Pora
na pierwszą podróż w tym roku. Już od dawna, zainspirowany utworem Marakesz 05:30 Agnieszki Maciąg, miałem zaplanowany lot
easyJet z Berlina SXF do Maroka i połączenie powrotne z Madrytu do
Warszawy linią Norwegian, pozostał mi do zakupienia jedynie odcinek RAK-MAD
linią Ryanair, ale cena wydawała mi się mocno zawyżona jak na
dwugodzinny lot tą tanią linią. Zdecydowałem się zatem na trasę
alternatywną, zarezerwowałem połączenie z Berlina-Tegel do Madrytu linią Iberia Express, a do Berlina dostałem sie w piątek autokarem
przewoźnika Polski Bus. Jazda autobusem niezmiernie mi się nudzila, ale
zakup biletu na pociag EuroCity krótko przed wyjazdem był mało
opłacalny, a głównym celem ponownej wizyty w stolicy Hiszpanii były
zakupy na wyprzedażach w sklepach Inditexu.
Do
mojego ulubionego Berlina na dworzec autobusowy ZOB dojezdzam w
piatkowy wieczor, pogoda nie rozpieszcza, pada deszcz i wieje wiatr.
Cale szczescie, ze pozniej aura sie poprawia i jest jak na ta pore roku
calkiem znosnie. Po raz kolejny decyduje sie na nocleg w okolicy dworca
ZOO, bo zalezy mi na dobrej komunikacji i bezposredniej bliskosci do
Ku’dammu czy lokali typu fast food. Hostel & Hotel Aletto
zlokalizowany jest przy Hardenbergstrasse, niemal tuz na tylach dworca
ZOO. Sam obiekt jest bardzo duzy i wyglada na to, ze swiezo po remoncie,
caly parter prezentuje sie niesamowicie nowoczesne, co jest mila
odskocznia od czesto-gesto spotykanych wnetrz urzadzonych po taniosci.
Zajmuje moje miejsce w pokoju, rozpakowuje maly bagaz podreczny i ruszam
na miasto, na pierwszy ogien idzie supermarket Hit w przejsciu pod
dworcem, gdzie juz tradycyjnie nabywam niemieckie slodycze niedostepne w
Polsce. Pozniej jak to mam w zwyczaju skladam wizyte w restauracji
McDonald’s, nie ma to jak wgryzac sie w przepysznego Veggie Burgera i
popijac go cieplym kakao, w sam raz na taka zimowa wietrzna aure. Kiedy
tak sobie siedze przy ladzie barowej i z poziomu antresoli lustruje co
dzieje sie za oknem zauwazam, ze przestaje padac. Wzmocniony posilkiem i
pozytywna energie z Berlina ruszam na Ku’damm, gdzie juz trwaja
wyprzedaze, wchodze do kliku sklepow odziezowych, co mnie zastanawia, to
fakt, ze artykuly przecenione w H&M sa sporo tansze niz w Polsce,
kto by pomyslal. A przeciez zarobki Niemcow sa sporo wyzsze niz
przecietne wynagrodzenia Polakow...
Jest
piatkowy wieczor, wydawaloby sie, ze na miescie bedzie spory ruch, ale
ulice wydaja sie dosc wyludnione, byc moze to paskudna pogoda wplynela
na to, ze malo kto porusza sie pieszo. Dochodze w okolice
Nollendorfplatz, podziwiam teczowa iluminacje nad stacja metra, my mamy
tecze na Placu Zbawiciela, a oni np. teczowego misia oraz wlasnie
wspomniane iluminacje kopuly nad stacja. Wracam do hotelu, czas nieco
odpoczac i przygotowac sie do wieczornego wyjscia w tango, nie bylbym
soba, gdybym w weekend w Berlinie odpuscil clubbing. Tym razem po
dluzszej nieobecnosci odwiedzam Felixa, jeden z najbardziej eleganckich i
swego czasu topowych klubow nocnych w Berlinie, mieszczacy sie na
tylach luksusowego hotelu Adlon Palace przy Bramie Brandenburskiej.
Przed wejsciem jest juz mala kolejka, ale kilka osob zostaje
splawionych przez selekcjonera ze wzgledu na nieodpowiedni stroj. Szybki
rzut oka pana na bramce, pyta ile osob chce wejsc, pewnie rzadko mu sie
zdarza, ze ktos przychodzi w pojedynke, zwlaszcza ze przed chwila
odprawil grupke cudzoziemcow z krajow nordyckich. Po chwili jestem juz
wewnatrz, jeszcze tylko zyczenia „Viel Spass”, uiszczam oplate za wstep
(polecam zapisac sie na liste gosci portalu 030, ktora uprawnia do
tanszej wejsciowki) i marmurowymi schodami schodze w dol w glab klubu.
Felix i tym razem mnie nie zawodzi, bardzo dobra muzyka, ladna oprawa
wizualna, bardzo przyzwoicie ubrani goscie. Przed 4 nad ranem wracam do
hotelu, tej nocy nie bedzie mi juz dane zasnac, bo o 05:05 odjezdza z
przystanku przed dworcem ZOO moj autobus X9 na lotnisko Berlin-Tegel. Po
okolo kwadransie jazdy pustawym autobusem (maly update: nieco
zdrozaly bilety na komunikacje miejska; bilet jednorazowy na strefy
AB to wydatek 2,70 euro zamiast 2,60 euro) docieram na lotnisko TXL.
Wczesna pora, ale jest juz calkiem sporo pasazerow, moj lot linia Iberia
Express odbywa sie z terminala D, droga do tej czesci jest dobrze
oznaczona, a odprawa na poranny rejs do Madrytu juz trwa. Niestety, tym
razem karta pokladowa znowu nie jest kolorowa, ale cala czarno-biala, no
coz, najwidoczniej ladne karty pokladowe odchodza juz do lamusa.
Najwiecej pasazerow zdecydowanie wybiera polaczenie linia AirFrance do
Paryza, pewnie wiekszosc z nich leci dalej w swiat a port CDG to dla
nich jedynie punkt przesiadkowy. Kontrola bezpieczenstwa bardzo sprawna,
dalej niestety lotnisko nie prezentuje sie zbyt atrakcyjnie, to nieco
wiekszy barak. Niestety na poprawe warunkow nie ma co liczyc, skoro na
obrzezach stolicy jest juz wybudowane nowe lotnisko Berlin Brandenburg
International. Niestety, jego otwarcie zostalo juz kilkakrotnie przesuwane
i obecnie nikt nie jest w stanie przewidziec, jak skonczy sie ten
impas. Boarding rozpoczyna sie planowo, obsluga Iberii na lotnisku jest
hiszpanskojezyczna, wyglada to nieco egzotycznie, ale to dodatkowy plus
dla przewoznika. Pasazerow nie ma zbyt wielu, wiec mam duzo miejsca na
nogi, system przyznal mi miejsce 26 D, zatem przy przejsciu. Niestety,
akurat miejsce przy oknie bylo juz zajete, startujemy wczesnie, za oknem
jeszcze jest ciemno i pada deszcz, ale sam manewr jest bardzo lagodny.
Obsluga mila i oczywiscie hiszpanska, wiec moge podziwiac egzotyczna
urode stewardes. Standardowo przed startem nastapila moja ulubiona
czesc, czyli instrukcja bezpieczenstwa, przywital sie tez z nami
kapitan. Sam lot przebiegal bez zadnych zaklocen, byl niesamowicie
gladki i spokojny, wiekszosc pasazerow spala, ja tez zamknalem oczy na
dluzsza chwile, aczkolwiek jak zawsze nie udalo mi sie zasnac. Okolo
godziny 10 rozpoczynamy znizane do ladowania na lotnisku w Madrycie, za
oknem widac juz gorzysto-pustynny krajobraz okolicy, dokladnie tak samo
wygladalo to prawie 5 lat temu, kiedy w czerwcu 2010 lecialem do
hiszpanskiej stolicy po raz pierwszy. Tym razem samolot koluje do
nowoczesnego terminala 4, z ktorego odlatuja maszyny Iberii. Wychodzimy
rekawem do terminala, zbytnio mi sie nie spieszy, wiec po opuszczeniu
strefy dla pasazerow wjezdzam na drugie pietro na poziom odlotow i tam w
McD zjadam hiszpanskie sniadanie: tosty z oliwa i pulpa pomidorowa oraz
espresso. Po wyjsciu z lotniska wsiadam do bezplatnego autobusu
lotniskowego, ktory podwozi mnie pod Terminal 1, skad w niedzielny
poranek bede wracal linia Norwegian bezposrednio do Warszawy. Czas
wsiasc w metro i dojechac do miasta, warto pamietac o tym, ze
korzystajac ze stacji zlokalizowanej przy Terminalach 1-2-3 czy
Terminalu 4 nalezy uiscic dodatkowa oplate w wysokosci 3 euro, ktora
jest wliczona w cene biletu, tym samym zamiast 1,90 euro bilet na
podziemna kolejke kosztuje 4,90 euro. Jeszcze 5 lat temu doplata
wynosila 1 euro, jak widac ceny przejazdow na komunikacje miejska rosna.
Wysiadam w centrum Madrytu na bocznej uliczce na stacji Noviciado, do
hostelu Los Perales mam raptem 2 minutki, szybko trafiam na miejsce,
czas nieco odpoczac i ruszac w miasto na podboj hiszpanskiej stolicy.
Po przejsciu kilkunastu metrow trafiam na glowna arterie miasta Gran Via, tlum ludzi spacerujacych na ulicach jasno
sugeruje, ze jest sobotnie popoludnie, ludzie robia duze zakupy, bo 6
stycznia wystartowaly wyprzedaze (z hiszpanskiego „las rebajas”).
Mieszkancy Madrytu okupuja kawiarnie i knajpki (moja „wielka trojka”,
czyli Starbucks Coffee, Dunkin’ Donuts & McDonald’s sa oczywiscie
obecne, a jakzeby inaczej!) przy Gran Via, bardzo lubie wtopic sie w
taki barwny tlum i obserwowac przechodniow. Jako fan mody
ciesze oko stylowkami hiszpanskich mezczyzn, przy nich Polska wydaje sie
byc taka szara i bezbarwna. Pierwsze kroki kieruje do supermarketu Dia,
posilam sie smacznym slodkim pieczywem i spaceruje dalej, delektujac
sie tempem madryckiej arterii. Zagladam do ulubionych sklepow Inditexu,
ceny tak jak podejrzewalem sa atrakcyjniejsze niz w Polsce, a to dopiero
pierwsza tura przecen. Architektura ulicy bardzo mi sie podoba, wysokie
bogato zdobione kolumnami kamienice z ogromnymi drzwiami robia
wrazenie. Szybko przemierzam kolejne przecznice i docieram do Plaza de
Cibeles, gdzie lokalizuje przystanek autobusowy, z ktorego w nocy bede odjezdzal nocnym autobuse AeroExpress na lotnisko, koszt biletu to 5 euro, mozna je nabyc tylko u kierowcy.
W drodze powrotnej zahaczam o plac Puerta del Sol, pełno jest na nim różnych artystów ulicznych oraz grajków, przypomina mi się trasa, którą codziennie przechodziłem w czerwcu 2010 roku z hostelu do centrum miasta. Ach, te czerwcowe upały, wtedy w Madrycie spędziłem 4 dni, w tym jeden cały w Lizbonie, do dziś miło wspominam tamtą wycieczkę na początek wakacji. Przechodzę do galerii El Corte Ingles, to miejsce, w którym kolejki są największe, przypomina naszą starą Galerię Centrum, a na dole znajdują się delikatesy - gourmet (a tam np. batonik KitKat z cookies oraz woda mineralna z sokiem o smaku kiwi!). Mimo że jest już przed godziną 18 słońce jeszcze nie zaszło, to bardzo miła odmiana od klimatu w Polsce, kiedy obecnie robi się ciemno już przed 16. Na Gran Via wstępuję jeszcze po pamiątkową pocztówkę a potem zahaczam o pierwszy McDonald's w Hiszpanii jak głosi pamiątkowa tablica przed wejściem. I pomyśleć, że pierwszego Maca w Polsce w Sezamie już nie ma :( Łezka się w oku kręci.W środku dużo ludzi, korzystam z automatu i zamawiam po raz kolejny kakao Nesquick oraz kanapkę McChicken z sosem śródziemnomorskim, który nadaje jej innego kolorytu. Czas odpocząć przed wieczorną zabawą w hiszpańskiej stolicy.
Kiedy wychodzę z mieszkania po północy okazuje się, że ulica wciąż pulsuje życiem, co ciekawe spotkamy tam nie tylko młodych ludzi, ale także sporo dystyngowanych par w średnim wieku wracających z kina czy teatru lub koncertu. W Polsce o tej porze na ulicach jest pusto, życie miejskie zamiera. Robi to na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Radzę też pamiętać, że zabawa w klubach rozpoczyna się tutaj znacznie później, bo dopiero ok. 2 w nocy, wcześniej mieszkańcy Madrytu okupują liczne bary z przekąskami (tapas) i raczą się alkoholem, widzę że publiczne picie piwa nie stanowi dla nich żadnego problemu (dziwne, ale w McD w Hiszpanii podają też piwo :D). Większość lokali gastronomicznych jest czynna całą dobę, zaskakują mnie otwarte o tej porze cukiernie serwujące donuty i inne lokalne słodkości. Yummy! Kiedy przed 4 rano pomykam z walizeczką na autobus nocny ulica wciąż nie śpi, powoli zaczynają wracać z zabawy pierwsi imprezowicze, postaram się zapisać w swoich wspomnieniach tą pozytywną cząstkę Hiszpanii. AeroExpress pojawia się na przystanku przy poczcie na Plaza de Cibeles ok. 10 minut przed rozkładowym odjazdem, ruszamy o 4 rano i już kwadrans później jesteśmy przy Terminalu 1 lotniska Barajas. Oficjalnie czas przejazdu zajmuje 40 minut, ale jak widać nocną porą ruch na ulicach jest znikomy i można błyskawicznie dostać się do stołecznego portu lotniczego.
Jak na tak wczesną porę ruch na lotnisku jest duży, w Terminalu 2 trwają już odprawy na rejsy do Frankfurtu czy Paryża, pierwsze operacje lotnicze startują o 6 rano. W WAW o tej porze zaczynają się pierwsze starty WizzAira, tradycyjni przewoźnicy rozpoczynają pierwsze starty godzinę później, dopiero po chwili uzmysławiam sobie, że z Hiszpanii do Niemiec jest dalej niż z Polski i ta różnica jest tym spowodowana, podobnie było w Porto. W Terminalu 1 Norwegian ma swoje stałe trzy stanowiska odprawy, obok są dwa miejsca dla WizzAira, kilkanaście dla linii easyJet a Ryanair ma tam nawet specjalnie wydzieloną sekcję. Mimo bladego świtu (a właściwie ciemnej nocy) ludzi koczujących w pobliżu jest sporo, część z nich nocowała na lotnisku, więc doceniam to, że tym razem nie musiałem się tak męczyć i mogłem się odświeżyć bezpośrednio przed podróżą, bo o śnie drugą noc z rzędu nie było mowy. Nie ma to jak intensywny wyjazd. Odprawa rozpoczyna się już ok. 04:45, szybko dostaję kartę pokładową i ruszam do kontroli bezpieczeństwa. Kiedy się odwracam widzę, że za mną wije się naprawdę pokaźna kolejka, Polaków nie widać/słychać prawie wcale, są za to młodzi Hiszpanie taszczący duże walizki, spore grupki się znają, podejrzewam, że po świątecznej przerwie wracają do kraju nad Wisłą studenci z programu Erasmus, bardzo to budujące, że ktoś z takiego kraju chce tutaj pomieszkać i postudiować, chociaż mieszkają we Wrocławiu i obserwując często licznie goszczących tam Włochów miałem nieodparte wrażenie, że przyjechali się tutaj zabawić ze Słowiankami a przy okazji wypić dużo wysokoprocentowych trunków. Correct me if I'm wrong...
Boarding rozpoczyna się ok. 40 minut przed odlotem i trwa dość długo, bo samolot jest niemal pełen, tym razem system automatycznie przydzielił mi miejsce 11 B, siedzę zatem w środku, ale moi współtowarzysze na szczęście nie zajmowali wiele miejsca. Personel pokładowy bardzo miły, panie rozdawały uśmiechy na prawo i lewo. Z kokpitu przed startem wszystkich pasażerów wita sympatyczny kapitan, informuje, że przez Skandynawię przeszedł huragan i po drodze będzie wiało, więc możemy spodziewać się turbulencji. Okazuje się, że pogoda obeszła się z nami bardzo łagodnie i cały lot nie zatrzęsło ani razu. Załoga również nie naprzykrzała się pasażerom z płatnym serwisem i przeszła przez kabinę jedynie raz kiedy za oknami było już słońce, bo start o 07:00 miał miejsce w ciemnościach. Już ok. godz. 10 po trzech godzinach przyjemnego lotu meldujemy się na Lotnisku Chopina w Warszawie, brr, jak zimno...
W drodze powrotnej zahaczam o plac Puerta del Sol, pełno jest na nim różnych artystów ulicznych oraz grajków, przypomina mi się trasa, którą codziennie przechodziłem w czerwcu 2010 roku z hostelu do centrum miasta. Ach, te czerwcowe upały, wtedy w Madrycie spędziłem 4 dni, w tym jeden cały w Lizbonie, do dziś miło wspominam tamtą wycieczkę na początek wakacji. Przechodzę do galerii El Corte Ingles, to miejsce, w którym kolejki są największe, przypomina naszą starą Galerię Centrum, a na dole znajdują się delikatesy - gourmet (a tam np. batonik KitKat z cookies oraz woda mineralna z sokiem o smaku kiwi!). Mimo że jest już przed godziną 18 słońce jeszcze nie zaszło, to bardzo miła odmiana od klimatu w Polsce, kiedy obecnie robi się ciemno już przed 16. Na Gran Via wstępuję jeszcze po pamiątkową pocztówkę a potem zahaczam o pierwszy McDonald's w Hiszpanii jak głosi pamiątkowa tablica przed wejściem. I pomyśleć, że pierwszego Maca w Polsce w Sezamie już nie ma :( Łezka się w oku kręci.W środku dużo ludzi, korzystam z automatu i zamawiam po raz kolejny kakao Nesquick oraz kanapkę McChicken z sosem śródziemnomorskim, który nadaje jej innego kolorytu. Czas odpocząć przed wieczorną zabawą w hiszpańskiej stolicy.
Kiedy wychodzę z mieszkania po północy okazuje się, że ulica wciąż pulsuje życiem, co ciekawe spotkamy tam nie tylko młodych ludzi, ale także sporo dystyngowanych par w średnim wieku wracających z kina czy teatru lub koncertu. W Polsce o tej porze na ulicach jest pusto, życie miejskie zamiera. Robi to na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Radzę też pamiętać, że zabawa w klubach rozpoczyna się tutaj znacznie później, bo dopiero ok. 2 w nocy, wcześniej mieszkańcy Madrytu okupują liczne bary z przekąskami (tapas) i raczą się alkoholem, widzę że publiczne picie piwa nie stanowi dla nich żadnego problemu (dziwne, ale w McD w Hiszpanii podają też piwo :D). Większość lokali gastronomicznych jest czynna całą dobę, zaskakują mnie otwarte o tej porze cukiernie serwujące donuty i inne lokalne słodkości. Yummy! Kiedy przed 4 rano pomykam z walizeczką na autobus nocny ulica wciąż nie śpi, powoli zaczynają wracać z zabawy pierwsi imprezowicze, postaram się zapisać w swoich wspomnieniach tą pozytywną cząstkę Hiszpanii. AeroExpress pojawia się na przystanku przy poczcie na Plaza de Cibeles ok. 10 minut przed rozkładowym odjazdem, ruszamy o 4 rano i już kwadrans później jesteśmy przy Terminalu 1 lotniska Barajas. Oficjalnie czas przejazdu zajmuje 40 minut, ale jak widać nocną porą ruch na ulicach jest znikomy i można błyskawicznie dostać się do stołecznego portu lotniczego.
Jak na tak wczesną porę ruch na lotnisku jest duży, w Terminalu 2 trwają już odprawy na rejsy do Frankfurtu czy Paryża, pierwsze operacje lotnicze startują o 6 rano. W WAW o tej porze zaczynają się pierwsze starty WizzAira, tradycyjni przewoźnicy rozpoczynają pierwsze starty godzinę później, dopiero po chwili uzmysławiam sobie, że z Hiszpanii do Niemiec jest dalej niż z Polski i ta różnica jest tym spowodowana, podobnie było w Porto. W Terminalu 1 Norwegian ma swoje stałe trzy stanowiska odprawy, obok są dwa miejsca dla WizzAira, kilkanaście dla linii easyJet a Ryanair ma tam nawet specjalnie wydzieloną sekcję. Mimo bladego świtu (a właściwie ciemnej nocy) ludzi koczujących w pobliżu jest sporo, część z nich nocowała na lotnisku, więc doceniam to, że tym razem nie musiałem się tak męczyć i mogłem się odświeżyć bezpośrednio przed podróżą, bo o śnie drugą noc z rzędu nie było mowy. Nie ma to jak intensywny wyjazd. Odprawa rozpoczyna się już ok. 04:45, szybko dostaję kartę pokładową i ruszam do kontroli bezpieczeństwa. Kiedy się odwracam widzę, że za mną wije się naprawdę pokaźna kolejka, Polaków nie widać/słychać prawie wcale, są za to młodzi Hiszpanie taszczący duże walizki, spore grupki się znają, podejrzewam, że po świątecznej przerwie wracają do kraju nad Wisłą studenci z programu Erasmus, bardzo to budujące, że ktoś z takiego kraju chce tutaj pomieszkać i postudiować, chociaż mieszkają we Wrocławiu i obserwując często licznie goszczących tam Włochów miałem nieodparte wrażenie, że przyjechali się tutaj zabawić ze Słowiankami a przy okazji wypić dużo wysokoprocentowych trunków. Correct me if I'm wrong...
Boarding rozpoczyna się ok. 40 minut przed odlotem i trwa dość długo, bo samolot jest niemal pełen, tym razem system automatycznie przydzielił mi miejsce 11 B, siedzę zatem w środku, ale moi współtowarzysze na szczęście nie zajmowali wiele miejsca. Personel pokładowy bardzo miły, panie rozdawały uśmiechy na prawo i lewo. Z kokpitu przed startem wszystkich pasażerów wita sympatyczny kapitan, informuje, że przez Skandynawię przeszedł huragan i po drodze będzie wiało, więc możemy spodziewać się turbulencji. Okazuje się, że pogoda obeszła się z nami bardzo łagodnie i cały lot nie zatrzęsło ani razu. Załoga również nie naprzykrzała się pasażerom z płatnym serwisem i przeszła przez kabinę jedynie raz kiedy za oknami było już słońce, bo start o 07:00 miał miejsce w ciemnościach. Już ok. godz. 10 po trzech godzinach przyjemnego lotu meldujemy się na Lotnisku Chopina w Warszawie, brr, jak zimno...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz