Pora na kolejną
wycieczkę, w miesiącach zimowych moje tempo spada, a że mamy już
wiosnę, to czas nadrobić zaległości w podróżach zagranicznych.
W styczniu w PLL LOT trwała kolejna kilkudniowa „Szalona Środa”,
jednym z najtańszych oferowanych w ramach tej promocji był Lwów,
więc tanie bilety powędrowały do koszyka. Cieszyłem się tym
bardziej, że udało mi się namówić na ten wyjazd dwóch
znajomych, bo od czasów mojego weekendu pobytu w Brukseli we lipcu 2014
wszędzie latałem sam, a to zawsze miłe urozmaicenie. Zwłaszcza, że Maciek jest sprawdzonym kompanem, o czym przekonałem się podczas naszych podróży na St. Martin oraz do Nicei kilka lat temu.
W sobotnie wczesne popołudnie melduję się punktualnie na dwie godziny przed odlotem na stołecznym Lotnisku Chopina. Po raz pierwszy mam tak naprawdę okazję skorzystać z przywilejów, jakim jest posiadanie srebrnej karty Frequent Traveller Miles & More. Zamiast standardowo do klasy ekonomicznej udaję się do stanowisk odprawy dla klasy biznes LOT Polish Airlies, które od niedawna na Okęciu zostały przeprojektowane i cieszą oko pasażerów. Pracownik z lotniska z uśmiechem na ustach bierze ode mnie paszport oraz kartę, nadaję bagaż i po chwili otrzymuję kartę pokładową. Przy odprawie dla klasy ekonomicznej musiałbym zapewne wystawać w kolejce do automatu, który produkuje czarno-białe wydruki na cienkim papierze, co mnie jako fana awiacji nie zadowala – to takie moje małe zboczenie. Po załatwieniu formalności przy ladzie udaję się pewnym krokiem do kontroli bezpieczeństwa, tym razem ku mojemu zdziwieniu działają niemal wszystkie stanowiska i proces przebiega sprawnie. Zaraz po wejściu na teren przeznaczony już tylko dla pasażerów mijam w terminalu stewarda, z którym leciałem ostatnio na trasie POZ-WAW. Miło rozpoznać kolejną osobę z personelu latającego. Mam dużo czasu do odlotu, moich współtowarzyszy jeszcze nie ma, zatem czas po raz pierwszy zawitać do Business Lounge „Polonez” przeznaczonego m.in. właśnie dla posiadaczy statusu Frequent Traveller w programie Miles % More. Po schodkach docieram na piętro i znikam za rozsuwanymi drzwiami saloniku. Przy wejściu okazuję srebrną kartę oraz boarding pass i rozgaszczam się na wygodnym kremowym fotelu. Po zajęciu miejsca i wybraniu lektury przechodzę do części „bistro”, gdzie można skosztować nieco specjałów kulinarnych. Nalewam sobie zupę pomidorową z grzankami, a na deser częstuję się kawą, croissantem, wafelkiem Prince Polo oraz przygotowuję sobie drinka. Na menu nie mogę w żadnym wypadku narzekać, myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie, a barek wydaje się być dobrze zaopatrzony. Czas na relaks przed lotem, błoga chwilo, trwaj!
Po poczęstunku opuszczam lounge, przechodzę przez kontrolę paszportową i dołączam do znajomych, którzy już dotarli na miejsce. Pod bramką kłębi się już spory tłumek Ukraińców, osób z polskimi paszportami praktycznie nie widać. Potwierdza się moje stwierdzenie z listopada, kiedy to z Warszawy odlatywałem do Kijowa, ewidentnie nasi wschodni sąsiedzi również przejawiają zamiłowanie do stania w kolejce na długo przed otwarciem gate'u. W końcu rusza boarding, przez rękaw kierujemy się na pokład naszego Boeinga, którym polecimy do Lwowa. Przy wejściu kolejna niespodzianka, bowiem szefem pokładu jest pan Andrzej Kozłowski, z którym miałem okazję lecieć właśnie jesienią do Kijowa. Kapitanem rejsu jest p. Tadeusz Gramatyka, a sam przelot trwa jedynie 40 minut. Zajmuję wyznaczone miejsce 6A a koledzy odpowiednio 6B i 6C; akurat w tym typie samolotu możemy usiąść razem. Lot jest bardzo spokojny i wręcz rutynowy, chwilę po starcie rozpoczyna się serwis pokładowy, ale nie widziałem, by cieszył się popularnością. Następnie tradycyjnie zostaje rozdany wafelek Prince Polo oraz plastikowa szklaneczka z wodą mineralną. Skupiam się na lekturze tych stron magazynu pokładowego Kalejdoskop, których nie zdążyłem przeczytać tydzień wcześniej podczas lotu z Poznania do Warszawy. Czas mija naprawdę szybko, samolot wyłania się z chmur i lądujemy, podczas zniżania widać było małą cerkiew ze złotymi kopułami, to już takie typowe klimaty dla tego regionu. Bardzo duże wrażenie robi na nas nowoczesny i przestronny terminal lwowskiego lotniska. Czytałem, że wybudowali go przed Euro 2012, ale nie sądziłem, że gmach będzie się tak dobrze prezentował. Jesteśmy poza UE, czas na rutynową kontrolę, kolejna pieczątka z Ukrainy ląduje w moim paszporcie, jeszcze tylko oczekiwanie na nasze bagaże rejestrowane i wychodzimy do hali przylotów, gdzie kłębią się rodziny i najbliżsi pasażerów. Na nas oczywiście nikt nie czeka, w informacji turystycznej dostajemy plan miasta a w bankomacie wypłacamy gotówkę i ruszamy z lotniska na przystanek trolejbusu, który zlokalizowany jest nieopodal przy starym terminalu w iście sowieckim stylu.
W sobotnie wczesne popołudnie melduję się punktualnie na dwie godziny przed odlotem na stołecznym Lotnisku Chopina. Po raz pierwszy mam tak naprawdę okazję skorzystać z przywilejów, jakim jest posiadanie srebrnej karty Frequent Traveller Miles & More. Zamiast standardowo do klasy ekonomicznej udaję się do stanowisk odprawy dla klasy biznes LOT Polish Airlies, które od niedawna na Okęciu zostały przeprojektowane i cieszą oko pasażerów. Pracownik z lotniska z uśmiechem na ustach bierze ode mnie paszport oraz kartę, nadaję bagaż i po chwili otrzymuję kartę pokładową. Przy odprawie dla klasy ekonomicznej musiałbym zapewne wystawać w kolejce do automatu, który produkuje czarno-białe wydruki na cienkim papierze, co mnie jako fana awiacji nie zadowala – to takie moje małe zboczenie. Po załatwieniu formalności przy ladzie udaję się pewnym krokiem do kontroli bezpieczeństwa, tym razem ku mojemu zdziwieniu działają niemal wszystkie stanowiska i proces przebiega sprawnie. Zaraz po wejściu na teren przeznaczony już tylko dla pasażerów mijam w terminalu stewarda, z którym leciałem ostatnio na trasie POZ-WAW. Miło rozpoznać kolejną osobę z personelu latającego. Mam dużo czasu do odlotu, moich współtowarzyszy jeszcze nie ma, zatem czas po raz pierwszy zawitać do Business Lounge „Polonez” przeznaczonego m.in. właśnie dla posiadaczy statusu Frequent Traveller w programie Miles % More. Po schodkach docieram na piętro i znikam za rozsuwanymi drzwiami saloniku. Przy wejściu okazuję srebrną kartę oraz boarding pass i rozgaszczam się na wygodnym kremowym fotelu. Po zajęciu miejsca i wybraniu lektury przechodzę do części „bistro”, gdzie można skosztować nieco specjałów kulinarnych. Nalewam sobie zupę pomidorową z grzankami, a na deser częstuję się kawą, croissantem, wafelkiem Prince Polo oraz przygotowuję sobie drinka. Na menu nie mogę w żadnym wypadku narzekać, myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie, a barek wydaje się być dobrze zaopatrzony. Czas na relaks przed lotem, błoga chwilo, trwaj!
Po poczęstunku opuszczam lounge, przechodzę przez kontrolę paszportową i dołączam do znajomych, którzy już dotarli na miejsce. Pod bramką kłębi się już spory tłumek Ukraińców, osób z polskimi paszportami praktycznie nie widać. Potwierdza się moje stwierdzenie z listopada, kiedy to z Warszawy odlatywałem do Kijowa, ewidentnie nasi wschodni sąsiedzi również przejawiają zamiłowanie do stania w kolejce na długo przed otwarciem gate'u. W końcu rusza boarding, przez rękaw kierujemy się na pokład naszego Boeinga, którym polecimy do Lwowa. Przy wejściu kolejna niespodzianka, bowiem szefem pokładu jest pan Andrzej Kozłowski, z którym miałem okazję lecieć właśnie jesienią do Kijowa. Kapitanem rejsu jest p. Tadeusz Gramatyka, a sam przelot trwa jedynie 40 minut. Zajmuję wyznaczone miejsce 6A a koledzy odpowiednio 6B i 6C; akurat w tym typie samolotu możemy usiąść razem. Lot jest bardzo spokojny i wręcz rutynowy, chwilę po starcie rozpoczyna się serwis pokładowy, ale nie widziałem, by cieszył się popularnością. Następnie tradycyjnie zostaje rozdany wafelek Prince Polo oraz plastikowa szklaneczka z wodą mineralną. Skupiam się na lekturze tych stron magazynu pokładowego Kalejdoskop, których nie zdążyłem przeczytać tydzień wcześniej podczas lotu z Poznania do Warszawy. Czas mija naprawdę szybko, samolot wyłania się z chmur i lądujemy, podczas zniżania widać było małą cerkiew ze złotymi kopułami, to już takie typowe klimaty dla tego regionu. Bardzo duże wrażenie robi na nas nowoczesny i przestronny terminal lwowskiego lotniska. Czytałem, że wybudowali go przed Euro 2012, ale nie sądziłem, że gmach będzie się tak dobrze prezentował. Jesteśmy poza UE, czas na rutynową kontrolę, kolejna pieczątka z Ukrainy ląduje w moim paszporcie, jeszcze tylko oczekiwanie na nasze bagaże rejestrowane i wychodzimy do hali przylotów, gdzie kłębią się rodziny i najbliżsi pasażerów. Na nas oczywiście nikt nie czeka, w informacji turystycznej dostajemy plan miasta a w bankomacie wypłacamy gotówkę i ruszamy z lotniska na przystanek trolejbusu, który zlokalizowany jest nieopodal przy starym terminalu w iście sowieckim stylu.
Przystanek wygląda
wyjątkowo niechlujnie, obok podniszczonej wiaty na słupie znajduje
się mało
czytelny dla niewtajemniczonych rozkład jazdy oraz zdezelowany aparat telefoniczny. Nie czekamy jednak długo, gdyż niebawem pojawia się pojazd, wchodzimy do rozklekotanego trolejbusu i kupujemy bilet na przejazd za 2 hrywny u kierowcy. Ważna informacja – bilet należy niezwłocznie skasować w dość oryginalnym kasowniku, który znajduje się przy szybie. Jest to urządzenie przypominające nieco dziurkacz, trzeba włożyć bilet do środka i odpowiednio go nacisnąć. Dojazd od Uniwersytetu Lwowskiego trwa około 30 minut, po drodze mijamy zaniedbane bloki z wielkie płyty, po ulicach szusują stare samochody, zupełnie inna epoka, można cofnąć się w czasie o dobre kilkanaście lat. Na szczęście po wyjściu z trolejbusu krajobraz jest już bardziej uporządkowany i śródmiejski, mijamy zabytkowe kamienice i ruszamy do Hotelu George zlokalizowanego przy Placu Adama Mickiewicza w samym centrum Lwowa. Nasz hotel prezentuje się iście imponująco , wygląda niczym pałac, dawno nie zaznałem takich luksusów. Recepcjonistka już nas oczekuje i wita nas po polsku, po załatwieniu formalności i uiszczeniu zapłaty ruszamy do naszego apartamentu, niestety widok z drugiego piętra na zrujnowany budynek po drugiej strony ulicy nie jest zachęcający ;(
czytelny dla niewtajemniczonych rozkład jazdy oraz zdezelowany aparat telefoniczny. Nie czekamy jednak długo, gdyż niebawem pojawia się pojazd, wchodzimy do rozklekotanego trolejbusu i kupujemy bilet na przejazd za 2 hrywny u kierowcy. Ważna informacja – bilet należy niezwłocznie skasować w dość oryginalnym kasowniku, który znajduje się przy szybie. Jest to urządzenie przypominające nieco dziurkacz, trzeba włożyć bilet do środka i odpowiednio go nacisnąć. Dojazd od Uniwersytetu Lwowskiego trwa około 30 minut, po drodze mijamy zaniedbane bloki z wielkie płyty, po ulicach szusują stare samochody, zupełnie inna epoka, można cofnąć się w czasie o dobre kilkanaście lat. Na szczęście po wyjściu z trolejbusu krajobraz jest już bardziej uporządkowany i śródmiejski, mijamy zabytkowe kamienice i ruszamy do Hotelu George zlokalizowanego przy Placu Adama Mickiewicza w samym centrum Lwowa. Nasz hotel prezentuje się iście imponująco , wygląda niczym pałac, dawno nie zaznałem takich luksusów. Recepcjonistka już nas oczekuje i wita nas po polsku, po załatwieniu formalności i uiszczeniu zapłaty ruszamy do naszego apartamentu, niestety widok z drugiego piętra na zrujnowany budynek po drugiej strony ulicy nie jest zachęcający ;(
Kiedy wychodzimy z hotelu
na zewnątrz jest już ciemno, ruszamy Prospektem Swobody i od razu
zauważamy, że ta część miasta jest zdecydowanie bardziej
zadbana. Latarnie na ulicy podkreślają zabytkową architekturę
galicyjską. Czas na wizytę w galerii Pasaż, w której podziemiach
mieszczą się jedyne w centrum delikatesy – supermarket, gdzie
mogę oddać się swojej pasji i wyszukiwaniu nowości spożywczych
niedostępnych w Polsce. Niskie ceny sprawiają, że opuszczamy sklep
nieco obładowani, ale nieopodal znajduje się już restauracja
McDonadld's, gdzie możemy się posilić i ugasić pragnienie. Po
uzupełnieniu kalorii mimo mało sprzyjającej aury przechadzamy się
wąskimi uliczkami zdominowanymi przez kościoły i inne świątynie.
Miasto pod względem religijnym wydaje się być bardzo różnorodne.
Najbardziej podoba mi się Rynek z ratuszem, jest pięknie oświetlony
a dookoła znajdują się liczne kafejki i pijalnie, gdzie można
sobie pofolgować kulinarnie. Na nas już pora, wracamy do hotelowego
apartamentu, powoli szykujemy się na imprezę i urządzamy małe
before party. Do klubu Metro, w którym spędzamy sobotnią noc nie
mamy daleko, a wieczorny spacerek się nam przyda.
W niedzielny poranek
dzielnie wstajemy po niespełna 4 godzinach snu, wprawdzie w naszym
pakiecie mamy wykupione śniadanie, ale jako oddany fan McDonald's
postanawiam nadrobić zaległości i spróbować naleśników, które
są tutaj serwowane na śniadanie. Niestety, cieniutkie plasterki
ciasta z dżemem morelowym zupełnie nie zasługują większą uwagę
i wracamy do hotelowej restauracji, gdzie możemy delektować się
bardzo urozmaiconym i sycącym menu.
Pogoda się
ustabilizowała, jest zimno i wieje przenikliwy wiatr, ale nie pada,
ruszamy zatem poznać to urocze i ongiś polskie miasto. Od razu
przyznam, że nie jest to architektura, w której się lubuję, ale
postaram się docenić spuściznę poprzednich pokoleń. Uważam
jednak, że stawianie Lwowa na równi z Krakowem to zbyt zuchwałe
porównanie. Odniosłem wrażenie, że najbardziej okazałymi i
zarazem zadbanymi budowlami są różnego rodzaju świątynie,
przeważają kościoły grekokatolickie. Ponieważ jest niedziela, to
w każdej świątyni trwa właśnie msza czy też innego rodzaju
nabożeństwo. Bogato zdobione wnętrza, złoto, ikony i śpiew popów
nadają tym miejscom mistycznego charakteru. Zaglądamy na rynek,
który za dnia prezentuje się równie dobrze co i w nocy, w
pobliskich sklepikach nabywam pamiątki, ale niestety nie udaje mi
się znaleźć otwartej placówki pocztowej w pobliżu i widokówki
wysyłałem już z Warszawy. Moją uwagę na lwowskim Rynku przykuwa
sprzedawca oferujący papier toaletowy z wizerunkiem Putina, można
również nabyć wycieraczki do drzwi z wizerunkiem prezydenta
Federacji Rosyjskiej. Jak wspomniałem, pogoda nie sprzyjała
spacerom, czas się ogrzać i nieco posilić. Tym razem
postanowiliśmy wybrać coś typowo ukraińskiego i tym sposobem
trafiliśmy do Pyzatej Chaty, barszcz ukraiński to już klasyk
gatunku, do tego spróbowałem jeszcze de Volaille a koledzy skusili
się na pierożki i surówkę. Jedzenie pycha i w bardzo przyzwoitych
cenach, wystrój przypomina nieco nasze bary mleczne z epoki
głębokiego PRL. Po obiedzie wracam po nasze bagaże do hotelu
George i ruszamy na przystanek pod Uniwersytet Lwowski. Zanosi się
na deszcz, więc idziemy bardzo spiesznym krokiem, nasz pojazd jest
już podstawiony na pętli i niebawem ruszamy w drogę powrotną na
lotnisko. Czuję się mocno zmęczony po zarwanej nocy, ale kiedy
docieramy do porto lotniczego siły wracają. Do rozpoczęcia odprawy
jest jeszcze trochę czasu, przyglądam się długiej kolejce
pasażerów odprawianych na rejs WizzAir Ukraine do Wenecji-Treviso.
Kiedy zerkam na tablicę odlotów i przylotów, stwierdzam, że
lotnisko LWO świeci pustkami, oprócz codziennych połączeń (2-3)
do Kijowi liniami UIA, rejsu do Wiednia, Monachium czy Stambułu oraz
połączeń PLL LOT do Warszawy i ew. czarterów do Egiptu niewiele
się tutaj dzieje. Nowy terminal zdecydowanie został wybudowany na
wyrost, ale to dobrze, że pojawiła się taka infrastruktura.
Podczas odprawy biletowo-bagażowej okazuje się, że nasze karty
pokładowe były już wydrukowane i przygotowane; podejrzewam, że
personel lotniska chciał przyspieszyć check-in i wydrukował je
wcześniej, ponieważ byliśmy odprawieni online; taka miła
niespodzianka. Po przejściu odpowiednich kontroli jesteśmy już na
górze. Najpierw małe zakupy w sklepie duty free (dla
zainteresowanych: litr wódki Nemiroff w różnych wersjach smakowych
kosztował 3 lub 4 euro!), a następnie raczymy się kawusią w
oczekiwaniu na nasz lot. Tym razem Embraer z Warszawy przylatuje z
około piętnastominutowym opóźnieniem spowodowanym oczekiwaniem na
pasażerów transferowych na rejs do Lwowa. Po drodze nadrabiamy
opóźnienie i trzy kwadranse później jesteśmy już na Lotnisku
Chopina w Warszawie. Do widzenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz