Nadchodzi kolejny weekend – tym
razem wzorem ostatnich tygodni także czeka mnie lot krajowy. Jest to niejako
powtórka z rozrywki, ponieważ dokładnie 4 miesiące temu leciałem na tej samej
trasie Warszawa – Kraków. Tym razem ze „względów operacyjnych” zdecydowałem się
na jeszcze późniejsze połączenie, a przy zakupie biletów po raz kolejny pomocny
był serwis AFT.
Odlot z Warszawy zaplanowany jest
na godzinę 22:45, kilka minut po godzinie 21 pojawiam się w hali odlotów
Lotniska Chopina i na dzień dobry zaskakuje mnie dość spora kolejka do
stanowisk „baggage fast drop” w PLL LOT. Wprawdzie jestem już odprawiony
on-line (ach, ten wybór miejsca przy ulubionym oknie!), ale standardowo nie
odmawiam sobie podejścia do stanowiska po oryginalnie wydrukowaną kartę pokładową
– w kolejce do „klasycznej” odprawy dla osób bez wydruków z Internetu prawie
nikogo nie ma i pan z obsługi błyskawicznie wydaje dla mnie kartę. Podczas
kontroli bezpieczeństwa bramka zapiszczała, więc po raz kolejny była macanka –
nie ma reguły, a system działa naprawdę losowo – na szczęście nie stanowi to
dla mnie żadnego problemu. Chwilę później z kuwety odbieram swoje drobiazgi i
rozpoczynam wędrówkę po lotnisku. Trwa wieczorny szczyt, o tej samej porze
odlatuje bardzo dużo maszyn. Widać, że zaczyna się weekend, bo pasażerów jest
więcej niż zwykle – kilka razy byłem na lotnisku o tej godzinie w innych dniach
tygodnia i świeciło ono pustkami, a tym razem tak nie jest. Na wyświetlaczu
pojawiają się interesujące mnie kierunki jak Keflavik (WOWair) czy Erewań oraz
Tbilisi – ach chętnie skoczyłbym po raz kolejny na Zakaukazie lub na Islandię,
w tym roku kalendarz mam już mocno zapełniony, ale w przyszłym roku oprócz
Chorwacji (najprawdopodobniej easyJet z Berlina do Dubrovnika) są to
zdecydowanie destynacje, które chciałbym odhaczyć. Nie spieszy mi się, chłonę całym sobą
atmosferę warszawskiego lotniska, powoli przechodzę w stronę wyjścia 42, które
znajduje się na samym końcu terminala. Obok mojej bramki przy gate 43 będzie
nieco wcześniej boarding do Wilna. I pomyśleć, że gdyby nie Security Checz na
AFT.de, to niebawem także mógłbym odwiedzić na krótko stolicę Litwy. Ale póki
co nie było mi to pisane, a ja zabieram się za prasówkę z całego tygodnia, mam
nieco zaległości do nadrobienia, więc odpływam nad swoimi myślami w fotelu i
czas szybko mija. Zanim się obejrzałem wybija godzina 22, przy wyjściach 42 i
43 pojawiają się panie z obsługi naziemnej, najpierw na pokład wpuszczani są
pasażerowie lotu do Wilna, ok. 22:25 rozpoczyna się Boarding mojego lotu. Tym razem
podaję pani wydrukowaną wcześniej kartę pokładową i tym samym zachowuję całą
kartę pokładową a nie tylko jej część, bowiem pani odrywa kawałki kart i
pasażerom zostawia tylko ten mniejszy kwitek z podstawowymi danymi. Jeżeli
komuś zależy na poszerzaniu swojej kolekcji kart, to warto nieco pokombinować
;)
Po schodkach schodzimy do
autobusu, większość pasażerów to tranzyt, przylecieli z innych zagranicznych
lotów i czekali na skomunikowanie z Krakowem. Dominują panowie w garniturach,
którzy odbywali podróże służbowe. W autobusie moją uwagę przykuwa nieco starszy
dość nonszalancko ubrany pan z walizką, czerwoną plakietką CREW oraz
identyfikatorem PLL LOT. Jak się chwilę
później okazało, siedzieliśmy obok siebie, ale nie wiem, czy był to jakiś pilot
czy też steward albo jeszcze ktoś inny. Na zewnątrz jest już ciemno, na dodatek
pada deszcz, jest mokro i wieje wiatr, nienajlepsza pogoda na wieczorny start.
Już w Bombardierze Q 400 Eurolotu dowiadujemy się od szefa pokładu (jeżeli
dobrze zapamiętałem, to nazywał się Tomasz Skowron), że musimy jeszcze poczekać
na kilku pasażerów przesiadkowych oraz na odpowiednie dokumenty od służb
lotniskowych. O dziwo nie trwa to tak długo, zanim zaczniemy kołowanie
następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, zauważam, że w tym typie
samolotów nie ma wzmianki o maskach tlenowych, podejrzewam, że skoro maszyna
leci na niższym pułapie, to nie grozi jej dehermetyzacja i takich udoskonaleń
po prostu nie ma na wyposażeniu maszyny. Kapitan Ireneusz Piasecki rozpoczyna
kołowanie, małym „kuruźnikiem” trwa to całkiem sporo. Dzięki dobrej miejscówce
mogę podziwiać start i wzbijanie się w chmury innego większego samolotu z floty
PLL LOT, który wystartował tuż przed nami. Wreszcie nadchodzi i czas na nas, w
kabinie robi się nieprzyzwoicie głośno, zwłaszcza że siedzę nieopodal śmigła,
maszyna wzbija się w górę i moim oczom ukazuje się piękny krajobraz
rozświetlonej Warszawy, PKiN, biurowiec Złota 44 i inne wieżowce na horyzoncie
wyglądają fenomenalnie. Niestety, trzeba skręcić i moje oczy nie mogą długo
napawać się takim widokiem. Skoro stolica Polski wygląda tak zjawiskowo, to aż
nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak prezentuje się Las Vegas – ale na
takie widoki muszę jeszcze poczekać do października.
Wkrótce po starcie kapitan
wyłącza sygnalizację „zapiąć pasy”, steward rozdaje małe Prince Polo (kto wie,
czy nie zmienią ich na Grześki, bo ostatnio LOT ma promocję z tą marką
wafelków), sporo pasażerów jednak odmawia sobie tej słodkiej przekąski. Jeszcze
tylko rozlewanie wody mineralnej (wybór między gazowaną a niegazowaną), chwila
lotu i rozpoczynamy zniżanie do lotniska w Balicach. Niebo nad stolicą
Małopolski jest bezchmurne, zatem wszystko widać z lotu ptaka jak na dłoni.
Lotnisko jest znacznie dalej od centrum niż warszawskie Okęcie, więc niestety
nie widać feerie barw za oknem. 35 minut lotu, delikatne przyziemienie i już
jestem na miejscu. Za moment wybije północ, dobranoc!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz