Nadeszła wiekopomna chwila – ta
krótka weekendowa wycieczka do Bułgarii będzie dla mnie niejako odwołaniem się do wspomnień rodziców, którzy w
czasach głębokiego PRL dotarli na swoje zagraniczne wczasy do Bułgarii – wtedy
jeszcze bezpośrednim pociągiem z Warszawy do Burgas.
Plany odwiedzenia Bułgarii wylęgały się w mojej głowie już dawno temu, ale
zawsze pierwszeństwo miały bardziej atrakcyjne kierunki, które zazwyczaj miałem
zarezerwowane ze znacznym wyprzedzeniem i na kurorty Morza Czarnego nigdy nie
starczało już czasu i funduszy. Tym razem o fundusze nie musiałem
się martwić, ponieważ dzięki Marsjaninowi cena za lot linią easyJet (Berlin SXF
– Sofia) oraz Bulgaria Air (Sofia - Burgas) była bardzo korzystna, a ostatni
lot linią WizzAir kupiłem wkrótce po tym, jak węgierski przewoźnik wrzucił do
letniego rozkładu swoje sezonowe połączenie z Burgas do Warszawy. Odpowiednio
wcześniej kupiłem jeszcze bilet promocyjny na pociąg EC
Berlin-Warszawa-Express, zarezerwowałem apartament w Bułgarii na 2 noce i
mogłem odliczać dni do odlotu.
Długie weekendy mają to do
siebie, że liczba podróżnych jest wtedy większa niż zwykle – tak było i tym
razem, w środowy wieczór na Dworcu Centralnym kłębią się tłumy podróżnych,
okupywane są okienka kasowe oraz informacyjne. Jak to dobrze, że nabyłem bilet
znacznie wcześniej na stronie internetowej PKP Intercity i ominęła mnie ta
kolejka. Na peronach czarno, co kilka minut słychać zapowiedź o opóźnieniach
kolejnych składów. BWE także nie może być gorszy i wjeżdża na stację około 15
minut po czasie. Przy okazji małe wyjaśnienie dla czytelników – tym razem
pociąg BWE prowadzi ze sobą grupę wagonów do Amsterdamu. Jeszcze w poprzednim
rozkładzie jazdy pociągów wieczorne połączenie BWE oraz pociąg EuroNight
kursowały oddzielnie w około godzinnym odstępie (fakt, do Berlina jadą tą samą
trasą), ale najwidoczniej szukając cięć budżetowych postanowiono te dwa pociągi
połączyć. Część wagonów do Amsterdamu jest odczepiana na stacji Berlin Ostbahnhof i następnie dołączana do
innego składu pociągu. Ach, przypomniała mi się moja nocna podróż do Amsterdamu
EN Jan Kiepura w lipcu 2009 roku – kiedy to było, teraz dopiero widzę, jak ten czas szybko leci...
Zajmuję
moje miejsce w wagonie bezprzedziałowym przy oknie, w wąskim przejściu tłoczą się pasażerowie, a pociąg rusza już z 15-minutowym opóźnieniem.
To taka "przypadłość” Dworca Centralnego, kiedy mamy do czynienia z
wagonem bezprzedziałowym podróżni nie zdążą zająć swoich miejsc a
lokomotywa już pędzi na Dworzec Zachodni, jeszcze kilka lat temu pociągi EC/IC nie zatrzymywały się na tej stacji. Walizki latają po
korytarzu, ale wreszcie każdy może usiąść - zdecydowana większość
miejsc jest zajęta, ponieważ jak wspomniałem zaczyna się długi weekend.
Kiedy przychodzi do kontroli biletów okazuje się, że sporo osób w
Poznaniu przesiada się na pociągi do Szczecina czy Piły, a z uwagi na fakt, że
jest to ostatnie połączenie, to ma zostać zapewnione skomunikowanie.
Czas szybko mi upływa na lekturze zaległej prasy i rozwiązywaniu testów z Olimpiady Języka Niemieckiego z ostatnich lat - mam słabość do tego konkursu po etapie szkoły średniej. Po około godzinie jazdy rozdawany jest darmowy poczęstunek - kawa, herbata, woda lub sok oraz wafelek Tago. Mijamy nowoczesny dworzec w Poznaniu (już za równy miesiąc znów zagoszczę w stolicy Wielkopolski) i LuxTorpeda mknie ku polsko-niemieckiej granicy. W Zbąszynku do wagonu wsiada grupa funkcjonariuszy Straży Granicznej, którzy przechodzą przez skład, na dworcu we Frankfurcie wsiadają zaś niemieccy policjanci. Spora część pasażerów wysiada na Dworcu Wschodnim w Berlinie, tam też przepinane są wagony, które z innym składem pojadą dalej do Amsterdamu. Wprawdzie na lotnisko Schoenefeld miałbym bliżej z Ostbahnhof, ale mam jeszcze ochotę na spróbowanie specjałów w McDonald’s, a wiem, że ten na Hauptbahnhof będzie wciąż otwarty mimo późnej pory. Wysiadam na znajomym mi dworcu, co by nie mówić, Berlin to moje ulubione miasto i doskonale się tam czuje. Kto wie, może jeszcze będzie mi dane przenieść się tam na dłużej?
Po wizycie w McDonald’s od razu wsiadam w kolejkę S7, przesiadam się na dworcu Ostkreuz (wciąż w częściowym remoncie) i wsiadam do pociągu S9. W wagoniku pustawo, na końcowej stacji przy lotnisku Berlin Schoenefeld oprócz mnie na peron wysiadają tylko dwie osoby. Jest około 00:30, na lotnisku krzątają się jeszcze służby sprzątające a na górnym poziomie jest nieco osób oczekujących. O zajęciu miejsc w terminalu linii easyJet mogę tylko pomarzyć, ale bez problemów zajmują sprawdzoną miejscówkę na górnym poziomie już dwa razy tam oczekiwałem (czyt. "koczowałem") na moje połączenia - dawno temu w lutym 2011 roku na lot linią Pegasus do Stambułu i przed dwoma laty na lot na grecką wyspę Mykonos. Krzesełka na górnym poziomie (np. przy kasach biletowych białoruskiej Belavii) dają możliwość ułożenia się do snu na dłuższą chwilę, bagaż mam pod ręką, nawet dało radę się zdrzemnąć. O 4 rano na zewnątrz jest już jasno, czas na poranna toaletę i to chyba najsłabszy punkt tego wysłużonego szaroburego lotniska SXF, ale władze w nic nie inwestują, skoro nieopodal czeka już wybudowany nowoczesny port lotniczy BER, którego oddanie do użytku jest cały czas opóźniane. Pamiętam, że już 2 lata temu miałem startować z nowego lotniska, ale z ostatnich zapowiedzi medialnych nie wynika, że lotnisko szybko zostanie otwarte.
Czas szybko mi upływa na lekturze zaległej prasy i rozwiązywaniu testów z Olimpiady Języka Niemieckiego z ostatnich lat - mam słabość do tego konkursu po etapie szkoły średniej. Po około godzinie jazdy rozdawany jest darmowy poczęstunek - kawa, herbata, woda lub sok oraz wafelek Tago. Mijamy nowoczesny dworzec w Poznaniu (już za równy miesiąc znów zagoszczę w stolicy Wielkopolski) i LuxTorpeda mknie ku polsko-niemieckiej granicy. W Zbąszynku do wagonu wsiada grupa funkcjonariuszy Straży Granicznej, którzy przechodzą przez skład, na dworcu we Frankfurcie wsiadają zaś niemieccy policjanci. Spora część pasażerów wysiada na Dworcu Wschodnim w Berlinie, tam też przepinane są wagony, które z innym składem pojadą dalej do Amsterdamu. Wprawdzie na lotnisko Schoenefeld miałbym bliżej z Ostbahnhof, ale mam jeszcze ochotę na spróbowanie specjałów w McDonald’s, a wiem, że ten na Hauptbahnhof będzie wciąż otwarty mimo późnej pory. Wysiadam na znajomym mi dworcu, co by nie mówić, Berlin to moje ulubione miasto i doskonale się tam czuje. Kto wie, może jeszcze będzie mi dane przenieść się tam na dłużej?
Po wizycie w McDonald’s od razu wsiadam w kolejkę S7, przesiadam się na dworcu Ostkreuz (wciąż w częściowym remoncie) i wsiadam do pociągu S9. W wagoniku pustawo, na końcowej stacji przy lotnisku Berlin Schoenefeld oprócz mnie na peron wysiadają tylko dwie osoby. Jest około 00:30, na lotnisku krzątają się jeszcze służby sprzątające a na górnym poziomie jest nieco osób oczekujących. O zajęciu miejsc w terminalu linii easyJet mogę tylko pomarzyć, ale bez problemów zajmują sprawdzoną miejscówkę na górnym poziomie już dwa razy tam oczekiwałem (czyt. "koczowałem") na moje połączenia - dawno temu w lutym 2011 roku na lot linią Pegasus do Stambułu i przed dwoma laty na lot na grecką wyspę Mykonos. Krzesełka na górnym poziomie (np. przy kasach biletowych białoruskiej Belavii) dają możliwość ułożenia się do snu na dłuższą chwilę, bagaż mam pod ręką, nawet dało radę się zdrzemnąć. O 4 rano na zewnątrz jest już jasno, czas na poranna toaletę i to chyba najsłabszy punkt tego wysłużonego szaroburego lotniska SXF, ale władze w nic nie inwestują, skoro nieopodal czeka już wybudowany nowoczesny port lotniczy BER, którego oddanie do użytku jest cały czas opóźniane. Pamiętam, że już 2 lata temu miałem startować z nowego lotniska, ale z ostatnich zapowiedzi medialnych nie wynika, że lotnisko szybko zostanie otwarte.
Do stanowiska
odprawy nie ma kolejki, proszę dość egzotyczną panią o wydrukowanie karty
pokładowej - easyJet w przeciwieństwie do FR czy W6 nie każe sobie słono płacić
za taki drobiazg, a jako kolekcjoner chętnie stanę się posiadaczem
pomarańczowej karty. Pani proaktywnie proponuje za darmo przewiezienie bagażu w
luku, z czego skwapliwie korzystam – jakże miły akcent, nie muszę szwędać się po lotnisku z
walizeczką a na dodatek dostanę kolejną naklejkę z kodem lotniska. Jestem
jednak wybredny niczym piesek francuski, bo nie podoba mi się czcionka, w
której wydrukowany jest kod lotniska SOF. Litery są bowiem maksymalnie
wyciągnięte i napis jest bardzo duży - mocno przesadzili - z kolei kiedy ostatnio
nadawałem bagaż, to kod lotniska był ledwo widoczny. Ale to juz takie
moje fanaberie, normalny pasażer nie będzie zwracał uwagi na takie drobnostki
;) Szybko kieruję się do kontroli bezpieczeństwa, tym razem udało mi się nie
piszczeć (a ostatnio już kilka razy piszczałem na warszawskim Okęciu), odbieram
mój mikrobagaż podręczny, czyli czarną torbę na ramię Adidas i wędruję po strefie
wolnocłowej - akurat
trafiam na półce na zapach perfum Gucci Pour Homme II, które w Polsce
nie są już łatwo dostępne w sprzedaży, więc z nutą nostalgii spryskuję się
nimi. Czas mija niesamowicie szybko i ani się obejrzałem, aż zaczął się
boarding, kontrola dokumentów (Bułgaria jest poza strefą Schengen) i
oczekiwanie na wejście do samolotu. Muszę przyznać, że po raz kolejny
pracownicy lotniska sprawdzają ilość sztuk bagażu podręcznego i przy większych
gabarytach nakazują włożenie plecaków czy toreb do metalowego stelaża, by
sprawdzić, czy spełnia on odpowiednie rozmiary. easyJet i tak jest najbardziej
łagodną tanią linią lotniczą, nie ma limitu wagowego a na dodatek dopuszczalne
rozmiary bagażu są nieco większe.
Wreszcie można
wejść na pokład, biało-pomarańczowy Airbus A320 stoi zaparkowany tuż przed
terminalem, kilka kroków do tylnego wyjścia i już zajmuję przydzielone mi przez
system miejsce 16F – jak ja lubię miejsca przy oknie. Obok mnie dosiadają się
Hiszpanie, a w samolocie przeważają… Polacy. To już tradycja, że jest ich na
lotnisku Schönefeld całe mnóstwo, a skoro w Polsce jest długi weekend, to nic
dziwnego, że jest tutaj dużo rodaków. Na pokładzie easyJeta pojawił się (po raz
kolejny zresztą) także polski akcent w postaci starszej stewardessy z naszego kraju.
Startujemy o czasie, przede mną 2 godziny lotu, pilot dość szybko wynurza się z
chmur, zostaje wyłączona sygnalizacja zapięcia pasów, przez cały lot nie było
żadnych turbulencji. Chwilę po starcie rozpoczyna się serwis pokładowy,
tradycyjnie sprzedawane są napoje i przekąski wszelkiej maści, a później
jeszcze kosmetyki oraz perfumy. W porównaniu do Ryanaira tutaj serwis jest
znacznie bardziej dyskretny, obsługa się nie przekrzykuje a ja w tym czasie
mogę lustrować magazyn pokładowy. Lądowanie na sofijskim lotnisku kilkanaście
minut przed czasem, teraz trzeba przestawić zegarek o godzinę do przodu i już
wychodzę po schodkach do autobusu. Dla tanich linii lotniczych w Sofii
dedykowany jest stary terminal 1 – widać wyraźnie, że budynek nie jest pierwszej
młodości i prezentuje się bardzo mało atrakcyjnie. Błyskawiczna kontrola
dokumentów a potem dość długie oczekiwania na bagaże – nigdzie mi się nie
spieszy, więc mogę poczekać. Po wyjściu do hali przylotów znajduję bankomat
(jest tez przed lotniskiem bankomat UniCredit Bulibank – odpowiednim naszego
Banku Pekao S.A.) i wypłacam niezbedną gotówkę, obok jest też kantor, do
którego ustawia się spora kolejka. Jest też mały automat z kawą i herbatą,
informacja turystyczna (zaopatruję się w bezpłatne mapki bułgarskiej stolicy),
biura korporacji taksówkowych czy firm “rent a car” oraz automat biletowy, w
którym można kupić bilety na dwa autobusy odjeżdżające z lotniska do miasta.
Automat przyjmuje bilon oraz drobne banknoty a drukowane bilety nie podlegają
już kasowaniu i są ważne przez 60 minut. Nie muszę długo czekać na transport do
centrum, bo dosłownie chwilę po moim wyjściu na przystanek autobusowy tuż przed
budynkiem podjeżdża autobus. Już na pierwszym przystanku robi się tłoczno,
naprzeciwko mnie siedzi grupa czterech młodych chlopaków z Polski, ich sposób
bycia jest bardzo mało kulturalny i wulgarny, jeden z nich z dużym brzuchem
(adekwatny pseudonim “Słoniu”) siedzi rozkraczony na dwóch siedzeniach, rzucają
“mięsem” na prawo i lewo, w końcu nikt ich tutaj nie rozumie. Wstyd mi za
rodaków, którzy tak reprezentują nasz kraj, ale nic nie poradzę na bydło, które
jest wszędzie. Okazuje się, że z każdym przystankiem ludzi przybywa i są to
przeważnie starsi pasażerowie jadący na bazar – te same wózki jak w Polsce, o Jezuniu
:-P Po około trzech kwadransach w ścisku
prawie cały motłoch wysiada przy uniwersytecie, ja jadę dalej do ostatniego
przystanku na ul. Generala Gurko – już naprzeciwko przystanku jest coś, co mnie
satysfakcjonuje, a mianowicie kawiarnia ulubionej sieciówki Starbucks Coffee z
cenami niższymi niż w Polsce. Na kawę przyjdzie jednak czas nieco później, a
teraz kontynuuję spacer ku centrum, by dotrzeć do gmachu poczty głównej i tam
kupić widokówki i znaczki.
Po wizycie na poczcie (panie w okienku mówią komunikatywnie po angielsku)
nieco zbaczam z ulicy gene. Gurko i kieruję się za strzałkami do
restauracji McDonald’s, gdzie na śniadanie
testuje bagietkę oraz ulubione cappuccino. Nie jest to wprawdzie prawdziwa
włoska kawa, ale niech będzie ;) Po raz kolejny mały szok kulturowy, bo w środku
siedzi mnóstwo starszych pań, a młodzieży nie ma prawie wcale – rozumiem, że
jest godzina 11 i pewnie młodsza generacja jest w tej chwili w szkole czy na
uczelni, ale w Polsce takich ludzi w McDonald’s ze święcą szukać. Dłuższą
chwilę odpoczywam i przez okno na piętrze rozglądam się po okolicy. Widzę, ze w
Sofii kursują stare pomarańczowe tramwaje, podobne do tych z Lizbony.
Zatrzymuję się jeszcze na małe zakupki w supermarkecie Billa, gdzie sprawdzam,
co ciekawego z branży spożywczej jest dostępne na bułgarskim rynku – polecam jogurty
Danone Men w czarnych opakowaniach (zwłaszcza orzechowy!) oraz cydr Somersby o
smaku gruszkowym. Ceny bardzo przystępne i łatwo się je przelicza, 1 LV to nieco
ponad 2 PLN. Następnie docieram do ulicy Kniazia Aleksandra, gdzie na zatrzymuję
się na parkowej ławce i kontempluję fontannę, pobliski placyk oraz budynki pamiętające
z pewnością czasy demokracji ludowej. Przez plac przechadza się ekipa
telewizyjna, prezenterka zagaduje przechodniów, do mnie także podchodzi, ale
kiedy tylko usłyszała, że nie mówię po bułgarsku powiedziała “OK, bye” i oddaliła
się z ekipą – tym sposobem ominęła mnie okazja pokazania się w bułgarskiej TV,
smuteczek...
Po odpoczynku spaceruję dalej, mijam kolejne siermiężne budynki, przed
oczami staje mi Moskwa, widzę, że duch epoki wywarł bardzo duży wpływ na to
miasto. Wreszcie docieram pod sobór Aleksandra Newskiego, pora na pamiątkowe zdjęcie
pod ta słynną cerkwią. Po kolejnych minutach spaceru tym razem docieram do
Biblioteki Narodowej, a chwilę później nadchodzi pora na kolejną regenerację w
parku – w górze co kilka minut przelatują samoloty, dookoła rozkwita roślinność,
milo tak posiedzieć i upajać się przyroda. Wracam z powrotem do gwarnego
centrum, a tam już trwa życie w najlepsze – docieram do bulwaru Vitoscha, gdzie
po obydwu stronach deptaka zlokalizowane są liczne sklepy popularnych sieciówek
– wizytuję ulubioną Zarę, robię drobne zakupy w H&M i podjadam słodkie
kolorowe pączki z Dunkin’ Donuts, które są tutaj obecne na rynku. W Polsce
produkty tej firmy niestety nie wytrzymały próby czasu i przedsiębiorstwo wycofało
się z kraju nad Wisłą. Widać, że jest już pora popołudniowa, bo na ulicach robi
się tłoczno i gwarno, pojawia się młodzież, jest znacznie większy ruch samochodów
i wtem zaczyna się nawałnica. Cale szczęście, że udało mi się szybko dotrzeć do
przejścia podziemnego i tam przeczekałem burzę, a zaraz jak tylko deszcz się zmniejszył,
udało mi się dotrzeć na przystanek
autobusowy. Bułgarska stolica żegna mnie ulewą, ale na lotnisko dojeżdżam,
kiedy na niebie akurat pojawia się piękna tęcza.
Tym razem odlot
mam z Terminalu 2, który w porównaniu z przaśnym Terminalem 1 wydaje się być
wykonany bardzo profesjonalnie. Wieczorową porą nie ma już wielu odlotów, trwa
odprawa lotu LH do Monachium, a później na lot Turkish Airlines (TK) do Stambułu. Ja dzielnie oczekuję na mój odlot do Burgas, będę miał po raz
pierwszy okazję lecieć linią Bulgaria Air – bardzo cieszę się, że na tak krótką
trasę linia podstawi duży samolot Airbus A319 – pierwotnie w systemie
rezerwacyjnym widniał mały samolot Embraer, ale jakiś czas temu dokonano podmiany i lekko zmodyfikowano godziny lotów. Ruch na lotnisku jest znikomy,
udaję się do odprawy, nadaję bagaż i oczekuję na odlot. Na około dwie godziny
przed wylotem rozpoczyna się kontrola bezpieczeństwa dla lotów krajowych
– odloty nie odbywają się z części międzynarodowej, ale z wydzielonego obszaru na
parterze, gdzie znajduje się tylko jeden gate. Pół godziny wcześniej ma
miejsce odlot do Warny, tam też udaje się większość podróżnych, lot do Burgas
jest słabo wypełniony. Boarding następuje przez długi szklany korytarz,
wchodzimy do autobusu, oczywiście trzeba poczekać jeszcze na spóźnialskich.
Samolot wygląda na nowy, w środku gości wita uśmiechnięta załoga w stalowych
mundurach; zajmuję wybrane podczas odprawy on-line miejsce – standardowo przy oknie i czekam na start
maszyny. Następuje moja ulubiona instrukcja bezpieczeństwa, a że siedzę z
przodu samolotu, to widzę dokładnie, jak młody steward instruuje pasażerów na
temat procedur ewakuacji. Jeszcze tylko zaciemnienie kabiny i można startować, nocą (jest kilka minut przed północą) Sofia z lotu ptaka wygląda nader
atrakcyjnie. Pilot szybko wzbija się do góry, omija chmury i lecimy na czarnomorskie wybrzeże. Kiedy
tylko zgasła sygnalizacja zapięcia pasów załoga błyskawicznie rozpoczyna serwis pokładowy – wprawdzie sam lot trwa ok. 35 minut, ale dostajemy czekoladkę oraz
napoje ciepłe lub zimne – zatem większy wybór niż w PLL LOT, gdzie na trasach
krajowych dostaniemy tylko wodę mineralną. Bardzo pozytywnie zaskakuje mnie
magazyn pokładowy – wprawdzie sama linia lotnicza Bulgaria Air jest mała i
oferuje niewiele połączeń, ale dzięki lotom code share jej siatka jest
bogatsza. Mimo że nie latają do Brazylii, to tematem przewodnim numeru jest właśnie ten latynoski kraj oraz trwający właśnie mundial. Miło poczytać i powspominać
koniec listopada, kiedy to opalałem się na Copacabanie i Ipanemie. Lot krótki i
bardzo gładki, szczerze mówiąc nie przepadam za nocnymi lotami, bo nic nie widać za szybą, a lubię pooglądać krajobraz za oknem. Wprawdzie sam lot jest
krótki, ale w jego trakcie odzywa się także pilot i podaje podstawowe informacje dotyczące rejsu. Niebawem przyziemiamy w Burgas, na zewnątrz dość mocno
wieje i powoli zaczyna kropić deszcz.
Nowoczesny terminal mimo późnej pory jest rozświetlony, jego projekt przypomina mi lotnisko w Kutaisi, w części dla pasażerów odlatujących widzę sporo osób oczekujących na odloty swoich rejsów czarterowych. Tym razem także trzeba długo poczekać na bagaż, ku mojemu zaskoczeniu na mojej walizce znajduje się przywieszka “last bag” z logo agenta handlingowego Swissport. Podejrzewam, że bagaż został załadowany jako ostatni do samolotu na lotnisku w Sofii i stąd taka dekoracja ;) Po wyjściu z budynku szybko mijam parking, za nim rondo ze starym samolotem z nazwa linii lotniczej Balkan, dalej potężną estakadę drogi szybkiego ruchu (prowadzi z Burgas do Warny) i już jestem na rogatkach Sarafova, czyli części Burgas zlokalizowanej bezpośrednio przy lotnisku. Z uwagi na mój nocny przylot do BOJ i poranny odlot w sobotę do WAW celowo wybrałem apartament w tej części miasta, by nie tracić czasu (i pieniędzy) na dostanie się do centrum Burgas. Szybko znajduję adres mieszkania, przez obsługę zostałem wcześniej mailowo poinformowany, by zgłosić się do całodobowych delikatesów, co też czynię – chwilę później pojawia się sympatyczny młody Bułgar imieniem Pavlin, wręcza mi klucze i prowadzi do apartamentu “Sunny Sands” na 5. pietrze bloku mieszkalnego. Moją uwagę zwraca przeszklona winda, z której widać cały dziedziniec a na wyższych kondygnacjach (blok ma 6 pięter) także morze. Pokazuje mi mieszkanie, płacę za wynajem dwóch nocy i wreszcie mogę odpocząć – po prawie dwóch dobach w podróży kąpiel i nocleg w wygodnym łóżku to jedyny luksus, o którym teraz marzę. Samo mieszkanie bardzo porządnie wyposażone, nie mogę narzekać na brak różnorakich sprzętów, mam balkon z widokiem na plażę i Morze Czarne, telewizor z satelitą, sprawną klimatyzację oraz szybkie łącze wi-fi. Sen przyszedł tej nocy wyjątkowo szybko, rano specjalnie pospałem nieco dłużej, w końcu jestem na urlopie.
Nowoczesny terminal mimo późnej pory jest rozświetlony, jego projekt przypomina mi lotnisko w Kutaisi, w części dla pasażerów odlatujących widzę sporo osób oczekujących na odloty swoich rejsów czarterowych. Tym razem także trzeba długo poczekać na bagaż, ku mojemu zaskoczeniu na mojej walizce znajduje się przywieszka “last bag” z logo agenta handlingowego Swissport. Podejrzewam, że bagaż został załadowany jako ostatni do samolotu na lotnisku w Sofii i stąd taka dekoracja ;) Po wyjściu z budynku szybko mijam parking, za nim rondo ze starym samolotem z nazwa linii lotniczej Balkan, dalej potężną estakadę drogi szybkiego ruchu (prowadzi z Burgas do Warny) i już jestem na rogatkach Sarafova, czyli części Burgas zlokalizowanej bezpośrednio przy lotnisku. Z uwagi na mój nocny przylot do BOJ i poranny odlot w sobotę do WAW celowo wybrałem apartament w tej części miasta, by nie tracić czasu (i pieniędzy) na dostanie się do centrum Burgas. Szybko znajduję adres mieszkania, przez obsługę zostałem wcześniej mailowo poinformowany, by zgłosić się do całodobowych delikatesów, co też czynię – chwilę później pojawia się sympatyczny młody Bułgar imieniem Pavlin, wręcza mi klucze i prowadzi do apartamentu “Sunny Sands” na 5. pietrze bloku mieszkalnego. Moją uwagę zwraca przeszklona winda, z której widać cały dziedziniec a na wyższych kondygnacjach (blok ma 6 pięter) także morze. Pokazuje mi mieszkanie, płacę za wynajem dwóch nocy i wreszcie mogę odpocząć – po prawie dwóch dobach w podróży kąpiel i nocleg w wygodnym łóżku to jedyny luksus, o którym teraz marzę. Samo mieszkanie bardzo porządnie wyposażone, nie mogę narzekać na brak różnorakich sprzętów, mam balkon z widokiem na plażę i Morze Czarne, telewizor z satelitą, sprawną klimatyzację oraz szybkie łącze wi-fi. Sen przyszedł tej nocy wyjątkowo szybko, rano specjalnie pospałem nieco dłużej, w końcu jestem na urlopie.
Kiedy wstaję rano, niebo jest mocno zachmurzone, niestety na opalanie tego dnia się nie
zanosi, zatem wybieram się na pierwszy spacer po okolicy. Tuż obok po
przeciwnej stronie ulicy wypatrzyłem bardzo gustowną kawiarnię – cała w
biało-różowych barwach, już tymi kolorami mnie kupili na wejściu. Na dzień
dobry poranne cappuccino, nie wyobrażam sobie lepszego początku leniwego poranka. Po krótkim relaksie dochodzę na plażę, jest bardzo pusto, ale pogoda nie
rozpieszcza. Schodzę w dół ku morzu, na piasku stoją wbite parasole z trzciny, przypominają te na
Majorce wzorowane na Hawajach. Przy plaży jest tez jedna knajpa, o dziwo ktoś
się tam krząta, może robią porządki, bo przy takiej pogodzie nie wróżę im
klienteli. Kilka osób wyprowadza psy po okolicy, a ja wracam i nadal wizytuję
bulgarską wioskę. Mam szczęście, na przystanku stoi spora grupka pasażerów i za
moment podjeżdża autobus numer 15 jadący do centrum Burgas. Autobus przeciska się przez wąskie uliczki, podjeżdża pod lotnisko i wyjeżdża na ruchliwa główną
trasę, by po około 30 minutach dotrzeć do przystanku końcowego zlokalizowanego
przy porcie w Burgas – obok znajduje się dworzec kolejowy – jak na takie duże
miasto spodziewałbym się czegoś większego, a stacyjka jest mala, na peronach
nie ma żadnych pociągów, w oddali na bocznicy stoją zdezelowane wagony kolei bułgarskich.
Ale myliłby się ten, kto stwierdzi, ze teren dworca jest opustoszały – to właśnie tutaj koncentruje się cały ruch pasażerski, co kilka minut podjeżdżają
kolejne autobusy i taksówki.
Razem z tłumem przechodzę na deptak, przy którym zlokalizowane są rożnego rodzaju sklepy,
kawiarnie czy punkty usługowe (przeważają oczywiście banki i apteki). Po bulwarze przechadzają się wczasowicze, tym
razem czuć, że to miejscowość nadmorska. Na końcu ulicy znajduję Billę oraz ulubioną
restaurację MdDonald’s, nie ma to jak tost serowy przedpołudniową porą. Po posiłku skręcam
w kolejną uliczkę, na placyku trwa degustacja Fanty z miniaturowych puszek. Na
deptaku spotykam Polaków – kolejny bardzo często spotykany w zagranicznych
kurortach motyw to nadmierne eksponowanie polskości poprzez zakładanie
trykotowych koszulek w barwach narodowych lub doklejanie do plecaków rożnego
rodzaju gadżetów z flagą Polski. Jeszcze tylko wystarczy przejść przez ulicę i
już jestem w pięknym parku nadmorskim, można odpocząć przy fontannie. Ja jednak
kieruję się dalej główną alejką bezpośrednio ku morzu – na klifie przed plażą
umiejscowiony jest punkt widokowy, jako tło mogą posłużyć nam białe kolumienki,
widok na plażę, Morze Czarne i położone nieopodal molo. Kilka fotek na pamiątkę
i po majestatycznych schodach zmierzam na nadmorski deptak i molo – pomost sięga daleko w morze a na jego końcu znajduje się jeszcze antresola, gdzie
przysiadam na dłużej, wdycham jod i delektuję się szumem morskich fal. Po
powrocie spaceruje jeszcze po mieście, powoli się wypogadza, ale że zbliża się pora popołudniowa, to zmykam na pętlę autobusową – tym razem linia numer
15 na dojazd do Sarafova potrzebuje aż 50 minut, ruch na drodze jest większy.
Czas coś przegryźć, moją uwagę zwraca knajpa fast food stylizowana na Starbucks
Coffee – logo jest żywcem ściągnięte ze Starbunia, różnią się tylko kolorem, bo
ten bar zamiast koloru zielonego ma kolor pomarańczowy w logo a jego nazwa to
Fresh Bar. Zamawiam kawałek pizzy w bardzo przystępnej cenie i zajmuję miejsce
na zewnątrz, gdzie mogę nieco przyjrzeć się życiu bułgarskiej ulicy. Czas
szybko płynie i wracam do mieszkania, by rano wstać na lot wypoczętym.
Nigdy nie miałem problemów ze wstawaniem, ale przede mną jeszcze cała sobota w
Warszawie.
Jest szósta rano czasu lokalnego, już dawno świta, kiedy wychodzę z mieszkania i w
delikatesach oddaję klucze. Kilka minut później jestem już na lotnisku, akurat
rozpoczyna się odprawa na lot WizzAir do Warszawy. Wygląda to nieco podobnie do
lotniska w Kutaisi – karty z odprawy on-line nie są akceptowane, trzeba z nimi
podejść do stanowiska odprawy, wtedy obsługa wydrukuje karty na własnym papierze, przykleja
adekwatna naklejkę (duży bądź mały bagaż podręczny) i można udać się do
kontroli bezpieczeństwa – sadząc po tym, ze pani ręcznie wpisywała nazwisko i zrobiła przy tym literówkę, to w systemie na lotnisku zbyt wiele nie widzą. Pani
akurat instruowała nową koleżankę, że jeśli na karcie jest wizerunek małej
walizeczki, to oznacza on “duży bagaż podręczny” i wtedy umieszcza się na
karcie odpowiednią naklejkę. To może być furtka dla osób, które taką kartę
zechcą przerobić, bo dla chcącego nic trudnego, programy do zamiany plików PDF
na Word są w sieci dostępne za darmo. Kolejka do kontroli bezpieczeństwa mimo natłoku
pasażerów (bardzo dużo turystów z Białorusi) szybko posuwa się do przodu i po
kilku minutach mogę już cieszyć się większą przestrzenią w strefie
przeznazczonej dla pasażerów. W lotniskowym bistro zamawiam cappuccino z biszkoptem
i uważnie obserwuję podróżnych, to bardzo ciekawe zajęcie. Tym razem dominują
pasażerowie odlatujący do Mińska (w ciągu dwóch/trzech godzin do MSQ odlatują
aż trzy maszyny – na lotnisku widzę starego Tupolewa w barwach Belavii) oraz do
Niemiec, ale później pojawiają się także Polacy. Na krzesłach przede mną
rozkładają się dwie tłuste rapszle ze swoimi partnerami – jedna prezentuję się w obcisłych
szarych dresach z brzuchem jak bęben w różowych trampkach z cekinami – o
zgrozo! Tak się złożyło, że ta ekipa stała do boardingu w kolejce tuż przede
mną. Na szczęście nie mam koło nich miejsca w landrynkowym Airbusie linii
WizzAir, szybko udało mi się zająć wygodną miejscówkę z przodu kabiny po prawej
stronie przy oknie – start jest opóźniony, ponieważ samolot spóźnił się z Katowic. Półgodzinne opóźnienie już się nie zwiększyło, a sam lot był
bardzo spokojny. Oczywiście stewardessy także prowadziły sprzedaż na pokładzie, ale
WizzAir nie jest tak bardzo nachalny jak Ryanair, chociaż oferta, dzięki której
można zaoszczędzić raptem 1 euro jest po prostu żałosna. Nad Polską dużo
chmur, tuż po lądowaniu w Warszawie rozlegają się oklaski – klasyka gatunku,
sasasa :) Do zobaczenia niebawem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz