Coming soon


Witam Czytelników! :)

Zdecydowałem się publikować w tym poście aktualne trasy i terminy potwierdzonych już podróży w najbliższym czasie. Wszelkie aktualizacje będą na bieżąco uzupełniane na tej podstronie. Oto, z jakich zakątków globu można spodziewać się relacji w przyszłości:


Kwiecień 2024: Warszawa - Bruksela (BRU) - Waszyngton (IAD) - Panama City (PTY) - Guayaquil (GYE) & Guayaquil (GYE) - Baltra (GPS)

Maj 2024: Baltra (GPS) - Quito (UI) & Quito (UIO) - San Jose (SJO) - Frankfurt (FRA) - Bruksela (BRU) - Berlin (BER)

Maj 2024: Praga (PRG) - Rimini (RMI) & Rimini (RMI) - Budapeszt (BUD) & Budapeszt (BUD) - Warszawa (WAW)


Czerwiec 2024: Wiedeń (VIE) - Rijeka (RJK) & Rijeka (RJK) - Berlin (BER) 

Lipiec 2024: Wilno (VNO) - Ryga (RIX) - Berlin (BER)

Październik 2024: Wiedeń (VIE) - New Delhi (DEL) - Katmandu (KTM) & Katmandu (KTM) - New Delhi (DEL) - Paryż (CDG) & Paryż (CDG) - Warszawa (WAW)

Listopad 2024: Warszawa (WAW) - Paryż (CDG) & Paryż (CDG) - Nairobi (NBO) - Mahe (SEZ) & Mahe (SEZ) - Nairobi (LHR) - Londyn (LHR)

Listopad 2024: Berlin (BER) - Londyn (LHR) - San Diego (SAN)

Grudzień 2024: Tijuana (TIJ) - Cabo San Lucas (SJD) & Cabo San Lucas (SJD) - Mexico City (MEX) - Tijuana (TIJ) & San Diego (SAN) - Londyn (LHR) - Berlin (BER)

Styczeń 2025: Kraków (KRK) - Glasgow (GLA)

Styczeń 2025: Sztokholm Arlanda (ARN) - Frankfurt (FRA) - Singapur (SIN) 

Luty 2025: Melbourne (MEL) - Auckland (AKL) - Tokio Narita (NRT)

Luty 2025: Tokio Haneda (HND) - Monachium (MUC) - Sztokholm Arlanda (ARN)

Tutaj zaś lista miejsc, które są w kręgu moich zainteresowań (must-see):

- Luanda,
- Maputo,
- Aruba,
- Rangun,
- Ułan Bator,
Curaçao,
- Wyspy Owcze,
- Ronne (Bornholm),
- Windhoek.

Dublin - San Francisco - London - Berlin / 09.11.2011-15.11.2011


Przede mną kolejna podróż za ocean, po raz kolejny do kraju gdzie może spełnić się mityczny amerykański sen o sławie. Rok temu z księżniczką Martą eksplorowaliśmy New York City oraz Los Angeles, tym razem wybór padł na San Francisco. Pierwotnie w planach wyjazd miał odbyć się we wrześniu i objąć także Miami, ale zadziałała „siła wyższa” i Floryda musi poczekać na swoją kolej. Warto na początku nadmienić, że koszt biletu lotniczego do słonecznej Kalifornii oscylował na sumę 1100 zł, co jest ceną dwu- lub nawet trzykrotnie niższą niż standardowa taryfa. A wszystko to za sprawą błędu taryfowego linii British Midlands International, który został „upubliczniony” przez fanatyków lotnictwa na portalu internetowym Fly4Free w wakacje. Nie wahałem się ani minuty przez zarezerwowaniem lotu, z ubiegłorocznego pobytu w Mieście Aniołów mam bardzo miłe wspomnienia, z chęcią chciałem zobaczyć więc na własne oczy klimat tego wielokulturowego miasta, za jakie zwykło się uważać San Francis.
W związku z faktem, że bilet zakupiony był w ramach błędu systemu rezerwacyjnego, podróż musiała rozpocząć się w Dublinie (DUB). Samolot linii BMI podwoził pasażerów do hubu zlokalizowanego na lotnisku London Heathrow (LHR), skąd w ramach code share i sojuszu Star Alliance połączenie do SFO oferowała amerykańska linia United. Jakby ktoś miał wątpliwości, jest to ta sama linia, której samoloty zostały uprowadzone i służyły jako „żywe pociski” w ataku na World Trace Center i Pentagon 11 września 2001. Powrót do UK także na pokładzie Boeinga 747 linii United, a następnie w Londynie prawie 8 godzin oczekiwania na wieczorne połączenie do Berlina na lotnisko Tegel (TXL). A propos – już w czerwcu 2012 roku lotnisko to zostanie całkowicie zamknięte, a cały ruch zostanie skierowany do powstającego przy lotnisku Schönefeld (SXF) nowoczesnego portu lotniczego Berlin Brandenburg International im. Willy’ego Brandta (BER). Przetestuję je kilka dni po uroczystym otwarciu w czerwcu podczas lotu na Teneryfę. Aby cała wyżej opisana podróż mogła się odbyć musiałem dokupić sobie bilet na trasie Warszawa-Dublin oraz Berlin-Warszawa. Z Warszawy do Irlandii wybrałem jedyne dostępne bezpośrednie połączenie linii Aer Lingus, z Berlina zaś udało mi się upolować bilet za jedyne 1 zł na przejazd osławionym już Polskim Busem. To wręcz niewiarygodne ;)
Podróż rozpoczyna się w dość pochmurne przedpołudnie 9 listopada. Bez problemów odpowiednio wcześnie docieram na stołeczne Lotnisko Chopina, by odprawić się na lot i nadać bagaż rejestrowany. Przy stanowisku kłębi się spora kolejka, jak widać, polska emigracja dopisuje, na szczęście panowie odpowiedzialni za check-in sprawnie się uwijają, odbieram moją kartę pokładową i udaję się do kontroli bezpieczeństwa. Już po jej przejściu mogę zająć się poszukiwanie papierosów Marlboro Light, o które poprosił mnie mój przyjaciel goszczący mnie w Dublinie. Nie widzieliśmy się prawie 2,5 roku, ostatni raz spotkaliśmy się w Londynie w czerwcu 2009, kiedy to melanżowałem tam z księżniczką Julitą i Eweliną. To była moja pierwsza wizyta w Londynie, wcześniej chyba nie widziałem tak kosmopolitycznego miasta, dla filologa to nie lada gratka! Kocham ten kolorowy tłum ludzi na Oxford Street…
Kupuję dla Mateusza papierosy, przypominają mi się stare dobre czasy, kiedy to razem podbijaliśmy bar w nieistniejącej już Utopii, najlepiej wspominam imprezę, na której śpiewały dziewczyny z Booty Luv (pamiętacie ich hit Boogie 2Nite?), razem z tłumem klubowiczów dosłownie odpłynęliśmy na barowej ladzie do kawałka "Turn The Tide". Nie zapomnę, że przy okazji jakaś rozentuzjazmowana klubowiczka pobrudziła mi moje białe spodnie D&G obcasem i po trzech wizytach w pralni ślad pozostał :-P W głowie majaczą też wspomnienia z afterów w legendarnym The Cinnamon - ja, Matti i Lucy wracający o 7 rano z Placu Piłsudskiego, w tym Lucy bez butów, tego się nie zapomina. Po nutce wspomnień z warszawskich parkietów wracam na ziemię i rozpoczynam window shopping na stołecznym lotnisku, nie mam w planach żadnych zakupów tutaj, bo ceny oczywiście kosmiczne, poza tym nie ma tutaj żadnych towarów, które by mnie interesowały. Powoli kieruję się w stronę mojej bramki, po drodze kontrola paszportowa, bowiem Irlandia nie jest w strefie Schengen. Obok mojego gate bardzo dużo ludzi, przy rękawie na lot do Toronto czeka już LOT-owski Boeing, wśród pasażerów zdecydowanie przeważa starsze pokolenie. Najprawdopodobniej to emigranci z Polski, którzy tam osiedli.
Wreszcie nadchodzi czas mojego boardingu, wszystko przebiega bardzo sprawnie, jestem pod wrażeniem. Na pokładzie pasażerów witają stewardessy w zielonych płaszczach, na samolocie namalowana jest symbol Irlandii – koniczynka – oby przyniosła szczęśliwy lot. ;) Ku mojemu przerażeniu mam miejsce obok matki z na oko 3-letnią córeczką, wprawdzie miejsce przy oknie, ale myśl o siedzeniu obok małego dziecka przez 3 godziny nie jest niczym przyjemnym, bo wiem, jak dzieci potrafią płakać w trakcie lotu. Okazuje się, że akurat ta dziewczynka była grzeczna, ale bo drugiej stronie siedziało niemowlę – w momencie startu krzyczało tak głośno, że miałem wrażenie, iż samolot rozpadnie się na kawałki. Jak widać, mają wytrzymałą kabinę. Po kilku minutach lotu do tego niemowlaka dołączyło się inne dziecko siedzące nieopodal, więc o odpoczynku nie było mowy. Na szczęście mam podzielną uwagę i mogłem oddać się pobieżne lekturze magazynu pokładowego a następnie podstaw rachunkowości – Gertruda rulez! Wkrótce po starcie rozpoczęła się „sprzedaż obnośna” – Aer Lingus to niskokosztowy przewoźnik, więc za wszelkie dodatki trzeba płacić. Ich oferta nie wydaje mi się zbytnio interesująca, więc nie skorzystałem, zaległości nadrobiłem już po wylądowaniu w Dublinie. Terminal 2 bardzo przestronny i nowoczesny. Po opuszczeniu hali przylotów odbieram telefon od Mateusza, że jednak nie będzie mógł mnie odebrać, kolega instruuje mnie jednak, jak dotrzeć do centrum. Trafiam na pętlę autobusową zlokalizowaną przy Terminalu 1, kupuję bilet za 2,30 EUR w automacie, chwilę później na stanowisko podjeżdża bus 16A i wsiadam do niego…
W Dublinie właśnie przestało padać, na ulicy widać ślady po deszczu, świeci dość ostre słońce, autobus jest lokalny, więc do samego City Center jedzie prawie godzinę. Jako że nie wiem dokładnie gdzie jestem, to przez szybę wypatruję tablic z nazwami ulic i porównuję ją z tym, co widzę na mapie. Mateusz przez telefon powiedział mi, bym wysiadł na Dam Square i on będzie tam na mnie czekać. Towarzystwo dość różnorodne, sporo ludzi wraca z pracy, kobiety uginają się pod ciężarem toreb z zakupami, ludzie żywo ze sobą rozmawiają, nie panuje taka obojętność i szarzyzna jak u nas w Warszawie. Ponieważ trzymam mapę na kolanach, współpasażerowie pytają, jak mogą mi pomóc. Tak się składa, że pani siedząca obok mnie też ma wysiąść na przystanku przy Dam Square. Wreszcie autobus dociera do centrum, Dublin wydaje mi się być takim mniejszym Londynem, tego samego typu angielska architektura, młodzież w mundurkach szkolnych, lewostronny ruch, to zawsze spore urozmaicenie dla przybysza z Europy kontynentalnej.
Pamiętam, że pierwszy raz o Dublinie usłyszałem w 1994 roku, kiedy miałem 7 lat i drugie miejsce w konkursie Eurowizji zdobyła nasza diva Edyta Górniak. Inna sprawa, że później jej kariera na Zachodzie nie nabrała takiego tempa, na jakie liczyłem. Korzystając z okazji kupuję widokówki Dublina i już za chwilę na miejsce dociera Matti. Jak miło zobaczyć dawno niewidzianego znajomego! Bierzemy taxi do jego mieszkania i następują „popołudniowe Polaków rozmowy”. Na dzisiejszy wieczór jesteśmy zaproszeni na kolację do jego azjatyckich znajomych. Z pracy wraca brazylijski współlokator Mateusza, którego poznałem podczas wspomnianego pobytu w Londynie. Wkrótce potem nasze trio wyrusza w drogę do śródmieścia, tam zgarniamy całą ekipę, po drodze mają miejsce zakupy w supermarkecie (biorę tradycyjne irlandzkie piwo z browaru Guinessa) i wreszcie docieramy do celu, gdzie gospodarze raczą nas niezłą ucztą. Towarzystwo jest mocno international, czuję się w swoim żywiole, nigdy nie miałem okazji rozmawiać na raz z przedstawicielami tylu ras i narodowości. Po pysznej kolacji przychodzi czas na drinki, nie jestem przyzwyczajony do alkoholu, zazwyczaj sięgam po napoje typu Bacardi Breezer lub cocktaile typu Malibu czy Mojito, a tutaj vodka leje się strumieniami. Nagle na ławie ląduje tajemnicze naczynie, który wypełniony zostaje piwem. Z boku znajduje się wężyk / pistolet, sprzęt krąży dookoła biesiadników, każdy jest zobowiązany do wypicia pewnej porcji trunku i powiedzenia w określonym czasie jakiegoś nieprzyzwoitego zwierzenia w formie zdania składającego się z 5 wyrazów – „Make a confession!” – jeśli delikwent nic nie powie, wtedy musi wypić duży kieliszek wódki. Takie zabawy to nie dla mnie, zwłaszcza że przed nami jeszcze impreza w klubie a ja rano mam samolot do Londynu. Imprezowicza jednak nie dają za wygraną i muszę brać udział w tej ryzykownej grze, uff, pora na moje confession – „I will be drunk tomorrow”. Po opróżnieniu naczynia zabawa przenosi się do ogrodu zimowego, gdzie część ekipy opróżnia dwie butelki wina – OMG, nie chcę wiedzieć, jak to się skończy. Eksperymentowanie z alkoholem przez moich znajomych podczas party w High Club w Nicei w maju miało dość dramatyczne konsekwencje, okazuje się, że tutaj także będzie gorąco. Wreszcie spacerkiem dochodzimy do klubu George, o dziwo, jak na środek tygodnia jest całkiem sporo ludzi, na scenie występuje jakaś wokalistka, a moi znajomi uderzają do baru, widać, że są zaprawieni w boju. Ja także czuję się o dziwo bardzo dobrze, nie kręci mi się w głowie, chociaż ilość alkoholu, którą spożyłem, jak dla mnie jest obłędna. Zabawa trwa dalej, szkoda tylko, że muzyka nie jest zbyt porywająca :/ Po jakimś czas z niepokojem zauważam, że w lokalu nie mogę przez dłuższy czas znaleźć wzrokiem Mateusza i Renana, nie ma ich także na zewnątrz w palarni. Zaniepokojony pytam o nich azjatyckich znajomych – jak wielkie jest moje zdziwienie, kiedy odpowiadają mi, że najprawdopodobniej pojechali już do domu. Jest grubo po pierwszej w nocy, nie znam adresu do mieszkania, Mateusz nie odbiera telefonu i nie odpisuje na SMS-y – jestem przerażony, przecież rano mam samolot, wszystkie rzeczy są u niego, jak się z nim skontaktować? Jego znajomi wsadzają mnie do taksówki, podają mi i kierowcy adres i odjeżdżam na przemieścia Dublina. Po dojechaniu w okolicę Frankfurt Avenue kierowca szuka właściwej ulicy i numeru domu, niestety, nie udaje mu się znaleźć dokładnego miejsca. Moja pamięć na szczęście mnie nie zawodzi – zapamiętałem, że ta boczna ulica jest nieopodal stacji benzynowej, tam więc wysiadam i ruszam przed siebie, bez problemów znajduję właściwy budynek, wchodzę na teren posesji, jednak na moje stukanie (nie ma dzwonka u drzwi) nikt nie odpowiada. Najgorsze jest to, że nie mam pewności, gdzie tak naprawdę zniknęli chłopcy. Po kilku chwilach pełnych napięcia i oczekiwania w kieszeni odzywa się moja komórka – to Matti, pyta się, gdzie jestem – oni właśnie jadą taksówką i zaraz będą na miejscu. Rzeczywiście, chwilę później pod dom podjeżdża samochód, z którego wychodzą Mateusz z Renanem. Co za ulga, Matti jest zaskoczony, jak tutaj sam dotarłem. Chyba nie docenił swoich znajomych. Pora spać, nerwy puszczają. Rankiem budzimy się bez żadnych problemów, ożywiam się jeszcze dodatkowo moim ulubionym napojem energetyzującym Red Bull Sugar Free. Mateusz zamawia mi lokalną taksówkę, która wiezie mnie do centrum pod Hotel Savoy, tam wysiadam, podziwiam przez dłuższą chwilę Dublin za dnia i rusza autobusem lotniskowy Air Link za 6 euro na lotnisko, jest poranek, nie ma jeszcze korków, więc dość szybko docieram pod Terminal 1 lotniska w DUB. Mam jeszcze sporo czasu, odprawiam się przy automacie i idę nadać bagaż do stanowiska checz-in. Na lotnisku Heathrow mam jedynie 1 h 30 minut na przesiadkę, sądząc po opiniach internautów to dość mało czasu na przesiadkę i istnieje też ryzyko, że mój bagaż nie dotrze do SFO. Dlatego też proszę panią o plakietkę „short connection” – niestety, są tylko naklejki z napisem „Heavy”, więc pozostaje mieć nadzieję, że wszystko pójdzie sprawnie. Mam jeszcze sporo czasu, konsumuję małe śniadanko, na lotnisku kupuję kilka drobnych pamiątek i powoli docieram do mojej bramki. Pod gatem jest już sporo pasażerów, boarding do samolotu BMI zaczyna się punktualnie i przebiega bardzo sprawnie, sam lot trwa nieco ponad godzinkę. Tym razem siedzę z brzegu, miejsce obok zajmuje mały chłopiec z mamą, rozmawiają ze sobą po francusku, kobieta trzyma przewodnik po Quebec, lecą pewnie do Kanady. Chłopczyk trzymał w ręki kredki i uzupełniał kolorowani a przy okazji mama uczyła go nazw kolorów po francusku. Na szczęście dziecko było bardzo grzeczne i ten krótki lot do UK minął błyskawicznie. Obsługa samolotu poprosiła pasażerów, którzy mieli tzw. connecting flights o pozostanie na pokładzie – chwilę później podstawiony autobus zabrał nas bezpośrednio do centrum transferowego. Tam po dość długim spacerze dotarłem do korytarza z ponowną kontrolą bezpieczeństwa, chwilę później w tym samym terminalu wręczono mi nową złotą kartę pokładową, sprawdzono moje dane oraz informacje dotyczące pobytu w USA i udałem się do bramki. Heathrow jest ogromne, więc spacer do gate zajął mi trochę czasu, ale spokojnie zdążyłem na mój lot, jeszcze postałem trochę w kolejce i dopiero rozpoczął się dość długi boarding. Dość rzadko mam przyjemność leciem takim dużym samolotem jak Boeing 747, zatem jego rozmiary wywarły na mnie spore wrażenie. Niestety, samolot w amerykańskich liniach United już swoje wysłużył, dlatego też nie mogłem zachwycić się jego wnętrzem. Tym razem miałem miejsce K po prawej stronie przy oknie, układ siedzeń w klasie ekonomicznej to 3-4-3. Miejsce środkowe było wolne, zaś z lewej stronie przy przejściu usadowił się Amerykanin włoskiego pochodzenia w wieku 35+. Chyba często nie lata, bo widać było, że trochę się bał, ale naprawdę nie było czego, bo sam lot był bardzo gładki i nie wyczułem żadnych większych drgań. Niestety, w siedzeniach przed pasażerem nie było ekranów LCD dla każdego, kilka filmów oraz trasę samolotu pokazywana na monitorach zamontowanych u sufitu. Serwis pokładowy też dość ubogi, alkohol płatny dodatkowo, szału nie było, przez te 11 godzin lotu trochę zgłodniałem i wynudziłem się, muzyka oferowana na kilku kanałach też nie powalała na kolana, ale skoro za bilet zapłaciłem 1100 zł, to nie mogę marudzić – to nie najnowszy Airbus A380 Air France, którym leciałem rok wcześniej z CDG do JFK. Po godzinie 16 czasu lokalnego zniżamy się do lądowania, samolot krąży na Pacyfikiem, widać wody zatoki i mosty, chociaż samego Golden Gate nie dostrzegam. Jest piękna pogoda, ciepło, świecą ostatnie promyki słońca, po wyjściu z maszyny załatwiam formalności w Immigration, trafiam na młodego oficera, krótki interview na temat celu pobytu w USA i w paszporcie ląduje pieczątka zezwalająca mi po raz kolejny na półroczny pobyt w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Urzędnik wygłasza formułkę: „Welcome to the United States, Sir. Take care of yourself.” – miła niespodzianka. Teraz bieg do karuzeli z bagażami, muszę naprawdę długo czekać na moją walizkę, mam nogi jak z waty, bo wyobrażam sobie, że została w Londynie, na szczęście w kolejnej partii toreb wyłania się i ona. Jeszcze tylko cło i można wyjść z budynku. Lotnisko jest świetnie oznakowane, nie sposób się zgubić, trafiam więc na stację kolejki BART, w automacie kupuję bilet za 8.10 $ do Downtown, wsiadam do przestronnego wagonika i po chwili ruszam w drogę. Podróż trwa około 40 minut, po drodze się zupełnie ściemnia, ale kiedy wysiadam na stacji Montgomery Street w centrum jest prawie tak jasno jak w dzień, a to za sprawą tysięcy neonów i świateł. Chyba trafiam na „peak hours”, bo na ulicach jest mnóstwo ludzi, którzy skończyli pracę. Wstępuję do pierwszego napotkanego Starbucksa i zamawiam przepyszną kawę Cinnamon Dolce Latte – polecam ją bardzo gorąco – to chyba moje najlepsze odkrycie kawowe rodem z Nowego Świata. Po trzech przecznicach docieram do mojego hotelu Grant Plaza, który znajduje się tuż przy China Town, obsługa w większości azjatycka, jest to jak gdyby miasto w mieście. Po rozpakowaniu bagaży i odświeżeniu nie chcę tracić czasu – dziewięciogodzinna różnica czasu nie wywołała u mnie jet lagu, przebieram się więc i wychodzę na krótki spacer.
Po kilku minutach docieram na Union Square, na głównym placu San Francisco stoi piękna choinka, ludzie jeżdżą na sztucznym lodowisku, w tle słychać głośną muzykę, zapowiada się miły wieczór. Wstępuję do domu towarowego Macy’s, nabywam perfumy D&G The One Gentleman, na które miałem ochotę już od dawna, tutaj są znacznie tańsze. Kiedy płacę i podaję ekspedientce moją kartę kredytową, pada pytanie o moje pochodzenie. Kiedy mówię, że jestem z Polski, sympatyczna pani w średnim wieku mówi, że niedawno mieli dostawę kosmetyków margi Ingot z naszego kraju – proszę, proszę, jak widać nie jesteśmy anonimowi i nasza marka liczy się w USA. Potem wpadam do położonego naprzeciwko Apple Store – wygląda jak futurystyczny sklep, w którym obsługa komunikuje się ze sobą prawie wyłącznie on-line, po kilku minutach wychodzę z iPodem Shuffle, bo poprzedni uległ awarii kilka miesięcy wcześniej. Jeszcze tylko spożywcze zakupy w sieciówce Wallgreens i mogę wracać do hotelu. Następnego dnia wita mnie mocno zachmurzone niebo i silny wiatr, ale nie zrażam się i ruszam do portu Fishermen’s Wharf, ludzi jest niewielu, ale mi to nie przeszkadza. Po drodze mijam włoską dzielnicę, obok przejeżdżają słynne cable cars, tym razem są puste, bowiem pogoda nie dopisuje.
Widzę też restaurację, gdzie przygotowują słynną zupę podawaną w wydrążonym chlebie, można przez szybkę przyglądać się pracy kucharzy. Po dłuuugim spacerze promenadą docieram na plażę, jest malutka w porównaniu z tym, co widziałem rok wcześniej w Santa Monica w LA, po piachu biegają psy, jest tutaj dużo ludzi uprawiających jogging. Jak to w USA bywa, ludzie cały czas się uśmiechają, pytają, jak się masz, chcą pomóc. Wreszcie docieram pod most Golden Gate, jest imponujący, przechodzę dość długi odcinek do wieży południowej widok na SFO i zatokę oraz wyspę Alcatraz zapiera dech w piersiach. Co jakiś czas widać telefony zaufania i informacje dla potencjalnych samobójców „There is always hope”, policja stale patroluje most. Kontynuuję spacer, podziwiam willową dzielnicę San Francisco, jednorodzinne domki są prześliczne, kolorowe, każdy w innym stylu, warto zauważyć, że w większości nie są ogrodzone, można nacieszyć oko. Sam spacer jest dość męczący, bo miasto jest położone na licznych wzgórzach, więc momentami wzniesienia są niesamowicie strome i trzeba się nieźle wspinać. Kursujące trolejbusy jednak dają radę. Chwilę wizytuje w Castro – to największa na świecie gejowska dzielnica, San Francisco to chyba najbardziej tolerancyjne miasto w USA. Bez rewelacji, na ulicy dominują starsi panowie typu „bears”, jestem nieco zniesmaczony, spodziewałem się zdecydowanie bardziej wymuskanych ciał. Przede mną jeszcze godzinny spacer Market Street i wracam do hotelu, pora odespać cały dzień na powietrzu, obiad zaliczam w pobliskim McDonald’s – polecam wrapy Angus z pieczarkami i serem. W sobotę po piątkowej imprezie wstaję dość wcześnie i odwiedzam port oraz biurowe downtown, pogoda jest świetna, na ulicach można dostrzec mnóstwo spacerowiczów, przy okazji trafiam do sklepu sieci Ross, który wydaje się być amerykańskim odpowiednikiem naszego TK Maxx. Wychodzę ze spodniami Levi’s za jedyne 15 $ :]
Port jest bardzo duży, widać, że kiedyś zapewne odgrywał kluczową rolę w rozwoju miasta. Tuż obok do molo prowadzi szeroka aleja wysadzana palmami, na ulicach dużo artystów, kuglarzy, mimów, śpiewaków, jest amerykański popcorn, wata cukrowa i cały ten kram. Spędzam kolejny miły dzień, wieczorem dwie imprezy, ale w USA życie klubowe jest dość skąpe i restrykcyjne, bo według prawa imprezy kończą się już o 2 w nocy i nie trwają ani chwili dłużej. Dla mnie to totalna porażka, nie można się porządnie wybawić :-P Jest za to bardzo bezpiecznie, policja i ochrona pilnuje porządku, przed wejściem restrykcyjnie sprawdzane są dowody tożsamości – obowiązuje zasada 21 +. Warto dodać, że same wejściówki na imprezy kosztują od 3 do 5 $, są zatem naprawdę tanie, drinki w klubach to też koszt 5 USD. Noc jest krótka, w niedzielę o 17 mam samolot w drogę powrotną, pogoda dopisuje, jest ok. 17 stopni, dalej staram się podążać za tłumem, tym razem idę w okolice ratusza w SFO, jest bardzo monumentalny, z zewnątrz przypomina Biały Dom. Tuż obok znajduje się ulica imieniem naszego rodak – Lech Walesa Street – niestety, nie nazwałbym tego ulicą, a jedynie jakimś skrótem, wokół same stare obdrapane budynki i śmietniki, fuj, lepiej takich obrazków nie oglądać. Ale tabliczka z nazwą ulicy jest na miejscu.
Zbliża się popołudnie, pora wymeldować się z hotelu, już po 14 jestem na lotnisku, po przygodach w Berlinie, kiedy to o mało nie spóźniłem się na lot na Ibizę, hołduję zasadzie, że lepiej być na lotnisku za wcześnie niż za późno. Check-in jest już otwarty, starsza Japoneczka okleja mój bagaż, który odbiorę dopiero w Berlinie, ponieważ lot z Londynu do Berlina jest dopiero w poniedziałkowy wieczór, to dostaję tylko kartę pokładową na lot SFO-LHR. Mam jeszcze sporo czasu, obserwuję sobie boarding na lot linii Emiratem do Dubaju, pasażerowie są bardo mocno egzotyczni, leci trochę hindusów, kobiety w sari z czerwonymi kropkami na czole, do tego arabscy szejkowie z turbanami, ach, jaki świat jest różnorodny. Aby zabić nudę po raz kolejny uczę się rachunkowości zarządczej i rozwiązuję zadania na środowe kolokwium, wreszcie nadchodzi czas na wejście na pokład. Ponieważ pasażerów jest bardzo dużo, istnieje realne zagrożenie, że na półkach nie zmieszczą się większe sztuki bagażu podręcznego, więc personel naziemny prosi pasażerów, by oddali większe torby do luku za darmo. Trochę to trwa, ale startujemy o czasie, za oknem już wieczór, żegnam się na dłuższy czas ze słoneczną Kalifornią, SFO pięknie wygląda z góry. Po podaniu serwisu pokładowego zapada głęboka noc, rano na krótko przed lądowanie w Londynie dostajemy śniadanie (brr, jakie zimne te kanapki!) i rozpoczynamy zniżanie na Heathrow. Wszystko odbywa się punktualnie, idę do stanowiska transferowego i upewniam się, czy mogę wyjść na miasto i wrócić wieczorem na mój samolot do Berlina. Oczywiście nie ma żadnych przeciwwskazań i po godzinnej podróży Tube (w tle rozbrzmiewa słynny komunikat: „Mind the gap”) wysiadam na Oxford Street.
Na ulicy już święta, wystawy uginają się od prezentów i Mikołajów, kolorowe lampki pięknie rozświetlają stolicę brytyjskiego imperium, tłum bardzo egzotycznych ludzi wprost pędzi szerokimi chodnikami, wszędzie spore kolejki, ale nie zraża mnie to przed standardową wizytą w Primarku, w koszyku ląduje m.in. bluza z Papą Smerfem, ma też miejsce wizyta w ulubionym SBX, gdzie popijam Egg Nogg Latte, w McDonald’s kosztuję pikantnego wegetariańskiego wrapa, wysyłam pocztówki dla germanistki z LO (to już tradycja!) i pora wracać na Heathrow. Niestety, okazuje się, że lot będzie opóźniony o prawie 1,5 godziny, wobec czego na lotnisku Berlin-Tegel pojawiam się tuż przed północą. Mój spory bagaż przykuwa uwagę celników, muszę otworzyć walizkę, ale po pobieżnej kontroli nic nie stwierdzają. Na lotnisku Tegel byłem tylko raz w życiu, zazwyczaj latam z Schoenefeld, jest ciemno, więc niezbyt mogę zlokalizować przystanem autobusowy, wychodzę wprost na postój taksówek, a niekoniecznie chcę stracić kilkadziesiąt euro. Na szczęście z pomocą przychodzi mi jakaś młoda dziewczyna czekająca na poranny lot w hali odlotów i łapię ostatni autobus dzienny do Dworca ZOO. Berlin o tej porze jest zupełnie pusty, na ulicach hula tylko wiatr, nie widać żywej duszy, wygląda to dość nietypowo. Wreszcie przed 1 w nocy docieram do mojego stałego punktu jakim jest A&O Hotel. Co za ulga, po tylu godzinach podróży mogę zdjąć ubranie i wziąć prysznic, zapadam w kamienny sen, który nie trwa jednak długo, bo o 6 rano już jestem na nogach. S-Bahnem jadę do supermarketu EDEKA na Friedrichstrasse, trzeba w końcu kupić słynne niemieckie smakołyki, Vanilla Cola rządzi! :) Zakupy udane, wracam do hotelu, wymeldowuję się, wsiadam w U-Bahn i pędzę na Zentraler Omnibusbahnhof, gdzie czeka już na mnie Polski Bus. To niewiarygodne, że za bilet zapłaciłem 1 (słownie: jeden) złoty! Komfort podróży jest wysoki, liczba pasażerów znikoma, szkoda tylko, że czas podróży wynosi 10 godzin, pociągiem jadę jedyne 5,5 godziny. Coś za coś, przed 20 docieram do Warszawy, tygodniowy maraton dobiegł końca, był niezwykle owocny. Kolejna destynacja w USA to Miami Beach, jest świetna promocja – błąd taryfowy – Alitalii, na majówkę można polecieć na Florydę za niecałe 1200 zł w dwie strony (wylot z Mediolanu Malepnsa, powrót do Wiednia przez Rzym), jest tylko jedno ALE – w MIA nie ma czegoś takiego jak pokój jednoosobowy, musiałbym więc płacić za dwie osoby, a ceny są tam dość wysokie. Chętnych brak, więc pewnie z promocji nie skorzystam. Ciągle jednak liczę na to, że do USA jeszcze wrócę, wiza ważna jeszcze 8 lat…




Jedno oko na Maroko... / 12.12.2011-17.12.2011

Po dłuższej przerwie wreszcie nadeszła wiekopomna chwila – pora na kolejny lot i tym razem na dość mocno egzotyczny kierunek jakim jest niewątpliwie Maroko. Właściwie wcześniej nie planowałem szczególnie tej destynacji, bo kojarzyła mi się ona z wycieczkami biur podróży typu all inclusive. Tak się jednak złożyło, że easyJet wprowadził latem świeżą pulę tanich biletów na sezon zimowy do swojego systemu rezerwacyjnego i grzechem byłoby nie skorzystać z opcji, jaką był wylot z Berlina do Agadiru wraz z lotem powrotnym za niecałe 250 zł. Długo się nie zastanawiałem, sporą część Europy już widziałem, poza tym gdzie w grudniu najbliżej Polski szukać słońca, jak nie w północnej Afryce? Kilka miesięcy później zarezerwowałem bilet w Polskim Busie za jedyne 15 zł brutto, na powrót wybrałem promocyjny bilet PKP Intercity Berlin-Warszawa-Express. Wprawdzie pociąg był droższy niż autokar, ale zależało mi na komforcie podróży (w pociągu mimo wszystko lepiej się czuję) i czasie. Przejazd EuroCity trwa jedynie 5,5 h, autobus to około 10 godzin. Ostatnio tyle wracałem po moim powrocie ze Stanów, lot na trasie SFO-LHR trwał prawie tyle samo, ile przejazd autokarem na trasie Berlin-Warszawa. Nie chciałem się zanudzić, a poza tym zdążę jeszcze zaliczyć sobotnią imprezę w polskiej stolicy, wybieram zatem BWE.
Zegar tykał powoli, ale wreszcie nadszedł upragniony 12 grudnia, po 8 godzinach pracy dotarłem do mieszkania, poczyniłem ostatnie przygotowania i ok. godz. 21:30 po pożegnaniu się ze współlokatorami udałem się na stację metra Wilanowska, skąd startuje Polski Bus. Wszystko poszło sprawnie, w autokarze jechało może 10 osób, były około 30-minutowe postoje planowe w Łodzi i Poznaniu, za oknami noc, o dziwo udało mi się nawet zasnąć na dłużej i ani się obejrzałem, a parkowaliśmy ostatni raz przed granicą. Jako że pora była dość wczesna i najprawdopodobniej kierowca był inny niż poprzednio, udało się nam nie zatrzymywać w paskudnej knajpie „Srebrna góra” w Torzymiu. Nie miałem ochoty tracić kolejnej godziny na oglądanie kelnerki Shazzy i jej oszukańczej szajki. U know what I mean. Przed 8 rano dojeżdżaliśmy już do niemieckiej stolicy, jednak zatrzymały nas korki i na dworze autobusowy Zentraler Omnibusbahnhof wtoczyliśmy się pól godziny później. To i tak było ponad 30 minut przed planowanym przyjazdem, byłem więc spokojny, że zdążę na czas na lotnisko Berlin Schoenefeld. To już ostatnie miesiące jego istnienia, od czerwca będzie na jego części działał jedne port metropolitalny Berlin Brandenburg International. Widać, że czynione są już przygotowania do otwarcia lotniska, można zgłaszać się do dni próbnych, podczas których testowana będzie cała infrastruktura lotniskowa – wszelkie informacje na ten temat na stronie WWW. Po wyjściu z Polskiego Busa odbieram bagaż i dreptam kilka metrów na oddalony nieopodal dworzec S-Bahn, kupuję bilety oraz sandwicza i kawę na wynos, chwilę później na peron wjeżdża S 42, czyli popularna Ring. Wysiadam kilka stacji dalej na Suedkreuz, gdzie po ok. 5 minutach oczekiwania przesiadam się w jadący bezpośrednio na lotnisko SXF S 45. Po drodze robi się dość tłoczno, na szczęście mam swoje miejsce i do końca go nie zwalniam, bo podróż trwa około pół godziny. Obserwuję Niemców, wszechobecnych tam Turków i przedstawicieli innych narodów, dla mnie Berlin zawsze będzie takim swego rodzaju Weltstadt, Tor zur Welt. Ze względu na bliskość Berlina do Polski na SXF spotykam stosunkowo dużo Polaków. Nie muszę się specjalnie wysilać, mam chyba wrodzony dar wyczuwania Polaków na obczyźnie na odległość. Wystarczy rzut oka na daną postać i już wiem, że to nasz rodak. To, po czym ich rozpoznaję, niech na razie pozostanie moją tajemnicą zawodową. Dodam tylko, że częstym atrybutem Polaczków jest reklamówka z Biedronki. OK., możecie pomyśleć, że dyskryminuje tą część społeczeństwa, która robi tam zakupy, wiem, zdaję sobie z tego sprawę i to może budzić kontrowersje. Naprzeciwko mnie siedzą przedstawiciele tzw. gatunku „Polish boyz” (celowo piszę przez „z”), nieopodal ich siedzi trójka polskich globtroterów, słyszę, że organizują sobie niezłą wyprawę po Maroku, na pokład mojego samolotu wejdzie też pięcioosobowa rodzinka, tatuś, mamusia i trzy małe dziewczynki :-P Potem jeszcze dwukrotnie spotkam ich w Agadirze na mieści. Mam tylko nadzieję, że nikt mnie z tymi ludźmi nie wiąże i myślę, że udało mi się zachować pozory. Ja rozumiem, że wygoda to dla pewnych ludzi podstawa jeśli chodzi o ubiór, aczkolwiek sam posiadam nieco odmienne zapatrywanie na mogę i to właśnie za granicą mogę pozwolić sobie na spełnienie moich modowych fantazji. Na zachód od Nysy i Odry mój strój nie budzi kontrowersji co w kraju nad Wisłą. Nie, będąc za granicą nie ubieram się jak na Love Parade, ale pozwalam sobie na ciekawsze połączenia i rozwiązania, które w Polsce mogą wywołać niezdrową sensację. Tam to jest normalne, mistrzem w tym fachu są dla mnie Włosi. Po przylocie z Italii to Polski i konfrontacji z szaroburym tłumem można się załamać. Ale nie o tym teraz, to w końcu nie blog modowy :)
Pogoda za oknem pogarsza się, kiedy dojeżdżaliśmy autobusem do Berlina na horyzoncie było piękne wypogodzone różowe niebo, niestety, teraz się zachmurzyło i zaczyna kropić deszcz, brr, co za plucha! Dobrze, że po prawie 5 godzinach lotu ląduję w mieście, które reklamuje się tym, że ma 350 słonecznych dni w roku. Boarding rozpoczyna się o czasie, przechodzę kontrolę paszportową i w wydzielonej poczekalni wraz z innymi pasażerami odliczam minuty do przyjęcia na pokład. Przed nami jako pierwsi proszone są osoby na wózkach inwalidzkich z rodzinami, chwilę później przechodzę po mokrej płycie lotniska i po schodkach tylnymi drzwiami wchodzę do Airbusa A320. W samolocie wita mnie uśmiechnięta na pomarańczowo ubrana załoga, są w sumie 4 osoby, 3 Niemki i jeden niemiecki blond cherubinek. Uwagę zwraca jedna starsza stewardessa, bardzo zgrabna i zadbana, ale widać, że ma około 60 lat. Po zakończonym boardingu jeszcze chwilę czekamy, przez okno widzę, jak pracownicy obsługi naziemnej z luku wyjmują dwa bagaże, być może pasażerowie jednak się rozmyślili. Wreszcie startujemy, miejsce obok mnie w środku jest wolne, mam więc sporo miejsca na nogi. Szczerze powiem, że to był mój najmniej przyjemny start, a był to mój 57. lot. Był dość silny wiatr, samolot wahał się jak na karuzeli, to w górę, to w dół, wreszcie po kilku minutach lotu złapał swój kurs i do samego końca było bardzo spokojnie. Tuż po lądowaniu ta starsza stewardessa rozpoczęła swoją formułkę powitalną, z tym, że zamiast powiedzieć „Welcome to Agadir” wypaliła „Welcome to New York” :-P Cały pokład wybuchnął śmiechem, a urocza stewardessa odparła „Oops, sorry, welcome to Agadir but it looks like NY”. Przy powtarzaniu zapowiedzi po niemiecku zrobiła dłuższą pauzę i tym razem okazało się, że jednak jesteśmy w Agadirze :D Rozśmieszeni do łez pasażerowie zaczęli gwizdać i bić jej brawo. Bardzo udany żart, rozluźniłem się przed opuszczeniem samolotu i postawieniu stóp na rozgrzanej afrykańskiej ziemi.
Już pierwszy rzut oka na budynek portu lotniczego sugeruje, że znajdujemy się w znacznie odmiennej strefie kulturowej, dominują arabskie motywy i freski. Lotnisko jest puste, o tej godzinie planowany był przylot jedynie naszego samolotu, do kontroli paszportowej dość szybko formuje się kolejka. Trzeba wypełnić specjalny formularz wjazdowy, jego wypełnienie nie powinno przysparzać zbytnich trudności, bo rubryczki do wypełnienia są standardowe a pytania są sformułowane także po angielsku i francusku. Ogonek w miarę szybko porusza się do przodu, nadchodzi moja kolej, chwila papierkowej roboty i w paszporcie ląduje pieczęć marokańska z napisem „Entree”, czyli wjazd. Walizki już kręcą się na taśmie bagażowej, chwytam za moją i po chwili jestem już w hali przylotów. Po wyjściu z terminala próbuję zlokalizować główną drogę i przystanek autobusowy. Z relacji turystów, którą czytałem przed wyjazdem w Internecie wiem, że „fizycznie” przystanek nie istnieje, nie ma żadnego słupka, ławeczki czy rozkładu. Trzeba iść kawałek do głównej drogi i tak ustawić się obok tubylców. Powtarzam zatem ten manewr, po drodze jestem nagabywany przez licznych taksówkarzy, oczywiście próbują wmówić mi, że „there is no bus”. Przede mną idzie para niemiecko-francuska, szukają kogoś, kto też chce dojechać do miasta. Po krótkiej rozmowie decyduję się wsiąść z nimi do taxi do Agadiru, kierowca podzieli koszty i zamiast z góry ustalonej opłaty 200 MAD (czyli prawie 100 PLN) zapłacę tylko 70 dirhamów marokańskich, co biorąc pod uwagę czas, jest dość dobrą opcją. Lotnisko zlokalizowane jest bowiem (podejrzewam, że celowo, by zarobić na trasnporcie) ok. 30 km od miasta, raz na 40 minut kursuje jedynie lokalny autobus numer 22 i co ważne, nie dojeżdża on do samego Agadiru, lecz do miejscowości Inezgane, która jest niejako węzłem przesiadkowym dla tego regionu. Stamtąd ruszają też autokary na dalsze trasy, moi współpasażerowie chcą jechać stamtąd do Marrakeszu. W Inezgane trzeba się przesiąść na inny autobus, który jedzie do Agadiru. Uff, nieco skomplikowane, biorąc pod uwagę, że tam pojęcie „rozkład” wręcz nie istniej, przystanki nie są w żaden sposób numerowane itd. Przejeżdżając rozklekotaną taksówką przez postój autobusów w Inezgane zdaję sobie sprawę, że to zupełnie inny świat. Tutaj na ulicy praktycznie nie ma żadnych reguł czy przepisów, każdy kierowca jedzie jak chce i to istny cud, że nie widziałem żadnego wypadku. Nasz kierowca także mknie stówą, notorycznie trąbi i wyprzedza na trzeciego, w drodze powrotnej zaś mój kierowca wyprzedzał na czwartego, wszystko jest możliwe. Nagle coś może wyjechać z boku, na jezdnię wkraczają piesi, którzy tutaj są praktycznie pozbawieni praw, przejścia dla pieszych i pasy wprawdzie są, ale tylko fizycznie, bo nikt ich nie respektuje. Kiedy będę chciał przejść przez jezdnię, kilka razy będę musiał stanąć na środku drogi i czekać aż jakiś kierowca zwolni. Nie ma zmiłuj. Jeśli stoisz przy pasach, to przed Tobą będą hamować tylko taksówki licząc na zarobek. Po około pół godziny jazdy docieram pod mój hotel, kierowca nie znał drogi i musiał pytać o nią lokalsów. W portfelu mam jedynie banknoty po 100 i 200 MAD, kiedy więc przystępuję do zapłaty uzgodnionej sumy 70 MAD dowiaduję się, że kierowca nie ma wydać. Zapewne to ściema, ale nie mam jak tego udowodnić, więc cóż, wychodzę z taxi i melduję się w hotelu.
Jest w samym centrum Agadiru, bardzo ładny, odnowiony, przestronny hall i recepcja robią wrażenie. Cała obsługa mówi bardzo dobrze po angielsku i jest w pełni profesjonalna. Po dokonaniu formalności za moją walizkę chwyta mężczyzna w ciekawym stroju – ma na sobie beżową tunikę do ziemi, na głowie zaś nakrycie w kształcie rombu. Jedziemy windą na trzecie piętro, dostaję klucz w formie karty, mój „boy hotelowy” prezentuje mi pokój i zostawia mnie samego. Na szczęście nie żąda napiwku, nie mam drobnych, więc nawet nie miałbym mu co wręczyć. Okazuje się, że kiedy pomaga mi przy procedurze checz-out też nie chce żadnych pieniędzy. Może to nieładnie, ale nie zostawiam obsłudze sprzątającej monet ani banknotów na łóżku, uważam, że za to im płacą, a ja nie będę dopłacał do interesu. New Farah Hotel mogę jak najbardziej polecić wszystkim odwiedzającym. Kiedy się wymeldowuję, recepcjonista podaje mi należną kwotę do zapłaty w dirhamach. Jako że na potwierdzeniu rezerwacji z serwisu Booking.com widnieje kwota wyrażona w euro, sam wyciąga kalkulator i objaśnia mi stosowne obliczenia, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Cieszę się, że płacę w walucie lokalnej, bo ekwiwalent tej kwoty wyrażony w euro byłby wyższy ze względu na obecny kurs naszej waluty względem EUR. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to fakt, że śniadanie serwowane w eleganckiej restauracji na 5. piętrze hotelu jest bardzo ubogie, nie ma sera ani wędlin, do dyspozycji gości są jedynie dwa rodzaje dżemów, miód, ugotowane jajka, pokrojone pomidory z czerwoną cebulą oraz pieczywo i kawa / herbata oraz przepyszny sok wyciskany ze świeżych pomarańczy. To taki marokański specjał, a same te pomarańcze mają kształt zbliżony do piłki rugby. Szklanka takiego soku kosztuje na mieście 10 MAD (niecałe 5 PLN), gorąco polecam, ten miąższ, kawałki owoców w soku i aromat są nie do podrobienia, soki Tymbarku niech się schowają!
Rozpakowuję się w hotelu, odświeżam się, zrzucam zimowe odzienie, cenne precjoza typu laptop zamykam sejfie i ruszam na miasto robić wizję lokalną, jest już po 18, słońce zaszło, na dworze ciemno, ale miasto jest dobrze oświetlone, więc nie zgubię się. W hotelu niestety nie dysponują mapą miasta, kupuję ją więc w pobliskim sklepie. Pełni ona dla mnie jedynie funkcję orientacyjną, bo jak się okazuje, spacer po Agadirze to istny bieg na orientację. Na budynkach na próżno szukać nazw ulic czy numerów posesji, to Afryka dzika, kilka szyldów można znaleźć tylko na bardziej ruchliwych alejach. Intuicja jednak mnie nie zawodzi i dobrze sobie radzę. Kieruję się do restauracji mojego ulubionego McDonald’s skosztować lokalnych specjałów. Na chodnikach ruch dość umiarkowany, moją uwagę zwraca fakt, że prawie wszystkie kobiety mają zakryte głowy chustami lub noszą swoje kolorowe stroje. Nie orientuję się w nazewnictwie, więc nie wiem, czy to burki, habity czy dżihaby. Oczywiście mężczyźni zazwyczaj ubrani są „normalnie”, ale podczas całego pobytu spotkam też dużo starszych panów w specyficznych szatach i najróżniejszych nakryciach głowy, aczkolwiek widziałem tylko jednego mężczyznę w turbanie. Najciekawiej wyglądał zaś człowiek, który miał na sobie czerwony strój a na szyi mnóstwo złotych dzwonków, wyglądał jak skrzyżowanie Lajkonika z jednym z trzech króli. Moją uwagę przykuwa obuwie, które Marokańczycy noszą. Otóż w większości przypadków piękne stroje są uzupełnione specyficznymi butami (babusze), które przypominają nasze klapki z trójkątnym zakończeniem z przodu. Pod nimi wiele osób nosi najrozmaitsze skarpety, co ze wspomnianym strojem czyni wręcz piorunującą mieszankę. Widok kierowców na zdezelowanych motocyklach prowadzących pojazd z klapkach czy japonkach to nic szczególnego. Większość facetów w ciągu dnia (24 stopnie Celsjusza), także na plaży, chodziło w kurtkach, niektórzy wręcz w zimowych płaszczach, zastanawiam się więc, czy wraz z kolorem skóry zmienia się odczuwalność temperatury. Ja po plaży dumnie paradowałem w kąpielówkach, inni nielicznie turyści także. Chyba trafiłem na porę zupełnie poza sezonem, leżaki przed hotelami świeciły pustkami, toteż opiekunowie hotelowych plaż starali się skusić innych gości za pomocą hasła „bon prix & massage gratuit”. Nie byłem zainteresowany usługą, więc cen nie znam.
Wydaje mi się też, że to wyrażanie przynależności do religii islamskiej jest jedynie powierzchowne i trąci tutaj dwulicowością. Dlaczego Marokanki, które mają być zakryte od stóp do głów, mogą spacerować ze swoimi mężami po plaży o obserwować niewierne niewiasty w skąpych strojach kąpielowych bądź roznegliżowane męskie ciała w slipach? Dlaczego na plażę chodzą bezkarnie Marokańczycy i bez skrępowania oglądają sobie ciała turystek? Dla mnie to zachowanie trąci dulszczyzną i to bardzo mocno. Współczuję tylko tym kobietom, bo poprzez zakrywanie włosów wszystkie wyglądają jednakowo nieatrakcyjnie. Większość z nich jest też dość otyła, ale to pewnie dlatego, że kobiety tam raczej nie pracują a ich aktywność ogranicza się do roli gospodyni domu. Mężczyźni zaś są szczupli i raczej wysocy, o mocno śniadej cerze, czasem można było także ujrzeć kilku Murzynów. Niech też nie dziwi nikogo fakt, że marokańscy mężczyźni obejmują się mocno czy nawet całują na powitanie w policzek lub chodzą po mieście pod rękę – tam jest tak przyjęte i nie ma to żadnych podtekstów homoseksualnych. Znów się rozpisałem, więc przepraszam za te wtrącenia, ale chcę podzielić się z czytelniami wszelkimi moimi spostrzeżeniami i je skomentować. Po dotarciu do restauracji McDonald’s osłupiałem, po szybkiej kalkulacji okazało się, że najtańsza kanapka typu cheeseburger to koszt ok. 8 zł, mała kawa także. Zestawy oferowane były za równowartość ok. 35 zł, to cent wyższe niż na Zachodzie. Wydawało mi się, że Maroko to biedny kraj, ale jak widać pozory mylą. Menu mają bogate i zróżnicowane, jako fan kuchni włoskiej decyduję się spróbować kanapki z mozarellą, bazylią i pomidorem, jest duża i bardzo smaczna – koszt samej kanapki to ponad 22 zł, zatem dwa razy drożej niż w Polsce. Jedno jest pewne, przez następne dni będę stołował się w lokalnych knajpkach. Poznam kuchnię tego kraju a mój portfel tego tak bardzo nie odczuje. Po posiłku zmierzam do głównej alei im. króla Hassana II, w poszukiwania supermarketu. Tutaj ceny także nie powalają na kolana, większość artykułów to towary nam znane importowane z Europy i na dodatek sporo droższe. Skupiam się na lokalnych smakach jogurtów Danone, na szczęście te są w przystępnych cenach. Tanią mają też wodę mineralną, ale soki owocowe są już drogie. Z regałów wybieram także słodycze, które nie są dostępne u nas, są bardzo tanie i całkiem smaczne, służą mi przez następne dni jako przekąska na plaży.
Przed godziną 22 wracam do hotelu i zasypiam snem sprawiedliwego, nie spodziewam się, że o 5:30 zostanę gwałtownie wybudzony wołaniem „Allah akbar” (bóg jest Wielki) muezina z wieży okolicznego meczetu. Śpiew powtarza się także o 6 rano. Już nie zasnę, szykuję się więc na śniadanie. Obsługujący restaurację kelner pyta skąd jestem i za chwilę sypie poprawną polszczyzną jak z rękawa, ten naród ma talent do języków, co skwapliwie wykorzystują przy nagabywaniu turystów na wszelkiego rodzaju usługi. Zaczynają on francuskiego, potem przechodzą na angielski, niemiecki i nasz polski. Zwroty typu „Dzień dobry!”, „Jak się masz?”, „Cześć!” i inne mają opanowane do perfekcji. Jeśli nie życzymy sobie ich towarzystwa, wystarczy pozostać obojętnym na ich nawoływania i za chwilę odejdą. Na plaży i bazarze handlują totalnym odpustowym badziewiem i szmirą, oferują owoce, masaż, bransoletki, breloczki, papierosy, chusty i Allah jeden wie, co jeszcze. Po śniadaniu zmierzam na plażę, po drodze kupuję pamiątki, te mają akurat tanie i dość przyzwoite, udaje mi się też dostać znaczki i znaleźć skrzynkę pocztową, jak to dobrze znać francuski na poziomie podstawowym :] To język urzędowy we wszystkich krajach dawnego Maghrebu. Między sobą Marokańczycy mówią po arabsku, wszelkie napisy są zazwyczaj dwujęzyczne.
Po około 10 minutach spaceru przez tą ładniejszą reprezentacyjną część miasta wzdłuż bulwaru wysadzanego palmami docieram do promenady ciągnącej się wzdłuż szerokiej i długiej piaszczystej plaży. O brzeg biją wysokie fale, Agadir to podobo raj dla surferów. Ludzi jest bardzo mało, wręcz pustki, mam więc mnóstwo miejsca do wyboru. Rozkładam się z moimi tobołkami i celebruję szum wody i gorące słońce, temperatura jest bardzo przyjemna, w sam raz na opalanie, nie czuć upału, bryza przyjemnie chłodzi, żyć, nie umierać. Z tego letargu co jakiś czas wytrąca mnie zaczepianie przez plażowych handlarzy, które na szczęście udaje mi się skutecznie ignorować. O dziwo, kiedy nie odpowiadam na ich zaczepki nie przeklinają i nie rzucają mięsem, lecz pokornie idą przed siebie. O bezpieczeństwo wczasowiczów dbają policjanci i specjalna straż w zielonych mundurach, którzy patrolują trotuar oraz jeżdżą jeepem po plaży. Jest bardzo szeroka a piasek jest taki lekki i dość ciemny, jest czysto. Bardziej podobały mi się tylko plaże w Santa Monica w Kalifornii. Niestety, woda w Atlantyku jest lodowata, ale znalazło się kilku śmiałków oceanicznych kąpieli. Wśród turystów przeważają Niemcy. Po trzech dniach kilkugodzinnego plażowania w miarę szybko udaje mi się nabrać rumieńców i zabrązowić. Taka dawka słońca przyda się w szarej i zimnej Polsce. Udało mi się skosztować też kilku specjałów kuchni marokańskiej, a mianowicie kaszy kuskus z kurczakiem, do tego dania podano mi na przystawkę zielone oliwki i dwa rodzaje sosu, potem pojawiła się też pyszna zupa warzywna i wreszcie kopiasty talerz kaszki z dwoma porcjami mięska. Danie popijałem tradycyjną marokańską herbatą z mięta serwowaną w małym czajniczku, smakowały wybornie a i rachunek wyniósł jedynie 48 MAD, tyle co w karcie menu. Miałem okazję spróbować też kebaba i chrupiących kanapek z warzywami oraz słodkich wypieków z piekarni i z czystym sumieniem polecam wszystkie specjały. Nie miałem żadnych dolegliwości żołądkowych. Przedostatniego dnia pobytu przed południem wybrałem się na lokalny bazar, czyli z arabskiego souk.
Byłem ciekawy, jak wygląda on od kulis. Aby się do niego dostać musiałem zrobić niezły szmat drogi, ale trafiłem na miejsce. Jest to bardzo duży budynek cały wykonany w stylu arabskim, ze wszystkimi elementami charakterystycznymi dla takich budowli. Po wejściu na halę zorientowałem się, że kupcy dopiero rozpoczynają swoje godziny urzędowania. Przy wejściu powitało mnie stoisko z pirackimi filmami z całego świata, obok sterta podróbek markowych toreb od LV czy Chanel. Sam polowałem na szalik Burberry, ale niestety nic takiego tam nie mieli. Większość sklepów to typowe marokańskie stroje i chusty, wyroby rękodzielnicze lub sprowadzana z Europy chemia. Oczywiście tutaj handlarze także walczą o klienta, kilku z nich za mną biegło i wręcz mnie przytrzymywało, ale nie byłem zainteresowany nabyciem t-shirtów lub spodni. Największe wrażenie zrobiło na mnie miejsce, gdzie sprzedaje się warzywa, owoce i przyprawy. Te kolory i aromaty przyprawiały o zawrót głowy, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Arabska muzyka w tle potęgowała tylko ten egzotyczny nastrój.
W drodze powrotnej do centrum mijałem zdecydowanie mniej okazałe domostwa, tutaj już widać biedę, po zaułkach kręciło się wielu żebraków i wróżbitek, dzieci jeździły rozwalającymi się rowerami, czas stanął w miejscu. Cóż, ten czas rzeczywisty jednak nieubłagalnie pędził i po trzech dniach błogiego relaksu i kontaktu z tak obcą kulturą trzeba było się pożegnać i odlecieć do zimnego Berlina. W drodze powrotnej postanowiłem skorzystać z autobusu, udałem się więc dwie godziny przed planowym rozpoczęciem odprawy mojego lotu na lokalny dworzec autobusowy i postój taksówek. Zająłem dogodny punkt obserwacyjny, jednak przez bitą godzinę nie pojawił się żaden autobus do Inezgane. W końcu zrezygnowany zdecydowałem się na przejazd taxi, miał być za 150 MAD, kierowca oczywiście znów nie miał wydać gotówki i wydał mi z 200 MAD jedynie 20, po prostu rozbój w biały dzień. Na przyszłość radzę więc mieć odliczoną kwotę i drobne, bo inaczej będziecie kantowani. Oprócz tych nieprzyjemności cały pobyt będę traktował jednak jako bardzo udany i już teraz łezka kręci mi się w oku, kiedy wspominam piękne marokańskie plaże…




Budapest / 12.08.2011-14.08.2011

Jó reggelt kívánok! Startuję z kolejną relacją, tym razem za final destination obrałem Budapeszt. Wybór stolicy kraju Bratanków nie jest przypadkowy – spędziłem tak bowiem 15 dni w 2000 roku na obozie młodzieżowym, ale z racji jego organizacji (a raczej jej braku) nie udało mi się wtedy zobaczyć zbyt wiele, a wydawało mi się, że węgierska stolica ma wiele do zaoferowania. Poza tym nie ukrywam swojej fascynacji kulturą tego kraju, w ramach puli przedmiotów ogólnouniwersyteckich do zrealizowania na UW miałem okazję uczestniczyć w dwóch dotyczących kultury tego pięknego kraju – jeden dotyczył Dunaju, drugi zaś już stricte historii i kultur Węgier. Ponadto, jako ciekawostkę podam fakt, że miałem krótką przygodę z tym egzotycznym językiem na 3. roku studiów, kiedy to uczęszczałem 2 razy w tygodniu na kurs w Węgierskim Instytucie Kultury. Kurs się skończył, wiele słówek umknęło, ale sentyment pozostał i to właśnie tam spędziłem weekend 12.-14.08.2011.
Podróż rozpoczynam jeszcze ciemną nocą, bo autobus nocny do Dworca Centralnego odjeżdża z mojego przystanku Wrzeciono o godz. 04:42. Niecałe 25 minut później docieram na pętlę przesiadkową pod dworcem i zmykam na przesiadkę na przystanek autobusu linii 175 łączącej centrum Warszawy z Lotniskiem Chopina. O tej porze jest niewielu pasażerów i dość szybko docieram na miejsce, gdzie ustawiam się w ogonku do odprawy PLL LOT. Kolejka szybko posuwa się do przodu, zostaję odprawiony przez bardzo miłą panią i tuż po chwili w hali odlotów pojawia się mój towarzysz podróży Kamil. Parę minut później jesteśmy już po kontroli bezpieczeństwa i udajemy się na poszukiwanie nowej części pirsu, którą oddano do użytku kilka dni wcześniej. Niestety, na pierwszy rzut oka nie jestem w stanie jej zlokalizować. Później w magazynie pokładowym PLL LOT „Kaleidoscope” dowiaduję się, że chodzi o bramki (gate) z numerami m.in. 30-31. Jako że nasz samolot znajduje się pod gate 21, to nie mamy okazji do zobaczenia nowych technologicznych rozwiązań oraz dwupoziomowej kawiarni. Co się odwlecze, to nie uciecze, przede mną kolejne loty w planach, więc nadrobię jeszcze zaległości.
Wylot ma nastąpić o 07:35, odpowiednia wcześniej rozpoczyna się boarding, jestem dość zdumiony ilością pasażerów, bo obłożenie jest niesamowicie niskie, zwłaszcza, że w Polsce zaczyna się długi weekend. Jak się potem okaże, w samym Budapeszcie można spotkać bardzo dużo polskich wycieczek, ale w większości są to turyści, którzy dotarli na Węgry autokarem lub pociągiem. Na tej trasie samoloty rejsowe mają sporą konkurencję w postaci innych środków transportu. Po standardowej safety demo startujemy, kapitan gwałtownie pociąga za stery, bo czuję pewien dyskomfort, ale po osiągnięci wysokości przelotowej uczucie karuzeli mija i zaczyna się trwający niespełna godzinę spokojny lot. Tuż po starcie stewardessy rozpoczynają serwis pokładowy, tym razem jako poczęstunek pasażerowie dostają muffina – to pewnie ze względu na porę dnia, jest przecież rano. Około godz. 08:40 czasu lokalnego delikatnie przyziemiamy na lotnisku Ferihegy w Budapeszcie im. Ferenca Liszta. Już z okien samolotu widać, że sam terminal i budynek dworca lotniczego to dzieło z poprzedniej epoki, a po wejściu do budynku to wrażenie tylko się potwierdza. Jest szaro, buro, dość obskurnie – na plus trzeba odnotować jednak, że bagaże są do odbioru praktycznie od razu. Przed przejściem do hali przylotów czeka nas jeszcze oko w oko z groźnie wyglądającym pracownikiem ze straży granicznej oraz jego wilczurem, który wącha torby oraz buty i nogawki pasażerów. Jeszcze nigdy nie miałem okazji być tak sprawdzanym, zatem kolejne doświadczenie zdobyte. Biedny piesek, pewnie jest nafaszerowany jakimiś środkami i był na głodzie.
Po wyjściu z hali przylotów rozglądamy się za przystankiem autobusowym, ale na pierwszy rzut oka brak jakiejkolwiek informacji o środkach transportu publicznego. W hallu królują naganiacze taksówek oraz minibusów transportujących do centrum miasta. Aby znaleźć przystanek komunikacji miejskiej (autobus 200E), należy iść w prawą stronę w kierunku terminala 2B. Na przystanku znajdziemy aktualny rozkład oraz automat biletowy rodem z poprzedniej epoki, przyjmujący jedynie monety, jeśli więc posiadamy forinty w banknotach, to polecam udać się jeszcze dalej do kiosku RELAY w nowoczesnym terminalu 2B, gdzie bez trudu dokonamy ich zakupu. Bilety w Budapeszcie są to cienkie pomarańczowe papierki, które należy skasować po wejściu do autobusu lub tramwaju albo przed wejściem na peron metra w bramce. Uwaga – na każdej stacji budapeszteńskiego metra przy bramkach i ruchomych schodach stoją kontrolerzy, którzy skwapliwie sprawdzają, czy bilet został skasowany! Kontrolerzy ci to na ogół starsi wąsaci panowie z wąsami i brzuchem, zmęczenie życiem, mają na rękach dużą okrągłą opaskę z logo zarządu transportu w Budapeszcie. Po zakupie biletów wracamy na przystanek, nasz autobus ucieka nam sprzed nosa i musimy czekać na kolejny, na szczęście kursują regularnie i są punktualne. Stary ikarus przemierza różne zaułki lotniska i po około 25 minutach dociera do przedostatniej stacji trzeciej (niebieskiej) linii metra Határ út. Normalnie linia 200E kursuje do ostatniej stacji metra Kőbánya-Kispest, ale akurat prowadzony jest remont w tunelu podziemnej kolejki i jedziemy przystanek dalej. Po wyjściu z autobusu moim oczom ukazuje się krajobraz z Trzeciego Świata, niesamowicie brudne przedmieście, zniszczone przystanki, bezdomni i żebracy, sklepiki żywcem z bazaru, syf jakich mało. Przy wejściu do metra nieśmiertelni bezduszni kontrolerzy oraz obowiązkowe ruchome schody poruszające się z prędkością światła – trzeba naprawdę uważać, bo można zlecieć w dół, szczególnie niebezpieczne jest wejście na schody z bagażem, ale dajemy radę. Akurat na stację podjeżdża zdezelowany skład metra, wagony są bardzo znajome, bo to ten samy typ co rosyjskie wagony w Warszawie, różną się jedynie kolorem z zewnątrz (są całe w ciemnej niebieskiej barwie) oraz układem wnętrza. Widać, że są już nadgryzione zębem czasu, ale trzeba wziąć pod uwagę fakt, że Budapeszt to pierwsze miasto na kontynencie europejskim, które zdecydowało się na budowę podziemnej kolejki. Pociągi są dość głośne, ale dobrze słychać w nich zapowiedzi kolejnych stacji (oczywiście tylko w języku węgierskim), co jest niezwykle istotne, bo z wagonów nie da się praktycznie zauważyć, na jakiej stacji zatrzymał się skład. Napisy są bowiem małe, ciemne i umieszczone u sufitu stacji, a nie na linii oczu pasażerów metra. Bez problemu docieramy na Deák Ferenc tér, gdzie krzyżują się ze sobą wszystkie trzy linie metra (żółta, czerwona i niebieska, w planach jest budowa czwartej zielonej linii). Po wyjściu ze stacji mijamy tory tramwajowe, przechodzimy przez jezdnię i już parę metrów dalej znajduje się nasz czterogwiazdkowy Carat Hotel Budapest.
Pierwsze wrażenie (i każde kolejne także) jest niesamowicie pozytywne, to do tej pory najlepszy hotel, w jakim miałem przyjemność nocować. Zdjęcia z jego strony internetowej nie kłamią ani trochę, jest nowocześnie i luksusowo, okna z naszego pokoju wychodzą na Kiraly utca a na ścianie naprzeciwko łóżka mamy zamontowaną fototapetę z parlamentem budapeszteńskim. Do tego w cenie jest śniadanie, można naprawdę porządnie się najeść i przy okazji spróbować narodowych specjałów takich jak salami, papryka czy leczo oraz ciasteczka Fornetti na ostro. Jako że jest jeszcze wcześnie, to sympatyczny recepcjonista nie może nas jeszcze wpuścić za salony, zostawiamy więc bagaże w storage room i udajemy się na miasto. Na niebie świeci słońce, dookoła przechadzają się sympatycznie nastawieni ludzie, lato w pełni, czego chcieć więcej? Zabudowa Budapesztu jest niska i bardzo klasyczna, dominują zabytkowe, zdobione kamienice, wszystkie są dość szerokie i mają grube, solidne mury, te w centrum są bardzo zadbane i odnowione, jeśli zagłębimy się nieco dalej, to budynki niestety nie będą już tak cieszyły oka.
Nasze pierwsze kroki kierujemy na pobliską Fashion Street, czyli deptak Váci utca – jest to taka wytworna ulica dla przechodniów, na której zlokalizowane są lepsze marki butików odzieżowych, bardzo trafionym pomysłem są granitowe płyty w chodniku a w nich złote napisy z logo danego sklepu.
Gdzieniegdzie znajdziemy stoiska z pamiątkami oraz kawiarnie i restauracje serwujące za grube pieniądze węgierskie potrawy dla spragnionych wrażeń turystów. Ceny ubrań prawie identyczne jak w Polsce, światowe marki w Europie Środkowo-Wschodniej mają wspólną cenę, różni się ona jedynie walutą. Wiadomo, że najtaniej jest zawsze w tym kraju, z którego pochodzi dana marka. A odzieżowych marek węgierskich nie potrafię wymienić…
Po spacerze tą reprezentacyjną uliczką docieramy do Mostu Elżbiety (Erzsébet híd) i Placu Sándora Petőfiego – jednego z węgierskich wieszczów narodowych. Na placu znajdziemy oczywiście jego pomnik otoczony roślinami i fontannami. Małe akweny wodne, wodotryski, trawniki i krzewy to prawdziwa wizytówka Budapesztu, można je spotkać wręcz na każdym kroku i podziwiać, jak ładnie wtapiają się w krajobraz. Teraz pora na spacer wzdłuż Dunaju w kierunku północnym. Przy deptaku rosną platany, tuż obok przebiega trasa widokowa dla tramwajów a po prawej stronie ciągną się ekskluzywne hotele i należące do nich restauracje. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się pięciogwiazdkowy Sofitel, ale uprzedzam, że warszawskiego hotelu Victoria on wcale nie przypomina – i to właśnie ten bardziej mi się podoba. Dochodzimy do pierwszego Mostu Łańcuchowego (Széchenyi lánchíd), który był pierwszą przeprawą łączącą lewobrzeżną wyżynną Budę z prawobrzeżnym równinnym Pesztem. Symbolem tej imponującej budowli są posągi lwów, które pilnie strzegą wejścia na masywną konstrukcję.
Stąd już niedaleko do najbardziej reprezentatywnego gmachu Budapesztu, czyli do parlamentu, ale my skręcamy w József Attila utca i podążamy do katedry św. Stefana, który to darzony jest na Węgrzech wielkim kultem. W jednej z kaplic znajdują się relikwie świętego, konkretnie mam tutaj na myśli doskonale zakonserwowaną rękę dostępną dla zwiedzających. Robi wrażenie! Ani się obejrzeliśmy, a okazało się, że jesteśmy praktycznie z powrotem pod hotelem, tyle że z drugiej strony, zrobiliśmy niespodzianie idealne koło i po kilku minutach możemy już odpoczywać w apartamencie. Prysznic i drzemka się przydadzą, by nabrać sił przed kolejnymi atrakcjami. Jako że kolega potrzebował więcej czasu na odprężenie, to samodzielnie wybieram się na Plac Wolności, na którym góruje pomnik ku pamięci żołnierzy poległych w walce za ojczyznę. Tuż obok można podziwiać sylwetkę prezydenta USA Ronalda Reagana. I znów okazuje się, że dotarłem pod parlament. Jest już wieczór, ściemnia się i to właśnie ten magiczny moment, kiedy zaczynają rozświetlać się budapeszteńskie mosty na Dunaju. Zachodzące słońce pięknie współgra z górzystą panoramą lewej strony miasta. W oddali majaczy Wzgórze Gellerta oraz zamek.
W takiej oto romantycznej scenerii powracam do hotelu, by przygotować się do wieczornego clubbingu. W tym miejscu trzeba jednak podkreślić, że Budapeszt nigdy nie pretendował do bycia stolicą życia nocnego tej części Europy, zatem nie mam specjalnych życzeń i wymagań, przeglądając różne lokale w Internecie spodziewałem się czegoś w remizowatym stylu, ale wybrany klub Alter Ego okazał się być na bardzo przyzwoitym poziomie. Tradycyjny lans przed wyjściem, 10 minut spacerkiem od hotelu i stajemy przed wejściem, dostajemy na powitanie złotą opaskę (ach, wygląda niesamowicie podobnie to tej z utopijnego VIP Roomu) i lampkę szampana. Miły gest na początek, siadamy na kanapach, we wnętrzu lokalu dominuje czerń, a charakteru dodają białe pasy zawieszone przy suficie. Klub przypomina trochę tunele londyńskiego metra i berliński klub Tube, z głośników toczy się dobrze zmiksowana popowa papka z domieszką house’u. Goście napływają do klubu i mniej więcej parę minut po północy klub jest prawie pełen. Dwie rury do tańca umocowane na podeście nie mogą opędzić się od chętnych, przypomina mi się stary Barbie Bar i bary na Gran Canarii, daję się ponieść w takt lambady Jennifer Lopez i wiję się do hitu „On The Floor” :-P Mniej więcej po godzinie 3 klub pustoszeje, wychodzimy więc także i my, na zewnątrz jest ciepło, stołeczne ulice są bezpieczne i dobrze oświetlone, idziemy jedną z głównych arterii Bajcsy-Zsilinsky utca i przed 4 rano / w nocy (niepotrzebne skreślić) zapadamy w zasłużony sen, bo rano trzeba wstać na pyszne śniadanko.
Po 9 pojawiamy się w hotelowej restauracji, gdzie możemy na własne oczy przekonać się, z jak wielu różnych krajów pochodzą turyści zwiedzający Budapeszt. Aż miło popatrzeć. O składnikach śniadania już wspomniałem, więc teraz przenieśmy się nieco do przodu. Po posiłku przyodziewam elegancką koszulę z pliskami i czarną muchę na potrzeby sesji zdjęciowej z parlamentem w tle. Taki elegancki budynek wymaga bowiem wyjątkowej oprawy. Wprawdzie na niebie praży już słońce i po wyjściu z hotelu czuć zwiastun upału, ale dzielnie docieramy do celu i wykonujemy pamiątkowe fotografie. Następnie pora na spacer wzdłuż Dunaju – ktoś jednak nie pomyślał o tym, by pomiędzy parlamentem a nabrzeżem zrobić przejście dla pieszych – na dziko trzeba śmigać przez drogę szybkiego ruchu, coś a la warszawska Wisłostrada. Stanie na środku ruchliwej arterii komunikacyjnej i narażenie się na mandat nie należą do rzeczy przyjemnych, ale jak trzeba, to trzeba. W końcu udaje nam się przedostać na drugą stronę ulicy i ze zdziwieniem obserwujemy instalację ustawionych na nabrzeżu starych butów wykonanych z żeliwa. Nie mam pojęcia, co mają one symbolizować. Zapewne coś się za tym kryje, ale o to już niech troszczą się autorzy przewodników. Podążając dalej na północ ku w kierunku remontowanego właśnie Mostu Małgorzaty, na środku którego znajduje się przejście na Wyspę Małgorzaty, gdzie to usytuowane są baseny termalne w kompleksie Palatinus Strand. Okazuje się, że to spory kawałek od południowego brzegu wyspy, nie korzystamy jednak z kursujących autobusów i po ok. 20 minutach spaceru przez park / lasek docieramy na miejsce. Przed nami rysuje się brzydki, popękany brązowy budynek pamiętający czasy poprzedniej epoki. Widać z daleka, że praktycznie nie był odnawiany. Wszystko jest spłowiałe, niezbyt sprawne, ale za to ceny są na poziomie europejskim. Po zakupie biletu i przejściu przez bramkę przechodzimy przez niesamowicie obskurne szatni / przebieralnie, w których wprawdzie umieszczone są zamykane szafki, jednak nie sposób z nich skorzystać. Nie ma bowiem kluczyków ani zamków, a część z nich jest zabita dechami na amen. Wychodzimy na zewnątrz i wreszcie możemy podziwiać kompleks basenów – dla każdego coś dobrego, jest głębszy basen dla doświadczonych pływaków, są zjeżdżalnie dla dzieci, basek wypoczynkowy, kąpiele w siarce, brodzik itd.
Dookoła niesamowicie podupadłe pomieszczenia, w których kiedyś znajdowały się restauracje, teraz czynnych jest tylko kilka punktów w pawilonach oraz kramarskie stragany z watą cukrową i lodami. Warunki w toaletach także wołają o pomstę do nieba, kto by pomyślał, że perła Budapesztu tak podupadła, w czasach, kiedy na Węgry regularnie jeździli moi rodzice, było to sztandarowe stołeczne kąpielisko. Opalamy się na zielonej trawce, dookoła sporo plażowiczów mówiących po niemiecku, pewnie większość z nich do Austriacy, bo stamtąd do Budapesztu jest stosunkowo blisko. Pluskając się w basenie zwracam uwagę na pływające w nim czarne paprochy, których nagromadzenie widać szczególnie przy krawędziach zbiorników, wyglądają jak gleba, ale nie mam ochoty dochodzić, co to za ustrojstwo. Bardzo podoba mi się atrakcja dla dzieci, którą jest dmuchana kula (coś jak zorbing), do której wpuszcza się dziecko a następnie tą kulę z dzieckiem w środku puszcza się na wodę – co za frajda, szkoda, że jestem za duży na takie przygody :-/ Po kilku godzinach relaksy nad wodą czas się zbierać – jest godzina 15:30, powolny podnosimy nasze ciała i za Mostem Małgorzaty rozdzielamy się. Kamil wraca grzecznie do hotelu a ja nie odpuszczam i wstępuję do centrum handlowego Westend City Center zlokalizowanego tuż przy dworcu kolejowym Keleti Pu – lokalizacja przypomina nieco Złote Tarasy czy Galerię Krakowską, bo galeria jest zrośnięta w ważnym węzłem kolejowym.
Niestety, Dworzec Zachodni nie zachwyca, aczkolwiek na pewno jest znacznie piękniejszy niż jego warszawski odpowiednik, tego nie da się ukryć. Warto podkreślić, że Budapeszt ma 3 główne stacje kolejowe rozmieszczone w różnych częściach metropolii, ale brakuje mu dworca przelotowego jak Warszawa Centralna. Wszystkie pociągi kończą bowiem bieg na danej stacji, dalej tory się kończą i zaczyna się śródmiejski gwar. Zaletą tych stacji jest ich położenie bezpośrednio przy stacjach metra, dzięki czemu nie ma problemu ze skomunikowaniem. Samo Westend City jest naszpikowane sklepami i od wyboru marek aż kręci się w głowie. Robię zakupy w hipermarkecie Match, polecam zupki z serii Gorący Kubek Knorr – na Węgrzech mają w asortymencie chłodniki owocowe, które sporządza się na bazie mleka. Poza tym odkrywam słynny przysnam turorudi, czyli czekoladowe rurki z twarożkiem o syropem owocowym lub galaretką w środku oraz jogurty o różnorodnych smakach i krakersy TUC z cebulką. Pychota!
Obładowany jak wielbłąd wracam do hotelu na po drodze w barze przy stacji metra Arany János utca (tak przy okazji - w języku węgierskim na pierwszym miejscu zawsze stoi nazwisko, dopiero potem imię!) wcinam jeszcze lángosa z serem i sosem czosnkowym, to jedna z typowych potraw węgierskich, jest dość tłusta, ale bardzo smaczna. Zmęczony, ale jakże zadowolony po całym dniu docieram do hotelu i po krótkim odpoczynku ruszam na Hősök tere, czyli Plac Bohaterów. Jest to największy plac w Budapeszcie, na którym mieści się kolumnada z wodzami i królami Węgier a na środku stoi kwadryga z aniołem.
Do placu prowadzi szeroka aleja Andrássy út, na początku której można znaleźć butiki światowych marek jak Louis Vuitton, D&G czy Emporio Armani i Gucci. Po kilku minutach spaceru droga rozszerza się i możemy spacerować trotuarem na środku tego eleganckiego bulwaru – widzę tutaj nawiązanie do Pól Elizejskich. Pod spodem wzdłuż alei przebiega pierwsza w Europie kontynentalnej linia metra. W drodze powrotnej w pobliżu Oktogonu nabywam cafe mocha w Starbucks Coffee i już bezpośredni Király Utca docieram do hotelu. Po odświeżeniu się i zmianie garderoby oraz tradycyjnym drinku z Bacardi Breezer o smaku arbuza (a propos – węgierskie arbuzy u nich nazywają się „grecka dynia”), co nawiązuje do wszechobecnych na straganach tych właśnie owoców. Wieczór jest bardzo ciepły, na nocną wędrówkę do klubu wystarcza sam t-shirt. Niestety, po dotarciu na miejsce okazuje się, że towarzystwo się w nim bawiące to zupełny kontrast do tego, co widziałem w piątek, mimo że za wejście płaci się jednakowoż po 1000 HUF. Ze zdziwieniem jednak spostrzegam, jak w jednym miejscu dobrze bawią się ze sobą przedstawiciele najróżniejszych grup społecznych – jak widać muzyka łagodzi obyczaje. Cóż, Budapeszt nie ma do zaoferowania wiele takim jak ja wymagającym amatorom życia nocnego, traktuję więc pobyt w tym miejscy jako szczególne doświadczenie psychologiczne ;) Na szczęście o muzyce nie mogę powiedzieć złego słowa, więc kiedy po 2 w nocy opuszczam lokal nie czuję niedosytu. Przynajmniej zachowałem więcej sił na kolejny, ostatni już dzień w Budapeszcie.
Niedziela wita nas słońcem i po kalorycznym śniadaniu pora zacząć pakowanie – do godz. 11 musimy zwolnić pokój. Ostatni rzut oka do Internetu, patrzę, co (nie)dobrego dzieje się na świecie, sprawdzam pogodę na najbliższe dni i wreszcie zabieram się za napełnianie walizki. Tradycyjnie jest cięższa niż w tamtą stronę, bo wywożę trochę węgierskich specjałów, niedostępnych w naszej ojczyźnie. Polecam też batonik Metro Szelet oraz czekoladę pitną Dr. Oetkera o smaku bananowym i budyń o smaku ponczu tego samego producenta. Uiszczamy opłatę za hotel, bagaże zostawiamy w schowku i ruszamy na miasto – tym razem pora wreszcie odwiedzić lewą, budzińską stronę miasta, na którą przechodzimy przez wspomniany już most łańcuchowy. Jest na czym oko zawiesić, Dunaj jest szeroki, uregulowany, po rzece stale pływają statki, takich krajobrazów próżno szukać w Warszawie. Kiedy docieramy na lewą stronę Dunaju od razu widać, że tutaj będziemy mieć pod górkę. Zostawiamy za nami drogę do Cytadeli i Wzgórza Gellerta i udajemy się na wzgórze zamkowe, skąd roztacza się niesamowity widok na prawobrzeżny Budapeszt, w którym spędziliśmy poprzednie 2 dni. Uff, spacer pod górę daje się we znaki, jest bardzo stromo i upał nie utrudnia nam zadania, ale dla takiej panoramy naprawdę warto się przemęczyć. Sam zamek już nie robi takiego wrażenia, dookoła niego spotykamy sporo wycieczek z Polski.
Następny cel to Baszty Rybackie i kościół Macieja – te dwa miejsca to także niezły magnes dla turystów. W krużgankach baszt urządzamy sobie kolejną sesję fotograficzną i podziwiamy miasto z lotu ptaka, jest bardzo ciasno, bo każdy ma ochotę zobaczyć jak najwięcej. Niestety, kościół jest akurat remontowany i nie możemy do sforsować, ale mnie bardzo podoba się kolorowy dach z cegieł, co bardzo przypomina mi wiedeński Stephansdom. Powoli oddalamy się w kierunku powrotny, trzeba w końcu odpocząć przy kawce w Coffee Heaven na Fashion Street, gdzie na dobrą godzinę wtulam się w kanapę :) Później próbuję kolejnej węgierskiej specjalności, tym razem jest to kokosowy kołacz na słodko. Smakuje wybornie :] Niestety, nie miałem okazji spróbować już naleśników palacsinta z nutellą, ale crepes zajadałem w Wenecji oraz pod Wieżą Eiffla w Paryżu, więc podejrzewam, że zbyt wiele się nie różnią. Jeszcze krótka przechadzka po okolicy, gdzie trafiamy na targ staroci, a raczej kram odzieży i biżuterii. Na festynie pani śpiewa piosenki Avril Lavinge, atmosfera jest dość przaśna, ale na nas już czas.

Odbieramy bagaże z hotelu i metrem a następnie autobusem dojeżdżamy na lotnisko Ferihegy. Teraz jego wygląd nie budzi już w nas niesmaku, bo byliśmy przyzwyczajeni, że to taka komunistyczna klitka. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa otwiera się jednak przed nami inny świat – jest niesamowicie nowocześnie, luksusowo, panuje lekki przepych a w terminalu 2 rosną nawet palmy. Może nie jest on zbyt duży, ale byłem przyzwyczajony na wiele gorsze rzeczy. Nasz lot jest o 19:40, wszystko odbywa się o czasie, tym razem w samolocie leci jedynie 30 paxów, co aż dziwi – zionie pustką, ale dzięki temu udaje się uniknąć obsuwy i o czasie dolatujemy do stolicy. Na pokładzie opiekowała się nami tym razem starsza stewardessa o pełnych kształtach oraz sympatyczny pan, ten dla kontrastu szczupły :) Ach, łezka się w oku kręci, kiedy wysiadam na polskiej ziemi, te 3 dni minęły zdecydowanie za szybko, ale tak to już bywa. Pora planować następną podróż. Ja już dziękuję za uwagę i przesyłam csokolom! :-*



Weekend w Berlinie / 30.07.2011-31.07.2011

Przede mną kolejny wyjazd do Berlina. Podsumowując, będzie to już moja dziewiąta wizyta w niemieckiej stolicy, a czwarta w tym roku! Berlin ma w sobie taką magiczną moc przyciągania, pewnie jest to też związane z faktem, że jako absolwent filologii mam niepohamowaną słabość do języka niemieckiego i kultury naszych zachodnich sąsiadów. Zaraz pewnie usłyszę zarzuty, że to nasz wróg, w ruch pójdą skojarzenia z Hitlerem i niewybredne żarty o Polakach. Owszem, nie da się wymazać kart historii, ale jestem otwarty i tolerancyjny i nie mogę oceniać ludzi/kraju na podstawie tego, jak byliśmy traktowanie przez Prusy / Niemcy w przeszłości. Trzeba patrzeć w przyszłość, myśleć pozytywnie i starać się burzyć nieprawdziwe zakorzenione w głowach stereotypy. A co do Berlina, to myślę, że po tylu odwiedzinach w stolicy Bundesrepubliki mogę spokojnie powiedzieć cytując prezydenta J. F. Kennedy’ego: „Ich bin ein Berliner” ;)
Tym razem w mojej podróży towarzyszy mi koleżanka z okresu studenckiego na UW Marta, jej chłopak Robert oraz koleżanka z pracy Marty imieniem Ania wraz z mężem Wojtkiem. Inicjatywa tej wyprawy wyszła jednak od mojej księżniczki Eweliny (dla niewtajemniczonych „księżniczkami” nazywam grupę moich najbliższych i niezwykle urodziwych przyjaciółek, one także towarzyszyły mi już nie raz w wojażach po świecie). Na początku czerwca zarezerwowaliśmy po bardzo korzystnej cenie bilety na przejazd u debiutującego na rynku przewoźnika Polski Bus – to taki odpowiednik tanich linii lotniczych, im wcześniej dokona się rezerwacji, tym tańsza jest opłata za przejazd. W planach mieliśmy sobotni shopping na Ku’dammie, melanż w topowych berlińskich miejscówkach a w niedzielę chill out przy kawce i spacerki relaksacyjne po mieście. Jak to jednak czasem z planami bywa, idą one w łeb – tak też stało się tym razem. Wkrótce po zakupieniu biletów Ewelina dostała zaproszenie na ślub kuzyna, który miał odbyć się akurat w terminie naszego wyjazdu i nie mogła odmówić. Co ciekawe, ja także zostałem zaproszony na ślub i przyjęcie weselne na ten sam dzień. Różnica była jednak taka, że ja mogłem odmówić i tak zrobiłem. Rodzinne potańcówki pod tytułem wesela już mnie nie kręcą tak jak kiedyś, poza tym to była dość odległa przedstawicielka mojej rodziny, więc nie czułem się zobowiązany do brania udziału w tej uroczystości. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie godnego zastępcy bądź godnej zastępczyni dla Eweliny i mój wybór padł na Martę, bo nie miała jeszcze sprecyzowanych planów wakacyjnych. Ponadto w 2007 roku razem przez 4 lipcowe dni eksplorowaliśmy stolicę Reichu, więc wiedziałem, z czym mogę się liczyć podczas wyjazdu. Po kilku dniach zastanowienia Marta potwierdziła chęć uczestnictwa w wycieczce i dodatkowo uzupełniła znacznie listę jej uczestników o wyżej wymienione osoby. Nie miałem do tej pory w zwyczaju podróżować z zupełnie nieznanymi mi osobami, ale na szczęście wszystko poszło gładko i obyło się bez większych zgrzytów.
Spotykamy się w piątkowy wieczór, 29 lipca, na pętli autobusowej przy stacji Metro Wilanowska, gdzie stacjonuje przewoźnik. Punktualnie o 22:30 na stanowisko podjeżdża czerwony autokar z logo Polskiego Busa, formuje się kolejka chętnych do nadania bagażu (procedura podobna do tej na lotnisku, na walizki nakładane są naklejki z numerem, każdy pasażer dostaje samoprzylepny kwit i z tym potwierdzeniem może na miejscu przeznaczenia odebrać swój bagaż) oraz odrębna grupka tych, którzy podróżują jedynie z bagażem podręcznym. Tak się dobrze składa, że odjeżdżających do Berlina nie ma zbyt wielu, każdy z nas ma wolne miejsce obok siebie i nie musi dzielić przestrzeni z innymi, co znacząco podnosi komfort trwającej ponad 10 godzin podróży autobusem. W autobusie jest naprawdę wygodnie, cała podróż odbywa się bez zakłóceń z postojami w Łodzi i w Poznaniu. Radzę uważać na mikroskopijną toaletę zainstalowaną między schodami na środku autobusu. Nie wiem, jakim cudem zmieściłem się w tej klitce. WC w samolotach ma przy tym monstrualne rozmiary. Można się nieźle poobijać :( O poranku kierowca robi dłuższy postój na parkingu w gminie Torzym, można skorzystać z usług restauracji „Złota Grota”. Z naszych obserwacji wynika, że kierowcy Polskiego Busa przywożą tam uczestników wycieczki a ci, chcą nie chcąc, są zobligowania do skorzystania z restauracji o wątpliwej jakości. Ceny na pierwszy rzut oka są dość niskie, można się jednak nieźle przejechać, bo na magicznym paragonie wyliczane są pozycje, które nie była zamawiane. Radzę więc uważać i od razu upominać się swoich praw u kelnerki o urodzie Shazzy.
Pamiętajcie, że kromka chleba kosztuje 1 zł a przy niektórych posiłkach pani z góry zakłada, że zjecie ich 6, więc można się przejechać. Ja o poranku mam jedynie ochotę na cappuccino, bo wiem, że w Berlinie czekają na mnie inne smakołyki. Po ponad 40 minutach przerwy kontynuujemy podróż, niestety, pogoda pogarsza się z minuty na minutę, pada rzęsisty deszcz i w strugach wody przekraczamy most graniczny na Odrze. Miejsce po dawnej kontroli zieje pustką, a jeszcze kilka lat temu odprawa celna była obowiązkowa. Przypominają mi się te kolejki na przejściu granicznym w Kołbaskowie w 2003 roku, kiedy to do Berlina przyjechałem po raz pierwszy. Miałem niesamowite szczęście, bo akurat trafiłem na Love Parade, więc mogłem z bliska przyjrzeć się temu niesamowitemu przedsięwzięciu.
Do Berlina docieramy punktualnie po godzinie 9 rano, szybko zabieramy z luku nasze rzeczy i kierujemy się w stronę dworca kolejki S-Bahn ICC / Messe Nord. Kupuję bilet całodzienny (uwaga – Tageskarte w Berlinie ważne są do 3 rano dnia następnego, nie ma biletów na 24 h!) na strefy AB za 6,30 euro, znajomi decydują się bilet grupowy, dzięki czemu zaoszczędzą. Jako że nie lubię wiązać się z grupą i wiem, że z pewnością się rozdzielimy podczas zwiedzania, to nie dołączam się do ich biletu i zyskuję niezależność. Tuż po zejściu na peron podjeżdża nasza kolejka Ring S41, którą docieramy szybko do Innsbrucker Platz. Stamtąd już rzut beretem do naszego hostelu Sunshine House. To sprawdzona miejscówka, byłem tam już wcześniej 4 razy, chociaż ostatnio wolę zatrzymywać się w droższym i bardziej komfortowym A&O Hotel tuż przy dworcu ZOO – stamtąd już krok do centrum Berlina Zachodniego, w pobliżu są moje ulubione miejsca, gdzie mogę zjeść śniadanko, nabyć niemieckie książki i wypić ulubioną kawę. Uwielbiam, kiedy wokół mnie dużo się dzieje, jest głośno, są ludzi, jestem dzieckiem miejskiej dżungli. Na Innsbrucker Platz w dzielnicy Schöneberg tego wszystkiego nie ma, rytm życia wyznaczają najprawdopodobniej godziny otwarcia dyskont Lidl w przejściu podziemnym stacji, gdzie krzyżuje się linia S-Bahn oraz metro U4. A propos przejść podziemnych i stacji – prawie na każdym kroku w Berlinie można natknąć się na stoiska / kafejki (np. LE CROBAG, Wiener Feinbäcker) oferujące świeże pieczywo, wypieki cukiernicze, kanapki i kawę, więc z głodu się nie umrze ;)
W hotelu wita nas pracująca tam od kilku lat młoda Polka, po krótkich formalnościach dostajemy klucze do naszych pokojów, które są rozlokowane obok siebie. Jest godzina 10 rano a my już możemy cieszyć się pokojem, to naprawdę rzadkość, bo sama doba hotelowa kończy się o godzinie 11 a oficjalnie check-in startuje o 16. Czego nie robi się jednak dla stałego klienta :-P
Po odświeżeniu się i zmianie garderoby w samo południe wyruszamy na podbój miasta. Jak się okazuje dla mojej koleżanki priorytetem jest wizyta w dyskoncie Lidl i zakup tanich i podobno znacznie lepszych środków do prania niż te dostępne w Polsce. Nie będę polemizował z tą tezą, bo nie mam w tej materii doświadczenia. Dla mnie niemiecki Lidl to odpowiednim Biedronki, a ja nie bywam w tego rodzaju przybytkach, więc czuję się tam zdecydowanie nie na miejscu. Z niemieckich marketów z wyższej półki polecam zaś serdecznie EDEKA i Kaiser’s – tam mają naprawdę świetny wybór najrozmaitszych towarów i to właśnie w EDEKA E. Reichelt w centrum handlowym Alexa robię delikatesowe zakupy. Do koszyka trafiają m.in. pasta czekoladowa z chili, dżem firmy Schwartau o smaku multiwitaminy, guma Orbit Strawberry Daiquiri, ulubiona Vanilla Cola czy Mezzo Mix (cola z nutką pomarańczy). Kolejnym naszym przystankiem jest Alexanderplatz i wspomniane właśnie centrum handlowe Alexa. Jak żyję, nie widziałem takich tłumów w galerii handlowej. Ludzie przelewają się przez ultraeleganckie wnętrza z torbami pełnymi zakupów, przekrój społeczeństwa jest bardzo szeroki, jak ja lubię taki Multi-Kulti-Gesellschaft, ach! Chciałbym być bardzo kiedyś na stałe jego częścią. W H&M wpadają mi w ręce białe skarpetki stopki w dość niestandardowym kształcie, tzn. otwór na stopę znajduje się niejako na środku skarpetki ;) Jakiś czas temu były takie w Warszawie, ale przegapiłem ich transzą i szybko się rozeszły, a będą w sam raz pasować do moich białych tenisów Lacoste.
Teraz czas na wizytę w McDonald’s am Alex. Zaskakuje mnie dość spora kolejka do kas, ale obsługa idzie sprawnie i wkrótce mogę rozkoszować się sojową kanapką Veggie Burger oraz promocyjną kanapką Big Classic Cheese. Jest ogromna i bardzo smaczna, przynajmniej dla takiego entuzjasty fast food jak ja. Z okna restauracji obserwuję krajobraz przy największym placu w Europie. Niebo nad Berlinem spowite jest gęstymi chmurami, praktycznie cały czas pada deszcz, ale humor mi dopisuje.
Robimy krótką rundkę po placu, ma miejsce krótka sesja foto przy fontannie i Rotes Rathaus. W okolicy trwa budowa linii metra U5, więc „Alex” to teraz taki sporych rozmiarów plac budowy.
Kolejnym przystankiem jest Friedrichstraße, skąd już niedaleko do Checkpoint Charlie i fragmentów muru berlińskiego. Zawsze w tym miejscu ogarnia mnie zaduma, czytając po raz kolejny tablice dokumentujące historię Berliner Mauer czuję, że tu działa się historia. Niesamowite wrażenie robią archiwalne fotografie, są też polskie akcenty. Na środku ulicy przy starej budce strażniczej stoją ucharakteryzowani na amerykańskich żołnierzy aktorzy zarabiający w ten sposób na życie. Za przyjemność zrobienia sobie z nimi pamiątkowego zdjęcia trzeba oczywiście zapłacić.
Oddalamy się teraz w kierunku Bramy Brandenburskiej, chyba najbardziej rozpoznawalnego zabytku Berlina. Po drodze jedziemy najnowszą i imponującą linią metra U55. Na razie linia jest bardzo krótka i liczy tylko 3 stacje, ale po przedłużeniu o 3 kolejne na Alexanderplatz połączy się z istniejącą już od lata linią U5 jadąca w kierunku wschodnich rubieży miasta Hönow. W berlińskiej komunikacji bardzo pozytywne jest to, że na peronach S-Bahn i U-Bahn nie ma bramek, nie trzeba więc każdorazowo kasować biletu.
Są za to kontrole w pociągach, nam także udało się trafić na niemieckich kanarów – uwaga, oni celowo wyglądają jak „żule”, więc radzę nie zdziwić się, jeśli ktoś nieciekawie wyglądający podejdzie i zamacha przed nosem legitymacją. Pod Brandenburger Tor dość pusto, nic dziwnego, bo pogoda coraz bardziej nie sprzyja spacerom. Podchodzimy jeszcze pod siedzibę Reichstagu a a następnie udajemy się na Ku’damm. Moja grupa wycieczkowa (tak, tak, oficjalnie pełniłem rolę coacha) była bardzo zainteresowana zabytkowym kościołem cesarza Wilhelma. Niestety, w tej chwili Kaiser-Wilehelm-Gedächtniskirche jest w remoncie i nie można go zobaczyć od zewnątrz. Także sama Tauentzienstr. jest obecnie remontowana, nie ma więc rzeźby „Geteilte Stadt”, której wygląd (łańcuchy) symbolizują podział Berlina. Po drodze jeszcze tylko zakup pączków w Dunkin’ Donuts i powrót do hostelu w celach regeneracyjnych. Na sobotnią noc zaplanowałem bowiem wizytę w jednym z najbardziej trendsetterskich klubów Berlina – Felix. Jesteśmy zarejestrowani na liście gości, aczkolwiek mam spore wątpliwości, czy grupa w pełnym składzie przejedzie ostrą selekcję na drzwiach. Kilka chwil na łóżku, Red Bull Sugar Free, egzotyczne soczki firmy RAUCH, słodkie jogurty od firmy Zott (znany nam producent Jogobelli w Niemczech oferuje bardziej wyszukane smaki typu tiramisu, cytryna czy rabarbar), kilka kawałeczków czekolady Ritter Stracciatella, prysznic, zmiana image’u i fryzury, make-up i jestem gotów na nocną eskapadę. Gorzej sytuacja przedstawia się ze znajomymi, bo zasypiają zmęczeni i tracą siły na zabawę. W ostateczności decydują się jednak wyjść, jedynie Wojtek mówi pas i zostaje w pokoju. Na miejscu wita nas tradycyjnie spory tłumek, blichtr, lans, glitterati i te sprawy – czuję moje klimaty, jak bardzo żałuję, że w polskiej stolicy skończyły się już czasy Cynamonu i Utopii, to były moje ulubione miejsca. Tak, tak, jestem snobem i przedstawicielem bananowej młodzieży :-P
Grzecznie ustawiamy się w kolejce, ja idę na przód, bo z całej grupy wyglądam zdecydowanie najbardziej gustownie (ach, próżność mnie łechta) i wkrótce stają oko w oko z atrakcyjnym selekcjonerem. Widzę, że cały czas pracuje ten sam, ostatnio też on zapraszał mnie do środka. Nie może być inaczej, moja „famous face” funkcjonuje nie tylko w Warszawie, wchodzimy do klubu i jako „goście” dziewczyny mają bezpłatny wstęp a wszyscy dostajemy zniżki 50 % na drinki. Miły akcent ;) Eleganckie wnętrza szybko wypełniają się zadbanymi i rewelacyjnie ubranymi ludźmi, jako fashion victim chłonę ich estetykę całym sobą ;) Dziewczyny komentują, że w Polsce nikt tak się nie stroi do klubów. Oj, mam na ten temat inne zdanie, ale to wszystko zależy od lokalu. Na rozgrzewkę proponuję się udać na ul. Fredry 6 lub na Pl. Teatralny 1. :] Tej nocy ma miejsce impreza pod hasłem „Pacha Recordings”, zatem grane są przede wszystkim wysublimowane brzmienia house z hiszpańskiej Ibizy, na telebimach wyświetlane są video z tego legendarnego miejsca, wspominam mój pobyt w tym miejscu przed niespełna dwoma laty, miałem okazję bawić się do seta Davida Guetty na jego autorskim party z cyklu „Fuck Me, I’m Famous!”. Z Anią wchodzimy na podest, nasze ciała wibrują w takt muzyki, fakt, niestety dość ciężkiej dla nas. Mimo wszystko zostaję do rana w Felixie, a moi towarzysze przed 2 w nocy opuszczają lokal. Impreza się rozkręca, klubowi paparazzi cykają fotki, na barze tańczą gorące dziewczyny, klimat się zagęszcza. Do zobaczenia, Felixie, widzimy się w grudniu, obowiązkowo wpadnę na imprezę po moim pobycie w Maroku. ;)
Na zewnątrz jeszcze ciemno, oczywiście wciąż pada, bez problem docieram do hostelu (komunikacja S-Bahn i U-Bahn w Berlinie w weekendy jest całodobowa), przede mną 3 godziny słodkiego snu, budzę się po 9 rano rześki jak ptaszek, tryb Robocopa aktywowany, nadal działa sprawnie. Krem L’Oréal do twarzy niweluje wszelkie oznaki zmęczenia ;) Szykuję się na niedzielę w Berlinie. Mam w planach śniadanko w Macu, chcę spróbować innego menu niż w Polsce. Niestety, towarzystwo potrzebuje znacznie więcej czasu na ogarnięcie się, z Robertem zostaję jeszcze wysłany po kawę dla pań z pobliskiego bistro. Postanawiam więc samemu podjechać na Ku’damm do McDonald’s, a grupa dołączy do mnie, bo śniadania są do 11:30. Szybko kieruję kroki do U4, przesiadka na Nollendorfplatz w U12 i włączam bieg ze stacji Wittenbergplatz do restauracji. Niestety, 2 razy wstrzymują mnie czerwone światła i kiedy docieram do celu, obsługa właśnie zmienia świetlne tablice z menu. Ogarnia mnie rozgoryczenie i smutek, bieg á la „Lola rennt” zakończony porażką. :( Muszę zadowolić się sandwichem McDouble i kawą cappuccino. Po chwili dostaję SMS, że oni planują wizytę w wieży telewizyjnej na Alexanderplatz. Pogoda wciąż nie dopisuje, ja już kiedyś tam wjeżdżałem, więc proponuję spotkanie po południu. Tymczasem spacerują po Ku’dammie, który w niedzielę jest dość wymarły, bo sklepy są tutaj nieczynne. Na szczęście na Hauptbahnhof życie toczy się dalej, trochę czasu spędzam więc tam. Kiedy nieco się wypogadza ruszam na romantyczny spacer bulwarem Unter den Linden.
Zupełnie niespodziewanie trafiam na mojego znajomego Tomka, z którym kiedyś imprezowałem w Warszawie i z którym to miałem okazję także poznawać uroki nocnego Berlina 4 lata temu. Świat jest jednak mały! Kontynuuję spacer i kiedy docieram na wysokość majestatycznej Berliner Dom dostaję SMS od Marty. Proponuje, żeby spotkać się przy pomniku ofiar Holocaustu, co też czynimy. Zbliża się już godzina 16, po kluczeniu w labiryncie i zabawie w chowanego wśród kamiennych głazów odwiedzamy jeszcze pełen szklanych drapaczy chmur Potsdamer Platz i wracamy do hostelu po bagaże. Dziewczyny mają jeszcze ochotę na zakupy w Lidlu, nabywają kolejny egzemplarz cennego proszku do prania "Weißer Riese", do kasy jest spora kolejka, przez co ucieka nam S-Bahn. Jestem mocno zestresowany, bo do odjazdu busa zostało niespełna 30 minut. Miałem już kiedyś podobną historię z kolegą, właśnie w Berlinie, przez jego nieporadność o mały włos a nie zostałbym wpuszczony na pokład samolotu. Co gorsza, mój bagaż dotarł w związku z tym 3 dni później. Uff, ty razem po morderczym biegu z walizką docieramy na czas i zajmujemy miejsca w autokarze. Ludzi jeszcze mniej niż poprzednio, więc każdy ma dużo miejsca do dyspozycji. 10 godzin szybko mija i ponad 30 minut przed czasem dojeżdżamy do stanowiska na przystanku Metro Wilanowska. Dobranoc Państwu…