska. Cel wędrówki osiągnięty, nigdy podczas
lekcji geografii nie przypuszczałem, że będę miał okazję zobaczyć takie
szczególne miejsce. Jak widać marzenia się spełniają, trzeba tylko chcieć je
realizować, odważyć się i zainwestować w dużą dawkę samodzielności.
Sobotni poranek to ponowne
przekroczenie granicy celem dotarcia na lotnisko GIB. Bardzo pozytywnie
zaskakuje mnie nowy terminal, oddany do użytku niecałe dwa lata temu. Bryła
prezentuje się okazale i funkcjonalnie, aż dziw, że dla 4 lotów dziennie
opłacało się stawiać taki przestronny budynek. Trzy loty w południe odbywają
się w dość krótkim odstępie czasu – na początek odlot samolotu linii Monarch do
Manchesteru, później mój samolot easyJet do Londynu Gatwick, o 12:50 odlatywała
maszyna British Airways na lotnisko Heathrow a dopiero wieczorem miał zawitać
kolejny samolot Monarch do Londynu Luton. Dla spotterów lotnisko to przedstawia
nie lada gratkę – otóż po wyjściu z hali odlotów na zadaszony taras można w
bezpośredniej bliskości pasa startowego podziwiać starty i lądowania na tle majestatycznej
skały gibraltarskiej. Sceneria przypomina mi nieco Rio de Janeiro, mam cichą
nadzieję, że w tym roku uda mi się te przypuszczenia zweryfikować. Czas szybko
mija, w terminalu robi się głośno – oto awanturę robi stary brytyjski dziadek
na wózku, któremu podczas kontroli bezpieczeństwa odebrano zakupy duty free –
inna sprawa, że te zakupy zrobił jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa w
strefie ogólnodostępnej i nie ma prawa zabrać ich ze sobą. Krzyki
zdenerwowanego mężczyzny zakłócają spokój innych podróżnych, ale wreszcie
mężczyzna daje za wygraną. Uff, co za ulga – na szczęście ten zgryźliwy tetryk
nie leci moim lotem.
Airbus 320 easyJet przylatuje
nieco spóźniony, nim rozpocznie się boarding minie jeszcze kilkanaście dobrych
minut, w rezultacie odrywamy się od ziemi ponad 30 minut później niż zakładał
to rozkład. Siedząc przy przejściu nie miałem niestety dobrej widoczności, by
obserwować start z tego specyficznego lotniska, ale zapewniam, że był on
wyjątkowo szybki. Wszak nie powinno się tamować ruchu na trasie do i z
Gibraltaru. Sam lot niezwykle gładki i spokojny, zdecydowana większość
pasażerów to Brytyjczycy, którzy byli na krótkiej wycieczce w enklawie. Lądowanie
na lotnisku Gatwick z lekkimi zawirowaniami, nad wyspami zazwyczaj mocno wieje,
tak było i tym razem. Po deboardingu przez rękaw następuje dość żmudna kontrola
paszportowa – jako posiadacz paszportu biometrycznego mogę skorzystać z
automatów, kolejka do nich jest znacznie mniejsza, ale posuwa się w żółwim
tempie, bo maszyny często się zacinają. Sam muszę czekać dłuższą chwilę nim mój
paszport zostanie prawidłowo odczytamy przez system. Wreszcie witam Londyn, jeszcze
trzeba dostać się do centrum. Mam zarezerwowany transport easyBusem, na
przystanku, z którego odjeżdża zlokalizowany jest też postój autobusów
dowożących do bazy pracowników lotniska oraz personelu pokładowego. Mam
możliwość obserwować stewardessy linii British Airways oraz easyJet. Nie
ukrywam, że to takie moje niespełnione wciąż marzenie. Z rozmyślań wybija mnie
pojawienie się mojego busika na przystanku. Okazuje się, że część pasażerów
jest przed czasem, ale kierowca nie może ich zabrać, bo na następnym przystanku
przy South Terminal czekają na niego kolejni pasażerowie. Jazda busikiem jest
znacznie dłuższa niż zakłada to plan podróży – na autostradzie trwają roboty
drogowe, jest ruch wahadłowy, co wywołuje spory korek i nie można przyspieszyć.
Kiedy docieram w okolice stacji metra Earls Court jest już dość późno, a czeka
mnie jeszcze jedna przesiadka w podziemnej kolejce. Wysiadam wreszcie przy
Tottenham Court Road, skąd dojście do hotelu zajmuje mi dosłownie chwilkę. Tym
razem mam to szczęście mieszkać w ścisłym centrum, nieopodal Oxford Street,
gdzie to kieruję moje pierwsze kroki po zameldowaniu się w hotelu. Czasu na
zakupy nie ma sporo, raczej jest to taki window shopping, do tego jeszcze
obowiązkowa wizyta w McDonald’s (w tym pyszny bananowy shake) i Starbucks
Caffee (flat white wciąż niedostępna w Polsce). Wieczór to czas wszelkich uciech muzycznych, bezpośrednia
bliskość Soho sprawia, że tam kieruję pierwsze kroki. Na ulicach tłumy ludzi,
ruch jak w godzinach szczytu, rozbawione towarzystwo celebruje początek
weekendu. Także i ja na kilka godzin ulegam słodkiego zapomnieniu w muzycznych
rytmach. Jak miło pobawić się w takim wielokulturowym towarzystwie.
Następny dzień wita mnie już
typową angielską pogodą – jest deszczowo i wieje mocny wiatr. W przeciwieństwie
do dnia poprzedniego nastąpiła gwałtowna zmiana, bo w piątek było „tyle słońca
w całym mieście”. Po leniwym śniadaniu na mieście czas ruszyć na przystanek
easyBus, ostatni raz patrzę na Oxford Street, tym razem niestety nie miałem
okazji obejrzeć więcej zakątków brytyjskiej stolicy, ale obiecuję sobie, że
jeszcze w tym roku to nadrobię. Dobrze, że zarezerwowałem sobie wyjazd
odpowiednio wcześniej, bo przed wjazdem na autostradę utworzył się spory korek
ze względu na zwężenie jezdni. Podroż zabrała prawie dwie godziny, ale za to
nie ma kolejki do odprawy bagażowej. Kontrola bezpieczeństwa także przebiega
sprawnie i spędzam ostatnie chwile na lotnisku Stansted. Mój 90. lot z nieco
większymi niż zazwyczaj turbulencjami, ale poza tym na pokładzie obyło się bez
większych incydentów. Punktualnie o 18:00 samolot ląduje we Wrocławiu. Do
zobaczenia w przestworzach!
Przeczytane jak zwykle z ogromną przyjemnością! Pozdrawiam serdecznie, Alice :*
OdpowiedzUsuń