Wietnam nigdy nie było moją
wyśnioną destynacją turystyczną, ale tak się złożyło, że zainspirowany
opowieściami na temat wojny wietnamskiej postanowiłem odwiedzić ten azjatycki
kraj. Akurat nadarzyła się ku temu świetna okazja, gdyż linia Air China zaoferowała
swoim pasażerom bardzo przyzwoite ceny i tak za rejsy na trasie Warszawa – Pekin
– Ho Chi Minh City & Hanoi – Pekin – Londyn zapłaciłem ok. 1200 zł. Grzechem
byłoby nie skorzystać z tej opcji, zwłaszcza jeśli wziąłem pod uwagę fakt, że
akurat na koniec marca miałem zaplanowany wypad, który zaczynał się w Londynie,
nie musiałem więc dokupywać osobnego dolotu do brytyjskiej stolicy. Wietnam
kojarzyłem do tej pory głównie ze względu na liczną diasporę, która zamieszkuje
w Warszawie oraz w podwarszawskich miejscowościach jak np. Raszyn, teraz
przyszło mi zmierzyć się z Wietnamczykami w ich środowisku naturalnym i
przyznaję bez bicia, że owo środowisko było dość ciężkie do zniesienia.
Nie bez przyczyny przyjęło się
mówić bowiem „Ale Sajgon!”, kiedy mamy do czynienia z rozgardiaszem czy
hałasem. Wszystko to na wielką skalę możemy zobaczyć już po wylądowaniu na
lotnisku w Sajgonie, niesamowita kakofonia dźwięków wręcz zalewa nas na
parkingu przy hali przylotów. Miałem to szczęście, że mój rejs przylatywał do
Wietnamu niemal w środku nocy, więc o tej porze nie musiałem przepychać się
przez korki, ale następnego dnia po śniadaniu na własne oczy i uszy przekonałem
się, że legendarny chaotyczny ruch uliczny (w głównej mierze składający się ze
skuterów) w Wietnamie to nie przelewki, a przejście przez jezdnię także na
zielonym świetle graniczy z cudem. Ale wróciłem żywy, bez jakiegokolwiek
uszczerbku na zdrowiu, więc da się, nie zrażajcie się, jest to do przeżycia. O
palpitacje przyprawiają także uliczne garkuchnie, jedzenie często
przygotowywane jest i serwowane bezpośrednio przy zatłoczonych i pełnych
toksycznych spali ciągach komunikacyjnych, a poszczególne składniki cały dzień
wygrzewają się na słońcu za szybami. Możemy także zażyczyć sobie na obiad danie
z kurczaka, który spaceruje sobie przywiązany na sznurku wokół drzewa na
chodniku. Stołowałem się z dala od takich przybytków, liczne sklepy typu
convenience store na szczęście zapewniają także ciepłe i całkiem smaczne
posiłki, oczywiście wszystko w przystępnych cenach, w końcu to Wietnam, drogo
nie jest. Z lokalnych dobrodziejstw polecam gorąco wodę prosto z dorodnych
kokosów oraz świeże egzotyczne owoce (mango, papaja, pitahaya, ananas), które
chyba nigdzie nie smakują tak dobrze jak tam właśnie.
W Sajgonie na uwagę zasługuje
dawna dzielnica kolonialna, gdzie znajdziemy francuski szyk, wszakże kiedyś
Indochiny były jedną z wielu kolonii Francji. Z pomnika na głównym miejskim
placu spogląda na nas majestatyczny wujek Ho – spotkamy go także na banknotach
(w Wietnamie można poczuć się milionerem!) oraz na portretach w placówkach i
urzędach, m.in. na słynnej poczcie głównej, która bardzo sprawnie funkcjonuje
po dziś dzień. Warto tam zajrzeć i wysłać widoków do Polski, znaczek kosztuje
ok. 4 zł a moje kartki dotarły do kraju niecałe 1,5 tygodnia od daty ich
nadania. Respekt (niechlubny rekord należy do widokówki wysłanej w Nairobi,
która do Warszawy dotarła po prawie roku)! Podobało mi się także bardzo muzeum
wojny wietnamskiej, a zwłaszcza jego ekspozycja znajdująca się na zewnątrz –
były to bowiem amerykańskie samoloty wojskowe, które dostały się w ręce
komunistów i obecnie są wystawione na widok publiczny. W końcu pierwszy raz
mogłem z bliska zobaczyć, jak wygląda podwozie w takim pojeździe. Wystawa w
głównej części budynku jest dość stronnicza,
USA są ukazane jako bezwzględny wróg, a wszystkie dawne państwa bloku
socjalistycznego to oczywiście sojusznicy, jest także wzmianka o Polsce. Wskazówka
– jeśli ktoś jest wrażliwy, to odradzam dokładne oglądanie zdjęć, zwłaszcza w
części poświęconej broni chemicznej i defoliantom (tzw. „agent Orange”) –
przedstawione fotografie są bowiem bez jakiejkolwiek cenzury i można zobaczyć
straszne deformacje ludzkiego ciała, nie każdy jest odporny na taki widok…
Z miasta Ho Chi Minha przedostaję
się do stolicy kraju Hanoi, ale aby było ciekawiej, robię sobie jednodniową
przerwę w zwiedzaniu Wietnamu i kieruję się do Bangkoku, który niemal równo dwa
lata temu podbił moje serce swoją żywiołowością. Do Tajlandii udaję się na
pokładzie linii Vietnam Airlines, rejs samolotem typu Airbus A321 trwa równą godzinę,
a podczas porannego lotu serwowane jest obfite śniadanie, obsługa uwija się jak
w ukropie, by zdążyć wszystkich obsłużyć :) Tym razem nie jestem specjalnie
głodny, gdyż przed wyjazdem z hotelu dostałem porządną porcję śniadania na
wynos, łącznie z kawą (a tą w Wietnamie mają mocną) i zaspokoiłem głód na
lotnisku po nadaniu bagażu. Tym razem w Bangkoku kontrola paszportowa
przebiegła błyskawicznie, szybko odebrałem z taśmy walizkę i mogłem udać się na
stację Airport Expressu. Miasto zdążyłem już poznać, więc wiedziałem, co i jak –
pobyt upłynął mi na zaopatrywaniu się w smakołyki i pamiątki, wieczór spędziłem
zaś z moim znajomym stewardem ze Szwajcarii, który specjalnie na ten czas
przyleciał do BKK, by móc się ze mną zobaczyć. Ostatni raz widzieliśmy się
prawie rok temu w Berlinie, było więc o czym rozmawiać ;)
Kolejnego dnia bladym świtem,
kiedy jest jeszcze ciemno, docieram Uberem na terminal lotniska w Bangkoku,
komunikacja publiczna o tej porze niestety nie kursuje. Dzięki uzbieranym milom
w programie Miles & More za równowartość 15 000 mil
oraz opłaty lotniskowe i podatki zaopatrzyłem się w bilet do Hanoi. Żeby nie
było nudno, przelot urozmaicę sobie przesiadką w Singapurze – na jednym bilecie
mam dwóch przewoźników, najpierw Tai Airways i rejs BKK-SIN na A350, później
zaś Singapore Airlines i ich B777. Obaj azjatyccy przewoźnicy bardzo przypadają
mi do gustu i jeśli będę miał jeszcze okazję wybrać się nimi w podróż na
dłuższym dystansie, to chętnie skorzystam z ich usług. Duży plus za bogaty
system rozrywki oraz za pysznego różowego drinka Singapore Sling!
Po lądowaniu w Hanoi dość długo
czekam na komunikację publiczną, ale w końcu pojawia się autobus jadący
bezpośrednio do centrum miasta. Tak się składa, że zatrzymuje się niemal przy
moim hotelu, odpada mi więc holowanie mojej coraz cięższej walizki (jak to
dobrze, że mój limit bagażu to 30
kg). Na pierwszy rzut oka ruch uliczny jest tutaj nieco
bardziej ucywilizowany, ale to tylko pierwsze wrażenie. Kiedy wieczorem chcę
się przespacerować wzdłuż parku i jeziora muszę odstać swoje na pasach a
następnie przebiegać przez jezdnię, by nie zostać potrąconym przez szalonych
kierowców pojazdów wszelakich.
Kolejny poranek upływa mi pod
znakiem głównej atrakcji Hanoi, jaką jest mauzoleum, w którym spoczywa naczelny
wódz kraju Ho Chi Minh, Jego zabalsamowane zwłoki są wystawione na widok publiczny,
a do potężnego gmachu dzień w dzień
ustawiają się kolejki chętnych, by pokłonić się dyktatorowi. Tutaj czas stoi w
miejscu, w kraju wciąż dominuje komunizm, na czerwonej fladze widnieje żółta
gwiazda, a straż cały czas przypomina zwiedzającym o zachowaniu należytej
powagi. Dla mnie zachowanie Wietnamczyków było w tym miejscu niemalże
groteskowe, panie na spotkanie ze zmarłym wodzem zakładają swoje najlepsze
kreacje (tradycyjnie wietnamskie stroje), zjawiają się liczne wycieczki szkolne
a delegacji z zakładów pracy składają na ręce gwardii/żołnierzy olbrzymich
rozmiarów wieńce. W kolejce do wujka Ho stoję godzinę, a przed jego trumną
przechodzę może w ciągu minuty, kolejka cały czas musi posuwać się naprzód, nie
wolno się zatrzymać czy zwolnić kroku, oczywiście robienie fotografii jest
zakazane. O ile na zewnątrz panuje upał, to w środku jest dość zimno, ciało
musi przecież być przechowywane w niskiej temperaturze, by nie uległo
rozkładowi. Do czego to może doprowadzić kult jednostki! Mam nadzieję, że w
Polsce nie dojdzie nigdy do podobnych fanaberii…
W pobliżu znajduje się także park
z pomnikiem towarzysza Lenina a nieco dalej znajdziemy polską ambasadę,
widziałem nawet małą kolejkę chętnych po wizę do strefy Schengen. Aby odpocząć
kieruję się do firmowej herbaciarni marki Dilmah, w podobnym obiekcie byłem
swego czasu na Sri Lance. Ten niestety jest mało zadbany i prezentuje się dość
obskurnie, ale herbatka cytrynowa smakuje całkiem dobrze.
Poza
wspomnianym już mauzoleum Ho Chi Minha warto z pewnością zobaczyć tor kolejowy
biegnący między domostwami. Dwa razy dziennie przejeżdża po nim pociąg
pasażerski a mieszkańcy w pośpiechu zdejmują rozwieszone pranie i sprzątają
swój dobytek, w przeciwnym razie siła podmuchu pociągu porwie wszystko, co
napotka na swojej drodze. Rogatki są zamykane a klaksony odpowiednio wcześniej
sygnalizują całe zdarzenie, które jest sporą atrakcją turystyczną. Miejsce to
zwane Train Street jest na tyle rozpoznawalne, że otwarły się przy nim liczne
bary i kawiarnie, gdzie można odpocząć w oczekiwaniu na ten niecodzienny widok
mknącego niemal po ścianach domów pociągu.
Do Wietnamu
pewnie w najbliższym czasie nie zawitam, ale jestem pewien, że sam kraj ma się
jeszcze czym pochwalić (chociażby słynna malownicza zatoka Ha Long) i nie bez
przyczyny jest tak chętnie odwiedzany przez turystów. W piątkowy poranek wzbijam
się w niebo na pokładzie samolotu linii Air China. Do widzenia, Azjo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz