Wreszcie nadeszła długo wyczekiwana majówka i można wyruszyć w dalszą drogę po ostatnich „nielotnych” miesiącach. Z
pomocą przyszedł mi po raz kolejny (i nie ostatni) włoski Marsjanin pozwalając
zakupić na początku roku loty na trasie Praga – Genewa i Genewa – Belgrad (oba
połączenia realizowane przez szwajcarską linię Swiss) po niesamowicie niskich
cenach nieprzekraczających 5 euro za odcinek. Warto się spieszyć za zakupem
biletów po tak nieprawdopodobnie niskich cenach, bo po kilku dniach sprawdziła
się znana strategia „kill the deal” i ceny niebotycznie poszybowały w górę.
O Szwajcarii jako celu podróży
myślałem już od dawien dawna – w końcu to w dużej części kraj
niemieckojęzyczny, a jako lingwista z wykształcenia nie mógłbym sobie odmówić
odwiedzenia miejsca, w którym mówi się po niemiecku. Przez ostatnie lata ciągle
było mi tam jednak nie po drodze – jak widać na wszystko musi nadejść
odpowiedni czas i oto zaczyna się majówkowy rejs po Europie.
Jak to zazwyczaj u mnie bywa
wycieczka jest niemalże ekspresowa, a tempo intensywne – oczywiście nie muszę
nadmieniać, że chętnych do towarzyszenia mi w podróży tradycyjnie nie było,
prawda? Trasa podróży jest następująca:
- Warszawa – Praga – autokar Polski Bus
(30.04.2014)
- Praga – Genewa – lot Swiss
LX 1347 (01.05.2014)
- Genewa – Belgrad – lot Swiss
LX 1404 (02.05.2014)
- Belgrad – Budapeszt Keleti –
pociąg EC Avala (03.05.2014)
- Budapeszt Keleti – Warszawa
Gdańska – pociąg EC Chopin (03.05.2014)
Przygodę rozpoczynam w środę 30
kwietnia na pętli Młociny, gdzie razem z dzikim tłumem oczekuję na przyjazd
Polskiego Busa odjeżdżającego do Pragi. Ludzi jest bardzo dużo, bo oprócz
odjeżdżających równocześnie dwóch pełnych autokarów do Pragi pasażerowie
oczekuję na odjazdy autobusów do innych miejscowości. Ku mojemu zaskoczeniu na
przystanku spotykam moją koleżankę z czasów licealnych, kiedy to razem
chodziliśmy na zajęcia z niemieckiego przygotowujące do egzaminów
certyfikacyjnych Goethe Institut. Razem wspieraliśmy się w czasie matury,
koleżanka wybrała Instytut Lingwistyki Stosowanej a ja Katedrę Języków
Specjalistycznych. Później nasze drogi
się rozeszły i kontakt nam się zupełnie urwał, ale miło było spotkać starą
znajomą twarz – jakimś cudem udało się nam nawet zająć miejsca obok siebie w
autobusie, więc podróż do czeskiej stolicy minęła na wspomnieniach starych
czasów. Tutaj muszę pochwalić kierowców, że dotarliśmy do Pragi punktualnie
mimo mocno niepunktualnego wyjazdu z Warszawy i korka na trasie do Łodzi. Jest
jeszcze ciemno, kiedy wysiadam na dworcu autobusowym Praha Florenc – na szczęście mimo wczesnej pory
(jest przed godziną 5 rano) temperatura na zewnątrz jest całkiem przyjemna i
nie odczuwam skutków niewyspania. Ostatnio byłem w Pradze imprezowo Polskim
Busem z Wrocławia we wrześniu, zatem okolica jest mi znana – szybko docieram do
całodobowego punktu McDonald’s położonego nieopodal i delektuję się poranną
latte niczym Kasia Tusk. Tym razem mam ze sobą jedynie małą walizkę na bagaż
podręczny, gdyż taryfa Swiss eco light na loty z i do Genewy zezwala tylko na
jedną sztukę bagażu podręcznego do 8
kg. Na dworze świta, postanawiam przespacerować się po
okolicy, wszyscy jeszcze śpią, kiedy przechadzam się po pobliskich uliczkach –
w końcu mamy 1 maja, które w Czechach także jest dniem wolnym od pracy. Mam
jeszcze sporo czasu, wylot mojego samoloty jest o 10:45, więc stwierdzam, że
korzystając z pięknego słońc przejdę się do zabytkowego centrum na Vaclavske
Namesti i tak też robię – tutaj widzę, że miasto powoli budzi się do życia.
Otwierają się pierwsze stoiska, stragany i kawiarnie, z klubów w stanie
upojenia alkoholowego wychodzą ostatni imprezowicza, ekipy sprzątające
zaczynają swoją pracę i dbają o czystość ścisłego centrum Pragi. Szybko
docieram pod pomnik św. Wacława, teraz czas na kolejną pamiątkową fotkę i
śniadanie – oczywiście w ulubionym McDonald’s – niestety czeska oferta nie jest
zbytnio zróżnicowana jeśli chodzi o menu śniadaniowe. Korzystam z darmowego
wi-fi, wysyłam wiadomości z aplikacja WhatsApp i wsiadam w metro – ilekroć
słyszę zapowiedź dotyczącą bezpieczeństwa na twarzy pojawia mi się banan. Dla
Polaków takie brzmienie języka czeskiego jest niezwykle egzotyczne i po prostu
śmieszne, z trudem powstrzymuję się, żeby nie roześmiać się głośno przy każdej
zapowiedzi. Zasadniczo nie mam poczucia humoru, ale tutaj muszę zrobić wyjątek.
Jazda metrem nie zajmuje wiele czasu, wysiadam na stacji Dejvicka i stamtąd
łapię autobus bezpośrednio na lotnisko. Mam jeszcze sporo czasu, akurat czynna
jest Billa, wśród smakołyków wyszukuję czekoladę Studentka z cząstkami kokosa –
akurat jest w promocji. Wydaję ostatnie korony czeskie w supermarkecie i
przechodzę do hali odpraw w terminalu, akurat rozpoczęła się już odprawa na mój
lot. Jestem zdziwiony dość dużą kolejką, ale okazuje się, że to w większości
pasażerowie podróżujący do Zurychu – dużo osób leci dalej w świat przez
Szwajcarię, stąd też w kolejce można wypatrzeć całkiem spore sztuki bagażu. Pani
podczas checz-inu jest na tyle miła, że sama oferuje mi nadanie bagażu do luku,
bym nie musiał męczyć się z walizką, ponieważ samolot ma mieć prawie komplet
pasażerów. Jeszcze tylko szybkie przejście przez kontrolę bezpieczeństwa –
okazuje się, że zapiszczałem na bramce, więc muszę zostać „obmacany” przez
pracownika ochrony ;) Zajmuję miejsce nieopodal gate’u, nadrabiam zaległości w
lekturze polskiej prasy kolorowej („Viva”) i obserwuję samoloty zmieniające się
na płycie lotniska. Przed moim wyjściem ustawia się już dość pokaźna kolejka,
pani z odprawy miała rację, będzie niemal komplet – Airbus A320 przylatuje z
Genewy nieco spóźniony, jeszcze deboarding pasażerów GVA-PRG, chwila na
sprzątanie kabiny i już możemy zająć miejsce na pokładzie – gości witają
stewardzi o zniewalającej urodzie, tym razem w załodze pokładowej są sami
panowie – tego jeszcze nie grali. Lot mija całkiem szybko, podczas odprawy
on-line zarezerwowałem sobie miejsce przy oknie po prawej stronie w przedniej
części maszyny. Obok mnie siedzą francuskojęzyczne matka z córką, córka czyta
„Nieznośną lekkość bytu” Milana Kundery a matka zaśmiewa się do łez z akrobacji
Jasia Fasoli na basenie, które można oglądać na małych monitorach u sufitu.
Lot bardzo
gładki, kolka minut po osiągnięciu wysokości przelotowej rozpoczyna się serwis
pokładowy, otrzymuję małego wrapa i soczek, na deser oczywiście czekoladka, w końcu to lot
do Szwajcarii. Lecimy
cały czas nad chmurami, więc niestety nie mam zbyt
ciekawych widoków i oddaję się lekturze magazynu pokładowego. Czas mija szybko
i lądujemy punktualnie. Niestety, w Genewie pogoda nie sprzyja, pada deszcz.
Moja walizka dość szybko pokazuje się na taśmociągu, chwilę później odbieram
darmowy bilet na komunikację miejską przysługujący wszystkim przylatującym
tutaj pasażerom – wystarczy nacisnąć odpowiedni klawisz na automacie i wziąć ze
sobą wydruk. Bilet jest ważny 80 minut od godziny jego pobrania. Co bardzo pozytywnie
zaskakuje, wszyscy turyści goszczący tutaj w ho(s)telach na czas pobytu dostają
darmowy bilet uprawniający do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską.
Myślę, że warto o tym wspomnieć – do tej pory z takim rozwiązaniem się nie
spotkałem, a nie da się ukryć, że wydatki na transport zawsze stanowią
uszczuplają jakąś część budżetu przeznaczonego na wycieczkę.
Jest kilka minut po godzinie 12, a ponieważ w City
Hostelu, w którym zarezerwowałem sobie nocleg, można meldować się po godzinie
14, decyduje się nieco pozwiedzać lotnisko. W automacie odprawiam się na jutrzejszy
lot do Belgradu, później wychodzę z głównego terminala i przechadzam się
hallem, wzdłuż którego zlokalizowane są rożnego rodzaju punkty usługowe i
gastronomiczne. Na końcu znajduje się całkiem pokaźny supermarket, w którym to
feeria barw i szeroka gama dostępnych produktów cieszy moje oczy. Nie cieszy
natomiast portfela, bowiem ceny w szwajcarskich frankach mogą być zabójcze. To
w końcu ta waluta, przeze którą wiele osób boryka się obecnie ze znacznymi trudnościami
finansowymi. Wychodzę z koszykiem pełnym przysmaków (np. Fanta z aromatem bzu),
w końcu nie po to jadę na urlop, by sobie żałować, a jako że City Hostel nie
oferuje śniadania w swojej ofercie, to muszę mieć coś na ząb. Stacja kolejowa
na genewskim lotnisku zlokalizowana jest w podziemiach, wszystko jest bardzo
dobrze oznakowane, trzeba się naprawdę postarać, by się zgubić. Praktycznie każdy
pociąg odjeżdża do dworca głównego Cornavin. Upewniam się jeszcze u stojącego
przed drzwiami składu konduktora, czy akceptują te darmowe bilety z automatu i
zajmuję wygodne miejsce w wagonie. Pasażerów praktycznie nie ma, po kilku
minutach docieram na dworzec kolejowy w centrum Genewy. Na peronach jest duży
ruch, wielu podróżnych z walizkami, jak miło popatrzeć na kolorowy tłum, zobaczyć
nowe miejsca i posłuchać języka francuskiego na żywo po raz kolejny. Szybko
odnajduję właściwą drogę i opuszczam halę – jest też oczywiście mój ulubiony
McDonald’s, ale bardziej cieszy mnie spora ilość kawiarni i bistro, gdzie będę mógł
się posilić następnego poranka. Jeden lokal o nazwie “petit-a-manger” przyciąga
mnie swoim różowym kolorem – mam słabość do takiego wystroju i nic na to nie poradzę…
Na ulicach całkiem sporo przechodniów,
pracownicy pobliskich banków i organów administracji wyszli na lunch, w końcu
jest pora obiadowa. Pierwsze wrażenie jest takie, że Genewa to aż do przesady
zadbane miasto, wszystko jest tutaj takie majestatyczne, ułożone, dobrzy
wykonane i “na bogato”. Oczywiście sporo eleganckich ludzi, czuć zapach mocnych
perfum i cygar, dokoła bardzo dużo banków oraz drogich luksusowych butików. Zaczyna padać deszcz, ale śmiało brnę do
przodu i po kilku minutach docieram na miejsce. Jak milo móc mówić po
francusku, to taki ładny język.
Po krótkim odpoczynku ruszam w miasto,
bo w końcu nie mam zbyt wiele czas na jego eksplorację. Pierwsze kroki kieruję
do Jeziora Genewskiego, które niejako dzieli miasto na dwie części. Po jego
drugiej stronie przy brzegu zlokalizowana jest fontanna Jet D’eau. Olbrzymi
wodotrysk rozpyla wodę na dużą wysokość i stanowi swoistą wizytówkę miasta. Wzdłuż
jeziora wije się deptak, wciąż pada deszcz, udaje mi się nieco schować pod kasztanami
i przeczekać większe uderzenia kropli wody. Przechodzę przez most i drogowskaz
prowadzi mnie do Ogrodu Angielskiego, gdzie umiejscowiony jest słynny zegar
kwiatowy – ta niepowtarzalna kompozycja cieszy się bardzo niesłabnącą popularnością
wśród turystów i trzeba odstać swoje, by możną było zrobić sobie zdjęcie na tle
wskazówek „ukwieconego” zegara. W parku nieopodal ustawione są piękne altany
oraz zadaszone ławeczki i rożnego rodzaju miejsca do rekreacji, także przy
sprzyjającej aurze z pewnością można z nich skorzystać. Po spacerze wśród
zieleni kieruję się w bardziej “miejską” stronę Genewy – wąskie uliczki mimo
zagęszczenia mają swoje urok, część z nich to strefa przeznaczona wyłącznie dla
ruchu pieszego. Na deptaku spotykam wielu przechodniów, moja uwagę przykuwa
fakt, ze prawie na każdym rogu można natknąć się na handlarzy konwalii. We Francji, Szwajcarii i Belgii 1 maja należy
bowiem ofiarować należy bukiecik konwalii, który jest
symbolem nie tylko wiosny lecz przede wszystkim szczęścia. Ciekawe, czy te
kwiaty są tutaj pod ochrona :)
Powoli docieram do części tylko dla „wybrańców”
– to właśnie w centrum Genewy można kupić najdroższe zegarki świata, znajdziemy
tez butik Louis Vuitton i innych prestiżowych marek ze świata mody i biżuterii.
Miło jest tak bezcelowo przechadzać się po mieście i obserwować architekturę
tak inna od tej, którą na co dzień można zobaczyć w Warszawie. Czas na kawę na
wynos i juz mogę kontynuować „zwiedzanie” Genewy – myślę, ze fani zegarków
znajdą tutaj coś dla siebie, bo w mieście znajduje się tez słynne na cały świat
muzeum Philippe Patek. Przy stacji kolejowej udaje mi się znaleźć czynny urząd
pocztowy, gmach jest monumentalny, a w środku znajduję podobny system kolejkowy
na numerki jak na polskich pocztach – nie mam więc problemu, by zorientować się,
do którego okienka podejść, by kupić znaczki i wysłać widokówki do Polski. Tuż
obok znajduje się Starbucks Coffee – niestety, w Szwajcarii w ofercie nie maja żadnej
kawy, która w tym samym czasie nie byłaby dostępna w Polsce. Naprzeciwko
kawiarni swój lokal ma ”Kebab Instanbul”, na który zwracam uwagę ze względu na
identyczny logotyp jak ten w SBX – ten sam krój czcionki i ten sam zielony
kolor – sprytnie to sobie wymyślili ;) Zbliża się wieczór, czas wracać na
nocleg, pora odespać cala noc w autokarze. Dobranoc Genewo...
Wyspany i pełen sił wstaję w ten piątkowy
poranek – za oknem niebo wciąż mocno zachmurzone, widać, ze w nocy padało. Po
porannej toalecie wymeldowuję się z hostelu, zostawiam klucz w specjalnej
skrytce na recepcji (o tej porze jest jeszcze nieczynna) i udaję się na dworzec
– akurat kiedy docieram do skrzyżowania na przystanku zatrzymuje się tramwaj,
więc by zbytnio nie zmoknąć wsiadam do niego i po chwili jestem pod dworcem
Cornavin. Nie muszę chyba pisać, ze pierwsze kroki to tradycyjne „francuskie” śniadanie
– w końcu jesteśmy prawie pod granica z Francja – w różowej „pret-a-manger”
dostaję menu za 5 CHF – jest espresso, croissant i świeżo wyciskany sok z pomarańczy
z miąższem – pięknie pachnie i rewelacyjnie smakuje. Jest poranek, ludzie spieszą
do pracy, przeciskam się przez przechodniów z moja walizką i chwilę oczekuję na
wjazd pociągu na lotnisko. Niebawem znów jestem w porcie lotniczym i udaje się
do odprawy celem nabycia karty pokładowej. Oczywiście wcześniej odprawiłem się
online, a karty pokładowe wydrukowałem dzień wcześniej w automacie, ale jakość
tych czarnobiałych kart pozostawia wiele do życzenia. W hali odlotów jest
prawie pusto, widać, że to nie są godziny szczytu. Pani wydaje mi karty, oczywiście
uprzednio musiałem wymyślić „bajkę” dla obsługi lotniska, bo panowie pilnujący
kolejki chcieli odesłać mnie do odprawy w automacie, ale im się to nie udano,
„il ne marche pas bien”. Mam jeszcze sporo czasu do dolotu mojego samolotu do
Belgradu, wiec przeglądam kolejne strony prasy i łączę się z internetem przez
darmowe wi-fi. Mój gate jest na końcu, czeka mnie dość długa jazda schodami
ruchomymi w dół, a potem jeszcze spacerek po taśmociągu. …
W tej części terminalu odprawiane są loty poza strefę Schengen, jest odlot
easyJet do Londynu a potem z bramki obok mój lot Swiss do Belgradu. Dlaczego
właśnie Belgrad? Po pierwsze - nigdy wcześniej nie miałem okazji być na
Bałkanach, po drugie – często kierunki moich wypadów dyktuje promocja – skoro
cena była bardzo atrakcyjna, to czemu nie skorzystać?
Boarding zaczyna się nieco po czasie, z tego, co zaobserwowałem, to jest
wielu pasażerów tranzytowych wracających do Serbii z USA. Ponownie zajmuję
miejsce przy oknie po prawej stronie, ale musiałem sporo odczekać zanim
wszedłem na pokład, ponieważ najpierw zapraszani są pasażerowie mający miejsca
w tylnej części samolotu, a ja preferuję przód kabiny. Przy silniejszych
turbulencjach tak bardzo nie widać/czuć, ze trzęsie. Na szczęście podczas
całego lotu turbulencji nie było. Bardzo podoba mi się to, ze w małych Airbusach
320 Swiss na zamontowanych monitorach można śledzić trasę lotu i jego
parametry. Serwis bardzo podobny do tego na locie z Pragi, mały sandwich,
ciepły/zimny napój i na deser czekoladka. Kiedy zbliżamy się do lądowania w
Belgradzie dokoła pasa startowego widać tylko trawy i pola – czuje się, jakbym
lądował w polu kapusty (niczym kiedyś na Kabatach). Deboarding przez rękaw
przebiega nadzwyczaj sprawnie, szybka kontrola paszportowa , przy okazji stempelek
do kolekcji i juz jestem na terenie Serbii. Na dzień dobry w toalecie spotykam
jakiegoś zarośniętego dziada z reklamówką z … Biedry – niezbędny atrybut
Polaka-cebulaka na obczyźnie.
Sam port lotniczy niczego sobie, prężnie działają kafejki, jest gdzie poczekać
na odlot. Widzę, że do odlotu szykuje się maszyna Etihad do Abu Dhabi. Linia ta
odkąd jest w sojuszu z Air Serbia regularnie pojawia się na belgradzkim
lotnisku. Bankomatów w terminalu jest kilka, ja korzystam z jednego
umieszczonego tuż obok taśm, na których pojawiają się bagaże, kurs po
sprawdzeniu wyciągu z karty jest bardzo przyzwoity. Uważajcie na zapytania
bankomatu, które dla zagranicznych kart proponują ustalony kurs wymiany –
zazwyczaj jest on mocno zawyżony i najzwyczajniej w świecie się nie opłaca. Na
lotnisku działa też informacja turystyczna, gdzie dostaję darmowy plan miasta i
ruszam na przystanek autobusowy. Mam szczęście, bo autobus przybywa punktualnie
po ok. 10 minutach i rusza w drogę. Bilet można nabyć jedynie u kierowcy
pojazdu. Po opuszczeniu lotniska (Nicola Tesla Airport) autobus przemierza
polne drogi i przedmieścia – jest bardzo “swojsko”, po poboczu biegają zwierzęta
gospodarcze, przed sklepikami monopolowymi tutejsi panowie raczą się trunkami, świat
żywcem wyjęty z serialu “Ranczo” – podroż do centrum trwa ok. 50 minut i mocno
się dłuży, dopiero po upływie pół godziny jazdy widać, że docieramy do
miejskiej aglomeracji, na horyzoncie pojawiają się wysokie betonowe bloki i
nowoczesne konstrukcje.
Przejeżdżamy przez imponujący most na Dunaju i kilka metrów dalej autobus zatrzymuje się na pętli Zleny Venac – to jeden z ważniejszych placów w mieście i ruchliwe centrum przesiadkowe. Tuz obok zlokalizowany jest McDonald’s – o tak, po skromnym śniadanku tego mi trzeba. Pogoda jest śliczna, słońce praży, na niebie tylko pojedyncze chmurki, z miłą chęcią zasiadam na zadaszonym tarasie restauracji i z góry obserwuję miasto. Czuję pulsującą energię, lubię, kiedy wokół jest głośno i dużo się dzieje. Biorę w dłoń mapę i ruszam do hostelu. Widać, że miasto w pewnych miejscach jest mocno zaniedbane, czy tez zniszczone po toczących się tutaj przecież jeszcze nie tak dawno działaniach wojennych. Ogromne wrażenie robi na mnie budynek w centrum miasta, który praktycznie cały zniszczony stoi nienaruszony przy jednej z głównych arterii i jest milczącym świadkiem historii. Zanim jednak dotrę do hotelu wybieram się do dworca kolejowego, by zakupić bilet na przejazd pociągiem EC Avala do Budapesztu. W promocji nie znalazłem akurat atrakcyjnych cenowo połączeń z Belgradu do Polski, wiec zdecydowałem się wrócić pociągami – najpierw dzienne połączenie z Belgradu do Budapesztu a później nocny pociąg Chopin do Warszawy. Bilet kupowany odpowiednio wcześniej w przedsprzedaży można nabyć za 29 euro, natomiast na trasie BEG-BUD obowiązuje stała oferta specjalna – bilet w jedną stronę to koszt równowartości 15 euro. Dworzec jest monumentalny, z zewnątrz pięknie się prezentuje, jego fasada przypomina dwór czy ambasadę. Niestety, w środku niemalże hula wiatr, większość okienek jest zabita na 4 spusty, ale kasa międzynarodowa jest otwarta a kasjerka bezproblemowo porozumiewa się po angielsku i wydaje mi upragniony bilet. Obawiałem się, że zakup biletu na dzień przed odjazdem pociągu nie będzie możliwy ze względu na brak miejscówek, ale jak się okazało w pociągu nie istnieje rezerwacja miejsc. W dobrym humorze opuszczam opustoszały dworzec i kieruję się do Dream Hostelu, który okazuje się być przerobionym mieszkaniem w bloku – nic specjalnego, a ponadto w moim pokoju czuję zapach papierosów – pewnie ktoś z poprzednich gości sobie popalał Na booking.com widnieje informacja, ze honorowane są tutaj płatności kartą, ale recepcjonistka nie jest w stanie obsłużyć terminala i musi dzwonić po pomoc do właściciela tego przybytku – o losie! Na szczęście udaje mi się zapłacić i po “ogarnięciu się” ruszam w miasto.
Pierwsze kroki kieruję ku belgradzkiej starówce i twierdzy Kalemegdan. Nie ulega wątpliwości, że deptak reprezentacyjny im. Kniazia Milosza mają piękny – wszystkie budynki są nowe lub doskonale odrestaurowane, tłum wyleguje się w eleganckich lokalach i robi zakupy w sklepach zachodnich marek – wcale nie widać, że jestem w kraju z byłego bloku socjalistycznego. Po przejściu przez bulwar docieram do parku i na wspomniane wzgórze Kalemegdan, gdzie niemalże z lotu ptaka można podziwiać panoramę Belgradu. Dopiero teraz widać, jak to miasto jest rozciągnięte. W dole mieszają się dwie potężne rzeki: Dunaj i Sawa, na dłuższą chwilę przystaję, by napawać się tym pięknym widokiem, bo raczej szybko tutaj nie powrócę. Jest piątkowe popołudnie, więc w okolicy można natknąć się na duże ilości spacerowiczów. W drodze powrotnej do hostelu zatrzymuję się jeszcze na moment na zakupach, w końcu trzeba spróbować lokalnych smakołyków, tutaj spotykam herbatę Nestea o smaku owoców leśnych. Bardzo lubię takie wizyty w zagranicznych supermarketach, kiedy mogę znaleźć produkty, które nie są dostępne w Polsce. Jeszcze tylko kolacja w McDonald’s i pora kłaść się spać, by wstać z samego rana, bo pociąg do Budapesztu odjeżdża o 06:45.
Przejeżdżamy przez imponujący most na Dunaju i kilka metrów dalej autobus zatrzymuje się na pętli Zleny Venac – to jeden z ważniejszych placów w mieście i ruchliwe centrum przesiadkowe. Tuz obok zlokalizowany jest McDonald’s – o tak, po skromnym śniadanku tego mi trzeba. Pogoda jest śliczna, słońce praży, na niebie tylko pojedyncze chmurki, z miłą chęcią zasiadam na zadaszonym tarasie restauracji i z góry obserwuję miasto. Czuję pulsującą energię, lubię, kiedy wokół jest głośno i dużo się dzieje. Biorę w dłoń mapę i ruszam do hostelu. Widać, że miasto w pewnych miejscach jest mocno zaniedbane, czy tez zniszczone po toczących się tutaj przecież jeszcze nie tak dawno działaniach wojennych. Ogromne wrażenie robi na mnie budynek w centrum miasta, który praktycznie cały zniszczony stoi nienaruszony przy jednej z głównych arterii i jest milczącym świadkiem historii. Zanim jednak dotrę do hotelu wybieram się do dworca kolejowego, by zakupić bilet na przejazd pociągiem EC Avala do Budapesztu. W promocji nie znalazłem akurat atrakcyjnych cenowo połączeń z Belgradu do Polski, wiec zdecydowałem się wrócić pociągami – najpierw dzienne połączenie z Belgradu do Budapesztu a później nocny pociąg Chopin do Warszawy. Bilet kupowany odpowiednio wcześniej w przedsprzedaży można nabyć za 29 euro, natomiast na trasie BEG-BUD obowiązuje stała oferta specjalna – bilet w jedną stronę to koszt równowartości 15 euro. Dworzec jest monumentalny, z zewnątrz pięknie się prezentuje, jego fasada przypomina dwór czy ambasadę. Niestety, w środku niemalże hula wiatr, większość okienek jest zabita na 4 spusty, ale kasa międzynarodowa jest otwarta a kasjerka bezproblemowo porozumiewa się po angielsku i wydaje mi upragniony bilet. Obawiałem się, że zakup biletu na dzień przed odjazdem pociągu nie będzie możliwy ze względu na brak miejscówek, ale jak się okazało w pociągu nie istnieje rezerwacja miejsc. W dobrym humorze opuszczam opustoszały dworzec i kieruję się do Dream Hostelu, który okazuje się być przerobionym mieszkaniem w bloku – nic specjalnego, a ponadto w moim pokoju czuję zapach papierosów – pewnie ktoś z poprzednich gości sobie popalał Na booking.com widnieje informacja, ze honorowane są tutaj płatności kartą, ale recepcjonistka nie jest w stanie obsłużyć terminala i musi dzwonić po pomoc do właściciela tego przybytku – o losie! Na szczęście udaje mi się zapłacić i po “ogarnięciu się” ruszam w miasto.
Pierwsze kroki kieruję ku belgradzkiej starówce i twierdzy Kalemegdan. Nie ulega wątpliwości, że deptak reprezentacyjny im. Kniazia Milosza mają piękny – wszystkie budynki są nowe lub doskonale odrestaurowane, tłum wyleguje się w eleganckich lokalach i robi zakupy w sklepach zachodnich marek – wcale nie widać, że jestem w kraju z byłego bloku socjalistycznego. Po przejściu przez bulwar docieram do parku i na wspomniane wzgórze Kalemegdan, gdzie niemalże z lotu ptaka można podziwiać panoramę Belgradu. Dopiero teraz widać, jak to miasto jest rozciągnięte. W dole mieszają się dwie potężne rzeki: Dunaj i Sawa, na dłuższą chwilę przystaję, by napawać się tym pięknym widokiem, bo raczej szybko tutaj nie powrócę. Jest piątkowe popołudnie, więc w okolicy można natknąć się na duże ilości spacerowiczów. W drodze powrotnej do hostelu zatrzymuję się jeszcze na moment na zakupach, w końcu trzeba spróbować lokalnych smakołyków, tutaj spotykam herbatę Nestea o smaku owoców leśnych. Bardzo lubię takie wizyty w zagranicznych supermarketach, kiedy mogę znaleźć produkty, które nie są dostępne w Polsce. Jeszcze tylko kolacja w McDonald’s i pora kłaść się spać, by wstać z samego rana, bo pociąg do Budapesztu odjeżdża o 06:45.
Rano po dotarciu na dworzec (mam tylko 10 minut pieszo) pociąg jest juz
podstawiony – stacją końcową pociągu EC Avala jest czeska Praga, także jak widać
relacja jest długa, natomiast zdecydowana większość pasażerów wysiada w
Budapeszcie. Skład zestawiony jest z wagonów bezprzedziałowych, podróżnych jest
mało, można swobodnie się rozsiąść i odpocząć. Pociap jedzie własnym tempem dość
powoli, po drodze zatrzymuje się na kilku stacjach i dociera do granicy, gdzie następuje
kontrola paszportowa a następnie celna. Widać, ze pogranicznicy ewidentnie czegoś
szukają, rozkręcają sufit w pociągu, przeszukują bagaże podróżnych, mnie także pytają
o alkohol (slivovica). W sumie formalności na granicy serbsko-węgierskiej trwają
ponad 1,5 h, ale pociąg punktualnie wjeżdża do Budapesztu. Pora ponownie zawitać
do kraju bratanków.
Tak się dobrze składa, ze akurat w marcu otworzono czwartą “zieloną” linię
metra, która przebiega przy dworcu Keleti i mam okazję się nie przejechać. W
chwili kiedy w automacie kupuję bilet słyszę niewybredne komentarze po polsku –
odwracam się i widzę grupę dresów-byków z Polski. No tak, wiadomo…
W nowym metrze jest bardzo nowocześnie, a linię obsługują wagony wyprodukowane częściowo przez Alstom w Chorzowie. Przybyłem do Budapesztu ok. godz. 15, a pociąg do Warszawy odjeżdża dopiero o 20, zatem miałem okazję trochę pobuszować po mieście – obowiązkowa wizyta w supermarkecie Spar oraz spacer nad brzeg Dunaju i podziwianie odświeżonego Parlamentu zaliczone. Niestety nie było okazji do degustacji langosza, ale wizyta w McDonald’s obfitowała w smaczny kąsek w postaci ciastka o nadzieniu jagodowym. Pociąg EC Metropol (w Polsce o nazwie Chopin) jest podstawiany ok. pół godziny przed odjazdem. Przede mną długa, ale komfortowa podroż, ponieważ w przedziale miejsce na przeciwko nie są zajęte, więc mogę rozciągnąć się podczas 12-godzinnej eskapady. Dobranoc…
W nowym metrze jest bardzo nowocześnie, a linię obsługują wagony wyprodukowane częściowo przez Alstom w Chorzowie. Przybyłem do Budapesztu ok. godz. 15, a pociąg do Warszawy odjeżdża dopiero o 20, zatem miałem okazję trochę pobuszować po mieście – obowiązkowa wizyta w supermarkecie Spar oraz spacer nad brzeg Dunaju i podziwianie odświeżonego Parlamentu zaliczone. Niestety nie było okazji do degustacji langosza, ale wizyta w McDonald’s obfitowała w smaczny kąsek w postaci ciastka o nadzieniu jagodowym. Pociąg EC Metropol (w Polsce o nazwie Chopin) jest podstawiany ok. pół godziny przed odjazdem. Przede mną długa, ale komfortowa podroż, ponieważ w przedziale miejsce na przeciwko nie są zajęte, więc mogę rozciągnąć się podczas 12-godzinnej eskapady. Dobranoc…
Cześć, mam pytanie skąd bierzesz informacje o takich świetnych promocjach na bilety?
OdpowiedzUsuńCo do wpisu - czytało się świetnie! Dziękuję.
Cześć - polecam serdecznie forum Fly4Free, a zwłaszcza jego dział dla wtajemniczonych użytkowników "Twierdza szyfrów" oraz inne zagraniczne fora dla osób często latających. Pozdrawiam!
UsuńA jak sie dostac na TS na fly4free?:)
OdpowiedzUsuńOdpowiednio długo staż na forum, wymagana ilość postów oraz punktów reputacji od innych użytkowników.
OdpowiedzUsuń