Kolejny miesiąc, kolejna podróż
za pasem – nadeszła pora na wizytę w Kijowie u naszych wschodnich sąsiadów. Od
jakiegoś czasu chodziła mi po głowie myśl o wypadzie na Ukrainę, ale ciężko
jest znaleźć korzystne cenowo połączenie do tego kraju. Systematyczne
przeglądanie systemu rezerwacyjnego na stronie linii Wizz Air zaowocowało zakupem
biletów na trasie BUD-IEV oraz IEV-KTW. Dla mniej wtajemniczonych: IEV to kod
lotniska Kijów – Żuliany, które o dziwo znajduje się znacznie bliżej od centrum
miasta niż główny port lotniczy Kijów Boryspol (KBP). Wypad jak to u mnie
ekspresowy, wylot z Budapesztu do Kijowa w sobotę w południe, lot powrotny z
Kijowa do Katowic w niedzielny wieczór. Pozostaje tylko kwestia transportu do
węgierskiej stolicy, ale tutaj z pomocą przychodzi mi PKP i międzynarodowy
pociąg nocny Chopin prowadzący wagony z Warszawy do Pragi, Wiednia i Budapesztu
- miałem już okazuję korzystać z tego połączenia, więc nie wahałem się długo i
odpowiednio wcześniej zakupiłem bilet promocyjny za 29 euro.
Moja podróż rozpoczyna się na
dworcu we Wrocławiu w wieczornym TLK Morcinek do Katowic, podróżnych nie ma
zbyt wielu, a co mnie wyjątkowo cieszy to fakt, że zostaje podstawiony
nowoczesny klimatyzowany skład z wagonem bezprzedziałowy wyposażony w fotele
lotnicze. W jednej dłoni trzymam małą walizkę (a wg WizzAira „duży bagaż
podręczny”), w drugiej zaś deser tiramisu z Coffee Heaven, którym uprzyjemniłem
sobie początek długiej podróży pociągiem. Na horyzoncie dość szybko zapada
zmrok, niebo jest zachmurzone, obawiam się, że może padać, ale w końcu nowy
dworzec w Katowicach jest zadaszony, więc nie powinienem zmoknąć. Dworzec ten
przed Euro 2012 przeszedł Generalny remont i w niczym nie przypomina tej
stacji, którą oglądałem kilka lat temu podczas nocnego koczowania przed
porannym lotem do Wenecji Treviso. Wprawdzie jeszcze nie wszystko zostało
ukończone, ale hala dworcowa prezentuje się imponująco – oprócz kas biletowych
jest tam wszystko, co lubię, czyli Starbucks Coffee (w to lato w Polsce
wypuścili orzeźwiające napoje – z cytryną oraz hibiskusem, które w większość
krajów zachodnich były już w menu rok temu), precelki Auntie Anne's, kawiarnia
z wyśmienitym pieczywem Le Crobag i całodobowy McDonald’s! Przez te dwie
godziny oczekiwania nie umrę z głodu, zamawiam nową tortillę orientalną z
wołowiną i zajmuję miejsce przy kontuarze w głębi sali, gdzie jest dostęp do
gniazdek elektrycznych, podłączam mojego laptopa i większość czasu spędzam
surfując po sieci. Chwilę przed odjazdem pociągu zmierzam do kawiarni Le Crobag
po kawę na wynos, okazuje się, że terminal do kart płatniczych nie działa i
mogę cieszyć się średnim cappuccino na koszt firmy ;) Na peronie 3. jest już
sporo podróżnych, w większości to ludzie młodzi, podróżujący z dużą ilością
bagażu, słychać mieszankę wielu języków obcych.
Punktualnie o północy pociąg podjeżdża na peron, w moim przedziale były jeszcze
wolne 2 miejsca, tradycyjnie moje miejsce pod oknem było już zajęte, ale
zajmujący je pan sam się zorientował, że to moja miejscówka i grzecznie mnie
przeprosił, że tam się usadowił, od razu usiadł po drugiej stronie obok swojej
dziewczyny. Ja siedziałem zatem przy oknie po prawej stronie (przedział 6 osób)
a obok mnie było chwilę wolne miejsce, ale kiedy tylko pociąg ruszył, to do
przedziału przyszła młoda Słowaczka i zajęła też miejsce w środku. Tymczasem
przy drzwiach siedziały dwie babki, jedna dość elegancka i starsza,
rozwiązywała krzyżówki, a druga też starsza, z feerią barw na głowie, coś a la
Krystyna Mazurówna z polsatowskiego show o tańcu (a pamiętacie słynny paszport
Polsatu? :-P). Miała na korytarzu dużą czerwoną walizkę a przed sobą
trzymała czarny rozerwany worek na śmieci, z którego wysypywały się kolorowe
reklamówki. Babka była bardzo pobudzona, cały czas wierciła się, chodziła po
korytarzu, kogoś szukała, mówiła coś sama do siebie itd. W Zebrzydowicach
wysiadała staruszka rozwiązująca krzyżówki i ta tęczowa babka zajęła jej a na
przeciwko na siedzenie (mimo że było miejsce na półce u góry) wtaszczyła swoją
czerwoną walizkę z korytarza i nie dała jej ruszyć. Po raz kolejny konduktor
sprawdził bilety i nie zwrócił jej uwagi, a jak się później dowiedziałem ta
osobowość miała wysiąść w Katowicach. Minęliśmy granicę z Czechami, babka
gdzieś wyszła na korytarz na dłuższą chwilę i w Bohumínie wsiadły dwie głośne Brytyjki,
które miały rezerwację na miejsca przy drzwiach. Zdziwiły się, że te miejsca są
zajęte i po konsultacji z parką z przedziału wystawiły „śmieci” i walizkę na
korytarz. Okazało się bowiem, że ta babka nie miała wcale miejscówki w naszym
przedziale, a w Warszawie pytała się, czy tu jest wolne i wepchała się na chama.
Chwilę później wróciła nawiedzona kobieta i zaczęła się wydzierać i rzucać
kurwami i innymi przerywnikami, myślałem, że coś zrobi tym dziewczynom. Zaczęła
mówić bardzo słabym niemieckim (m.in. "Platzkarten bitte!") i żądać, by pokazały jej bilety, a tego faceta z
przedziału zmieszała z błotem. Jakby tego było mało, stwierdziła, że nie
wiadomo, czy ta Słowaczka ma tutaj miejscówkę. Szukała okularów, wreszcie
zobaczyła, że nic nie wskóra, swojego biletu nie pokazała i poszła gdzieś w tył
pociągu ze swoimi sakwami odgrażając się. Rano na Słowacji jeszcze widziałem
jej "bagaż" na korytarzu, nie mam pojęcia, co to za persona i czego
tu szukała. Przezwaliśmy ją "plastic bag lady", było naprawdę ostro! A tymczasem pociąg dalej toczy
się swoim tempem i to wcale nie żółwim, bo na dworzec Budapest Keleti docieramy
o czasie – jest 08:35, piękny sobotni lipcowy poranek.
Czas na śniadanie, ale najpierw
trzeba przebić się przez dziki tłum z bagażami wysiadający z pociągu, pełne
obłożenie składu EN Metropol (taką nazwę ma pociąg „Chopin” w międzynarodowej
nomenklaturze) a do tego zamknięte główne wyjście z dworca z powodu budowy czwartej
linii metra robią swoje i do wąskiego przejścia tworzy się całkiem spora
kolejka. Na szczęście dobrze zapamiętałem z mojej ostatniej wizyty w stolicy
Węgier, że nieopodal dworca jest restauracja McDonald’s i to tam kieruję moje
pierwsze kroki. Pora na smakowite śniadanie w postaci dużej gorącej czekolady
oraz tosta z serem i salami (ostatni raz podobną kanapkę jadłem w Bukareszcie).
Przed każdym zagranicznym wyjazdem na stronach internetowych dokładnie studiuję
menu danego kraju i zawsze staram się wybierać to, co nie jest dostępne na
polskim rynku. Po śniadaniu ruszam na spacer wzdłuż Rákóczi Út, na mieście trwa
właśnie sobotnia poranna krzątanina, ludzie niosą zakupy, wychodzą na spacer ze
swoimi zwierzętami, zauważam też sporo wycieczek. Po drodze po raz kolejny
staram się chłonąć ten tak egzotyczny dla mnie język, moja przygoda z jego
nauką wprawdzie dawno się dla mnie zakończyła, ale miło jest powspominać tamten
okres i być w stanie odczytać i zrozumieć zwroty na szyldach czy reklamy. Na
placu Blaha Lujza Tér kupuję dwa bilety i wsiadam do czerwonej linii metra M2, jadę
kilka przystanków do Deák Ferenc Tér i tutaj przesiadam się do niebieskiej linii
M3, która podwozi mnie prosto do ostatniej stacji Kőbánya-Kispest. Wagony są
takie same jak te w metrze warszawskim, różnią się tylko tym, że te są już
mocno nagryzione zębem czasu. Niestety, metro budapeszteńskie ma to do siebie,
że jest stare i dość mocno zaniedbane. Tym bardziej mocno trzymam kciuki za
nadchodzące niebawem otwarcie czwartek zielonej linii metra. Po wyjściu z metra
sprawnie przesiadam się do autobusu E200, który zawozi mnie prosto pod sam
terminal 2 porty lotniczego im. Ferenca Liszta. Akurat rozpoczyna się odprawa
na mój lot linią Wizz Air Hungary do Kijowa - Żuliany.
Odprawa na wszystkie loty linii WizzAir jest wspólna, zatem kolejka jest nieco długa, ale ponieważ podróżuję jedynie z bagażem podręcznym, nie jestem zobligowany do czekania i mogę bezpośrednio udać się do kontroli bezpieczeństwa. Wokół mnie bardzo dużo pasażerów, w większości na mój lot, bo trzymają w dłoniach ukraińskie paszporty. Ach, te kraje demoludów, mam do nich słabość ;) Kolejka do kontroli sprawnie posuwa się naprzód, kilka minut później oczekuję na podanie numeru bramki na lotniskowym wyświetlaczu. Na płycie lotniska grzeją się już dwa Airbusy WizzAir – to ich główna baza, a linia z pewnością zyskała po upadku narodowego węgierskiego przewoźnika Malev i może się cieszyć większą ilością pasażerów – w siatce przewoźnika z Budapesztu znaleźć można Stambuł, Tel Aviv, Baku czy Dubaj (loty na lotnisko WDC będą operowane od jesieni), a ptaszki ćwierkają o Moskwie. Oddaję się pracy na laptopie, mają szybkie darmowe wi-fi, więc przez ponad godzinę nie narzekam na nudę. Piękna pogoda, lot o czasie, zatem humor dopisuje, tym razem także nie musiałem aktywować trybu samolotowego Anji Rubik.
Odprawa na wszystkie loty linii WizzAir jest wspólna, zatem kolejka jest nieco długa, ale ponieważ podróżuję jedynie z bagażem podręcznym, nie jestem zobligowany do czekania i mogę bezpośrednio udać się do kontroli bezpieczeństwa. Wokół mnie bardzo dużo pasażerów, w większości na mój lot, bo trzymają w dłoniach ukraińskie paszporty. Ach, te kraje demoludów, mam do nich słabość ;) Kolejka do kontroli sprawnie posuwa się naprzód, kilka minut później oczekuję na podanie numeru bramki na lotniskowym wyświetlaczu. Na płycie lotniska grzeją się już dwa Airbusy WizzAir – to ich główna baza, a linia z pewnością zyskała po upadku narodowego węgierskiego przewoźnika Malev i może się cieszyć większą ilością pasażerów – w siatce przewoźnika z Budapesztu znaleźć można Stambuł, Tel Aviv, Baku czy Dubaj (loty na lotnisko WDC będą operowane od jesieni), a ptaszki ćwierkają o Moskwie. Oddaję się pracy na laptopie, mają szybkie darmowe wi-fi, więc przez ponad godzinę nie narzekam na nudę. Piękna pogoda, lot o czasie, zatem humor dopisuje, tym razem także nie musiałem aktywować trybu samolotowego Anji Rubik.
Rozpoczyna się Boarding,
przechodzę do części B terminalu, w której odprawiane są loty spoza strefy
Schengen, pobieżna kontrola paszportowa i kolejka do wyjścia do samolotu, a
następnie długi spacer przez płytę lotniska do specjalnego namiotu, w którym
oczekuje się na wejście do samolotu – to taka praktyka tanich linii na lotnisku
w Budapeszcie. Ponieważ terminal 1 został wyłączony z użytku, a wiadomo, że
linie nie chcą płacić za rękawy i zależy im na zróżnicowaniu komfortu pasażera
lini low costowych i tradycyjnych, stąd zdecydowano się postawić blaszaną
konstrukcję na płycie lotniska. Wygląda to co najmniej dziwnie, nawet nie chcę
sobie wyobrażać, jak jest tam zimą, ale wszystko da się wytrzymać.
Po otworzeniu gate’u pasażerowie
biegiem rzucają się do przedniego wejścia na pokład, ja wybieram tylne drzwi i
to był strzał w dziesiątkę, po wejściu zajmuję miejsce tuż za środkowymi oknami
awaryjnymi, a tuż przede mną siedzi załoga cabin crew Wizz Air w swoich
fioletowo-różowych uniformach – pewnie lecą na podmianę do bazy w Kijowie,
wszyscy to Węgrzy, widać, że dobrze się czują w swoim towarzystwie i pomagają
nieco przy pracy kolegom „on duty”. Następuje tradycyjny instruktaż
bezpieczeństwa, start jest dość mocny i wbija mnie w fotel, ale już po chwili
pilot wyrównuje lot i bezpiecznie osiąga wysokość przelotową – czas zatem
rozpocząć serwis. Co ciekawe, także załoga, która leci do Kijowa na miejscach w
rzędach awaryjnych musi płacić za przekąski, jak low cost, to low cost! Za mną
w rzędzie siedzi trzech Ukraińców, krótko po starcie wyczuwam za sobą woń
alkoholu i podczas serwisu jedna ze stewardess zwraca uwagę owym pasażerom, że
na pokładzie nie wolno spożywać własnego alkoholu nabytego w duty free. Na
szczęście spokojnie przyjmują tą wiadomość. Chwilę później jeden z panów zamawia
bodajże kawę i batoniki, chce płacić kartą, bo nie posiada ani euro ani
forintów, a hrywny ukraińskie nie są akceptowane. Po dokonanej transakcji
stewardessa prosi go o złożenie podpisu na paragonie, ale niestety pasażer ten
nie jest w stanie zrozumieć, o co został poproszony, koledzy od butelki także
nie są mu w stanie pomóc, pan nie jest w stanie odpowiedzieć nawet na pytanie
„What’s your name?” – w końcu zrezygnowana stewardessa sama się podpisuje na
potwierdzeniu. To dziwne, mieć kartę i nie wiedzieć, że czasem przy zakupie
trzeba się podpisać? O losie!
Serwis ledwo zdążył się skończyć,
a kapitan już rozpoczyna schodzenie do lądowania. Zza chmur wyłania się ogromne
miasto i szerokie rozlewisko Dniepru, mijamy rzekę, samolot skręca i dokładnie
po prawej stronie widać blokowiska z wielkiej płyty, czyli znak minionej epoki
socjalizmu. Wreszcie pas startowy i gładkie lądowanie, autobus zabiera
wszystkich do nowoczesnego terminalu, który został oddany na krótko przed
mistrzostwami Euro 2012. Kontrola paszportowa przebiega sprawnie, wreszcie
dostaję kolejną pieczątkę w paszporcie, bo odkąd mamy strefę Schengen, to o
takich pamiątkach z podróży mogę zapomnieć. Tradycyjnie w hali przylotów na
pasażerów czekają rodziny czy znajomi, ja muszę się pogodzić z tym, że na mnie
raczej nikt nigdy czekać nie będzie – taka jest cena podróżowania samemu. Ponieważ
mam ze sobą jedynie „grube” banknoty postanawiam napić się soku w lotniskowej
kawiarni i przy okazji rozmienić gotówkę. Szybki łyk soku i opuszczam terminal,
na wejściu taksówkarz proponuje mi swoje usługi, ale grzecznie odmawiam i idę w
kierunku przystanku autobusowego nieopodal. Rozkłady jazdy na Ukrainie to swego
rodzaju kuriozum, są niesamowicie nieczytelne, oprócz numeru linii, ramowych
godzin kursowania i przystanku końcowego trudno jest z nich wywnioskować
cokolwiek więcej. Na szczęście przed wyjazdem odwiedziłem stronę, która w
bardzo jasny sposób pokazuje trasy przejazdu, można tam znaleźć mapki i
informacje o cenach. Po kilku minutach oczekiwania na przystanek podjeżdża
zdezelowany busik koloru żółtego (tak pomalowana jest większość pojazdów
komunikacji miejskiej w Kijowie), linia 213 zatrzymuje się po drodze na 3
stacjach metra, zatem będzie to dla mnie dobre połączenie, bo muszę dostać się
w samo centrum na Chreszczatyk. W tego typu pojazdach za przejazd płaci się
bezpośrednio u kierowcy, prawdą jest, że jeśli pasażerów jest więcej, to podają
oni banknoty kolejnym osobom a następnie reszta w cudowny sposób wraca do
właściciela. W Polsce takie rozwiązanie jest nie do pomyślenia! Niestety,
problemem jest to, że kolejne przystanki nie są oznaczone, zatem wypatruję
mojej stacji metra Szuliawska. Drogi są szerokie, kilka pasów w jedną stronę,
widać zarówno blokowiska, jak i nowoczesne budynki, całkiem sporo sklepów, jest
kolorowo i zdecydowanie ładniej niż w Moskwie, która na mnie zrobiła
przygnębiające i posępne wrażenie. Kijów za to okazał się zdecydowanie bardziej
świeży i radosny. Podczas jazdy pomoc zaoferował mi współtowarzysz podróży,
który poinstruował mnie, gdzie mam wysiąść
ponieważ moją stację w dziwny sposób już minąłem (wcale się nie dziwię,
bo logo Metra było niemal zupełnie zasłonięte przez stragany obok). Wysiadłem
nieco dalej przy stacji "Dorohozytsji", ale akurat na dobre mi to wyszło, bo miałem jeszcze okazję po
drodze zrobić małe zakupki w supermarkecie tuż przy stacji – upolowałem m.in.
chipsy o smaku kraba, jogurt o smaku kiwi oraz rogalik 7 Days z nadzieniem o
smaku słodzonego skondensowanego mleka.
Teraz nadszedł czas na spotkanie
oko w oko z kijowskim metrem, które jest dość unikalne – wprawdzie wzorowane
jest na słynnym moskiewskim metrze, aczkolwiek jest jeszcze głębsze niż to w
rosyjskiej stolicy. W Kijowie znajduje się najgłębiej położona stacja metra na
świecie – jest to stacja Arsenalna na głębokości 105 metrów pod ziemią.
Wejście do metra jest dość obskurne i niepozorne, to kilka blaszanych drzwi,
korytarzyk i pierwsze ruchome schody, na poziomie -1 znajdują się kasy oraz
bramki do metra, których stale pilnuje kontrolerka. Aby kołowrotek w metrze
przekręcił się i wpuścił nas do środka należy do specjalnego otworu wrzucić
żeton, który nabywa się w kasie za równowartość 2 UAH, czyli nieco ponad 80
groszy – tak, to zdecydowanie najlepsza informacja, komunikacja publiczna w
Kijowie jest naprawdę tania w porównaniu z krajami zachodnimi. Kilka metrów za
bramkami znajdują się ruchome schody, jak prawie we wszystkich krajach republik
postsowieckich przesuwają się one z niewiarygodną szybkością, przy wsiadaniu
należy zachować niesamowitą ostrożność. Sufit prowadzącego w dół tunelu jest
cały w kolorze szpitalnej bieli, schody zdają się nie mieć końca, czuję się,
jakbym zjeżdżał w dół kopalni, z samej góry nie widać, gdzie schody się kończą,
dla ludzi z klaustrofobią czy lękiem wysokości to może być dość traumatyczne
przeżycie, a wszystko w towarzystwie jasnych lamp i neonów umieszczonych po
bokach. Sam wystrój jest mocno staroświecki i bardzo radziecki, w końcu Kijów
był stolicą jednej z republik byłego ZSRR, zatem nie można się tutaj spodziewać
nic innego. Wagony w metrze także w większości przypominają te rosyjskie czy
węgierskie, zapewne także były produkowane w fabryce „Wagonmasz” w Sankt
Petersburgu. Co mnie zdziwiło, to szybkość, z jaką kolejka pokonuje trasę oraz
naprawdę długie odcinki między poszczególnymi stacjami – czas jazdy to około 4
minuty, dworce oddalone są od siebie o dobre kilka kilometrów. Dla ułatwienia
nazwy stacji są opisane także w alfabecie łacińskim, więc osoby nie znające
cyrylicy poradzą sobie bez problemu. Sam język ukraiński to dla mnie taki mix
polskiego i rosyjskiego, czułem się, jakbym słyszał Polaków, którzy dobierają
nieco inne słowa do rozmowy i zmieniają wymowę oraz odmianę poszczególnych
wyrazów. Najważniejsza różnica jaka rzuciła mi się w oczy, to końcówki – w
rosyjskim nazwy ulic kończą się zazwyczaj na literę Я („ja”), w języku
ukraińskim zaś ta końcówka tak często nie występuje – np. „Aresnalnaja” vs.
„Arsenalna”. Czeka mnie przesiadka na stacji „Majdan Niezależności” i po
krótkim spacerze korytarzami metra i długą jazdą schodami w górę jestem już w
samym sercu Kijowa na ulicy Chreszczatyk, która na weekendy na głównym odcinku
przeradza się w deptak. Dookoła rozbrzmiewa głośna muzyka, spaceruje mnóstwo
ludzie, przed stacją metra jest najwidoczniej nieformalny punkt spotkań – coś
na wzór warszawskiej rotundy. Tuż obok stoiska z pamiątkami, jedzeniem na
wynos, tradycyjne beczki z kwasem, kwiaciarnie oraz mój ulubiony McDonald’s – z
głodu nie zginę. ;)
Czas znaleźć teraz
przedstawicieli firmy KievHall, u których wynająłem apartament na sobotnią noc.
Tradycyjnie wyszukałem sobie nocleg poprzez platformę Booking.com, tym razem
wybrałem samodzielne mieszkanie w ścisłym centrum Kijowa, by nie tracić czasu
na dojazd do centrum skoro byłem tak na Ukrainie tak krótko. Jeszcze dzień
wcześniej dostałem SMS z języku rosyjskim z zapytaniem, o której godzinie
przybywam. Nieco naszukałem się wejścia do recepcji budynku, gdzie znajduje się
siedziba biura pośredniczącego w wynajmie – jest to ten sam budynek, w którym
mieści się McDonald’s, stacja metra oraz oddział firmy Ernst & Young. Ochroniarz
na parterze biurowca skierował mnie na drugie piętro, gdzie pani wręczyła mi
klucz, wydrukowała mapkę oraz pobrała płatność 450 hrywien. Po wyjściu z
wieżowca czekał mnie krótki spacer na ul. Basseina, po drodze mijam
spacerowiczów, w większości turyści z Niemiec. Furorę robi bubble tea, mijam
znane na całym świecie salony takich sklepów jak Adidas, ZARA czy Benetton. Tuż
przed moją bramą znajduje się olbrzymi salon Dolce & Gabbana – ach, łezka
się w oku kręci na wspomnienie moich zakupów w ich butikach w Wiedniu,
Mediolanie i Rzymie – kiedy to było! W końcu staję pod klatką schodową, na
parterze znajdują się dość wąskie drzwi oraz informacja o gabinecie lekarskim w
budynku, drzwi otwierają się, jednak za głównym wejściem znajdują się kolejne
drzwi uzbrojone w domofon i kodownicę. Cóż, oprócz loginu i hasła do wi-fi nic
więcej nie dostałem od pośredniczki, chwilę stoję pod drzwiami i zastanawiam
się, czy nie zadzwonić do niej, ale nagle olśniewa mnie, że breloczek jest
wyposażony w specjalny czujnik, który po zbliżeniu do okrągłego punktu
oznaczonego na domofonie kluczykiem piszczy i otwiera drzwi. Teraz jeszcze
pokonuję tylko 4 piętra w górę (nie ryzykuję jazdy windą, bo kamienica wręcz
prosi się o gruntowny remont), przekręcam klucz w zamku i moim oczom ukazuje
się niesamowity widok – mój apartament to prawdziwe nowoczesne i elegancko
urządzone mieszkanie. Byłem niemal przekonany, że zdjęcia w Internecie są mocno
podrasowane, ale tak naprawdę nawet nie oddają komfortu tego miejsca. Całe
mieszkanie jest w pełni funkcjonalne i w pełni wyposażone, standard bliski
mojemu hotelowi w Abu Dhabi – tam to był prawdziwy pałac…
Wizytę na
mieście zaczynam od spaceru po Chrzeszczatyku i Majdanie Niezależności,
nieopodal w namiotach koczują zwolennicy Julii Tymoszenko, są czujnie pilnowani
przez policję. Pod złotym pomnikiem z kopułą na Majdanie przemieszcza się wielu
turystów, każdy robi sobie zdjęcie z symbolem miasta. Ja udaję się nieco dalej
i pieszo wspinam się na wzgórze, z którego roztacza się całkiem niezły widok na
miasto. Następnie wolnym krokiem kieruję się ku lewemu brzegowi rzeki Dniepr,
mijam Plac Pocztowy i dochodzę do pomnika Bohdana Chmielnickiego – pewnie
pamiętacie tego pana z „Ogniem i mieczem” – dla Ukraińców to niemalże bohater
narodowy, dla Polski zaś był to swego czasu wróg publiczny numer 1. W drodze
powrotnej zahaczam jeszcze o błękitną świątynię ozdobioną pięknymi złotymi
kopułami – przed wejściem krążą prawosławni popi z długimi brodami i w swoich
czapach – robi to ciekawe wrażenie, po w Polsce stylizacja księży jest całkiem
inna. W drodze powrotnej korzystam z metra, mam wrażenie, że jazda schodami
ruchomymi zajmuje mi więcej czasu niż sama przejażdżka kolejką. Wstępuję
jeszcze do czynnego aż do 3 w nocy supermarketu Billa, czas na kolejne
słodycze, które mogą powędrować do koszyka. W oczy wpada mi kawa Jacobsa w
saszetkach, do której dołączony jest syrop smakowy – ciekawe rozwiązanie, które
następnego ranka testuję przy kawie.
Za oknem już wieczór, zapada
zmrok – to znak, że czas wybrać się na imprezę. Klub mam już upatrzony, jest z
dala od centrum, dojazd do niego metrem nie stanowi zbyt większego problemu,
wysiadam na stacji Szuliawska i muszę przespacerować się całkiem spory kawałek
wzdłuż niesamowicie ruchliwej trasy szybkiego ruchu, jest już dość późno, ale
samochody jadą jeden za drugim, ledwo mogę zebrać myśli. Na miejscu okazuje
się, że ludzie dopiero powoli się schodzą, szału nie ma, bo przez to, że są dwa
parkiety, to wydaje się, że jest dość pusto. Przeważająca większość wybiera
salę z rosyjską czy też ukraińską muzyką, ciężko powiedzieć, że są to moje
rytmy, zwłaszcza jeśli nie znam języka, ale jakoś się odnajduję i około 2
opuszczam ten przybytek. To oczywiście nie moja pora na wyjścia z imprezy, ale
wiem, że przede mną daleka droga, a chcę jutro wstać dość wcześnie. Komunikacja
miejsca w nocy w Kijowie zamiera, spacer do centrum zajmuje mi całe dwie
godziny, droga jest wprawdzie prosta, ale bardzo daleka. Co ciekawe, Kijów
wydaje się w nocy nie spać, po drodze dość często mijałem ludzi, czynne są
kioski z napojami, alkoholem i przekąskami, sam zatrzymuję się na stacji
benzynowej i gaszę tam moje pragnienie napojem Sprite z aromatem pomarańczowym.
Najdłuższa część mojej nocnej trasy biegnie wzdłuż bulwaru Tarasa Szewczenki,
mijam uniwersytet, cyrk oraz pomnik poświęcony żołnierzom radzieckim poległym w
II Wojnie Światowej.
Niedzielny poranek wita mnie
nieco zachmurzonym niebem, po śniadaniu wybieram się jeszcze do McDonald’s, ale
zarówno na Chreszczatyk jak i na Majdanie nie ma oferty śniadaniowej, która
reklamowana jest na ukraińskiej stronie tej sieci. Szkoda, bo już ciekła mi
ślinka na naleśniki z miodem i serek, które pojawiają się w menu na Ukrainie. Zadowalam
się ciastkiem wiśniowym i ruszam na pocztę główną, gdzie wysyłam widokówki do
Polski. Następnie nadchodzi czas na wizytę pod Złotą Bramą oraz spacer po
reprezentacyjnej arterii Kijowa. Jako fan metra na kilkadziesiąt minut zaszywam się w
podziemnym świecie i przejeżdżam na prawą stronę miasta, metro biegnie tam nad
ziemią przebiega nad Dnieprem, bardzo ciekawie to wygląda. Widać, że z kolejki korzysta duża żebracza społeczność - najpierw starsza kobieta handluje kolorowymi naklejkami i kolorowankami dla dzieci, później do wagonu wchodzi śpiewający starzec, na deser mam zaś dziadka grającego na flecie :-P Droga powrotna
wiedzie mnie po raz kolejny do stacji „Dorohozytsji”, skąd już po kilku
minutach łapię trolejbus 22 jadący do portu lotniczego Kijów Żuliany. Autobus
zatrzymuje się pod starym terminalem, trzeba przejść kilkaset metrów w prawo,
by znaleźć się przed parkingiem na wysokości nowego terminala, który obecnie
przejął cały ruch na lotnisku IEV. Ku mojemu zdumieniu mój lot jest opóźniony o
prawie 5 godzin, na tablicy widniej nowa planowana godzina odlotu 23:30, a
miałem odlecieć stąd o 18:40. Aż nie chce mi się w to wierzyć, ale cóż, life is
brutal. Pewnie jakaś maszyna WizzAir wypadła z obiegu i oczywiście nie ma jak
zrobić podmiany. Za kilkadziesiąt minut w terminalu słyszę już polskie głosy,
jest nawet cała polska wycieczka z przewodnikiem, która nie ukrywa swojego
rozczarowania. Boarding rozpoczyna się o 19, każdy z pasażerów dostaje oprócz
karty pokładowej voucher na posiłek o wartości 2 euro (sic!) do zrealizowania w
lotniskowej restauracji – można dostać za to dużą kanapkę, rogalika oraz wodę –
daje radę. Po posiłku udaję się do kontroli paszportowej, szybko dostaję
kolejną pieczątkę do paszportu i zaczyna się żmudny czas oczekiwania. Nie mogę narzekać,
bo lotnisko IEV ma szybko działające darmowe wi-fi, więc byłem w kontakcie ze
światem i sprawdziłem sobie rozkład jazdy autobusów z lotniska do dworca w
Katowicach a także pociągi do Wrocławia. Boarding rozpoczyna się dopiero ok.
godz. 23:10, już wiem, że odlecimy z jeszcze większym opóźnieniem. Tym razem na
pokładzie polska katowicka załoga, która została poproszona o obsługę tego lotu
i nie jest nam w stanie powiedzieć, czym było spowodowane tak duże opóźnienie. Cabin
crew jest bardzo młoda, jak zawsze w zachwyt wprawiają mnie te ich koszule –
fioletowe z różowym kołnierzykiem od środka – moja ulubiona ZARA mogłaby coś
takiego wymyślić. Na pokładzie poza grupą wycieczkową składających się z księży
(po cywilnemu) większość pasażerów stanowią Ukraińcy. Zajmuję miejsce w mojej
ulubionej części samolotu, czyli z prawej strony przy oknie z przodu kabiny, za
mną sadowią się dwie młode kobiety z dziećmi. Kiedy steward zauważa, że jedna z
kobieta sadza małego synka na siedzeniu obok natychmiast interweniuje i prosi,
by dziecko na czas startu usiadło razem z matką, przynosi jej specjalne pasy
bezpieczeństwa, ale kobieta oponuje. Wtedy zaczyna się dość interesujący
dialog, pierwsze zdanie jest powiedzmy po rosyjsku „Malczikowi nie nada
siedzieć sam”, potem następuje gwałtowna reakcja matki w tymże języku i
bezradny steward ratuje się polskim „ale proszę pani, to jest
NIE-BEZ-PIE-CZNE”, nie ma to jak mówić wolniej i głośniej do cudzoziemca w
obcym języku. Pasażerka jest jeszcze bardziej oporna, nie działa także wersja
anglojęzyczna „It can be dangerous and harmful for your child”. Wreszcie pomaga
tłumaczenie innej pasażerki i młoda matka zgadza się na przypięcie dodatkowych
pasów i usadzenie dziecka na kolanach. Uff, kołujemy i startujemy, Kijów pod
osłoną nocy wygląda rewelacyjnie, miliony świateł pod nami. Pilotowi udało się
przyspieszyć i lądujemy w Katowicach równo o północy, zatem bez problemu łapię
ostatnio autobus na dworzec PKP a tam tradycyjnie kawka w McDonald’s i można
wsiadać do nocnego pociągu kierunku
Wrocławia. Dobranoc!
Mam prośbę - możesz napisać co oznacza tryb samolotowy Anji Rubik?
OdpowiedzUsuńHej! Odsyłam do posta z relacją z Tel Avivu:
Usuń"Nie ulega wątpliwości, że czułem się samotnie, niczym moja ulubienica Anja Rubik, która nie znosi lotnisk i stara się za wszelką cenę unikać rodzin z dziećmi."