Dzisiaj nieco
bardziej egzotycznie niż ostatnimi czasy. Kierunkiem kolejnej podróży
jest bliskowschodnia tętniąca życiem metropolia jaką jest Bejrut. O
stolicy Libanu nasłuchałem się samych superlatyw od kolegi z
poprzedniej pracy (dziękuję Ci bardzo za wszystkie wskazówki, Mike!), więc kiedy PLL LOT w kwietniu
zaoferował promocyjne loty z WAW do BEY w ramach Szalonej Środy,
nie musiałem długo się wahać z zakupem biletu. W środowy wieczór ok.
20:30 docieram na Lotnisko Chopina, przy stanowiskach odprawy pustka, więc
szybko nadaję bagaż i odbieram kartę pokładową. Agent handlingowy chyba
nie jest zbytnio zorientowany w przepisach ruchu wizowego, bo pyta się
koleżanki obok, czy do Bejrutu potrzebna jest wiza. Na szczęście Polacy
dostają bezpłatną wizę na granicy, więc odpadają formalności z tym
związane. Kolejka do kontroli bezpieczeństwa tym razem jest dość duża, czynne są tylko dwa stanowiska. Tak się składa, że za mną stoi
napakowany byczek, który nie chce zdjąć swojej bluzy dresowej przed
przejściem przez bramkę, ale kobieta z ochrony się z nim nie patyczkuje i
mężczyzna potulnie wykonuje jej polecenie. Na samym lotnisku w strefie
dla pasażerów ruch także jest niewielki, zatem po kontroli paszportowej
oczekuję w spokoju na boarding przy wyjściu 18. Powoli pod bramką
gromadzą się pierwsi odlatujący, wśród których przeważają osoby o podwójnym obywatelstwie, całkiem wielu z nich jest też o arabskim
pochodzeniu. Pod gatem pojawiają się pracownicy Warsaw Airport Services,
nieco później pod bramkę docierają też stewardessy PLL LOT, ale
okazuje się że trzeba zmienić numer wyjścia na 14, bo ze stanowiska 18 odleci
samolot do Tel Avivu. Co za faux pas, nie od dziś wiadomo, ze Izrael i Liban to śmiertelni wrogowie. Dla
niewtajemniczonych cenna informacja: jeśli macie w paszporcie pieczątkę z
Izraela, to nie zostaniecie wpuszczeni to Libanu. Celnicy na granicy
są bardzo skrupulatni w tej kwestii i dokładnie przeglądają paszporty.
Jeszcze trochę krzątaniny i wreszcie rozpoczyna się boarding, na pokład
Embraera 170 docieramy autobusem, load factor nie jest zbyt imponujący,
najwięcej pasażerów z nocnej fali odlotów widziałem chyba przy locie do Erewania. O podobnych
godzinach jest jeszcze maszyna do Tbilisi, Wilna, Larnaki czy do Bukaresztu oraz
ostatnie polskie krajówki.
Zajmuję moje ulubione miejsce 5B, obok mnie na miejscu 5A siedzi starszy Arab, pasażerowie klasy ekonomicznej na tym nocnym locie mają możliwość skorzystać nieodpłatnie z koców i poduszek. Szefowa pokładu pani Elżbieta Pomonarova (nie jestem pewien, czy piszę poprawnie, ale pani miała na pewno bardzo rosyjsko brzmiące nazwisko) tym razem wygląda na zdecydowanie znudzoną i rozdrażnioną, jeśli tak nieciekawie mają się prezentować stewardessy, to proponuję, by PLL LOT zrobił dokładny przegląd swojej podniebnej kadry. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, kołowanie do progu pasa startowego i powoli wzbijamy się w powietrze, cały lot przebiega bardzo gładko, tylko raz gdzieś nad Morzem Czarnym (według moich szacunków) na chwilę zostaje włączona sygnalizacja zapiąć pasy, podczas lotu tradycyjnie nie mogę zasnąć, więc obserwuję gwieździste niebo, w dole co jakiś czas przebłyskują światła mijanych po drodze miast, a czasami w pobliżu przeleci jakiś inny samolot. Smaczku dodaje fakt, że tym razem za sterami siedzi kobieta pani kapitan Barbara Łuczak. Panie stewardessy starają się robić wszystko oprócz interesowania się pasażerami, przez pokład z bezpłatnym serwisem przechodzą jak burza, z góry zakładają, że wszyscy śpią, wiec nie są zainteresowani poczęstunkiem w postaci miniwafelka Prince Polo czy szklaneczki wody mineralnej. A tymczasem monitoring czuwa, hehe :-P Niebawem w kabinie światła zostają całkowicie zgaszone, panie urządzają sobie ploteczki z przodu kabiny a później zajmują się lekturą prasy. W końcu po ponad 3 godzinach lotu zaczynamy zniżanie do lotniska w Bejrucie, za oknami po prawej stronie widzę ciemność, ale po lewej migoczą już światła miasta, w końcu widzę pas startowy i przyziemiamy na libańskiej ziemi. Tym razem mam okazje wyjść przez rękaw, od razu przy wyjściu z samolotu uderza gorące powietrze, ale zanim wyjdę na zewnątrz mogę jeszcze dłuższą chwilę pozostać w klimatyzowanych pomieszczeniach terminala, gdzie odbywa się kontrola paszportowa i celna. Na dużych marmurowych stołach po wyjściu z krętych korytarzy leżą formularze wjazdowe, trzeba pobrać druczek i go wypełnić. Pola formularza są w trzech językach: arabskim, francuskim i angielskim, trzeba wpisać jedynie podstawowe dane osobowe, wykonywany zawód, cel podróży oraz miejsce noclegu. Ponieważ siedziałem z przodu maszyny i szybko ją opuściłem, to udało mi się zdążyć przez innymi pasażerami i nie musiałem wcale czekać w kolejce do kontroli paszportowej. Celnik dokładnie sprawdził paszport pod kątem śladów pobytu w Izraelu, na szczęście podczas wypoczynku w Tel Avivie przed ponad dwoma laty nie dostałem słynnego stempelka i teraz swobodnie mogę poruszać się po krajach arabskich. Pan chyba nie był zbyt zorientowany, czy Polacy dostają wizy bezpłatnie, więc spytał o to kolegę ze stanowiska obok, który żywo zainteresował się moimi niebieskimi soczewkami kontaktowymi. Powiedział, że mam piękne oczy. Wypadałoby zacytować klasyka „Twoje oczy są takie hipnotajzin”. ;) Bezpośrednio za stanowiskami kontroli paszportowej znajdują się taśmociągi. Niebawem na karuzeli pojawiają się walizki lotu z Warszawy; zauważam, że o tej porze do Bejrutu przylatuje też m.in. Air Serbia z Belgradu, jest również lot linii Ethiopian Airlines z miasta o mojej ulubionej nazwie, czyli Addis Abeba. Po odebraniu walizki trzeba ustawić się w kolejce, by prześwietlić bagaż, tak wygląda tutaj kontrola celna, wreszcie można poczuć się wolnym i w końcu docieram do w hali przylotów, gdzie przed barierkami tradycyjnie jestem świadkiem czułych i wzruszających scen powitań. Wciąż po cichu liczę, że kiedyś ktoś na mnie też będzie tak czekał.
Dochodzi 4 rano, na zewnątrz jest jeszcze ciemno, ale w powietrzu czuć już wysoką temperaturę. Decyduję się poczekać do rana na lotnisku, w hali odlotów ruch jest dość spory, zatem wracam na miejsca w hali przylotów, gdzie do rana trwa względna cisza i mogę nieco pospać z moim bagażem w objęciach. O poranku nieco jeszcze obserwuję ruch na lotnisku, widać, że społeczeństwo jest różnorodne, część kobiet chodzi w dżihabach czy burkach, a część bardzo dobitnie podkreśla atrybuty swojej urody makijażem i skąpym strojem. Mężczyźni jak to w krajach arabskich mają ciemną karnację, kruczoczarne włosy i dość bujne owłosienie. Kilka minut po 8 rano wychodzę na parking, gdzie od razu zostaje mi zaproponowany przejazd taxi za kwotę 40 USD, co przy dystansie ok. 8-10 km jest jak rozbój w biały dzień. Kierowca po chwili oferuje mi cenę 35 USD, ale taka stawka nadal jest zbyt wysoka, wiec odchodzę nieco na bok. Ledwo się oddaliłem i po chwili słyszę biegnącego za mną taksówkarza, który przystaje na moją propozycję i prowadzi na górę do samochodu. Uważnie sprawdzam, czy wsiadam do oznakowanej taksówki; w Libanie oficjalne taxi oznaczone są nie tylko charakterystycznym kogutem, ale także maja czerwone tło na tablicach rejestracyjnych, warto na to zwrócić uwagę. Jeszcze raz upewniam się z kierowcą, że do śródmieścia (dzielnica Hamra) dojadę za 20 USD i ruszamy przed siebie. Na drodze prowadzącej z lotniska do centrum miasta duże korki, w końcu dochodzi 9 rano, więc to poranny szczyt komunikacyjny pod chyba każdą szerokością geograficzną. Ruch jest niesamowity, wszystkie pojazdy trąbią, miedzy nimi dzielnie przemykają skutery. Moją uwagę zwraca fakt, że wszystkie samochody są nowe i na dodatek bardzo wysokiej klasy jak Porsche czy hammery. Później dowiaduję się, że w Libanie podobno przypadają po 2 samochody na osobę, a ponieważ obywatele tego kraju lubią się pochwalić stanem swojego konta, to takie są efekty. Widać też sporo ciężarówek wiozących towary a co jakiś czas na ulicach pojawiają się patrole policji czy wojska, co nie dziwi biorąc pod uwagę obecną sytuację polityczną w regionie i napływającą falę uchodźców z ogarniętej wojną Syrii. Kiedyś PLL LOT latał do Damaszku, teraz ze względu na konflikt zbrojny w tym kraju połączenie zostało zawieszone. Wśród zgiełku aut mijamy liczne estakady i podziemne tunele, jest kolorowo i gwarno, me like. Po około 20 minutach wjeżdżamy do śródmieścia i zagłębiamy się w ulicę Hamra Street. Zabudowa jest gęsta, pełno wąskich jednokierunkowych uliczek, nowoczesne hotele mieszają się z zabytkowymi kościołami czy meczetami oraz mniejszymi domkami w orientalnym stylu, na chodniku rosną palmy, jest ciepło, bardzo lubię taki śródziemnomorski klimat.
Podjeżdżamy pod mój Grand Beirut Hotel, boy hotelowy pomaga mi z bagażem, recepcjonista sprawdza, że akurat mają już wolny pokój i po niecałych 10 minutach oczekiwania na wygodnych sofach w hotelowym lobby mogę wygodni rozłożyć się na łóżku. Apartament jak na czterogwiazdkowy hotel prezentuje się godnie, za to łazience dużo brakuje i nie wiem, czy dałbym jej dwie gwiazdki, ale jako dzielny turysta dam sobie radę; aczkolwiek musiałem bardzo uważać, by odpowiednio ustawię się pod prysznicem, bo kombinacja wanny z prysznicem przybrała dość kuriozalną formę, bardzo niebezpieczną dla osoby korzystającej z udogodnień tego typu. Po odświeżającym prysznicu, rozpakowaniu się i zmianie garderoby na letnią ruszam w miasto, pierwszy cel to oczywiście supermarket, bym mógł zaopatrzyć się w spożywcze wiktuały. Bez trudu znajduję na jednej z bocznych uliczek Hamry bankomat (banki w Libanie są na każdym rogu, o bankomaty także nie trzeba się martwić) a chwilę potem supermarket Idriss. Przy wejściu do sklepu oddaję ochroniarzowi torbę i zaczynam rajd między półkami sklepowymi. Ilość artykułów jest bardzo bogata, ceny także nie wołają o pomstę do nieba, mam w czym wybierać; znajduję chipsy Lays w bardzo ciekawych smakach (afrykański ser, hiszpańskie oliwki, japońskie sushi czy meksykańska salsa), jogurty o smaku lichi, sok z guawy, napoje bezalkoholowe Bavaria (m.in. smak truskawkowy), chlebki arabskie, słynny hummus i co dusza zapragnie. Po rundce w supermarkecie ruszam na miasto, trzeba bardzo uważnie rozglądać się na boki, bo z każdej strony może wyjechać samochód, a piesi w Libanie są traktowani jako zło konieczne i nawet jeśli pali się zielone światło, to kierowcy starają się za wszelką cenę wjechać na skrzyżowanie i mieć priorytet nad przechodniami. Ponieważ wyróżniam się kolorem skóry, to na każdym kroku kiedy przechadzam się chodnikiem słyszę za sobą trąbienie taksówkarzy, którzy w ten sposób zachęcają mnie do skorzystania z ich usług. Taksówkarze mają także naganiaczy na ulicach, słowo taxi pada z ust tubylców pod moim adresem bardzo często, ale po kilku godzinach w tym tłumie przyzwyczajam się do zaczepek i nic z nich sobie nie robię lub odpowiadam grzecznie No, merci". Na głównej ulicy Hamry znajduje się sporo kawiarni oraz burgerowni, jest tez mój ulubiony Starbucks i The Body Shop. Miło, że w SBX ceny są niższe niż w Polsce. Z mapką Bejrutu (dostępna w hotelu) w dłoni kieruję się ku nadmorskiej promenadzie Corniche. Bejrut jest położony na wzgórzu, by dojść nad morze trzeba zejść w dół krętymi uliczkami i schodkami, cały czas mając na uwadze, że z bocznych ulic może wyskoczyć kierowca na motocyklu. Między blokami przebija się już Morze Śródziemne, w końcu docieram do ronda i widzę pierwszą w Bejrucie restaurację McDonald’s i McCafé, koniecznie muszę tam wejść. Zamawiam kanapkę McArabia, w kolejne dni w McCafé próbuję kawy po libańsku, croissanta z migdałami i mrożonej kawy mocha bananowej oraz kanapkę McVeggie. W lokalach sieci McDonald’s można płacić w dolarach lub w funtach libańskich, to samo dotyczy płatności kartą płatniczą, obsługa zawsze pyta, w jakiej walucie ma być rozliczona transakcja. Także w McD skorzystamy z darmowego wi-fi, ale o login i hasło trzeba poprosić pracowników. W Starbucks Coffee dostaniemy natomiast zdrapkę z kodem dostępu do darmowego godzinnego wi-fi. Po posiłku w McD ruszam dalej wzdłuż morza w kierunku centrum finansowego, mijam błękitny meczet Mohammed Al-Amin. Cała starówka jest odnowiona, większość budynków jest koloru beżowego, pomarańczowego, więc ciepłe barwy pustyni. Przemierzam Bank Street, nieopodal są też gmachy kilku ministerstw, wszędzie widać ochroniarzy oraz wojsko, a wieczorem okolice Placu Męczenników i zlokalizowanego nieopodal Parlamentu strzeżone są nawet przez czołgi. Udaje mi się znaleźć budynek poczty głównej, gdzie zaopatruję się w znaczki pocztowe. Ruszam w drogę powrotną i czeka mnie długi spacer nadmorską promenadą. Jest ona szeroka i ładnie okala miasto. Co kilkanaście metrów ustawione są wygodne ławeczki, można na nich usiąść i wpatrywać się w błękitną morską toń. Fale mocno uderzają o brzeg, w Bejrucie nie ma plaż piaszczystych, na centralnym odcinku miasta widać falochrony i skały, jest tylko kilka miejsc, gdzie można się nieco poopalać, ale takie miejsca przypominają bardziej betonowe bunkry, więc z nich nie korzystałem. Cała promenada Corniche wysadzana jest palmami i mniejszymi krzewami. Słońce pięknie operuje z nieba, widać lądujące samoloty, cieszę się chwilą.
Zajmuję moje ulubione miejsce 5B, obok mnie na miejscu 5A siedzi starszy Arab, pasażerowie klasy ekonomicznej na tym nocnym locie mają możliwość skorzystać nieodpłatnie z koców i poduszek. Szefowa pokładu pani Elżbieta Pomonarova (nie jestem pewien, czy piszę poprawnie, ale pani miała na pewno bardzo rosyjsko brzmiące nazwisko) tym razem wygląda na zdecydowanie znudzoną i rozdrażnioną, jeśli tak nieciekawie mają się prezentować stewardessy, to proponuję, by PLL LOT zrobił dokładny przegląd swojej podniebnej kadry. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, kołowanie do progu pasa startowego i powoli wzbijamy się w powietrze, cały lot przebiega bardzo gładko, tylko raz gdzieś nad Morzem Czarnym (według moich szacunków) na chwilę zostaje włączona sygnalizacja zapiąć pasy, podczas lotu tradycyjnie nie mogę zasnąć, więc obserwuję gwieździste niebo, w dole co jakiś czas przebłyskują światła mijanych po drodze miast, a czasami w pobliżu przeleci jakiś inny samolot. Smaczku dodaje fakt, że tym razem za sterami siedzi kobieta pani kapitan Barbara Łuczak. Panie stewardessy starają się robić wszystko oprócz interesowania się pasażerami, przez pokład z bezpłatnym serwisem przechodzą jak burza, z góry zakładają, że wszyscy śpią, wiec nie są zainteresowani poczęstunkiem w postaci miniwafelka Prince Polo czy szklaneczki wody mineralnej. A tymczasem monitoring czuwa, hehe :-P Niebawem w kabinie światła zostają całkowicie zgaszone, panie urządzają sobie ploteczki z przodu kabiny a później zajmują się lekturą prasy. W końcu po ponad 3 godzinach lotu zaczynamy zniżanie do lotniska w Bejrucie, za oknami po prawej stronie widzę ciemność, ale po lewej migoczą już światła miasta, w końcu widzę pas startowy i przyziemiamy na libańskiej ziemi. Tym razem mam okazje wyjść przez rękaw, od razu przy wyjściu z samolotu uderza gorące powietrze, ale zanim wyjdę na zewnątrz mogę jeszcze dłuższą chwilę pozostać w klimatyzowanych pomieszczeniach terminala, gdzie odbywa się kontrola paszportowa i celna. Na dużych marmurowych stołach po wyjściu z krętych korytarzy leżą formularze wjazdowe, trzeba pobrać druczek i go wypełnić. Pola formularza są w trzech językach: arabskim, francuskim i angielskim, trzeba wpisać jedynie podstawowe dane osobowe, wykonywany zawód, cel podróży oraz miejsce noclegu. Ponieważ siedziałem z przodu maszyny i szybko ją opuściłem, to udało mi się zdążyć przez innymi pasażerami i nie musiałem wcale czekać w kolejce do kontroli paszportowej. Celnik dokładnie sprawdził paszport pod kątem śladów pobytu w Izraelu, na szczęście podczas wypoczynku w Tel Avivie przed ponad dwoma laty nie dostałem słynnego stempelka i teraz swobodnie mogę poruszać się po krajach arabskich. Pan chyba nie był zbyt zorientowany, czy Polacy dostają wizy bezpłatnie, więc spytał o to kolegę ze stanowiska obok, który żywo zainteresował się moimi niebieskimi soczewkami kontaktowymi. Powiedział, że mam piękne oczy. Wypadałoby zacytować klasyka „Twoje oczy są takie hipnotajzin”. ;) Bezpośrednio za stanowiskami kontroli paszportowej znajdują się taśmociągi. Niebawem na karuzeli pojawiają się walizki lotu z Warszawy; zauważam, że o tej porze do Bejrutu przylatuje też m.in. Air Serbia z Belgradu, jest również lot linii Ethiopian Airlines z miasta o mojej ulubionej nazwie, czyli Addis Abeba. Po odebraniu walizki trzeba ustawić się w kolejce, by prześwietlić bagaż, tak wygląda tutaj kontrola celna, wreszcie można poczuć się wolnym i w końcu docieram do w hali przylotów, gdzie przed barierkami tradycyjnie jestem świadkiem czułych i wzruszających scen powitań. Wciąż po cichu liczę, że kiedyś ktoś na mnie też będzie tak czekał.
Dochodzi 4 rano, na zewnątrz jest jeszcze ciemno, ale w powietrzu czuć już wysoką temperaturę. Decyduję się poczekać do rana na lotnisku, w hali odlotów ruch jest dość spory, zatem wracam na miejsca w hali przylotów, gdzie do rana trwa względna cisza i mogę nieco pospać z moim bagażem w objęciach. O poranku nieco jeszcze obserwuję ruch na lotnisku, widać, że społeczeństwo jest różnorodne, część kobiet chodzi w dżihabach czy burkach, a część bardzo dobitnie podkreśla atrybuty swojej urody makijażem i skąpym strojem. Mężczyźni jak to w krajach arabskich mają ciemną karnację, kruczoczarne włosy i dość bujne owłosienie. Kilka minut po 8 rano wychodzę na parking, gdzie od razu zostaje mi zaproponowany przejazd taxi za kwotę 40 USD, co przy dystansie ok. 8-10 km jest jak rozbój w biały dzień. Kierowca po chwili oferuje mi cenę 35 USD, ale taka stawka nadal jest zbyt wysoka, wiec odchodzę nieco na bok. Ledwo się oddaliłem i po chwili słyszę biegnącego za mną taksówkarza, który przystaje na moją propozycję i prowadzi na górę do samochodu. Uważnie sprawdzam, czy wsiadam do oznakowanej taksówki; w Libanie oficjalne taxi oznaczone są nie tylko charakterystycznym kogutem, ale także maja czerwone tło na tablicach rejestracyjnych, warto na to zwrócić uwagę. Jeszcze raz upewniam się z kierowcą, że do śródmieścia (dzielnica Hamra) dojadę za 20 USD i ruszamy przed siebie. Na drodze prowadzącej z lotniska do centrum miasta duże korki, w końcu dochodzi 9 rano, więc to poranny szczyt komunikacyjny pod chyba każdą szerokością geograficzną. Ruch jest niesamowity, wszystkie pojazdy trąbią, miedzy nimi dzielnie przemykają skutery. Moją uwagę zwraca fakt, że wszystkie samochody są nowe i na dodatek bardzo wysokiej klasy jak Porsche czy hammery. Później dowiaduję się, że w Libanie podobno przypadają po 2 samochody na osobę, a ponieważ obywatele tego kraju lubią się pochwalić stanem swojego konta, to takie są efekty. Widać też sporo ciężarówek wiozących towary a co jakiś czas na ulicach pojawiają się patrole policji czy wojska, co nie dziwi biorąc pod uwagę obecną sytuację polityczną w regionie i napływającą falę uchodźców z ogarniętej wojną Syrii. Kiedyś PLL LOT latał do Damaszku, teraz ze względu na konflikt zbrojny w tym kraju połączenie zostało zawieszone. Wśród zgiełku aut mijamy liczne estakady i podziemne tunele, jest kolorowo i gwarno, me like. Po około 20 minutach wjeżdżamy do śródmieścia i zagłębiamy się w ulicę Hamra Street. Zabudowa jest gęsta, pełno wąskich jednokierunkowych uliczek, nowoczesne hotele mieszają się z zabytkowymi kościołami czy meczetami oraz mniejszymi domkami w orientalnym stylu, na chodniku rosną palmy, jest ciepło, bardzo lubię taki śródziemnomorski klimat.
Podjeżdżamy pod mój Grand Beirut Hotel, boy hotelowy pomaga mi z bagażem, recepcjonista sprawdza, że akurat mają już wolny pokój i po niecałych 10 minutach oczekiwania na wygodnych sofach w hotelowym lobby mogę wygodni rozłożyć się na łóżku. Apartament jak na czterogwiazdkowy hotel prezentuje się godnie, za to łazience dużo brakuje i nie wiem, czy dałbym jej dwie gwiazdki, ale jako dzielny turysta dam sobie radę; aczkolwiek musiałem bardzo uważać, by odpowiednio ustawię się pod prysznicem, bo kombinacja wanny z prysznicem przybrała dość kuriozalną formę, bardzo niebezpieczną dla osoby korzystającej z udogodnień tego typu. Po odświeżającym prysznicu, rozpakowaniu się i zmianie garderoby na letnią ruszam w miasto, pierwszy cel to oczywiście supermarket, bym mógł zaopatrzyć się w spożywcze wiktuały. Bez trudu znajduję na jednej z bocznych uliczek Hamry bankomat (banki w Libanie są na każdym rogu, o bankomaty także nie trzeba się martwić) a chwilę potem supermarket Idriss. Przy wejściu do sklepu oddaję ochroniarzowi torbę i zaczynam rajd między półkami sklepowymi. Ilość artykułów jest bardzo bogata, ceny także nie wołają o pomstę do nieba, mam w czym wybierać; znajduję chipsy Lays w bardzo ciekawych smakach (afrykański ser, hiszpańskie oliwki, japońskie sushi czy meksykańska salsa), jogurty o smaku lichi, sok z guawy, napoje bezalkoholowe Bavaria (m.in. smak truskawkowy), chlebki arabskie, słynny hummus i co dusza zapragnie. Po rundce w supermarkecie ruszam na miasto, trzeba bardzo uważnie rozglądać się na boki, bo z każdej strony może wyjechać samochód, a piesi w Libanie są traktowani jako zło konieczne i nawet jeśli pali się zielone światło, to kierowcy starają się za wszelką cenę wjechać na skrzyżowanie i mieć priorytet nad przechodniami. Ponieważ wyróżniam się kolorem skóry, to na każdym kroku kiedy przechadzam się chodnikiem słyszę za sobą trąbienie taksówkarzy, którzy w ten sposób zachęcają mnie do skorzystania z ich usług. Taksówkarze mają także naganiaczy na ulicach, słowo taxi pada z ust tubylców pod moim adresem bardzo często, ale po kilku godzinach w tym tłumie przyzwyczajam się do zaczepek i nic z nich sobie nie robię lub odpowiadam grzecznie No, merci". Na głównej ulicy Hamry znajduje się sporo kawiarni oraz burgerowni, jest tez mój ulubiony Starbucks i The Body Shop. Miło, że w SBX ceny są niższe niż w Polsce. Z mapką Bejrutu (dostępna w hotelu) w dłoni kieruję się ku nadmorskiej promenadzie Corniche. Bejrut jest położony na wzgórzu, by dojść nad morze trzeba zejść w dół krętymi uliczkami i schodkami, cały czas mając na uwadze, że z bocznych ulic może wyskoczyć kierowca na motocyklu. Między blokami przebija się już Morze Śródziemne, w końcu docieram do ronda i widzę pierwszą w Bejrucie restaurację McDonald’s i McCafé, koniecznie muszę tam wejść. Zamawiam kanapkę McArabia, w kolejne dni w McCafé próbuję kawy po libańsku, croissanta z migdałami i mrożonej kawy mocha bananowej oraz kanapkę McVeggie. W lokalach sieci McDonald’s można płacić w dolarach lub w funtach libańskich, to samo dotyczy płatności kartą płatniczą, obsługa zawsze pyta, w jakiej walucie ma być rozliczona transakcja. Także w McD skorzystamy z darmowego wi-fi, ale o login i hasło trzeba poprosić pracowników. W Starbucks Coffee dostaniemy natomiast zdrapkę z kodem dostępu do darmowego godzinnego wi-fi. Po posiłku w McD ruszam dalej wzdłuż morza w kierunku centrum finansowego, mijam błękitny meczet Mohammed Al-Amin. Cała starówka jest odnowiona, większość budynków jest koloru beżowego, pomarańczowego, więc ciepłe barwy pustyni. Przemierzam Bank Street, nieopodal są też gmachy kilku ministerstw, wszędzie widać ochroniarzy oraz wojsko, a wieczorem okolice Placu Męczenników i zlokalizowanego nieopodal Parlamentu strzeżone są nawet przez czołgi. Udaje mi się znaleźć budynek poczty głównej, gdzie zaopatruję się w znaczki pocztowe. Ruszam w drogę powrotną i czeka mnie długi spacer nadmorską promenadą. Jest ona szeroka i ładnie okala miasto. Co kilkanaście metrów ustawione są wygodne ławeczki, można na nich usiąść i wpatrywać się w błękitną morską toń. Fale mocno uderzają o brzeg, w Bejrucie nie ma plaż piaszczystych, na centralnym odcinku miasta widać falochrony i skały, jest tylko kilka miejsc, gdzie można się nieco poopalać, ale takie miejsca przypominają bardziej betonowe bunkry, więc z nich nie korzystałem. Cała promenada Corniche wysadzana jest palmami i mniejszymi krzewami. Słońce pięknie operuje z nieba, widać lądujące samoloty, cieszę się chwilą.
Cały pobyt w Bejrucie upływa mi
bardzo szybko, z ciekawszych budowli polecam siedzibę American University of
Beirut na ulicy Bliss Street. Tam toczy się życie w ciągu dnia, w porze
lunchowej spotkamy międzynarodowy tłumek korzystający z licznych lokali
gastronomicznych, jest np. filia francuskich kawiarni Paul, gdzie to niedawno
delektowałem się w Paryżu. Korzystam z lokalnej kuchni bogatej w same
smakołyki, Libańczycy jedzą obficie i niczego sobie nie żałują. Polecam sałatkę
tabulleh, hummus, falafel, kiełbaski i paluszki serowe oraz wątróbkę i
szaszłyki z sosem czosnkowym. Dzięki uprzejmości poznanych w Bejrucie znajomych
mam także szansę zobaczyć, jak wygląda tam życie nocne. W restauracji Bardo
popijam świeżo wyciskany sok z pomarańczy, później widzę, jak bawi się Bejrut w
tzw. "downtown" nieopodal Placu Męczenników. Głośna muzyka rozbrzmiewa z
luksusowego klubu Le Grey. Czas mija szybko i trzeba się zbierać na lotnisko.
Lot powrotny z Bejrutu do Warszawy startuje o 4 rano, odprawa na wszystkie
międzynarodowe loty rozpoczyna się 3 godziny przed odlotem i nic dziwnego, bo
kolejki do kontroli bezpieczeństwa są naprawdę duże. W Bejrucie wygląda to tak,
że najpierw trzeba przejść przez generalną kontrolę (kontrole celna), bagaże są
prześwietlane, trzeba przejść przez słynną bramkę. Akurat trafiam na bardzo
liczną grupę pielgrzymkową lecąca do Mekki, panowie są jedynie opatuleni
białymi ręcznikami kąpielowymi i przepasani niczym togą, prezentują swoje nagie
torsy. Kobiety są przyodziane podobnie w ręczniki, z tym, że na głowach mają
różowe turbany. W większości są to ludzie w podeszłym wieku, obowiązkowo mają
ze sobą bardzo dużo bagażu, w torbach króluje jedzenie, jedna para przede mną
się przepakowuje, więc chciał nie chciał muszę się napatrzeć na zawartość ich
tobołka. Po przejściu kontroli wąskie gardło się rozluźnia i od razu ruszam do
stanowiska odprawy PLL LOT. Tak jak się spodziewałem, karta pokładowa nie
wygląda zachwycająco, ale przynajmniej są na niej jakieś kolory. Później
kontrola paszportowa i sklepy duty free. Dla palaczy cenna informacja, że
papierosy w Libanie są niesamowicie tanie i opłaca się je kupić. Ja udaję się
do stoisk z bakaliami, tych jest tutaj kilka, a wybór mieszanek orzechów jest
bardzo duży. Po małych zakupach czeka nas jeszcze jedna standardowa kontrola
bezpieczeństwa i wreszcie można udać się do bramki. Ta część lotniska nie
wygląda w żaden sposób efektownie, jest szaro, buro i ponuro, wnętrze trąci
myszką. Po pewnym czasie przy wyjściu numer 1 zbierają się moi
współpasażerowie, zdecydowana większość samolotu to religijna grupa
pielgrzymkowa. Dominują tematy kościelne, więc dystansuję się od tego
towarzystwa. Wreszcie ok. 3:40 zostajemy zaproszeni na pokład Embraera 170. Tym
razem załoga jest męska, szefem pokładu jest pan Dariusz Kuliś (?) a z tyłu
prezentuje się bardzo atrakcyjny młody blondyn. To miła odmiana po ostatniej
załodze, która była naburmuszona i o znikomej prezencji. Następuje moja
ulubiona część podniebnej podróży, czyli instruktaż bezpieczeństwa, później na
pokładzie gasną światła i startujemy w ciemnościach, a migoczące światła
Bejrutu zostają gdzieś w oddali. Wzbijamy się nad Morzem Śródziemnym i trafiamy
na dość grubą warstwę chmur burzowych, widać wyraźnie, że pada deszcz i
samolotem nieco trzęsie. Niestety, zgodziłem się zamienić z jakimś uczestnikiem
tej krucjaty i zamiast miejsca 8C
przypadło mi 21B, czyli ostatni rząd, co sprawia, że wszelkie drgania powietrza
odczuwam znacznie bardziej. Od startu mija dobre pół godziny, nim pogoda się
uspokaja i kapitan wyłącza sygnalizację zapiąć pasy. Zapalają się światła w
kabinie pasażerskiej, błyskawiczny serwis, czyli woda i wafelek Prince Polo,
światła znów gasną i prawie wszyscy śpią. Po około 2 godzinach lotu po prawej
stronie za oknami pojawia się różowy kolor i widać wschodzące słońce, taki
widok działa na mnie relaksacyjnie. Pasażerowie powoli się rozbudzają i
zaczynają okupować jedyną toaletę dla klasy ekonomicznej umieszczoną z tyłu
samolotu, zatem wszyscy muszą przejść obok mojego miejsca. Biedny steward
wcześniej zasłonił się za firanką na swoim siedzeniu z tyłu, by mieć chociaż
chwilę dla siebie ;) Teraz nie ma przebacz, trzeba wstać i przygotować kabinę
do lądowania. Punktualnie o 06:35 lądujemy na Lotnisku Chopina w Warszawie.
Bye, bye!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz