W Polsce nadszedł długi weekend
czerwcowy, czas ruszyć w drogę, zwłaszcza że majówkę spędziłem w kraju i
nigdzie nie wyjeżdżałem. Tym razem cel podróży wybrałem zupełnie przypadkowo.
Dawno temu po sieci zaczął krążyć magiczny błąd taryfowy umożliwiający zakup biletów
lotniczych na trasie Luksemburg – Londyn Heathrow linią British Airways za
jedyne 0,99 euro. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji, szybko
spojrzałem w kalendarz i zarezerwowałem odległy termin zgrany z długim
weekendem po Bożym Ciele, dopiero później kupowałem kolejne odcinki lotów i
zastanowiłem się, jak zgrać całość wycieczki. Postanowiłem, że trasa będzie
przebiegać następująco:
piątek, 5 czerwca, Ryanair:
Warszawa Modlin – Bruksela Charleroi
piątek, 5 czerwca, Shuttle Bus
Flibco: Bruksela Charleloi – Luksemburg (Gare Central)
sobota, 6 czerwca, British
Airways: Luksemburg – Londyn Heathrow
niedziela, 7 czerwca, Londyn
Gatwick – Warszawa Okęcie
Od początku wiedziałem, że
Luksemburg nie jest tanią miejscówką, ale z pomocą w znalezieniu noclegu w
korzystnej cenie przyszedł mi serwis Hotwire, który przesłał mi voucher na
wartość 50 USD do wykorzystania w ciągu roku. W połączeniu z promocją
rezerwacji w ciemno (robiąc rezerwację poznajemy jedynie kategorię hotelu oraz
jego położenie w przybliżeniu) nocleg w 5 * hotelu Sofitel w dzielnicy
europejskiej kosztowałem mnie jedynie 30 USD, wprost niewiarygodna cena jak na
hotel takiej klasy. Jak pokazuje powyższy przykład czasem przy planowaniu
podróży potrzebny jest łut szczęścia.
W piątek o poranku wyruszam
pociągiem Kolei Mazowieckich do stacji Modlin, tam przesiadam się w podstawiony
wcześniej autobus i sprawnie docieram do lotniska. Nie jestem fanem tego
miejsca, ale ponieważ nie chciałem być zbyt wcześnie w Belgii (rejs WizzAir z
WAW do CRL odlatywał tego dnia o 6 rano), to niejako nie miałem alternatywy. Na
Mazowszu piękna pogoda, widać, że pasażerów nie będzie zbyt wielu, kierunek
jest już chyba dość wyeksploatowany, a poza tym to piątek, więc pewnie spora
część turystów wylatywała już w środę po południu lub w czwartek. Maszyna
Ryanair z bazy w CRL przylatuje przed czasem, boarding przebiega bardzo
sprawnie i możemy o czasie wystartować. Tym razem system przydzielił mi miejsca
w środkowej części kabiny, ale cały lot przebiega bardzo spokojnie, więc nie
czuję silniejszych drgań czy turbulencji. Po lądowaniu mam jeszcze ok. 3
godziny do odjazdu autokaru przewoźnika Flibco do Luksemburga. Polecam sprawdzanie na bieżąco strony tej
firmy, gdyż po załadowaniu do systemu sprzedaży można bezproblemowo upolować
najtańsze bilety po 5 euro za odcinek; podobnie rzecz ma się z przewoźnikiem
easyBus oferującym transfery z centrum Londynu na poszczególne lotniska, tutaj
możemy upolować bilety za ok.2 funty. Mam dużo czasu, najpierw wzorem innych
podróżnych zasiadam na trawniku przed terminalem i zażywam kąpieli słonecznej,
później regeneruję się w kawiarni Paul na lotnisku. Nareszcie wybija godzina
przyjazdu autokaru i na przystanku przed wyjściem pojawia się zielony autobus.
W środku jest bardzo komfortowo, rozkładane fotele, klimatyzacja, dużo
przestrzeni na nogi, wszystko działa jak trzeba. Podróż z lotniska Charleroi do
centrum Luksemburga trwa około dwóch godzin i praktycznie przez całą trasą
jedziemy drogą szybkiego ruchu mijając po drodze wielu holenderskich i
belgijskich przewoźników. W autobusie podróżuje tym kursem zaledwie kilka osób,
mam miejsce, by się nieco porozciągać na obu siedzeniach. Krótka drzemka
jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Około godziny 17 zatrzymujemy się przed dworcem kolejowym w Luksemburgu, ruch jak w ulu, setki ludzi spieszących w każdą stronę, wiele osób ma kolorową skórę, słychać hałas, zapowiedzi licznych pociągów, już czuję, że żyję i lubię to miasto. Pierwsze kroki kieruję do kiosku z prasą, gdzie nabywam widokówki. Po przeciwnej stronie znajduję urząd pocztowy, po raz pierwszy widzę na poczcie automat do wydawania znaczków, również na przesyłki zagraniczne, świetna sprawa, nie muszę pobierać numerka i stać w kolejce. Teraz mapa w dłoń (na dworcu znajduje się punkt informacji turystycznej) i ruszam przed siebie, z nieba nadal leje się żar, słońce praży niemiłosiernie, ale jestem dzielny i postanawiam przejść dość spory odcinek do hotelu w dzielnicy Kirchberg pieszo, by przy okazji zobaczyć serce miasta. Rozpoznaję szyld supermarketu Delhaize, dalej mój ulubiony McDonald’s (dość zapuszczony, bez działającej klimatyzacji, za to z wyśrubowanymi maksymalnie cenami) i sklepy sieciówki jak H&M. Kiedy kończy się szpaler budynków moim oczom ukazuje się piękny malowniczy krajobraz: przede mną znajduje się wiadukt, w dole biegnie dolina i wąskie uliczki, po lewej stronie na wzgórzu wznosi się zaś zamek i dumnie powiewa flaga Wielkiego Księstwa Luksemburga, jak oficjalnie nazywa się ten najmniejszy z krajów Beneluksu. Kilkaset metrów dalej naprzeciwko wspomnianego zamku znajduje się duży plac ze złotą statuą, to centralny punkt dla wszystkich wycieczek po mieście, można tutaj spotkań grupy Azjatów namiętnie się fotografujące na tle majestatycznego zamku. Odbijam w jedną z bocznych uliczek na lewo i to jestem w najbardziej reprezentacyjnej części miasta, spora część tego obszaru to deptak przeznaczony niemal wyłącznie dla ruchu pieszego. Jedna z głównych zakupowych mieści witryny takich mistrzów mody jak Chanel czy Dolce & Gabbana, w końcu do Luksemburga licznie przybywają możni tego świata, więc gdzie, jak nie w tym miejscu, będą mogli spełniać swoje zachcianki. Jest po 18, praktycznie wszystkie sklepy są już zamknięte, powoli sunę z walizeczką w kierunku wzgórza Kirchberg, po drodze mijam kolejny wiadukt, gmach filharmonii, przechodzę przez jezdnią na światłach i wreszcie mogę zameldować się w hotelu Sofitel. Cytując klasyka "Jest tu jakby luksusowo".
Następnego poranka po degustacji japońskiej zielonej herbaty i kawy (obowiązkowo!) opuszczam hotel i wybieram się na przystanek autobusowy. Tak się złożyło, że akurat od soboty 6 czerwca 2015 weszło w życie nowe prawo pozwalające jeździć autobusami miejskimi za darmo w każdą sobotę. Większość kursów dociera do centrum, dojeżdżam do dworca głównego i tak w zwolnionym tempie powtarzam trasę mojej wędrówki z piątkowego popołudnia. Okazuje się, że jedna z głównych ulic w weekend zamieniana jest w deptak, który zajmują handlowcy z przyległych sklepów i na specjalnych standach oferująca specjalne promocje czy degustację swoich wyrobów kulinarnych. Zaopatruję się w cappuccino w McD i wolnym krokiem przechadzam się po ulicach delektując się smakiem ulubionej kawy. Następnie przechodzę przez wiadukt i docieram do głównego placu miasta, skąd można podziwiać zamek i flagę Wielkiego Księstwa Luksemburga. Skręcam w stronę starówki, gdzie na jednym z placyków placów w cieniu restauracyjnych ogródków siedzą sobie spacerowicze. Obok na wąskich ulicach jest dość głośno, trwa bowiem agitacja przed lokalnymi wyborami, a kiełbasa wyborcza przybrała tutaj rolę szampana z truskawkami, u la la!
W drodze z centrum odwiedzam park miejski, gdzie przez dłuższą wyleguję się pod chmurką na zielonej trawce, a następnie autobusem docieram do centrum handlowego „Metropolis”. Nie byłbym sobą, gdybym nie odwiedził sklepu spożywczego, by wyszukać specjały serwowane wyłącznie na danym rynku. Tym razem największą uwagę poświęcam napojom, najciekawiej brzmi Fanta o smaku bzu (napój w kolorze niebieskim), niestety, smakowo żadna rewelacja. Po posileniu się łakociami ruszam z powrotem a kierunku hotelu, gdzie odbieram bagaż i kieruję się autobusem na lotnisko.
Port
sam tym razem nie mam ochoty na zabawę, nie potrafię czerpać
przyjemności z party, kiedy jestem sam i dookoła widzę same zadowolone twarze,
ludzi radośnie bawiących się ze znajomymi, a ja czuję się jak w złotej klatce. Mimo
wszystko jednak humor dopisuje, wracam do hotelu piętrowym czerwonym autobusem,
w jego wnętrzu znajduję ciekawe wierszyki na temat zasad kultury w komunikacji
miejskiej, w bardzo niedługim czasie podobna kampania pojawia się w Warszawie.
lotniczy okazuje się być mikroskopijny, ale jednocześnie urokliwy, ma coś w sobie. Na jego płycie stoją w większości turbośmigłowe samoloty linii LuxAir, jedynie co jakiś czas pojawiają się większe maszyny europejskich przewoźników. Odprawa na mój rejs British Airways do Londynu właśnie się rozpoczęła, przy stanowiskach dwie panie z obsługi ucięły sobie pogawędkę. Są bardzo uśmiechnięte, od razu dostaję kartę pokładową na mój lot i przechodzę do kontroli bezpieczeństwa. Tutaj kilka osób przede mną, lecą easyJet do Portugalii. Mam jeszcze bardzo dużo czasu, zajmuję jedno z miejsc przy oknie i obserwują pas startowy, akurat kołuje maszyna Swiss i Lufthansy, później mam okazję podziwiać duży samolot cargo przewoźnika Panalpina, z którym dość regularnie współpracuję przy wysyłkach transoceanicznych. Wreszcie ląduje Airbus BA, z samolotu wysiadają podróżni, następuje sprzątanie kabiny i niebawem Boarding. Osób lecących do Londynu (a raczej via LHR) jest garstka, naliczyłem około 30 osób. System z automatu poprzydzielał miejsca z przodu i z tyłu kabiny, ja zajmuję tradycyjnie miejsce przy oknie po prawej stronie w drugim rzędzie za klasą biznes. Załoga nieco starsza, bardzo uprzejma, najpierw szef pokładu wita wszystkich, a później włącza się kapitan z kokpitu, podaje podstawowe parametry na temat lotu. Okazuje się, że nasz lot potrwa jedynie ok. 1 h, chociaż na stronie przewoźnika rozkładowo rejs twa 1 h 40 min. Tradycyjnie najpierw zaglądam do magazynu pokładowego i dokładnie studiuję mapę destynacji oferowanych przez BA. Po raz kolejny potwierdza się moja teoria o tym, że „narodowi” przewoźnicy latają przed wszystkim do swoich byłych kolonii – najwidoczniej tam potoki pasażerskie są wciąż bardzo wysokie. Kilka minut po starcie rozpoczyna się serwis pokładowy. Ponieważ lot trwa bardzo krótko, to składa się jedynie z ciepłych i zimnych napojów oraz paczuszki chipsów o różnych smakach do wyboru, po ostatnich bardzo pozytywnych doświadczeniach z BA podczas podróży do Las Vegas i z Toronto spodziewałem się czegoś lepszego, ale w sumie w porównaniu z nieśmiertelnym Prince Polo i szklaneczką wody mineralnej w LO jest to wyższy poziom obsługi. Do tego można zamówić także napoje alkoholowe, wspomnień czar zadziała, wybrałem z menu Johnny’ego Walkera z colą. Ponieważ pogoda za oknem była bardzo ładna, to udało mi się po raz pierwszy zobaczyć dokładniej Morze Północne i wybrzeże Anglii oraz centrum Londynu z lotu ptaka – dokładnie mogłem rozróżnić Tamizę, Eye of London czy Big Bena, a chwilę potem już byłem na lotnisku Heathrow. Ponieważ tym razem podróżowałem jedynie z bagażem podręcznym, bardzo szybko udało mi się dotrzeć do kontroli paszportowej (przypominam, Wielka Brytania jest poza strefą Schengen) i mogłem już powitać brytyjską ziemię. Jest ciepły czerwcowy wieczór w Zjednoczonym Królestwie. Trasę do śródmieścia mam już obcykaną, okazuje się, że mój hotel znajduje się bezpośrednio przy linii metra jadące z lotniska, zatem omijają mnie uciążliwe przesiadki i sprawnie docieram na miejsce. Nieopodal zlokalizowane jest całodobowe Tesco, gdzie zaopatruję się w jogurty, to mój jedzeniowy fetysz, drugi zaraz po McDonald’s ;) Wieczorem o dziwo nie czuję zmęczenia, wybieram się na Soho, by podpatrzeć, jak inni imprezują,
lotniczy okazuje się być mikroskopijny, ale jednocześnie urokliwy, ma coś w sobie. Na jego płycie stoją w większości turbośmigłowe samoloty linii LuxAir, jedynie co jakiś czas pojawiają się większe maszyny europejskich przewoźników. Odprawa na mój rejs British Airways do Londynu właśnie się rozpoczęła, przy stanowiskach dwie panie z obsługi ucięły sobie pogawędkę. Są bardzo uśmiechnięte, od razu dostaję kartę pokładową na mój lot i przechodzę do kontroli bezpieczeństwa. Tutaj kilka osób przede mną, lecą easyJet do Portugalii. Mam jeszcze bardzo dużo czasu, zajmuję jedno z miejsc przy oknie i obserwują pas startowy, akurat kołuje maszyna Swiss i Lufthansy, później mam okazję podziwiać duży samolot cargo przewoźnika Panalpina, z którym dość regularnie współpracuję przy wysyłkach transoceanicznych. Wreszcie ląduje Airbus BA, z samolotu wysiadają podróżni, następuje sprzątanie kabiny i niebawem Boarding. Osób lecących do Londynu (a raczej via LHR) jest garstka, naliczyłem około 30 osób. System z automatu poprzydzielał miejsca z przodu i z tyłu kabiny, ja zajmuję tradycyjnie miejsce przy oknie po prawej stronie w drugim rzędzie za klasą biznes. Załoga nieco starsza, bardzo uprzejma, najpierw szef pokładu wita wszystkich, a później włącza się kapitan z kokpitu, podaje podstawowe parametry na temat lotu. Okazuje się, że nasz lot potrwa jedynie ok. 1 h, chociaż na stronie przewoźnika rozkładowo rejs twa 1 h 40 min. Tradycyjnie najpierw zaglądam do magazynu pokładowego i dokładnie studiuję mapę destynacji oferowanych przez BA. Po raz kolejny potwierdza się moja teoria o tym, że „narodowi” przewoźnicy latają przed wszystkim do swoich byłych kolonii – najwidoczniej tam potoki pasażerskie są wciąż bardzo wysokie. Kilka minut po starcie rozpoczyna się serwis pokładowy. Ponieważ lot trwa bardzo krótko, to składa się jedynie z ciepłych i zimnych napojów oraz paczuszki chipsów o różnych smakach do wyboru, po ostatnich bardzo pozytywnych doświadczeniach z BA podczas podróży do Las Vegas i z Toronto spodziewałem się czegoś lepszego, ale w sumie w porównaniu z nieśmiertelnym Prince Polo i szklaneczką wody mineralnej w LO jest to wyższy poziom obsługi. Do tego można zamówić także napoje alkoholowe, wspomnień czar zadziała, wybrałem z menu Johnny’ego Walkera z colą. Ponieważ pogoda za oknem była bardzo ładna, to udało mi się po raz pierwszy zobaczyć dokładniej Morze Północne i wybrzeże Anglii oraz centrum Londynu z lotu ptaka – dokładnie mogłem rozróżnić Tamizę, Eye of London czy Big Bena, a chwilę potem już byłem na lotnisku Heathrow. Ponieważ tym razem podróżowałem jedynie z bagażem podręcznym, bardzo szybko udało mi się dotrzeć do kontroli paszportowej (przypominam, Wielka Brytania jest poza strefą Schengen) i mogłem już powitać brytyjską ziemię. Jest ciepły czerwcowy wieczór w Zjednoczonym Królestwie. Trasę do śródmieścia mam już obcykaną, okazuje się, że mój hotel znajduje się bezpośrednio przy linii metra jadące z lotniska, zatem omijają mnie uciążliwe przesiadki i sprawnie docieram na miejsce. Nieopodal zlokalizowane jest całodobowe Tesco, gdzie zaopatruję się w jogurty, to mój jedzeniowy fetysz, drugi zaraz po McDonald’s ;) Wieczorem o dziwo nie czuję zmęczenia, wybieram się na Soho, by podpatrzeć, jak inni imprezują,
Niedzielny poranek rozpoczynam od
obfitego śniadania, czyli English Breakfast, a w menu znajduje się klasycznie
jajecznica, kiełbaski, tosty, dżem czy jogurt z musli. Zaraz potem wyruszam w
miasto, by dotrzeć na osławioną Oxford Street i zajrzeć do Primarka. Mój spacer
trwa około 1 h 20 min, mijam po drodze słynne muzea, ale to nie czas na
zwiedzanie, zdecydowanie bardziej interesuje mnie przebywanie na ulicy,
obserwowanie życia i ludzi niż muzealnych eksponatów. Bardzo miłe wrażenie po
raz kolejny robi na mnie Hyde Park, gdzie na zielonych obszarach można wygodnie
się położyć i kontemplować. Zaliczam oczywiście i wizytę w ulubionym McD, po
raz kolejny zagarniam kanapkę typu Deli oraz bananowy shake. Czas w mieście
szybko mija, pora wracać do hotelu po bagaż, całe szczęście, że easyBus
odjeżdża z Lily Road, która jest oddalona o ok. 5-10 minut drogi od mojego
zakwaterowania. Na lotnisko London Gatwick docieram sporo przed czasem, mój
wieczorny rejs do Warszawy odlatuje za ok. 3 godziny, drukuję czarno-białą
kartę pokładową w automacie i wjeżdżam na górny poziom, gdzie ok. 20 minut z
pewnością zajmuje sama kontrola bezpieczeństwa, ponieważ natłok pasażerów jest
dość znaczny. Czas pozostały do odlotu samolotu Norwegian na Lotnisko Chopina spędzam
przy kawie przeglądając prasę i katalogi przywiezione z Luksemburga. Teraz mogę
zobaczyć to, czego nie udało mi się ujrzeć na żywo. W końcu po około 2
godzinach na monitorze pojawia się informacja o numerze wyjścia, przy bramce
jest już pan z obsługi, który niebawem rozpoczyna boarding, samolot jest
wypełniony po brzegi, ale to w końcu koniec długiego weekendu. Tak się składa,
że miejsce mam przydzielone w środku, ale jakoś muszę przetrwać te 2,5 h rejsu,
który upływa mi na lekturze magazynu pokładowego oraz prasy. Do widzenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz