Startujemy do Miami Beach! Czas
na tak długo wyczekiwaną wyprawę za Atlantyk, już od dawna odliczałem dni do
rozpoczęcia mojej trzeciej podróży do USA. Stany Zjednoczone urzekły mnie już
za pierwszym razem podczas podróży z Księżniczką Martą, kiedy to zwiedzaliśmy
NYC i LA. Rok później mieliśmy w planach wspólną wyprawę do Miami i San
Francisco, ale tak się niefortunnie złożyło, że poleciałem sam jedynie do
Kalifornii, więc teraz nadszedł wreszcie czas, by nadrobić zaległości.
W czwartkowy poranek podjeżdżam
taxi na Lotnisko Chopina w Warszawie, po raptem dwóch godzinach snu i
wcześniejszych sześciu godzinach jazdy Polskim Busem z Wrocławia do stolicy z
pewnością ledwo stałbym na nogach, ale adrenalina związana z lotem jest tak
duża, że siły nie opuszczają mnie przez cały dzień. Cieszę się bardzo na tą
podróż – na trasie Frankfurt – Miami
odbędzie się bowiem mój 100. lot – to robi wrażenie ;) Wydaje mi się, że latać
zacząłem tak niedawno, ale czas szybko leci i z łezką w oku wspominam mój
pierwszy lot z siostrą z warszawskiej Etiudy do Wiednia nieistniejącą już linią
Sky Europe. Teraz korzystając z uprzejmości mojego pracodawcy mam dostęp do
biletów zniżkowych różnych przewoźników, najlepsze połączenie, które znalazłem
było wykonywane przez niemiecką Lufthansę, na powrót do mojego ulubionego
Berlina wybrałem linię airberlin. Najbardziej stresującym momentem w całej
podróży jest odprawa biletowo-bagażowa. Ponieważ posiadam bilet typu stand by,
to właśnie na stanowisku check in tak naprawdę dowiem się, czy na pokładach obu
maszyn jest wystarczająco miejsca, bym mógł polecieć na słoneczną Florydę. Ale
jak mawia klasyk (czyt. Weronika Marczuk-Pazura, o przepraszam, już nie Pazura
:-P): „Kto nie ryzykuje, nie pije szampana”. Na szczęście wszystko przebiega
sprawnie, pani nakleja na walizkę kod MIA via FRA i wydaje dwie karty
pokładowe, więc jestem już uspokojony. Wyjątkowo mam towarzysza podróży – udało
mi się namówić na wyjazd mojego dobrego kolegę Rafała, tryb lotniskowy Anji
Rubik mi nie grozi. Po odprawie czas na kontrolę bezpieczeństwa. Z powodu
przebudowy starego terminala na Okęciu ruch w nowej części lotniska jest
wzmożony, ale pracownicy ochrony pracują w szybkim tempie, jak nigdy otwarte są
wszystkie bramki do kontroli bezpieczeństwa, dzięki czemu cała ta procedura
przebiega sprawnie i już po chwili możemy udać się do gate’u numer 8, skąd do
Frankfurtu odlecimy Airbusem A319. Pod bramką nie ma jeszcze zbyt wielu
pasażerów, można spokojnie usiąść i przeanalizować plan wypadu do Miami. U mnie
jest on wyjątkowo intensywny, bo wracam do Europy już po 3 dniach. U mnie jak
zwykle ekspresowo, ponieważ mam jeszcze w niedalekiej przyszłości zaplanowane
dwa wyjazdy i potrzebuję na nie dni urlopowych. Powoli zbliża się czas
boardingu, najpierw do samolotu obsługa wprowadza starszą lady na wózku, a
później miejsca zajmują pasażerowie klasy biznes. Mam przyjemność podróżować
dwa rzędy za klasą biznes, miejsce przy przejściu, więc niestety przez okno nic
nie zobaczę, ale za to będę miał więcej przestrzeni na nogi. Przy wejściu na
pokład zaopatruję się w niemiecką prasę, czymś trzeba się zająć podczas lotu ;)
Pasażerowie klasy biznes na pierwszy rzut oka wydają się niesamowicie
niedostępni, sztywni i nieuprzejmi, ale w klasie ekonomicznej nie jest o wiele
lepiej. Dużo starszych Niemców w garniturach oraz kilka starszych niemieckich
małżeństw, Polacy na pokładzie stanowią mniejszość. Zastanawia mnie fakt, że
samolot jest całkiem mocno wypełniony a niecały tydzień wcześniej było jeszcze
ponad 40 wolnych miejsc w systemie rezerwacyjnym LH. Widać duża część
podróżnych decyduje się na lot w ostatniej chwili.
Zaczyna się zapowiedź załogi i instruktaż dotyczący bezpieczeństwa w trakcie lotu, cabin crew na locie WAW-FRA nie zachwyca pod żadnym względem, obsługa jest dość przeciętna. Krótko po osiągnięciu wysokości przelotowej załoga serwuje ciepłe i zimne napoje a chwilę później jogurt z muesli. Identyczny niemal posiłek (różnią się tylko logo i kolory na opakowaniu) można zjeść w restauracji McDonald’s w ramach menu śniadaniowego – opakowanie i firma produkująca jogurt jest taka sama. To taka mała ciekawostka dla fanów Maca :-P
Zaczyna się zapowiedź załogi i instruktaż dotyczący bezpieczeństwa w trakcie lotu, cabin crew na locie WAW-FRA nie zachwyca pod żadnym względem, obsługa jest dość przeciętna. Krótko po osiągnięciu wysokości przelotowej załoga serwuje ciepłe i zimne napoje a chwilę później jogurt z muesli. Identyczny niemal posiłek (różnią się tylko logo i kolory na opakowaniu) można zjeść w restauracji McDonald’s w ramach menu śniadaniowego – opakowanie i firma produkująca jogurt jest taka sama. To taka mała ciekawostka dla fanów Maca :-P
Punktualnie przyziemiamy na
jednym z największych lotnisk w Europie. Dość długo kołujemy po pasie, aż
wreszcie maszyna zatrzymuje się na pozycji parkingowej i przez rękaw można
opuścić samolot. Jesteśmy w terminalu 1A, trzeba przedostać się do części 1Z,
okazuje się, że jest całkiem blisko, jeszcze tylko kontrola paszportowa i
jesteśmy. Ta część terminala jest zdecydowanie bardziej nowoczesna, przy
rękawach stoją największe egzemplarze floty Lufthansy, u sufitu wiszą duże
telebimy informujące o aktualnych lotach, odległości są znaczne i w
przemieszczaniu się podróżnych pomagają ruchome chodniki. Kiedy docieramy pod
naszą bramkę, stoi już pod nią dość duża kolejka. Jako pasażer stand by nie mam
wydrukowanego miejsca na mojej karcie pokładowej na lot FRA-MIA, podpytuję
panią z help desku i dowiaduję się, że na monitorze będzie wyświetlona lista
oczekujących na lot wraz z przydzielonymi im miejscami. Niestety, takie są już
„przywileje” pasażera lecącego jako stand by, pocieszam się myślą o tym, że za
lot zapłaciłem znacznie mniej niż za tradycyjny bilet. Moje nazwisko pojawia
się na liście, trochę trwa, zanim komputer wygeneruje miejsca dla wszystkich z
listy rezerwowej, bo osób oczekujących jest ku mojemu zaskoczeniu aż 15.
Pasażerowie już wchodzą na pokład, kolejka szybko się przesuwa i po sprawdzeniu
miejsca dołączam do mojego kompana podróży. Bramka po zeskanowaniu kodu na
karcie pokładowej otwiera się i odbieram wydruk z numerem miejsca 18 H. Przed
wejściem do rękawa tworzy się mały korek i oto po kilku minutach wita nas nowy
Boeing 747-800 o nazwie „Potsdam”. Samolot wygląda bardzo świeżo, dla nieco
mniej wtajemniczonych czytelników dodam, że jest to najdłuższy samolot
pasażerski świata. Robi wrażenie! Tym razem obsługa zdecydowanie bardziej
uprzejma, uśmiechnięta, młodsza, od razu na pokładzie wytwarza się miła
atmosfera. Okazuje się, że w ostatniej chwili nastąpiła zamiana miejsc, na moim
miejscu siedzi już inny pasażer i wręcza mi moją wydrukowaną kartę pokładową z
nowym numerem miejsca 38 H. Żegnam się z Rafałem, który zajmuje miejsce 30 K
przy oknie i zmierzam ku mojemu fotelowi. Przypadło mi ponownie miejsce przy
przejściu, co przy długim prawie 10-godzinnym locie ma duże znaczenie. Na miejscu czeka już na
mnie poduszka i kocyk, chwilę później dostaję słuchawki do systemu rozrywki i
mogę zająć się multimediami na ekranie dotykowym przede mną. Następuje
tradycyjna safety demo (moja ulubiona część lotu), kontrola kabiny przez personel i ogromny
samolot niczym piórko odrywa się od pasa startowego. Kocham to uczucie!
Chwilę po starcie pilot odzywa się z kokpitu, wita wszystkich podróżnych i podaje podstawowe informacje dotyczące lotu. Co istotne, wszystkie parametry a także aktualne położenie maszyny można śledzić w panelu umieszczonym w poprzedzającym fotelu, jest to bowiem integralna część systemu rozrywki oferowanego przez Lufthansę. Wybór filmów, programów i muzyki jest bardzo szeroki, można nadrobić zaległości kinowe, co też zrobiłem po smacznym obiedzie. Krótko po wzbiciu się Boeinga 747 w powietrze personel rozdał przekąski oraz zimne napoje, około godzinę po starcie zaczęto serwować obiad – do wyboru było danie z ryżem i kurczakiem oraz ravioli, na które jako pasjonat kuchni włoskiej się zdecydowałem. Jedzenie na pokładzie bardzo smaczne, oprócz dania głównego była też bułeczka, masło, serek camembert, sałatka w sosie vinegret, a na deser ciasto i słodka czekoladka z żurawiem – logo Lufthansy. Po posiłku podano kawę i herbatę i nastąpiła boska chwila dekadencji. Samolot dotarł już nad Atlantyk, turbulencje nie wystąpiły, cały lot był bardzo spokojny i przyjemny. W przejściu między poszczególnymi częściami kabiny można było skorzystać z drink baru, razem z Rafałem poprosiliśmy stewardessę o kawę i ucięliśmy sobie nieco dłuższą pogawędkę w przejściu, bo przez cały lot siedzieliśmy oddzielnie, a jako fani latania musieliśmy podzielić się wrażeniami. To był pierwszy lot mojego kolegi przez Atlantyk, dla mnie była to zaś setna podniebna podróż, zatem emocje były bardzo pozytywne. Udało mi się nieco przejrzeć prasę a także obejrzeć dwa filmy „Nocny pociąg do Lizbony” oraz trzecią część „Kac Vegas”. Powiem szczerze, że bardzo sceptycznie podchodziłem do drugiego tytułu, ale okazało się, że niesamowicie mnie wciągnął, już wiem, gdzie kolejny raz polecę do USA…
Chwilę po starcie pilot odzywa się z kokpitu, wita wszystkich podróżnych i podaje podstawowe informacje dotyczące lotu. Co istotne, wszystkie parametry a także aktualne położenie maszyny można śledzić w panelu umieszczonym w poprzedzającym fotelu, jest to bowiem integralna część systemu rozrywki oferowanego przez Lufthansę. Wybór filmów, programów i muzyki jest bardzo szeroki, można nadrobić zaległości kinowe, co też zrobiłem po smacznym obiedzie. Krótko po wzbiciu się Boeinga 747 w powietrze personel rozdał przekąski oraz zimne napoje, około godzinę po starcie zaczęto serwować obiad – do wyboru było danie z ryżem i kurczakiem oraz ravioli, na które jako pasjonat kuchni włoskiej się zdecydowałem. Jedzenie na pokładzie bardzo smaczne, oprócz dania głównego była też bułeczka, masło, serek camembert, sałatka w sosie vinegret, a na deser ciasto i słodka czekoladka z żurawiem – logo Lufthansy. Po posiłku podano kawę i herbatę i nastąpiła boska chwila dekadencji. Samolot dotarł już nad Atlantyk, turbulencje nie wystąpiły, cały lot był bardzo spokojny i przyjemny. W przejściu między poszczególnymi częściami kabiny można było skorzystać z drink baru, razem z Rafałem poprosiliśmy stewardessę o kawę i ucięliśmy sobie nieco dłuższą pogawędkę w przejściu, bo przez cały lot siedzieliśmy oddzielnie, a jako fani latania musieliśmy podzielić się wrażeniami. To był pierwszy lot mojego kolegi przez Atlantyk, dla mnie była to zaś setna podniebna podróż, zatem emocje były bardzo pozytywne. Udało mi się nieco przejrzeć prasę a także obejrzeć dwa filmy „Nocny pociąg do Lizbony” oraz trzecią część „Kac Vegas”. Powiem szczerze, że bardzo sceptycznie podchodziłem do drugiego tytułu, ale okazało się, że niesamowicie mnie wciągnął, już wiem, gdzie kolejny raz polecę do USA…
Tymczasem po drugim posiłku (do
wyboru kiełbaska z kapustą lub makaron w sosie pomidorowym – wiadomo, którą
opcję wybrałem.) kapitan zniża lot i powoli podchodzimy do lądowania w Miami.
Siedzę przy przejściu po prawej stronie, zatem nie mam dobrej widoczności.
Łagodnie dotykamy pasa i wita nas już Miami. Przy wyjściu z samolotu w rękawie
czuć już gorące wilgotne powietrze, zupełnie inny klimat niż ten w Polsce,
kiedy opuszczaliśmy Warszawę, padał deszcz, a tutaj słońce, czyste niebo i
wszechobecne palmy. Idealnym miejscem na wakacje jest dla mnie połączenie dużego
miasta z piaszczystą plażą – dlatego też Miami nie zawiodło moich oczekiwać.
Pogoda dopisała przez cały pobyt, nie na darmo Floryda jest nazywana „Sunshine
State”.
Teraz trzeba odstać swoje w
niesamowicie długiej kolejce do kontroli paszportowej. Wygląda na to, że o tej
samej porze lądowały jeszcze inne maszyny i mamy wysyp podróżnych. Po godzinie
oczekiwania wreszcie zostaję wpuszczony na terytorium USA, urzędnik imigracyjny
bardzo sympatyczny, pyta mnie skąd pochodzę, zauważa pieczątkę z ZEA, więc pyta,
jak było w Dubaju i wbija stempel USA ważny na najbliższe pół roku. Cóż, mnie
pozostają tylko 3 dni, ale zawsze to coś. Chwilę później przez kontrolę
przechodzi Rafał i odbieramy nasze bagaże. Stoją bezpiecznie obok taśmociągu,
wcześniej zdjęły je już służby porządkowej lotniska w Miami. Pamiętam, że
podobnie długo czekałem w kolejce w Emiratach Arabskich, z tym, że na lotnisku
w Abu Dhabi musiałem nieco szukać mojej walizki, bo także była zdjęta z
taśmociągu i stała w grupie bagaży z Londynu (przylatywałem z Berlina). Jeszcze
tylko cło, ale żeby nie było zbyt łatwo, to najpierw surowy czarnoskóry
strażnik zaprasza nas do punktu prześwietlenia bagażu, kolejna kolejka i
wreszcie przekraczamy granicę, uff… Welcome to Miami!
Szybką nadziemną kolejką Metromover
udajemy się do wypożyczalni samochodu, gdzie czeka na nas zamówiony przez
Rafała samochód. Na początku mamy nieco kłopotów z koordynacją nawigacji, ale
po kilku przecznicach odnajdujemy właściwą trasę i zmierzamy do Sunny Isles
Beach, gdzie czeka na nas mieszkanie w wysokim apartamentowcu. Do plaży nad
oceanem jest raptem 5 minut drogi, tuż obok znajduje się kompleks sklepów, moja
ulubiona kawiarnia Starbucks Coffee, jest McDonald’s oraz supermarket
Wallgreens – żyć, nie umierać, lepiej być nie mogło. Ponieważ jet lag daje się
we znaki, to po rozpakowaniu bagażu i toalecie odpływamy, budzi nas dopiero
poranne słońce…
Komu w drogę, temu czas – po sytym śniadaniu
pakujemy manatki do samochodu i ruszamy w bezdroża do parku narodowego
Everglades na spotkanie dziewiczą
przyrodą Florydy. Po wjechaniu na docelową drogę ruch nie jest wielki, każdy
samochód porusza się identycznym tempem, jest płasko aż po horyzont a wokół
drogi wiją się rowy i bagna, w których można spotkać krokodyle. Dwa razy na
drodze widzimy rozjechane aligatory, niesamowity widok. Wstępujemy na moment do
parku Everglades i ruszamy polną ścieżką, ale okazuje się, że trasa ma aż 10 kilometrów, a nasz
czas jest ograniczony, zmierzamy zatem dalej w kierunku Zatoki Meksykańskiej.
Po drodze przekąska w Subway’u i obowiązkowo McDonald’s, jak zawsze muszę
skosztować kanapek, które są niedostępne w Polsce. Przy kolejnym wejściu do
parku Everglades decydujemy się popłynąć łódką na bagna, akurat za 20 minut
rusza kolejny kurs, przedtem wspinamy się jeszcze na wieżę widokową, która
informuje nas, że do Zatoki Meksykańskiej zostały raptem 4 mile. Z góry ta część
parku przypomina nieco naszą krainę Wielkich Jezior Mazurskich. Ponieważ na
Florydzie pełnia sezonu dopiero się rozpocznie po święcie dziękczynienia, nie
ma tutaj tłoku turystów i na motorówce jest około 10 osób. Kapitan pokazuje nam
poszczególne punkty, wypływamy na wody Gulf of Mexico a po drodze obserwujemy
wynurzające się nad powierzchnię wody delfiny. Zabawa gwarantowana! W baku
jeszcze sporo benzyny, zatem docieramy do miasta Naples położonego tuż nad
zatoką, słońce chyli się ku zachodowi a my po raz pierwszy mamy okazję
nacieszyć się piaskiem Florydy. Wykupiliśmy jedynie 20 minut parkowania, więc
pośpiesznie wracamy do samochodu, zdążyliśmy jeszcze wejść na piękne drewniane
molo. Jest sobotni wieczór, dużo ludzi spaceruje nabrzeżem. Na nas już pora ,
czas wracać do Miami. Po drodze podziwiamy zachód słońca i przejeżdżamy przez
letnią burzę. Na szczęście trwa bardzo krótko, przynajmniej nieco zmoczyła
zakurzone auto. W Miami Beach już świecą wszystkie światła, neony rozświetlają
krajobraz i podkreślają urok wieżowców oraz szerokie ulice. Przed nami jeszcze
wizyta w supermarkecie, trzeba zaopatrzyć się w amerykańskie przysmaki, znowu
cieszę się z przepysznych jogurtów Yoplait. Udaje mi się wypatrzeć halloweenową
edycję batonika Snickers oraz M&M’s o smaku precelków – zacne! :)
Nadszedł czas na imprezę, w Miami
Beach ciężko znaleźć wolne miejsce do zaparkowania, nieco kluczymy po centrum,
ale w końcu udaje się nam zostawić auto niedaleko Collins Avenue. Zabawa na
początku jak najbardziej w porządku, ale wkrótce parkiet się wyludnia i my
także zbieramy się do domu. Jeszcze tylko wizyta w 7Eleven, trzeba w końcu
kupić pamiątki i widokówki, no i przespacerować się na plażę nocą. W oddali
migocą statki w porcie, pewnie są tam też wycieczkowce na Bahamy, bo to bardzo
popularna forma rozrywki tutaj. Wreszcie przed 5 rano docieramy do naszej
rezydencji, przed nami jak się okazuje tylko 3 godziny snu.
Wstajemy dość wcześnie niczym
nakręceni i zbieramy się na krótką wycieczkę do największego centrum handlowego
w okolicy Aventura Mall. Niestety, w The Body Shop nie dostaję arbuzowego płynu
do kąpieli, ale potem nadchodzi pora na winow shopping – jest tutaj wszystko,
czego dusza zapragnie, salon Louis Vuitton, Zegna, Armani, Gucci i inni
projektanci ze światowej czołówki. Whoah…
Po zakupach czas na jedzenie, tym
razem wybieramy Danny’s, sieć fastfood z obsługą kelnerską. Nie powiem, moje
danie było naprawdę smaczne, mogę swobodnie polecić to miejsce. Popołudnie to
czas na plażowanie, piasek jest biały, woda ciepła i przejrzysta, cień dają
wieżowce wzdłuż Collins Avenue, boska nutka dekadencji. Chciałoby się, by ta
chwila trwała wiecznie, ale niestety w niedzielę po południu odlatuję już do
Berlina. Na szczęście naładowałem akumulatory na sobotniej imprezie. Ponieważ
samochód już zwróciliśmy do wypożyczali, to do centrum udaliśmy się autobusem
miejskim. Na dzień dobry trzeba do maszynki przy kierowcy wrzucić dwa dolary za
przejazd, aby wysiąść trzeba chwycić za linkę umieszczoną w autobusie, wygląda
to bardzo prymitywnie, ale z takim rozwiązaniem spotkałem się już w Los
Angeles. Wygląda na to, że autobusami porusza się sama socjalna nizina i osoby
niekoniecznie zdrowe na umyśle, ale szczęśliwie dojeżdżamy do city. Przed
klubem kolejki nie ma zbyt dużej, bardzo sympatyczny selekcjoner ściska nam
dłonie i życzy udanej zabawy. Humor poprawia mi się jeszcze bardziej, kiedy na
parkiecie DJ puszcza najnowszy kawałek mojej ulubienicy Britney „Work Bitch”,
będę na pewno bardzo miło wspominał tą imprezę. W drodze powrotnej jesteśmy już
tak zmęczeni, że budzimy się w autobusie prawie tuż przed przystankiem, na
którym mamy wysiąść. Co za fart, nie powtórzymy losów bohaterów „Kac Vegas”.
:-P
Niedziela jest dla mnie dniem
pożegnania z Miami, poranna wizyta w Starbucks Coffee (co za skandal, wycofali
z menu moje ulubione kawy niedostępne w Polsce!) i McDonald’s, potem krótkie
wylegiwanie się na tarasie i przy basenie i muszę zbierać się na lotnisko.
Żegnam się z Rafałem, który jeszcze zostaje w USA na dobre dwa tygodnie, na
mnie już pora. Autobus Airport Flyer dowozi mnie pod stację kolejki Metromover
na lotnisku MIA. Akurat jest 3 godziny przed odlotem, ustawiam się w kolejce do
odprawy na lot airberlin (oprócz lotu do Berlina w tym samym czasie startuje
też maszyna do Düsseldorfu) i tym razem jestem poproszony o okazanie mojego
dokumentu potwierdzającego pracę w liniach lotniczych. Dobrze, że wziąłem ze
sobą odpowiednią kartę. Na pokładzie Airbusa A330 jest dużo miejsc wolnych,
sympatyczna pani wybrała dla mnie miejsce z tyłu samolotu w rzędzie dla trzech
osób, ale ja siedzę sam i mam wystarczająco miejsca, by się bardziej wyciągnąć.
Co zwraca moją uwagę to zdecydowanie mnie sympatyczna załoga pokładowa, mam
wrażenie, że zbywali pasażerów i jak najszybciej chcieli zgasić światła w
kabinie, aby mieć czas dla siebie. Jedzenie też mniej smaczne niż w Lufthansie,
ale dobrze, już nie będę się skarżył, bo za tak niską cenę jaką zapłaciłem za
bilet po prostu nie przystoi. Pierwsza godzina lotu dość nerwowa, bo maszyną co
rusz wstrząsają silne turbulencje, w sumie przez cały lot sygnalizacja zapięcia
pasów była włączona, ale później już nic się nie działo. Po śniadaniu samolot
zaczął zniżanie na lotnisko Tegel w Berlinie i 20 minut przed czasem ląduję w
niemieckiej stolicy, po raz kolejny wybrałem to miasto jako cel mojej podróży.
Do następnego razu!
Alice:) tęskniło mi się za nowym wpisem :) dziękuję! pozdrawiam cieplutko!
OdpowiedzUsuń