W sobotni
poranek skoro świt pojawiam się na peronie stacji Warszawa Żwirki i Wigury,
skąd składem Kolei Mazowieckich docieram do Modlina. Pociąg kończy bieg na stacji
PKP, następnie skomunikowanym autobusem podjeżdżam pod sam terminal á la kurnik
(koszt biletu lotniskowego to 17 zł). Jest kwadrans po godzinie 7 rano, za
równą godzinę mój samolot linii Ryanair wystartuje do Wrocławia. Czas zatem na
bardzo krótki lot krajowy, irlandzki tani przewoźnik kusi niskimi biletami,
które na stronie internetowej można kupić już od 19 zł za przelot w jedną
stronę, a znając różnego rodzaju triki sztuczki da się tę cenę jeszcze bardziej
obniżyć. Ale to nie czas i miejsce na korepetycje z taniego latania…
Na terminalu w
Modlinie ostatnio byłem latem, kiedy to leciałem stamtąd do Gdańska, ale
niewiele się od tamtej pory zmieniło. Tym razem mimo wczesnej pory
funkcjonowały aż 3 stanowiska przy kontroli bezpieczeństwa, zazwyczaj była tylko
jedna kolejka, a tym razem mogłem wybrać, w którym ogonku się ustawić. Miałem
wątpliwą przyjemność, że po przejściu przez bramkę zostałem wytypowany do
kontroli, więc musiałem przejść przez macankę dość mało sympatycznego
pracownika ochrony. Po przejściu do hali odlotów moją uwagę zwróciła długa
kolejka pasażerów do boardingu na rejs do Gdańska, ale wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że liczba pasażerów na lot do Wrocławia będzie prezentować się
podobnie. Pojawiłem się przy wyjściu 4B, chwilę później obsługa lotniska
poprosiła o uformowanie kolejki i rozpoczęła się kontrola kart pokładowych oraz
dokumentów ze zdjęciem. Z rozmowy agentów handlingowych wynikało, że tego ranka
podróżować ma 173 osoby, co jest według mnie naprawdę rewelacyjnym wynikiem.
Kiedy w sierpniu testowałem tą trasę wypełnienie maszyny nie było zbyt
obiecujące, ale reklama oraz niskie ceny zrobiły swoje.
Boarding
rozpoczął się o czasie, przez szybę widziałem lądowanie maszyny z Wrocławia,
jest to bowiem lot obsługiwany przez bazę ze stolicy Dolnego Śląska. Kiedy
pasażerowie z WRO przemierzali pieszo płytę lotniska i kierowali się do
budynku, my już staliśmy w przedsionku oraz od wiatą i czekaliśmy, aż
pracownicy Służby Ochrony Lotniska zaproszą nas na pokład.
Tym razem
system przewoźnika przydzielił mi miejsce 21D, zatem przy przejściu po prawej
stronie; wprawdzie nie przepadam za miejscami w tylnej części kabiny, ale
lepsze to niż sam ogon bądź kiszenie się w środku, nawet przez taki krótki czas
jak 40 minut, ile trwa ten lot krajowy. Na pokładzie bryluje rubaszna załoga,
rozpoznaję dwóch łysych roztytych stewardów (p. Piotr i p. Tomasz) o urodzie
śp. Józefa Oleksego, a towarzyszą im dwie młode dziewczyny, obie o imieniu
Justyna. Nieco trwa nim wszyscy pasażerowie zajmą swoje miejsca, współpasażerki
z mojego rzędu wchodzą na pokład dość późno, ale o dziwo w półkach bagażowych
nad fotelami znajduje się jeszcze miejsce na bagaż podręczny. To jak dla mnie
jedyny plus Ryanair nad WizzAirem, że linia lotnicza nie rozróżnia między małym
a dużym bagażem podręcznym a od niedawna na pokład można wnieść dwie sztuki
bagażu, jedną klasyczną walizkę kabinową oraz małą torebkę czy plecaczek;
wreszcie skończyły się dantejskie sceny upychania wszystkiego po kieszeniach.
Jeszcze lepiej jest w linii easyJet, gdzie nie obowiązuje limit wagony na bagaż
podręczny a na dodatek pracownicy handlingowi często nadają bagaż do luku za
darmo. Pasy zapięte, następuje instruktaż bezpieczeństwa w języku angielskim, a
dopiero tuż przed startem z taśmy puszczona zostaje zapowiedź w języku polskim.
Zastanawia mnie, czy skoro nie lecimy nad wodą, jest sens informowania o
możliwości używania kamizelek ratunkowych. Interesowałem się tym tematem i o
ile mi wiadomo, to na lotach o krótkim dystansie, których trasa nie przebiega
nad zbiornikiem wodnym, nie ma takiej konieczności. W PLL LOT na krótkich
rejsach wewnątrz Europy często ta część instruktażu została pomijana, ale
widocznie Ryanair nie ma oddzielnego nagrania, w którym fragment tez został
wycięty. A może linia po prostu woli dmuchać na zimne? Mniejsza oto, czas
start!
Wznosimy się w
powietrze i tylko przez bardzo krótką chwilę jesteśmy w chmurach, już za moment
wznosimy się ku słońcu, które będzie nam towarzyszyć aż do lądowania we
Wrocławiu. Mimo że na ziemi w Modlinie pogoda i widzialność była kiepska, to
gdzieś tam w chmurach wcale tego nie widać. Ledwo zdążyliśmy się wzbić w
przestworza, kiedy śmieszna na siłę załoga rozpoczęła swoje standardowe slogany
o możliwości skorzystania z pseudoatrakcyjnych ofert i promocji na napoje czy
przekąski. Następnie panowie namawiali do „drapania” (cytat jednego ze
stewardów: „Co można wydrapać? Na przykład komuś oczy, ale mu tego nie
polecamy.”), czyli agitacja zdrapek, z których dochody przeznaczone są na cele
charytatywne. Byłem szczerze zdziwiony, bo całkiem sporo pasażerów się w nie
zaopatrzyło, oczywiście w ramach niesamowitej promocji „2 w cenie 1” za 10 zł, były też zestawy 7
zdrapek w odpowiednio wyższej cenie. Później przez kabinę przejechał jeszcze
wózek z perfumami i kosmetykami i kapitan rozpoczął zniżanie do lądowania na
lotnisku Wrocław Starachowice. Przyziemienie dość łagodne, jeszcze tylko
fanfary (już nie ogłuszające trąbki) i można wysiadać z Boeinga 737-800.
Sam pobyt we
Wrocławiu ma dla mnie znaczenie sentymentalne, bo spędziłem tam 13 miesięcy
mojego życia i minął właśnie równy rok od mojego powrotu do Warszawy. Wrocław
jest mi trudno jednoznacznie ocenić, bo jakby nie patrzeć mam z tym miastem
sporo przykrych skojarzeń przez pryzmat pracy w Qatar Airways. Z pozoru idealna
praca dla pasjonata lotnictwa jak ja szybko podcięła mi skrzydła i pokazała jak
bardzo bezduszna i zakłamana jest to firma, nikomu nie polecam pracy w tym
akurat arabskim „kołchozie”. Ale nie znaczy to, że cała organizacja jest taka
zła, może to być po prostu zasługa źle dobranego kierownictwa. Z drugiej zaś
strony był to też czas, który spędziłem na odkrywaniu nowych miejsc, nawiązałem
nowe znajomości, które przetrwały do dziś. Utwierdziłem się w przekonaniu, że
moje miejsce jest w większych metropoliach, Wrocław choć ładny
architektonicznie nie ma tego „flowu”, jaki wyczuwam w Warszawie. Co kto lubi…
W drogę
powrotną wyruszam w niedzielne popołudnie, pod Renomą wsiadam w autobus 406
jadący bezpośrednio do portu lotniczego im. Mikołaja Kopernika. Czas przejazdu
wynosi około 40 minut, jestem przyzwyczajony, że mieszkam nieopodal Okęcia i
mogę się tam dostać w niespełna kwadrans, więc te 40 minut w zatłoczonym
autobusie wydają mi się wiecznością. Mimo że przez Lotnisko Chopina w Warszawie
przewija się więcej pasażerów dziennie, to w środkach komunikacji publicznej
obsługującej port lotniczy nie widać tłumów, ponieważ dojeżdża tam kilka
linii autobusowych, została uruchomiona linia kolejowa a zdecydowana część
cudzoziemców decyduje się na dojazd taksówką. Jestem na wrocławskim lotnisku
stosunkowo wcześnie, sprawnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa (uff,
udało się nie zapiszczeć na bramce!) i wjeżdżam schodami ruchomymi na poziom
odlotów, gdzie na wygodnych fotelach mogę w spokoju oczekiwać na mój lot. Ruch
jest tutaj znacznie większy niż na lotnisku w Modlinie, który obsługuje tylko
jednego przewoźnika. Podczas mojego pobytu we WRO odlatują dwa rejsy Lufthansy
(do Frankfurtu i Monachium), PLL LOT do Warszawy, SAS do Kopenhagi oraz WizzAir
do Oslo Torp. Niebawem i pod gatem numer 5 pojawia się obsługa lotniska i
tworzy się kolejka pasażerów. Bardzo szybko zostajemy zaproszeni do wyjścia, po
przejściu przez korytarz i schody w dół oczekujemy aż pracownik płyty lotniska
otworzy drzwi i da znak, że można wejść do samolotu. Pogoda jest już gorsza i
wieje mocny wiatr, ale na szczęście do przejścia jest tylko krótki odcinek. W
progu maszyny wita nas męska część załogi, jednego ze stewardów już rozpoznaję
z poprzednich rejsów krajowych Ryanair, drugi natomiast ku mojemu pozytywnemu
zaskoczeniu jest czarnoskóry.
Z tyłu kabiny
kolegom towarzyszą dwie panie, zapamiętałem, że jedna z nich ma na imię Marta,
a to dlatego, że po zajęciu przypisanego mi miejsca (15C) zostałem przez nią
spytany, czy podróżuję sam i mogłem przesiąść się na wygodne miejsce 16C w rzędzie ewakuacyjnym, a
obok miałem jeszcze dwa miejsca wolne. Przez cały lot miałem możliwość
oglądania ziemi z lotu ptaka, co nie udało mi się na rejsie sobotnim. Tym razem
safety demo zaprezentowane zostało wyłącznie w języku angielskim, załoga
najwyraźniej zapomniała o włączeniu polskiej wersji, a myślę, że byłoby warto,
bo spora część pasażerów była starsza wiekiem i podejrzewam, że nie mają
większego doświadczenia w lataniu, a do skorzystania z tego środka transportu
skusiła ich niska cena oraz pewna ciekawość. Lot jest bardzo spokojny, podczas
rejsu wertuję magazyn pokładowy, ale nie znajduję w nim zbyt wielu informacji
godnych uwagi. Oczywiście przez cały czas pasażerowie są zachęcani do załogę do
zakupów wszelkiego rodzaju posiłków i innego badziewia, szczerze mówiąc na 175
odbytych lotów nie widziałem jeszcze kogoś, kto kupowałby na pokładzie perfumy.
Podejście do lądowania również i tym razem łagodne i o godzinie 17:05
przyziemiamy na pasie startowym w Modlinie. Przede mną jeszcze długa
droga do domu. Cóż, tanie podróżowania wymaga czasem poświęceń, ale czas
spędzony w przestworzach jest tego warty. Przynajmniej takie mam zdanie na ten
temat obecnie. Do zobaczenia za miesiąc!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz