Rano wylądowałem w Warszawie, a już po południu znów pojawiam się na
stołecznym Lotnisku Chopina i udaję się w kolejny rejs, tym razem przede mną
krótka podróż zagraniczna, a mój kolejny kierunek to Wilno. Nie powiem, żeby
litewska stolica w jakiś szczególny sposób mnie pociągała, ale swego czasu z (mocno
okrojonej) mapy połączeń PLL LOT (do grudnia 2015 r.) był to przedostatni
kierunek, którego nie miałem okazji odwiedzić. Wiosną tego roku w ramach
kilkudniowej promocji nasz narodowy przewoźnik zaoferował loty na trasie
WAW-VNO-WAW za mniej niż 200 zł, skwapliwie skorzystałem z okazji i odliczalem
długie miesiące do wakacyjnego weekendowego wyjazdu.
Tradycyjnie na nieco ponad 2 godziny przed wylotem melduję się na Lotnisku
Chopina przy stanowisku odprawy klasy biznes, gdzie u niezwykle znudzonej
obsługi odbieram kartę pokładową na mój lot. Skład osobowy jest niemal
identyczny jak dnia poprzedniego, kiedy odprawiałem się na rejs krajowy do
Poznania, ale tym razem inny pan drukuje mi kartę. Moja żółta walizeczka
odjeżdża taśmociągiem do sortowni (zawsze patrzę, czy wydrukowano i naklejono
poprawny kod docelowy lotniska), a ja niemal błyskawicznie przechodzę przez
kontrolę bezpieczeństwa (tunel „fast track”), jeszcze tylko kilka kroków na
górę i już jestem w saloniku Polonez, gdzie ładuję akumulatory przed startem. Po
przekąsce w postaci marchwiowych chipsów i toaście wzniesionym kieliszkiem
processo czuję lekkie rozluźnienie ;)
Wyjście 27, z którego odbywać się będzie boarding, znajduje się bardzo
blisko business lounge’u, nie muszę się zbytnio spieszyć i delektuję się
dłuższą chwilą dekadencji. Kiedy podchodzę pod gate akurat rozpoczyna się
boarding, po raz kolejny rejs będzie obsługiwany małym samolotem Bombardier
Q-400, do maszyny pasażerowie zostaną zatem przewiezieni autobusem. Nie
przepadam za tymi klaustrofobicznymi samolocikami i jazdą busem po płycie
lotniska, ale to nie ja jestem odpowiedzialny za siatkę połączeń. Może nie
narzekałbym tak bardzo, gdybym miał okazję przelecieć się samolotem ATR, ale na
te maszyny się nie załapałem, a przecież jeszcze całkiem niedawno PLL LOT
wykonywał nimi rejsy krajowe.
Obłożenie maszyny do Wilna jest całkiem spore, ale w obie strony miejsce obok
mnie pozostaje wolne, mam zatem gdzie ulokować moje długie nogi. Na pokładzie
wita nas szefow pokładu Pani Magdalena Gortat, kapitanem tego krótkiego
niespełna godzinnego rejsu jest pan Marcin Dworak. O tej porze na Okęciu nie ma
dużego ruchu, możemy w miarę szybko wystartować. Ponieważ wznosimy się w
kierunku zachodnim, to czeka nas już za Warszawą zakręt w prawo. Niestety, tego
dnia nie mamy szczęścia do pogody i na wysokości przelotowej cały czas lecimy w
chmurach. Wprawdzie turbulencje nie występują, ale za oknem cały czas kłębią
się chmury i nie mam odniesienia względem ziemi, zupełne „mleko”, bardzo nie
lubię tak latać, niemal zawsze po osiągnięciu wysokości przelotowej chmury
pozostają w dole a za oknami wygląda słońce, tym razem jednak do samego końca
nasze położenie niemal nie ulega zmianie, pilot przeprasza za lekkie
turbulencje, ale informuje, że na tej wysokości nie możemy ich niestety ominąć.
Fakt, Bombardiery nie mogą wzbijać się tak wysoko jak konkurencyjne maszyny
typu Embraer, Boeing czy Airbus. Wileńskie lotnisko od strony płyty prezentuje się bardzo skromnie, żeby nie
powiedzieć „dziadowsko”, ruch też jest tutaj bardzo mały, chwilę po nas ląduje
Belavia oraz Finnair, w VNO dość często gości AirBaltic oraz tani przewoźnicy
jak WizzAir czy Ryanair. Z ciekawostek: na pasie startowym zaparkowane są dwa
samoloty Aeroflotu a ich silniki sa zamaskowane materialem, zastanawiam się, w
jakim celu tam one stacjonują. ;) Na bagaż przy taśmociągu trzeba czekać dość
długo, co jest zastanawiające biorąc pod uwagę rozmiary lotniska i
częstotliwość oferowanych połączeń. W końcu wychodzę do mikroskopijnej hali
przylotów, która bardziej przypomina prowincjonalny dworzec kolejowy. Tuż po
wyjściu z terminala znajduje się pętla autobusowa, mimo weekendu połączenia są
często realizowane, do centrum dojedziemy w ciągu kwadransa a bilet kupowany u
kierowcy kosztuje 1 EUR. Tabor jest zróżnicowany, ale na zdezelowane pojazdy na
lotniskowej trasie nie trafiłem, za to na mieście zauważyłem trolejbusy z
epoki. 20 minut później jestem już w hotelu Vilnius City Hotel zlokalizowanym
bezpośrednio przy trasie z lotniska do śródmieścia. Miasto jest niemalże wymarłe, na niebie wiszą gęste czarne chmury, z
których zaczyna padać mocnuy deszcze. Ulewa nie chce łatwo ustąpić, ale nie
daję się rzęsistym kroplom i ruszam na łowy do hipermarketu Rimi. Sieć ta ma
swoje placówki w krajach bałtyckich, jest także obecna na Litwie. Głównym
produktem, na który poluję, są jogurty firmy Vilvi (z czarnym kotem na
opakowaniu), które znam m.in. z delikatesów Alma, w sklepie od razu podchodzę
do lodówki, gdzie robię odpowiednie zapas, oczywiście wybór w kraju producenta
jest znacznie większy niż w Polsce.
Niemal cały wieczór pogoda jest pod psem, silny deszcz uniemożliwia zwiedzanie, więc w hotelowym pokoju robię sobie małą ucztę i dopiero przed północą wybywam na imprezę, akurat powoli zła pogoda przestaje dawać się we znami i z klubu wracam już suchą stopą ;)O poranku za oknem dostrzegam błękitne niebo i pełne słońce, czas się posilić w hotelowej restauracji. Tym razem pozwoliłem sobie poleżeć nieco dłużej, więc na śniadaniu jest ruch jak w ulu, goście hotelu to w większości cudzoziemcy z krajów śródziemnomorskich. Szwedzi bufet nie prezentuje się nadzwyczaj wykwitnie, ale też nie mogę powiedzieć, że jest tak ubogo jak w hotelu Cosmos w Kiszyniowie i od stołu wstaję najedzony. Czas ruszać w miasto, do ścisłego centrum mam ponad 30 minut, ale nigdzie mi się nie spieszy. Zabudowania po drodze nie wróżą nic dobrego, wzdłuż jednej z głównych ulic prowadzących do śródmieścia stoją szare budynki mieszkalne, powiedziałbym, że to Polska powiatowa, wrażenia żadne; dopiero Prospekt Giedymina (lit. Gedimino prospektas) prezentuje się znacznie bardziej okazale, stojące przy tej reprezentacyjnej ulicy gmachy są dostojne i eleganckie, widać, ze sporo budynków zostało odrestaurowanych w ostatnich latach i Litwini starali się przywrócić im dawny blask. Jest wczesne przedpołudnie, na deptaku królują emeryci z zagranicy, którzy rozpoczynają zwiedzanie, część wizytujących rozpoczyna dzień od spotkania towarzyskiego w licznych kawiarniach mieszczących się w fasadach zabytkowych kamienic. Na samym końcu prospektu niczym biała dama jawi się majestatyczna katedra św. Stanisława i według mnie jest to zdecydowanie najładniejsza budowla w Wilnie. Ponieważ zliża się poraz wymeldowania z hotelu, kończę spacer i tą samą trasą ruszam w drogę powrotną. Niestety, pogoda znów płata figle i w drodze powrotnej trafiam na kilkuminutową falę deszcze, z którą mój parasol nie może dać sobie rady. ;)
Wczesna pora popołudniowa to w sam raz czas na kolejny spacer, tym razem
spaceruję krętymi uliczkami starego miasta, które ma bardzo kolorową zabudowę.
Podziwiam pałac prezydencki, kilka ambasad i docieram powoli do słynnej Ostrej
Bramy, w okolicy której widzę liczne wycieczki z Polski. Owa Ostra Brama,
przywołana w inwokacji „Pana Tadeusza” okazuje się być niewielkich rozmiarów
obrazem/ołtarzem zawieszonym w wąskim przejściu nad bramą miejską. Spodziewałem
się ogromnego sanktuarium a tymczasem to miejsce kultu religijnego jest
nadzwyczaj skromne. Ale w końcu to wiara czyni cuda ;)Niemal cały wieczór pogoda jest pod psem, silny deszcz uniemożliwia zwiedzanie, więc w hotelowym pokoju robię sobie małą ucztę i dopiero przed północą wybywam na imprezę, akurat powoli zła pogoda przestaje dawać się we znami i z klubu wracam już suchą stopą ;)O poranku za oknem dostrzegam błękitne niebo i pełne słońce, czas się posilić w hotelowej restauracji. Tym razem pozwoliłem sobie poleżeć nieco dłużej, więc na śniadaniu jest ruch jak w ulu, goście hotelu to w większości cudzoziemcy z krajów śródziemnomorskich. Szwedzi bufet nie prezentuje się nadzwyczaj wykwitnie, ale też nie mogę powiedzieć, że jest tak ubogo jak w hotelu Cosmos w Kiszyniowie i od stołu wstaję najedzony. Czas ruszać w miasto, do ścisłego centrum mam ponad 30 minut, ale nigdzie mi się nie spieszy. Zabudowania po drodze nie wróżą nic dobrego, wzdłuż jednej z głównych ulic prowadzących do śródmieścia stoją szare budynki mieszkalne, powiedziałbym, że to Polska powiatowa, wrażenia żadne; dopiero Prospekt Giedymina (lit. Gedimino prospektas) prezentuje się znacznie bardziej okazale, stojące przy tej reprezentacyjnej ulicy gmachy są dostojne i eleganckie, widać, ze sporo budynków zostało odrestaurowanych w ostatnich latach i Litwini starali się przywrócić im dawny blask. Jest wczesne przedpołudnie, na deptaku królują emeryci z zagranicy, którzy rozpoczynają zwiedzanie, część wizytujących rozpoczyna dzień od spotkania towarzyskiego w licznych kawiarniach mieszczących się w fasadach zabytkowych kamienic. Na samym końcu prospektu niczym biała dama jawi się majestatyczna katedra św. Stanisława i według mnie jest to zdecydowanie najładniejsza budowla w Wilnie. Ponieważ zliża się poraz wymeldowania z hotelu, kończę spacer i tą samą trasą ruszam w drogę powrotną. Niestety, pogoda znów płata figle i w drodze powrotnej trafiam na kilkuminutową falę deszcze, z którą mój parasol nie może dać sobie rady. ;)
Zostawmy zatem doznania metaficzne i skupmy się na tych bardziej
przyziemnych, czas coś zjeść, kuchnia litewska jest dość podobna do polskiej, w
końcu przez w przeszłości tworzyliśmy jedno państwo znane jako Rzeczpospolita
Obojga Narodów. Na moim ulubionym forum podróżniczym furorę robi bar z
regionalną kuchnią mieszczący się przy ulicy Chopina 6. Podczas mojej wizyta w
tym gastrobarze przeważają Polacy. Sam bar nie jest miejscem zbytnio
eleganckim, klimat lat 90. dominuje, ale z pewnością można zjeść tam duże
porcje serwowanych dań. Ja skusiłem się na pyzy, są one olbrzymie, ledwo
zmieściłem w sobie takie dwie duże porcje nadziane mięsnym farszem. Ponieważ w
okolicy znajduje się dworzec kolejowy, to jako fan kolei w czasach dzieciństwa
postanawiam odwiedzić ten budynek. Stacja ma się całkiem dobrze, na peronach
widzę dość spory ruch, widocznych jest kilka składów. Tuż obok znajduje się
także McDonald’s, w McCafé delektuję się lemoniadą o smaku kiwi i zajadam
ciastko marchewkowe, mam jeszcze sporo czasu, a pobieżne spojrzenie na mapę
pokazuje, że dystans do hotelu jest dość krótki i rzeczywiście przejście
zajmuje mi około kwadransa. Odbieram bagaż i na pobliskim przystanku
komunikacji miejskiej oczekuję na przyjazd autobusu miejskiego na lotnisko.
Port lotniczy w Wilnie jest położony blisko miasta, dzięki czemu nie trzeba tracić
wiele czasu, by do niego dotrzeć. Kiedy docieram na lotnisko mam jeszcze prawie
godzinę do odlotu, czas spędzam na lekturze książki w przy popołudniowej
kawusi, to zdecydowanie moja ulubiona forma odpoczynku ;) Przy stanowisku
odprawy kolejka jest całkiem spora, ale korzystając z mojej karty Frequent Traveller
mogę skorzystać z przywileju odprawy dla pasażerów klasy biznes. Samo lotnisko
nie robi na mnie żadnego wrażenia, jest dość ponure i małe, ilość sklepów czy
punktów gastronomicznych jest doprawdy znikoma, podobnie wygląda także siatka
lotów z/do VNO. Okazuje się, że samolot z Warszawy do Wilna wyleciał spóźniony,
wobec czego na boarding naszego rejsu także trzeba będzie jeszcze poczekać, co
wzbudza uzasadniony niepokój u pasażerów przesiadkowych. Nigdy nie byłem
zwolennikiem szybkich transferów. W końcu jednak możemy zająć miejsca na
pokładzie Embraera a kapitan kpt. Andrzej Śnieg przeprasza za wszelkie
niedogodności związane z powstałym spóźnieniem. Szefowa rejsu p. Katarzyna
Stępień rozpoczyna instruktażem bezpieczeństwa, wkrótce wszysca zajmują swoje
miejsca i jesteśmy gotowi do rejsu. Tym razem wysokośc przelotowa jest wyższa
niż podczas lotu Dashem Q400, lecimy w słońcu nad chmurami i po około 50
minutach gładko lądujemy w Warszawie. Załoga ma nadzieję gościć Państwa
ponownie na pokładach naszych samolotów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz