Drugi
tydzien mojego urlopu przypadl na Azje, dzieki bledowi cenowemu linii Finnair
mialem okazje po raz kolejny odwiedzic Daleki Wschod a miedzy pobytem w
Chinach i Japonii odwiedzilem na 24 godziny Koree Poludniowa, gdzie
akurat odbywaly sie zimowe Igrzyska Olimpijskie. Co wiecej, interesujacy
patent opisany na forum Fly4Free pozwoli mi zalapac sie na darmowe
miejsce w klasie Economy Comfort (podczas rejsow transkontynentalnych) z
wieksza przestrzenia na nogi, sluchawkami wygluszajacymi halas oraz
mala kosmetyczka. Samolot A350 na trasie HEL-PEK byl napchany do
ostatniego miejsca, Chinczycy jak widac lataja bardzo intensywnie.
Mialem zamowione posilki wegetarianskie i byly przepyszne, gdy
patrzylem na ryz z kurczakiem i fasolka bardzo bylem zadowolon z faktu,
ze zdecydowalem sie na taka opcje. Jako ciekawostke dla fanow
podniebnych podrozy podam, ze finski przewoznik jako swoja specjalnosc
serwuje sok borowkowy.
Po
wyladowaniu w Chinach udalem sie do stanowiska transferu bezwizowego
24/144 h, przede mna byla rodzina z Polski, potem jakis Azjata, ja i
chlopak z Czech, po wypelnieniu formularza (inny, niz ten rozdawany w
samolocie) sympatyczny Chinczyk wkleil naklejke do paszportu i moglem
juz udac sie do immigration.
Po zostawieniu walizki w hotelu w tradycyjnej dzielnicy hutongow ruszylem metrem na Plac Tian'Anmen i do Zakazanego Miasta. Akurat swietowano Chinski Nowy Rok, wiec spacerujacych bylo mnostwo, widac ze swietuja cale rodziny, ale kolejka szybko sie posuwala, na placu zaopatrzylem sie w mala chinska flage (czerowna z zolta gwiazda). Cale centrum bylo obstawione przez wojsko i policje, aby wejsc na scisly teren placu nalezy sie wylegitymowac oraz przejsc przez kontrole bezpiueczenstwa jak na lotnisku czy na stacjach metra. Podobali mi sie chinscy zolnierze/policjanci futrzanych czapach, zielonych plaszczach ze zlotymi guzikami i czerwona opaska z gwiazda - komunizm wiecznie zywy. Na pierwszy obiad w stolicy Chin wybralem moje ulubione pierozki z nadzieniem, pozniej pospacerowalem glowna ulica handlowa Wangfujing, znajdziemy tam McDonald’s, sklepy sieciowek typu H&M lub Zara, ale tez eleganckie domy mody i salony typu Louis Vuitton.
Po zostawieniu walizki w hotelu w tradycyjnej dzielnicy hutongow ruszylem metrem na Plac Tian'Anmen i do Zakazanego Miasta. Akurat swietowano Chinski Nowy Rok, wiec spacerujacych bylo mnostwo, widac ze swietuja cale rodziny, ale kolejka szybko sie posuwala, na placu zaopatrzylem sie w mala chinska flage (czerowna z zolta gwiazda). Cale centrum bylo obstawione przez wojsko i policje, aby wejsc na scisly teren placu nalezy sie wylegitymowac oraz przejsc przez kontrole bezpiueczenstwa jak na lotnisku czy na stacjach metra. Podobali mi sie chinscy zolnierze/policjanci futrzanych czapach, zielonych plaszczach ze zlotymi guzikami i czerwona opaska z gwiazda - komunizm wiecznie zywy. Na pierwszy obiad w stolicy Chin wybralem moje ulubione pierozki z nadzieniem, pozniej pospacerowalem glowna ulica handlowa Wangfujing, znajdziemy tam McDonald’s, sklepy sieciowek typu H&M lub Zara, ale tez eleganckie domy mody i salony typu Louis Vuitton.
Drugi
dzien mojego pobytu w Pekinie rozpoczalem od wizyty w ZOO. Od samego
rana dopisywala piekna pogoda, swiecilo slonce, mrozu nie bylo czuc, a
sniegu na szczescie tutaj nie bylo. Zobaczylem nawet pande w akcji
chrupania posilku. Niestety, sporo zwierzat (glownie tych z Afryki) nie
bylo, byly kartki z datami kwietniowymi po chinsku, pewnie powroca na
ekspozycje dopiero wiosna. Nie udalo mi sie zatem zobaczyc lwa, ale za
to byly kangurki (za szyba) i emu oraz lamy z Ameryki Poludniowej. Po
ZOO udalem sie do Carrefoura, gdzie nakupilem cala siate przekasek,
mleka sojowe i np. chipsy Lay's o smaku matchy. Po poludniu wybralem
sie metrem do Silk Marketu, gdzie handluje sie podrabianymi materialami,
na wszystkich stoiskach oprocz obslugi prawie nikogo nie bylo, wiec nic
nie kupowalem. Na gornym poziomie znalazlem sklep z pamiatkami, ceny na
poczatku oczywiscie byly kosmiczne, w koncu kupilem 2 magnesy po ok. 15
zl za sztuke, widokowki zas byly bardzo brzydkie a kobieta za dwie
chciala prawie 50 zl, wiec z miejsca podziekowalem, potem cena spadla na
10 zl, ale uwazam, ze jak na taki biedny kraj, to przesada, skoro w
Europie Zachodniej sa po pol euro. W drodze powrotnej odwiedzilem
swiatynie Lamy, po drodze trafilem na lokalne knajpki z tybetanskim
jedzeniem
Bardzo miło
wspominam rejsy koreańską linią Asiana (PEK-INC i INC-KIX), w powietrzu bylismy
ok. 1 h 30 minut i w tym czasie podano obiad a potem jeszcze gorace napoje.
Koreanskie stewardessy ze swoim bialym makijazem wygladaly niczym porcelanowe
laleczki i co warte zauważenia calkiem sprawnie porozumiewaly sie po angielsku,
co w Azji nie jest takie oczywiste.
Sam Seul również bardzo mi sie podobal, miasto jest cale w światłach i reklamach, miasto zyje do pozna, na kazdym rogu znajdziemy sklepy typu convenience store (Family Mart czy Seven Eleven) i kawiarnie, mój ulubiony Starbucks Coffee jest niemal wszedzie. Na kolacje zajrzałem do McD, gdzie zjadlem klasycznego burgera oraz zupke kukurydziana. Jako pamiątkę kupilem sobie breloczek Hello Kitty, Azjaci lubuja się w tych kreskowkach :) Drugiego dnia pobytu odwiedziłem posiadłość cesarską Deoksugung a nastepnie udalem się na intensywny marsz po sklepach z kosmetykami (koreańskie maski na twarz to cos wspanialego). Przed odlotem udalo mi się jeszcze spróbować kimchi z ryzem i jajkiem w lokalnej restauracji znajdującej się w pobliżu mojego Top Hotelu. Na deserek zaś na lotnisku wpałaszowałem jeszcze truskawkowego donuta z Dunkin’ Donuts.
Sam Seul również bardzo mi sie podobal, miasto jest cale w światłach i reklamach, miasto zyje do pozna, na kazdym rogu znajdziemy sklepy typu convenience store (Family Mart czy Seven Eleven) i kawiarnie, mój ulubiony Starbucks Coffee jest niemal wszedzie. Na kolacje zajrzałem do McD, gdzie zjadlem klasycznego burgera oraz zupke kukurydziana. Jako pamiątkę kupilem sobie breloczek Hello Kitty, Azjaci lubuja się w tych kreskowkach :) Drugiego dnia pobytu odwiedziłem posiadłość cesarską Deoksugung a nastepnie udalem się na intensywny marsz po sklepach z kosmetykami (koreańskie maski na twarz to cos wspanialego). Przed odlotem udalo mi się jeszcze spróbować kimchi z ryzem i jajkiem w lokalnej restauracji znajdującej się w pobliżu mojego Top Hotelu. Na deserek zaś na lotnisku wpałaszowałem jeszcze truskawkowego donuta z Dunkin’ Donuts.
Tuz po
wyladowaniu w Osace od razu wiedzialem, ze znajduje się w Japonii, gdyż obsluga
lotniska poklonila sie pilotowi (widzialem przez szybe całą ceremonię), ich angielski
pozostał na tym samym poziomie co podczas mojej wizyty kilka lat temu w Tokio,
ale mogłem do woli wymieniać uśmiechy i ukłony. Hotel w Osace trafil mi sie
bardzo nowoczesny i chyba niedawno oddany, wszystko było w nim bardzo zadbane,
lazienka sterylna, kosmetyki, podgrzewany sedes z bidetem, duza wanna, czajniczek
i zielone herbaty, kimono, minilodowka, nawet gniazdo do ładowania USB w
ścianie. Na uwagę zasługuje fakt, że np. w sieci McDonald’s w końcu można
płacić kartami, sporo lokali tej sieci jest czynnych do późna w nocy, co
ułatwiało mi nocną wędrówkę po mieście, mogłem się rozgrzać kawą i uzupełnić
kalorie. W Starbuniu piłem ulubioną matcha latte i zajadałem donuta o smaku
sakura (z wisniowa polewa). Sama Osaka to przede wszystkim kolorowe sklepy, każdy
znajdzie tutaj coś dla siebie, można obkupić się przyzwoicie w sieci Daiso
oferującą towary za 100 jenów (+ podatek), zabytkow tutaj akurat nie ma (oprócz
zamku, do którego nie dotarłem), wiec czas spędziłem miło spacerując i
zatrzymując się w poszczególnych sklepach, kupująca kolejne mniej lub bardziej
przydatne badziewia :D Aż żal było wracać do zimnej mroźnej Europy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz