Minął niecały tydzień, a przede mną kolejna podróż – czas
sprawdzić, jak w rzeczywistości prezentują się rozsławione przez Filipinki kilkadziesiąt
lat temu herbaciane pola Batumi. Dzięki uprzejmości linii WizzAir od niedawna można
bezpośrednio dotrzeć do Gruzji – ponieważ interesuje mnie wybrzeże Morza Czarnego,
decyduję się na lot do Kutaisi. PLL LOT wykonuje połączenia do stolicy kraju Tbilisi,
która umiejscowiona jest we wschodniej części Gruzji, tym razem mi tam nie po
drodze. Ale obiecuję, że w przyszłym roku nadrobię zaległości i za jednym
zamachem odwiedzę Tbilisi oraz śladami Cezarego Baryki z „Przedwiośnia” (szklane
domy i te sprawy…) odwiedzę Baku w Azerbejdżanie. Aby nie wykorzystywać mocno
ograniczonej puli urlopowej w pracy decyduję się na nocny lot z Katowic (noc z piątku
na sobotę) i powrót do Warszawy w niedzielę późnym wieczorem. Dzięki takiemu rozwiązaniu
mam dla siebie prawie całe 2 dni w Gruzji, jak widać tym razem tempo również ekspresowe,
tak po prostu lubię.
Z Warszawy do Katowic wybieram połączenie w piątek wieczorem
wykonywane przez Eurolot na małym samolocie turbośmigłowym Dash 400 – to ta
sama maszyna, którą leciałem w Walentynki do Krakowa. Około 1,5 h przed odlotem
melduję się na Lotnisku Chopina. Widzę, że przy stanowiskach PLL LOT nastąpiła
mała rewolucja i teraz zdecydowana większość z nich pełni jedynie funkcję
baggage drop off, gdzie można jedynie nadać bagaż a kartę pokładową należy pobrać
przed ustawieniem się w kolejce z automatu. Oczywiście przed stanowiskami stoi
pan z obsługi, który rzetelnie sprawdza, czy pasażerowie posiadają już
wydrukowaną kartę. Na szczęście moje wprawne oko fana oryginalnych kart na
specjalnym papierze wypatrzyło 3 niepozorne stanowiska nieodgrodzone sznurkiem i
tam też ustawiam się w kolejce. Nadaję moją małą walizkę a uprzejmy pan drukuje
mi kartę pokładową – i o to chodziło! Teraz już mogę udać się do kontroli bezpieczeństwa
(piszczę na bramce, buu!) i pod gate. Niebo się wypogodziło, więc obserwuję startujące
bądź lądujące samoloty na płycie lotniska. Zauważam, że pod moją bramką ustawiła
się grupka załogi z dwóch czarterowych linii “Enter Air” i “Small Planet
Airlines” – pamięć fotograficzna podpowiada mi, że jeden ze stewardów z Enter Air
brał udział ze mną w jednym z castingów do Emirates. Widocznie też mu się nie powiodło,
skoro wciąż pracuje w linii charterowej. Boarding nieco się opóźnia, ale w końcu
jesteśmy zaproszeni do autobusu i podjeżdżamy pod mikroskopijny samolocik
Eurolotu. Kiedy zajmuję w nim miejsce 10 D (nie polecam, bo wprawdzie siedzę przy
oknie, ale obok siebie mam plastikową ścianę) słyszę, jak stewardessa kieruje jakąś
panią na miejsce 10 C
obok mnie. Z zaciekawieniem zerkam, kto będzie tym wybrańcem i na moment
wstrzymuję oddech, bo przede mną pojawia się monstrualnych wymiarów starsza Ślązaczka
odziana w outfit bazarowy i mówiąca do swojej towarzyszki najprawdziwszą gwarą –
jeśli oglądaliście serial „Święta wojna”, to wyobraźcie sobie taką Andzię ;)
Pani ma bardzo obfite kształty, więc siłą rzeczy muszę przytulić się do okna,
bo inaczej mnie zgniecie – nie życzę nikomu takich ekstremalnych przeżyć. Obie
panie mają ze sobą mnóstwo toreb/siat i zanim się rozsiądą na swoich miejscach skutecznie
blokują przejście w głąb samolotu pozostałym pasażerom. Z zaciekawieniem
obserwuję jak moja sąsiadka próbuje zapiąć pas bezpieczeństwa i nagle czuję, że
zaczyna szarpać za mój! Instruuję panią, że usiadła na swojej klamrze i musi się
podnieść. Na szczęście udaje jej się to już bez większych ceregieli. Samolot dość
długo jeszcze stoi na płycie, ale wreszcie powolutku się rozpędzamy i wznosimy
w powietrze – bardzo lubię oglądać Warszawę z lotu ptaka – ścieżka startu jak
to zwykle bywa przebiega nad pętlą tramwajowo-autobusową P+R Al. Krakowska.
Jest głośno, obok mnie kręci się śmigło, w końcu wynurzamy się nad chmury i
ruszamy na Śląsk. Dwie stewardessy rozdają małe Prince Polo i częstują wodą.
Obie Ślązaczki są bardzo łapczywe i zgarniają po dwie sztuki batoników ;) Podczas
mojego lotu do Krakowa standard był nieco wyższy, bo w ofercie mieli kawę i herbatę.
Nie wiem, czy już wycofali napoje gorące ze swojej oferty jak LOT czy też trasa
była zbyt krótka, bo już po 30 minutach od startu wylądowaliśmy w Katowicach.
Przed lądowaniem pilot zatoczył koło nad pyrzowickim lotniskiem, mogłem baczniej
przyjrzeć się okolicy. Z tej perspektywy wcale nie widać, ze znajdujemy się na
obszarze Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, ale to pewnie dlatego, ze lotnisko
jest dość oddalone od konurbacji.
Teraz przede mną kilka godzin oczekiwania na
lot WizzAir do Kutaisi. Zasiadam w terminalu i oddaję się lekturze prasy, czas
mija całkiem szybko i już pora przenieść się do części w terminalu A, skąd odbywają się odloty samolotów poza strefę Schengen. Wkraczając w tą część terminala
przeżywam szok – sala pęka w szwach, wszystkie miejsca są zajęte, jest głośno
jak w ulu a alkohol pod wszelką postacią leje się strumieniami – oto typowy
krajobraz Polaków latających na wczasy czarterem do Turcji. Lot linii Pegasus
do Alanyi jest opóźniony ponad 4 godziny, więc towarzystwo zdążyło się już
dobrze zintegrować przy wysokoprocentowych trunkach. Duża część prowadzi ożywione nocne Polaków
rozmowy, są śpiewy, krzyki, po północy komuś odśpiewano sto lat, niektórzy
panowie są na twarzy tak czerwoni, że odnoszę wrażenie, że zaraz wybuchną, w całym tym chaosie plączą się małe plączące dzieci puszczone w samopas przez nieodpowiedzialnych rodziców, na podłodze walają się puste puszki i butelki, syf jakich mało, ale obsługa lotniska wydaje się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Pasażerom opóźnionego lotu wydawane są małe paczki z prowiantem – zaczyna się głośne
komentowanie zawartości (woda mineralna, croissant Seven Days i Prince Polo),
aczkolwiek niektórzy wczasowicze są tak zajęci sobą, że zdają się nie zauważać świata dookoła. O pomstę do nieba wołają stylizacje urlopowiczów, oszczędzę więc
sobie już komentarz na ten temat.
Odlot samolotu do Kutaisi jest o czasie, tradycyjnie
kolejka pasażerów formuje się kilkanaście minut przed rozpoczęciem boardingu, więc
teraz mam doskonalą możliwość oblookania współpasażerów mojego lotu – tak jak podejrzewałem zdecydowana większość to grupy backpackersów z ogromnymi plecakami,
w traperach i z przewodnikami. Spora część z nich jedzie do Gruzji po raz
kolejny, z tego co słyszę wynika, ze udają się w dłuższą podróż, mają w planach
wyprawy po górach i zwiedzanie wielu rożnych miejsc. Jest też nieco młodych
zapatrzonych w siebie par oraz małżeństwa o dłuższym stażu pożycia. Włączam tryb Anji
Rubik, by nie dopadł mnie smuteczek, bo w końcu to kolejna samotna wyprawa.
Co mnie zastanawia to fakt, ze podczas wchodzenia do samolotu obsługa nie
kontroluje bagażu podręcznego, a przecież od dłuższego czasu WizzAir ma specyficzną politykę bagażowa i rozróżnia dwa rodzaje bagażu podręcznego – bezpłatny mały i płatny dodatkowo duży.
W czeluściach nocy nawet nie zauważyłem, ze samolot stoi
praktycznie zaraz za szklanym wyjściem, kilka kroków po betonie, schodki i już
jestem na pokładzie Airbusa 320. Po poprzednim locie układ siedzeń 3-3 wydaje mi
się być taki ogromny. ;) We wnętrzu pali się przytłumione światło, w końcu jest
kilka minut po północy i będzie to dość cichy lot. Zajmuję wygodne miejsce przy
oknie w przedniej części maszyny, później obok mnie dosiada się starsze małżeństwo podróżujące z dziećmi. Start następuje punktualnie, mogę podziwiać światła Śląska nocą, po chwili wznosimy się na wysokość przelotową i nastaje ciemność,
dopiero nad Gruzją niebo nieco się przejaśnia i wstaje słońce – dwie godziny różnicy czasu daje o sobie znać, w Kutaisi lądujemy przed 6 rano. Przed lądowaniem
z okna podziwiam pasma górskie w oddali oraz piękne zielone połacie lądu –
przypomina mi się zielona Irlandia i mój lot do Dublina jesienią 2011 roku –
jak ten czas szybko leci...
Terminal lotniska w Kutaisi wywiera na mnie bardzo
pozytywne wrażenie – wprawdzie lotnisko zlokalizowane jest w szczerym polu a
pas startowy nie wygląda zbytnio “reprezentacyjnie”, ale terminal i wieża
kontroli lotów to istny futuryzm – bardzo lubię takie nowoczesne niestandardowe
budownictwo. Kontrola paszportowa przebiega sprawnie – może nie wszyscy wiedzą,
ale granicę można przekroczyć także legitymując się dowodem osobistym. Co istotne, jeśli wjeżdżamy na dowodzie, to także ten dowód należy okazać przy wyjedzie, nie
można mieszać dwóch rodzajów dokumentów, ponieważ straż graniczna nie będzie w
stanie “odnaleźć” nas w systemie. Krótka lustracja paszportu, zdjęcie do kamerki,
wbicie pieczarki i życzenia miłego pobytu w Gruzji – bardzo ładnie to wygląda.
Zaraz za kontrolą celną stoją polskie hostessy i rozdają ulotki przewoźnika
Georgian Bus, który kursuje na trasach z / do Batumi oraz z / do Tbilisi – rozkład znaleźć można na stronie internetowej przewoźnika i jest on dostosowany
do godzin odlotów i przylotów na lotnisko KUT. Bilety można nabyć on-line lub
na lotnisku (z tym, że na lotnisku jest nieco taniej - w dwie strony to oszczędność 3 lari) – w ich punkcie przyjmowana jest płatność gotówką w lari lub kartą Na lotnisku znajdziemy także kantor,
gdzie można wymienić euro czy dolary – cała procedura wygląda bardziej skomplikowanie
niż mogłoby się nam wydawać – najpierw pokazujemy dokument tożsamości, następnie
pan wstukuje nasze dane do systemu i drukuje potwierdzenie transakcji w dwóch
egzemplarzach – na nim widnieją nasze dane oraz kurs wymiany i ilość waluty,
jaką wymieniamy. Podpisujemy jeden egzemplarz, który kasjer zachowuje w archiwum i wtedy dostajemy należną nam gotówkę – formalności nigdy za wiele ;)
Firma Georgian Bus używa do przewozu osób większych wersji
Mercedesa – teoretycznie wyjazd busika jest zaplanowany na godzinę 7 (ok. godzinę
po lądowaniu), ale ponieważ wszystkie miejsca już się zapełniły, to ruszamy w drogę ok. 06:45. Kiedy tylko ruszyliśmy z lotniska, potwierdził się fakt, ze Gruzini jeżdżą jak szaleńcy nie respektując wcale przepisów drogowych – naszemu kierowcy
bardzo się spieszy – nic dziwnego, że do Batumi docieramy po 2 godzinach i
kwadransie jazdy. Ma miejsce wyprzedzanie przy linii ciągłej, wyprzedzanie na trzeciego,
na ostrych zakrętach się nie zwalnia a każdy człowiek na drodze to intruz.
Szaleńczą jazdę w tych regionach kierowcy mają chyba we krwi. Główna droga nie
jest specjalnie szeroka, leza to niesamowicie kręta, kiedy już zbliżamy się do
Batumi widać górskie serpentyny, przepaści wypełnione piękną zieloną roślinnością,
brzeg morza i ośnieżone szczyty Kaukazu w oddali – ma to swój urok!
Docieramy do Batumi, na niebie sporo chmur i wieje, ale nie
zraża mnie to, bo tak ciekawej architektury w jednym miejscu jeszcze nie widziałem
– zatrzymujemy się na parkingu przy pięciogwiazdkowym hotelu Radisson – gmach
hotelu jest bardzo oryginalny, ponieważ poszczególne kondygnacje są nierówne i
nachylone pod kątem. Tuż obok trwa budowa dużego nowoczesnego kompleksu Trump
Tower a po drugiej stronie ulicy można podziwiać najwyższy budynek Batumi jakim
jest Uniwersytet Techniczny. Drapacz chmur jest cały w bieli a na jego górze
znajduje się miniaturka kolejki gondolowej. Wieczorem na ścianach budynku zapalają się różnokolorowe lampki i wyświetlane są reklamy. Przechodzę kilka metrów dalej i moim oczom ukazuje się wieża "Alfabet" – futurystyczna konstrukcja
zainspirowana nietypowym alfabetem gruzińskim, ma kształt DNA a dokoła spirali
umieszczone są poszczególne litery alfabetu. Trzeba przyznać, że alfabet jest rzeczywiście nietypowy i szlaczki nic nam nie powiedzą. W tej części świata
polecam posługiwanie się językiem rosyjskim, który jak by nie było był niejako językiem “urzędowym” za czasów ZSRR. Młodzi ludzie porozumiewają się już po angielsku,
a jeśli to się nie powiedzie, to zawsze zostaje mowa ciała i dogadywanie się na
migi – w moim przypadku poskutkowało. Jest wcześnie rano, zanim dotrę do
hostelu robię sobie jeszcze spacer wzdłuż promenady nadmorskiej i wdycham świeże powietrze. Morze Czarne ma tutaj piękną lazurową barwę, wprawdzie plaża jest
kamienista, ale całe jej otoczenie jest niesamowicie zadbane i wyeksponowane.
Przez całą alejkę ciągną się rożnego rodzaju ławki i miejsca do siedzenia, ścieżka
rowerowa jest oddzielona palmami od deptaku, na trawniku co pewien czas ustawione są ciekawe rzeźby i instalacje a na samej plaży widnieją kolorowe domki/budki
dla ratowników przypominające do złudzenia te z Kalifornii wyjęte żywcem ze
“Słonecznego Patrolu”. Jeśli odejdziemy nieco wgłąb parku nadmorskiego, można zobaczyć tam piękne fontanny, krzewy, klomby kwiatów, białą kolumnadę czy domek
w stylu azjatyckim. Doprawdy nie widziałem jeszcze tak ładnie zagospodarowanego wybrzeża. Mimo wczesnej pory i weekendu przy alejkach widać robotników, którzy dzielnie pracują, by kurort piękniał – akurat trwają prace
przy elewacji wspomnianych kolumn, usypywane są kolejne alejki z zulu. Zza
chmur przebija słońce, czuję, że zgłodniałem, więc wracam do miasta, by
zameldować się w hotelu, zostawić bagaż i coś zjeść. Zanim jednak dotrę do
hotelu mijam Plac Europejski a na nim monumentalny pomnik Medei trzymającej w
dłoni złote runo. Wokół głównego placu na gości czekają luksusowe hotele
i kasyna.
Do Hostelu Globus docieram bezproblemowo, śródmieście
Batumi jest zbudowane na styl amerykański, wszystkie ulice przecinają się
tutaj pod kątem prostym i większość z nich jest jednokierunkowa. Hostel z zewnątrz prezentuje się całkiem przyzwoicie i jego recepcja także wygląda
przytulnie, ale im głębiej w las... tym bardziej "ekstrawagancko". Po przejściu
przez wąską klatkę schodową dociera się do wspólnego dla wszystkich gości
aneksu kuchennego, skąd są przejścia do dwóch wieloosobowych pokoi. Następnie muszę przejść przez “wiatrołap” i trafiam na podwórko, które prezentuje się niczym
stajni Augiasza – jest częściowo wybetonowane, pod obskurnymi ścianami walają się zardzewiałe sprzęty typu pralka czy lodówka, na środku ustawionych jest kilka plastikowych tandetnych stolików z krzesłami, na sznurkach wisi pranie, dach jest
wybrakowany, brakuje mi tylko fruwających kur :-P I wtem niepozorne wejście do przybudówki po przeciwnej stronie kryje w sobie przestronny elegancki salon, z którego wchodząc po schodach na górę docieram nareszcie do mojego apartamentu –
jest "jakby" luksusowo, warunki bardzo przyzwoite, ale otoczenie wokół zdecydowanie odpowiada mojemu poczuciu estetyki, można poczuć się jak w złotej klatce.
Toaleta jest chyba najładniejszym miejscem w tym hostelu, wszystko świeże i widać, że całkiem niedawno oddane do użytku.
Po krótkim odpoczynku ponownie ruszam na miasto, znajduję
małą elegancką piekarnię-cukiernię, gdzie delektuję się słynnym chaczapuri z
serem a na deser próbuję baklawy i popijam cappuccino. Zza chmur wychodzi słońce i mogę podziwiać piękno Batumi w pełnej krasie. Na mieście znaleźć można dużo małych sklepików, ale jeżeli szuka się większego supermarketu, to wielkiego
wyboru nie ma – polecam market Good Will zlokalizowany przy stacji kolejki linowej
Argo. Tylko pamiętajcie, że jeśli macie ze sobą jakąkolwiek torebkę, nie wspominając
już o plecaku, to ochroniarz w sklepie przed wejściem każe zostawić swój
dobytek w depozycie – szafce zamykanej na kluczyk – całe szczęście nie potrzeba
do tego celu mieć żadnych monet. W sklepie zaopatruję się w niektóre nieosiągalne
u nas nowinki i zauważam m.in. polskie czekolady Wedla oraz znajomo wyglądające
jogurty Jogobelli w polskiej wersji językowej. Na szczęście mają też pyszny
jogurt Danone o smaku granata, który swego czasu jadłem w Moskwie. Będę w sierpniu
w Sankt Petersburgu, więc tam z pewnością znów będę miał okazję go spróbować. Odwiedzam
też Piazza Italia, malutki plac ulokowany w samym sercu Batumi nieopodal kościoła prawosławnego. Stylizowany jest na Wenecję, więc jeśli ktoś był na Placu św. Marka, to będzie mógł je
sobie porównać.
Nadchodzi pora obiadowa, zatem czas zjeść coś bardziej
"konkretnego" – tutaj z pomocą przyszedł mi internet. Swego czasu natknąłem się
bowiem na informacje i zdjęcia dotyczące jednego z najbardziej oryginalnych
restauracji McDonald’s na świecie. Wygląda niczym statek kosmiczny, jest połączony ze stacją benzynową, cały otoczony jest szkłem a na jego górnym poziomie
umiejscowiony jest żywy ogród. O tym właśnie lokalu donosił także magazyn pokładowy WizzAir. Aby tam trafić trzeba wybrać się na około 30-40 minutowy
spacer wzdłuż wybrzeża – idąc w tamtym kierunku po drodze mijam kolejne
nowoczesne zabudowania – do użytku oddany jest już hotel Sheraton, prawie gotowy jest już Hilton,
miasto rośnie jak na drożdżach. W wielu miejscach górują żurawie, budynki aż po horyzont.
Myślę, że warto się wybrać właśnie nieco dalej za ten McDonald’s, by zobaczyć, jak rozwija się
miasto. Mniej więcej w tamtych rejonach zobaczyć można już typową architekturę
miasta – widać ogromne połacie wysokich bloków, tutaj tak naprawdę można dostrzec, że
Batumi jest jednym z największych ośrodków miejskich w Gruzji. W pobliżu przy plaży stoi latarnia morska o ciekawej dekoracyjnej formie, jeśli się odwrócimy, to naszym oczom ukażą się ośnieżone szczyty Kaukazu – wygląda to
bardzo surrealistycznie, z jednej strony morze, z drugiej góry. Droga powrotna
przez promenadę nadmorską upływa mi w miłej atmosferze, świeże powietrze dobrze na mnie wpływa.
Wieczorem miasto
tonie w poświacie kolorowych świateł, które sączą się z budynków i podkreślają
nowoczesne konstrukcje. Pokaz tańczących fontann – widowisko w stylu "światło i dźwięk" –
jeszcze bardziej podkreśla wyjątkowość tego miejsca. Tym razem decyduję się na
spacer do części portowej, gdzie zacumowane są różnorakie statki. To cześć przemysłowa Batumi, najeżona dźwigami i odpowiednią infrastrukturą. Wracam wąskimi uliczkami do hostelu, po drodze nabywam jeszcze wodę mineralną Borjomi, która w Polsce dostępna jest tylko w delikatesach z górnej polki (pozdrawiam
Almę!) i uchodzi za rarytas. Tutaj ta woda dostępna jest niemal na każdym
rogu, ale jej specyficzny smak mnie odrzuca i więcej jej już nie spróbuję.
Jeszcze słowo na niedziele na wielbicieli nikotyny – w Gruzji bardzo pozytywnie zaskoczą ceny papierosów – np. paczuszka mentolowych Vogue to koszt 3 lari, około 5 zł, a kioski z wyrobami tytoniowymi znajdują się niemal co krok. Zbliża
się północ, pora zasnąć po dniu pełnym pozytywnych wrażeń. Podczas moich podroży
mam w zwyczaju testować życie nocne, ale moje ostatnie destynacje nie obfitują
w miejsca, które chciałbym odwiedzić, więc z dobrej zabawy tym razem nic nie
wyjdzie.
Następnego dnia
znowu poranny spacer nad morze, a później przed południem wizyta w restauracji,
gdzie zamawiam pierożki chinkali z mięsem – prezentują się i smakują bardzo dobrze, mogę gorąco polecić ten gruziński przysmak. Obsługa w restauracji mówi po angielsku, a miedzy sobą panie rozmawiają po rosyjsku, więc podejrzewam, że
to Rosjanie. Po posiłku czas na atrakcję turystyczną w postaci przejazdu
kolejką linowa Argo na pobliską górę nad miastem. Cena przejazdu w obie strony
to jedyne 3 lari, jak informuje ogłoszenie od czerwca cena będzie wynosić 5
lari, co i tak jest bardzo atrakcyjną stawką za przejazd. Wagoniki w formie kapsuł wyglądają zachęcająco, kolejka została oddana do użytku w sierpniu 2013
roku, wjazd na szczyt trwa 10 minut. Najpierw oglądamy przemysłową część
miasta, widać port, targowisko i tory kolejowe – może komuś przyda się
informacja, że stacja kolejowa (nowoczesny dworzec) zlokalizowana jest poza
miastem, natomiast do samego Batumi wjeżdżają tylko pociągi towarowe. Jest
to paradoks, ale tak to wygląda. Chwilę później oglądamy już piękne ogrody
Batumi, na dole jest zielono, tropikalna roślinność budzi się do życia. Jak to
bywa w kolejkach tego rodzaju wagonikiem trzęsie, kiedy mija kolejne slupy, aż
strach się bać. W moim wagoniku jadą jeszcze dwie panie oraz Azjata. Spokojnie
dobijamy do celu i z góry podziwiam panoramę Batumi, jak na dłoni widać Morze
Czarne oraz imponujące budynki przy promenadzie. Gorąco polecam!
Wracam do Batumi i przechodząc przez miejski bazar czuję się niczym w Indiach – handluje się tutaj wszystkim, warunki bytowe są niczym w krajach trzeciego świata, brr, jakoś nie pasuje mi to do tego lukrowanego wizerunku Batumi, które jest
prezentowane w przekazach reklamowych. Na takim targu rzeczywistość wygląda już zupełnie inaczej, zachłannie chłonę te obrazki do mojej pamięci, pewnie jeszcze
nie raz spotkam się z tego typu miejscami, np. będąc w Marrakeszu w styczniu
2015 czy kiedyś w przyszłości w Indiach. Pożyjemy, zobaczymy, tymczasem po raz
ostatnio przemierzam starówkę Batumi i delektuje się jej cukierkowym
otoczeniem. Czas na mnie, docieram pod hotel Radisson, widzę, że Georgian Bus już stoi na parkingu, a na zielonej trawce “pasą się” dzieci w otoczeniu nieco
podenerwowanych rodziców – rzut oka i już widzę, że to dwie polskie rodziny – młode pary z dziećmi, jedna para ma dwójkę małych dzieci – chłopczyk już sam
chodzi, a dziewczynka to jeszcze niemowlę i matka trzyma je w nosidełku, druga
para może pochwalić się tylko jednym niewiele starszym chłopcem. Także czekają
na odjazd busika i przeczucia mnie nie mylą – będę miał “niewesoło”. Jako że do
odjazdu jest jeszcze ponad 30 minut, to panie z dziewczynką postanawiają
jeszcze wybrać się na miasto wydąć ostatnie drobne, a panowie zajmują już
miejsca w busie – starszy chłopczyk gra z ojcem na konsoli, a młodszy popiskuje i popłakuje, bo także chce pograć, chociaż nie jest jeszcze w stanie obsługiwać
tego urządzenia. Czas szybko płynie, a lekkomyślne panie jeszcze nie wróciły,
co powoduje wyraźne zdenerwowanie u długowłosego pana o pseudonimie “Mały” –
tak przynajmniej zwracała się do niego zona. Nie odbierają od niego telefonów,
a kierowca już zapuszcza silnik, wreszcie jednak kobiety wracają i sprzeczka na
temat nieodpowiedzialności jest nieunikniona. Przy okazji wychodzi na jaw, że
wszyscy z ekipy są zarażeni jakąś infekcją oczu, której nabawili się od małej
dziewczynki – zaczęło się niewinnie od pocierania oka, a później z oka zaczęła wydobywać się maź/ropa – kierowca jeszcze nie ruszył, wiec następuje zabieg
przemywania oczka u dziecka, obie rodziny maja w planach wybrać się zaraz po
przylocie do Warszawy na ostry dyżur do jednej z prywatnych przychodni. Dobrze, że nie zaraziłem się od nich ;) Jedna z kobiet jest bardzo pretensjonalna, nic
jej nie pasuje, wydaje mężowi rozkazy, każe wyciągnąć walizki z bagażnika, bo
ma tam jakieś potrzebne jej akcesoria i wodę. Wtem rozlega się krzyk ojca i słychać przekleństwo – Antoś zsikał się tatusiowi na kolana, sasasa, no to będzie jazda! Kierowca już ruszył z miejsca, Mercedesa prowadzi ten sam pan, który wiózł mnie w sobotę rano, także poziom brawury sięga zenitu ku oburzeniu młodych rodziców, którzy postanawiają teraz przewinąć Jasia. Młody tata udaje się na tylne siedzenie i ściąga spodnie, by plamy mogły wyschnąć – ubaw po
pachy! Dzieci zaczynają płakać i krzyczeć, Antos się wyrywa i lata z gołą pupą
po busie, a kobieta niemalże wpada na drzwi, kiedy próbuje złapać niesforne
dziecko, a przy manewrach krewkiego Gruzina za kierownicą niełatwo o upadek. W końcu chłopcu udaje się założyć pieluchę, starszy chłopiec zasypia, ale teraz
odzywa się dziewczynka (wybaczcie, ale więcej imion już nie pamiętam), przecież dzieciątko trzeba nakarmić. Długowłosy tata z dna reklamówki wygrzebuje dania
Hipp dla milusińskich i zaczyna się karmienie. Brakowało tylko karmienia piersią, moja głowa poważnie ucierpiała od hałasu w ciągu tych dwóch godzin, z
wielką ulgą wysiadam na lotnisku w Kutaisi i potem bardzo się ciesze, że
niesforna rodzinka siedzi z dala ode mnie w samolocie.
Na lotnisku jest już sporo pasażerów, poza Polakami odlatującymi do Warszawy sporo pasażerów
odlatuje także rejsem Georgian Airways do Moskwy. Wnętrze lotniska jest śnieżnobiałe, nad stanowiskami check-in zamieszczony jest ekran, który pokazuje
nie tylko informacje na temat godzin boardingu czy odlotu, ale także videoclipy
z wizerunkiem oferowanych destynacji. Istotna wskazówka dla osób podróżujących
linią WizzAir z lotniska KUT – odprawa on-line teoretycznie jest dostępna na
stronie linii lotniczej, ale służby lotniskowe nie honorują wydrukowanych
samodzielnie kart pokładowych i każdy pasażer (nawet podróżujący tylko z bagażem podręcznym) musi podejść do stanowiska odprawy celem pobrania karty
oraz naklejki z akceptacja małego bądź dużego bagażu podręcznego. Dla mnie w
sam raz, bo każda karta pokładową do kolekcji mnie cieszy ;)
Po przejściu
kontroli bezpieczeństwa oraz sprawdzeniu paszportów (kolejna pieczątka!) hitem wśród podróżnych okazał się być sklep duty free – ceny do niskich nie należą, ale pasażerowie o dziwo kupują alkohol, perfumy i słodycze w ilościach wręcz hurtowych – i
ja się pytam “Gdzie ten kryzys?”. Sam boarding nieco spóźniony, samolot jest
prawie pełen, tym razem także kolejne grupy backpackersow z instrumentami
muzycznymi i innymi tobołami w pakiecie. Obok mnie miejsca zajmuje małżeństwo w średnim wieku, przesypiają prawie cały lot, także mam upragnioną ciszę, dzieci popłakują tylko przy starcie, potem najwidoczniej zmorzył je sen. Za oknem już
ciemna noc, cały lot mija standardowo, punktualnie docieramy do
Warszawy. Do zobaczenia na pokładzie samolotów linii WizzAir już niebawem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz