Cyrulik sewilski / 24.10.2020

Weekendowa jednodniowke w hiszpanskiej Sevilli mialem w planach juz od dawien dawna, swego czasu bowiem Ryanair umozliwial wylot z Krakowa do Andaluzji w sobote rano i powrot do Warszawy Modlin tego samego dnia wieczorem, co dla mnie jako kolekcjonera dni wolnych bylo bardzo korzystne. Niestety, pozniej rozklad lotow ulegl zmianie i samoloty do Krakowa i Warszawy lataly niemalze o tej samej porze, potem zas pojawil sie wirus i zwiazane z nim ograniczenia w podrozowaniu, zwlaszcza do Hiszpanii. W koncu udalo mi sie „stworzyc” sobotni wyjazd na trasie Berlin Schönefeld-Sevilla-Warszawa Modlin. Do Berlina przybylem w piatkowy poranek, mialem mnostwo czasu dla siebie i dobrze go wykorzystalem, m.in. biorac udzial w zwiedzaniu z przewodnikiem dawnego lotniska Tempelhof (THF).

W sobotni poranek linia S9 docieram na lotnisko Berlin Schönefeld – to juz ostatnie dni, kiedy funkcjonuje ono pod ta nazwa, niebawem otwiera sie bowiem wyczekiwany od lat port lotniczy Berlin Brandenburg International (BER). Przed wylotem podczas skanowania kart pokładowych obsluga prosi o okazanie kodu QR wymaganego dla osób podróżujących do Hiszpanii. Całkiem sporo osób nie wie o konieczności owej rejestracji, byli to głównie wracający z Niemiec Hiszpanie, wszak był to ostatni lot na tej trasie. Rejs trwa 3 h 10 min i nie wyroznia sie niczym szczegolnym, jest jednak zdecydowanie ciszej niz zwykle, bowiem zaloga nie prowadzi sprzedazy w natarczywy sposob jak to mialo miejsce do tej pory. Mam do dyspozycji caly rzad, wiec moge sie bardziej wyciagnac. Po przylocie na lotnisko w Sevilli w korytarzu formowane są dwie kolejki – jedna dla osób, które wypełnią formularz w wersji papierowej na miejscu, druga dla osób z kodem QR. Przed 14:00 lotnisko wyglądało na mocno wyludnione i poza pracownikami niemal nikogo tam nie było, szybkie zeskanowanie kodu, przejście obok kamery termowizyjnej i „¡Bienvenido a España!”. Czas zmienic garderobe na letnia, w Andaluzji sa 24 stopnie, jest slonecznie i zdaje sie, ze wciaz trwa tam lato. W kasie biletowej w hali przylotow kupuje bilet dzienny lotniskowy za 6 euro, co interesujace, Sewilla wydaje sie nieswiadomie promowac turystyke jednodniowa – bilet tam i z powrotem wazny tego samego dnia kosztuje 6 euro, w przypadku powrotu w innym dniu nalezy liczyc sie z wydatkiem 8 euro. Niesamowite :D Przystanek linii lotniskowej EA znajduje sie po lewej stronie od wyjscia, jest bardzo dobrze oznaczony, autobus przyjezdza zgodnie z rozkladem jazdy i po ok. 35 minutach docieram do przystanku koncowego Plaza de Armas, skad do starego miasta jest juz rzut beretem. Juz w drodze do centrum widac, ze Sevilla jest nieslychanie piekna, ma bardzo bogata architekture, kolorowe wzornictwo, egzotyczna bujna roslinnosc, feeria barw az uderza po oczach. Ale zanim napawam sie widokiem zabytkow, to pierwsze kroki kieruje do supermarketu Mercadona, gdzie zaopatruje sie w kilka hiszpanskich przysmakow, bedzie wiec flan, turron czy chorizo.

Poniewaz mam na szybki spacer po miescie raptem niecale 3 godziny, ograniczam sie niemal do schematu znanego z window shopping i szybkim krokiem zaliczam tylko najwieksze zabytki miasta, wszystkie oczywiscie z zewnatrz. O dziwo wielkiego wrazenie nie robi na mnie slynna Katedra Najświętszej Marii Panny, ale niestandardowo konstrukcja Metropol Parasol. Zwróciłem takze uwagę na hiszpańskie flagi z czarną żałobną wstążeczką zwisające z wielu balkonów – podejrzewam, że to w związku z pandemią. Turystów specjalnie nie widać, a jeśli już, to słychać głównie język francuski.  Po spacerze czas nadrobic kalorie, w koncu wybila godzina 17:00, zakonczyla sie siesta, otworzyla sie gastronomia i moge zamowic churros z czekolada. Mala rzecz, a cieszy! Najedzony moge wrocic na lotnisko i udac sie w trwajacy 3 h 40 min rejs do Modlina. Tym razem pasazerow jest juz wiecej, wielu Polakow wraca do kraju po wypoczynku na poludniu Polwyspu iberyjskiego, to w koncu ostatnia mozliwosc bezosredniego rejsu na tej trasie. Niestety, polska zaloga bardzo stara sie uprzykrzac lot swoimi ogloszeniami na temat swojego zacnego serwisku pokladowego. Na szczescie wlaczenie muzyki w telefonie skutecznie wycisza mnie od natloku serwowanych informacji w trzech jezykach na temat niezaprzeczalnych walorow smakowych spaghetti bolognese i kilka minut po polnocy laduje na lotnisku Modlin WMI. Do zobaczenia w przestworzach, kiedys, gdzies!

Dolce far niente: Verona & Firenze / 03.10.2020 - 05.10.2020

Kolejna wizyta w pieknej Italii byla planowana przeze mnie juz od dawien dawna, ale wyjazd pokrzyzowala pandemia koronaswirusa. Zamiast wylotu w maju wybralem sie wiec do Wloch w pierwszy weekend pazdziernika. Tym razem chcialem zobaczyc Werone oraz Florencje, to jedne z ostatnich wiekszych osrodkow miejskich, ktorych dotychczas nie udalo mi sie odwiedzic – glownie z tego powodu, ze z Polski nie mozna tam doleciec bezposrednio. Na szczescie udalo mi sie znalezc bilet na polaczenie typu multi city Lufthansa, tym razem w obie strony z przesiadka we Frankfurcie. W czasach zarazy loty niestety nie naleza do najprzyjemniejszych doznan, serwis jest zredukowany do minimum, badz jak na trasie Frankfurt-Werona obslugiwany linia Air Dolomiti nie wystepuje w ogole. Na szczescie wciaz funkcjonuja lotniskowe saloniki biznesowe, gdzie mozna sobie odpoczac i skorzystac z oferty gastronomicznej.

Mimo wrecz fatalnych prognoz pogody Werona wita mnie popoludniowa pora pieknym sloncem i temperatura +23 stopni Celsjusza. Z lotniska do miasta kursuje bezposredni autobus za 6 euro, ja jednak wybieram opcje ekonomiczna, czyli ok. 20-minutowy spacer do stacji kolejowej Dossobuono i nastepnie 10-minutowa przejazdzke pociagiem regionalnym za jedyne 1,90 EUR. Pierwsze kroki na dworcu kolejowym w Weronie kieruje do kawiarni, czas zregenerowac sie mocnym wloskim espresso oraz croissantem z czekolada. Potem kilka minut spaceru i juz jestem w mieszkaniu, gdzie spedzam noc z soboty na niedziele. W Weronie ciezko jest dostac klasyczny hotel, w miescie kroluje niepodzielnie oferty typu Bed & Breakfast. Po zameldowaniu i rozpakowaniu walizki zmieniam stroj na zdecydowanie lzejszy i ruszam do supermarketu EUROSPAR, skad jak to zwykle we Wloszech wychodze objuczony jak wielblad. Kuchnia wloska to zdecydowanie u mnie numero uno, bedac tutaj zawsze staram sie przywiezc sobie jakies rarytasy do Polski. W drodze powrotnej zauwazam mala lokalna pizzerie, gdzie sprzedaje sie ten specjal krojony na kawalki na wynos. Tego mi trzeba, wybieram pizze z pomidorami i kilka minut pozniej juz ja palaszuje. Nastepnie po zostawieniu zawartosci wozka zakupowego w mieszkaniu wracam na miasto i kieruje sie na starowke, ktora we wczesny sobotni wieczor tetni zyciem. Gdyby nie fakt, ze czesc osob ma na sobie maski, to nie domyslilbym sie, ze panuje zlowrogi wirus i sa wprowadzone pewne ograniczenia. Zacnie prezeruje sie podswietlona Arena, ktora wyglada niczym kopia rzymskiego Koloseum. W miescie jest tez oczywiscie duzo kosciolow a czesc starego miasta to strefa ruchu pieszego, gdzie znajdziemy przede wszystkim salony odziezowe i kosmetyczne. Ruszam jeszcze w strone domu Julii (tak, tej z dramatu Szekspira), ale o tej porze brama na dziedziniec jest juz zamknieta, wiec moge tylko zobaczyc krate i czesc podworza. Podczas gdy ja wciaz spaceruje w szortach Wlosi maja na sobie juz czeso kurtki puchowe a nawet czapki, musi byc im naprawde zimno. Po samotnym, ale jakze romantycznym spacerze ulicami Werony wieczor spedzam przed telewizorem ogladajac show taneczny Ballande con le stelle i popijajac czerwone wino. Sen przychodzi dosc szybko, zwlaszcza ze tego dnia wstalem o 03:30, by zdazyc na poranny lot Lufthansa do Frankfurtu.

W niedzielny poranek po samoobslugowym sniadaniu w kuchni ruszam z powrotem na stacje kolejowa, znowu zamawiam cornetto a do tego cappuccino, w koncu ta kawe z mlekiem przystoi pic we Wloszech tylko o poranku, wiec to doskonaly poczatek dnia. Moj pociag Italotreno do Florencji juz czeka, przyjechal zgodnie z rozkladem z Bolzano a jego stacja koncowa to Roma Termini. Alstomowski sklad typu pendolino nie jest specjalnie zatloczony, poza tym co drugie miejsce jest zablokowane, wiec mam dla siebie dosc przestrzenia na 1,5 h jazdy. Przed Bolonia pociag wjezda do tunelu i niemal 1/3 trasy wiedzie w ciemnosciach niczym w metrze. Moze to i lepiej, bo akurat pogoda sie psuje i nad okolica pojawiaja sie ciemne deszczowe chmury. Kiedy docieram do Toskanii niebo jeszcze nie jest mocno zachmurzone, wiec najpierw (po obowiazkowym espresso) ruszam na pobliskie stare miasto, gdzie w koncu mam okazje zobaczyc z bliska florencja katedre z charakterystyczna pomaranczowa kopula. Krecie sie po waskich uliczkach, podziwiam charakterystyczna dla tego regionu zabudowe oraz okna i tak przypadiem docieram do Galerii Uffizi, gdzie mozna podziwiac dziela mistrzow malarstwa czy rzezby. Kolejna do wejscia jest calkiem spora, a myslalem, ze akcja pandemia jednak skutecznie odstraszy turystow. Jak slysze, sa to jednak glownie turysci lokalni, wiec ruch zagranicznym rzeczywiscie zamarl. Po dotarciu do Novotelu takze moge to potwierdzic, w hotelu poza pracownikami recepcji nie widac zywej duszy. Poniewaz hotel miesci sie przy lotnisku, to z okna mojego pokoju na ostatnim 8. pietrze moge podziwiac startujace samoloty, mam okazje zobaczyc m.in. KLM czy British Airways.

Popoludniowa pora wracam na florencka starowke, spaceruje po Ponte Vecchio i zaopatruje sie w pamiatki. Na miescie sa nieprzebrane tlumy zwiedzajacych, wszystkie lokale gastronomiczne dzialaja, najwiekszym powodzeniem zdecydowanie ciesza sie lodziarnie, ale dla mnie na taki deser jest juz za zimno. Zagladam do kilku butikow, czas szybko plynie i robi sie chlodno, pora wiec wracac do hotelu, najpierw tramwajem lotniskowym za 1,50 EUR a potem jeszcze 40 minut z okolicy lotniska. Kiedy nastepnego dnia wieczorem startuje z Florencji do Frankfurtu rejsem LH315, z pokladu Embraera dzieki neonowi z logo marki dobrze widze moj hotel, teraz moge podziwiac go z lotu ptaka. Pobyt we Wloszech, mimo pogodowej przeplatanki, uwazam za bardzo udany. Za mna zaliczone kolejne piekne miasta, a do tego moglem porozumiewac sie w tym melodyjnym jezyku. Arrivederci!

Oliwki Kalamata / 27.09.2020 - 29.09.2020

Gdyby jakis czas temu ktos powiedzial mi, ze w tegoroczne wakacje az 3 razy odwiedze Grecje, to mocno bym sie zdziwil. Swiat oszalal na skutek pandemii koronawirusa, granice niemal z dnia na dzien sie zatrzasnely a samoloty zostaly uziemione. Kiedy w koncu latem czesciowo przywrocono polaczenia miedzynarodowe PLL LOT wpadl na pomysl akcji LOTnaWakacje, z ktorej ochoczo trzykrotnie skorzystalem, a poniewaz polaczenia okazaly sie sukcesem, postanowiono czesc kierunkow z letniej siatki przedluzyc do poczatku pazdziernika i tak oto zdecydowalem sie na kolejny wypad do Hellady. Niestety, czestotliwosc lotow byla juz znacznie mniejsza i jedyna sensowna trasa, ktora udalo mi sie zaplanowac bylo Warszawa-Ateny & Kalamata-Warszawa. Tym sposobem w niedzielny wieczor po niemal 2,5 h rejsu nieco turbulentnego rejsu PLL LOT znalazlem sie w greckiej stolicy; w Polsce panowal juz jesienny chlod i padalo nieprzerwanie przez caly weekend, a tymczasem na Akropolu swiecilo piekne slonce i bylo 26 stopni Celsjusza. Z lotniska ATH docieram bezposrednim autobusem X93 na miedzymiastowy dworzec autobusowy Kifisou, skad o 21:30 ruszam w dalsza droge do Kalamaty, gdzie melduje sie po rownych 3 godzinach podrozy autokarem KTEL Messinias. Na dworcu mam czas akurat okolo 1,5 h do odjazdu autobusu, wiec delektuje sie frappe i obwarzankiem z sezamem, to takie greckie przysmaki. Kiedy tak palaszuje nagle do moich uszu dochodzi tuz zza moich plecow brzmienie znajomego jezyka, przysluchuje sie uwazniej i tak – to grupka Polakow w dojrzalym wieku, ktora jak sie okazuje bedzie mi towarzyszyla. Okazuje sie, ze przylecieli wczesniej z Modlina, na pierwszy autobus nie zdazyli, na kolejny nie bylo juz biletow i w koncu jada do Kalamaty ostatnim polaczeniem. Doprawy, Polacy sa wszedzie, o czym podczas moich podrozy wielokrotnie mialem okazje sie przekonac. W hotelu Byzantio jestem pare minut przed 1 w nocy, na recepcji podejmuje mnie dziadeczek, nie mowi ani troche w jezyku angielskim, ale radzi sobie zaskakujaco dobrze. Czas sie rozpakowac, wziac prysznic i w koncu zasnac, bo rano czeka mnie wczesna pobudka. Wedlug prognozy pogody BBC Weather tylko rane bedzie bowiem pogodny, a dalsza czesc dnia ma byc deszczowa. 
Wstaje, kiedy za oknem jest jeszcze calkiem ciemno, ale wiem, ze tak to w Grecji o tej porze wyglada, na szczescie nadal jest cieplo, ruszam wiec na poranna kawe. Mam farta, bo w poblizu znajduje sie kawiarnia Gregory’s, ktora bardzo przypadla mi do gustu podczas niedawnego pobytu na wyspie Rodos. Zamawiam wrapa z falafelem i hummusem, kawe po grecku i bajgla, a za calosc place niecale 4 EUR. I pomyslec, ze w Polsce sa sieciowe kawiarnie,w ktorych sama kawa potrafi tyle kosztowac. Po naladowaniu kalorii ruszam w dol miasta w strone portu i plazy, ktore znajduja sie ok. 3 km od centrum. Miasteczko sprawia wrazenie zadbanego, jest sporo placow miejskich z zielenia, deptakow oraz sciezek rowerowych, jest czysto i porzadnie, spory kontrast do Aten, ktore w tym temacie maja wiele do nadrobienia. Po drodze moja uwage przykuwa duzy park, w ktorym znajduje sie muzeum kolejnictwa, mozna podziwiac zabytkowe slady wagonowe, od razu budzi sie we mnie dziecko, kiedy to daleka podroz pociagiem byla dla mnie najwieksza atrakcja, z czasem stalowe ptaki wyparly moja kolejowa pasje. Mijam nabrzeze i zaparkowany przy nim superjacht o nazwie Elegant007, zaraz za nim rozpoczyna sie nadmorski deptak z pustymi jeszcze ogrodkami restauracyjnymi, na szczescie otwarte sa juz niektore kawiarnie, czas teraz napic sie kawy na zimno, tym razem testuje kawiarnie Athanasiou, ktora ma w Kalamacie kilka lokali. Z cala pewnoscia moge ja polecic, espresso freddo smakuje wybornie! Przechodze przez ulice i juz jestem na ciemnej, zwirkowej plazy, jest pusciutko, w morzu kapie sie kilku mieszkancow pobliskich hoteli, mam spory odcinek tylko dla siebie, czas na kilka sweet foci w morzu i kapiel w sloncu. Jesli komus jest niewygodnie lezec na zwirku, to oczywiscie moze skorzystac z lezakow i parasoli, o tej porze obslugi przy nich jeszcze nie bylo, nie znam wiec cennika tych uslug. Niestety, prognoza pogody sie sprawdza, od zachodu nacieraja ciemne chmury zrywa sie wiatr i zaczyna padac deszcz, tym razem nie jest mi zatem dane nacieszyc sie opalenizna. Za to kieruje moje kroki do supermarketu AB, gdzie w koszyku laduja oliwki kalamon, mleczka do kawy firmy NoyNoy, paluchy z sezamem, ser feta, wino retsina i inne lokalne smakolyki. W takich chwilach bagaz rejestrowany w PLL LOT dla osob o statucie Frequent Traveller jest iscie zbawienny. Zakupy zostaja w hotelu a ja ruszam na stare miasto, w ktorego architekturze dominuja koscioly. Znajdziemy tam tez spore muzeum archeologiczne, ale jest poniedzialek, wiec tego dnia jest zamkniete. Moim oczom za to ukazuje sie futurystyczna kawiarnia TokyOh w kolorach cukierkowego rozu, z neonami i innymi gadzetami, calkiem w stylu kawai, ktory bardzo mi odpowiada, po raz kolejny zamawiam goracam kawe po grecku i delektuje sie chwila, mimo padajacego niemal caly dzien deszczu. W drodze powrotnej kupuje jeszcze pamiatki w bardzo okazyjnej cenie a na obiadokolacje wjezdzaja souvlaki na wynos. Omomom!
Wtorkowy poranek takze rozpoczynam bardzo wczesnie, bo w planach jest spacer na plaze. Po opadach nie ma juz sladu, tym razem w Gregory’s zamawiam flat white i kanapke z mozzarella i ruszam w droge ok. 40 minut. Na plazy jeszcze nie widac slonca, poniewaz kryje sie ono za gora, ktora przeslania widocznosci akurat ze strony wschodniej. Poniewaz wylot z Kalamaty (KLX) do Warszwawy (WAW) mam juz o godz. 11:55, we wtorkowy poranek nie mam juz czasu na plazowanie. W drodze powrotnej slonce w koncu wychodzi zza gory, a ja jeszcze odwiedzam placowke pocztowa, gdzie wysylam widokowke do Polski. Na rowne 2 godziny przed odlotem jestem juz na lotnisku w Kalamacie, jest ono mikroskopijnych rozmiarow, nadaje wiec bagaz, odbieram karte pokladowa, w kawiarni micafetal znanej mi z Zakynthos zamawiam ostatnia kawe po grecku i jeszcze lapie ostatnie promienie slonca. Oprocz LOTowskiego Embraera do Warszawy nieco pozniej odlatuje takze easyJet do Londynu Gatwick, w hali odlotow jest wiec spora grupka brytyjskich emerytow. Czas szybko plynie, trzeba sie zbierac, boarding rozpoczyna sie sporo przed czasem, na pokladzie nielicznych pasazerow wita szefowa pokladu pani Anna Grzejszczyk-Nowacka, za sterami siedzi zas kapitan Tadeusz Hanc, ktory sprawnie prowadzi maszyne do Warszawy, gdzie ladujemy 50 minut przed czasem rozkladowym. Lubie to! Do zobaczenia za tydzien :)

Chlodnik litewski / 19.09.2020 - 20.09.2020

Nad moim wyjazdem na Litwe krazylo jakies fatum – bilety na trasie Warszawa-Kowno / Wilno-Warszawa na polowe sierpnia kupilem w czerwcu, akurat wtedy, kiedy Litwa jako pierwszy kraj otworzyla granice dla Polakow. W Kownie nie mialem jeszcze okazji byc, wiec stwierdzilem, ze bedzie to idealna okazja, by zobaczyc miasto. Miesiac pozniej PLL LOT niespodziewanie skasowal jednak rejsy do Kowna ze swojej siatki polaczen, pozostalo wiec darmowe przebookowanie na Wilno. Niestety, na tydzien przed terminem wyjazdu Litwa zmienila zasady wjazdu dla cudzoziemcow i Polska trafila na „zolta liste” – obywatele tych krajow mieli obowiazek obowiazkowej dwutygodniowej kwarantanny po przylocie. Sam przewoznik rejsu nie odwolal, wiec skorzystalem z opcji elastycznej zmiany rezerwacji i zawiesilem bilet. W polowie wrzesnia Litwa obnizyla swoje dosc wysrubowane wymagania dotyczace obostrzen wjazdowych i Polacy z powrotem mogli dostac sie na jej terytorium. Niemal natychmiast po przeczytaniu tej wiadomosci w internecie skontaktowalem sie z linia lotnicza i za darmo (uwzgledniajac 200 PLN rabat na taryfe) zmienilem daty podrozy na najblizszy weekend. W czasach pandemii podrozy niestety nie da sie zaplanowac z wyprzedzeniem, trzeba byc bardzo elastycznym i ostroznie planowac wszelkie wypady nieco bardziej zlozone.

W sobotni poranek na Lotnisku Chopina panuje pustka, moze to dobrze, bo przy stanowisku odprawy klasy biznes PLL LOT nieco mi schodzi, gdyz pani z personelu naziemnego nie jest w pelni kompetentna i musi dzwonic do swojego help desku przed wydanie mi karty pokladowej. Wedlug niej przed wjazdem na Litwe od obywateli polskich wymagane jest bowiem zaswiadczenie o negatywnym tescie na obecnosc koronawirusa, co jednak nie odpowiada aktualnemu rozporzadzaniu. W koncu moge odebrac karte, nadac bagaz, bezstresowo przejsc przez fast track do kontroli bezpieczenstwa i zrelaksowac sie w saloniku biznesowym Polonez. Jajecznica na sniadanie jest jak znalazl, potem na zakaske wchodza inne specjaly tam serwowane. Na kilka minut przed planowanym rozpoczeciem boardingu opuszczam lounge i ruszam do mojego gate’u, ale widac, ze bedziemy miec opoznienie. W koncu wylatujemy ponad pol godziny po czasie, na pokladzie Embraera 170 jest raptem 15 pasazerow, a w klasie biznes posadzono dodatkowa zaloge LOTowska, ktora najprawdopodobniej bedzie lecial z Wilna na trasie do Londynu City (LCY) i robia podmiane zalogi. Rejs trwa okolo 50 minut, to raptem nieco dluzej niz trwa przejazd cala pierwsza linia warszawskiego metra, kapitan Jakub Smejda wraz z pierwszym pilotem Istvanem Hajzerem sprawnie pilotuja niewielka maszyne, a o dobre samopoczucie w kabinie dba przemily szef kabiny Pan Michał Hunek ;) Na poczestunek wybieram pasztecik ze szpinakiem od Putki oraz precelki, beda w sam raz do powitalnego drinka w hotelu Ibis w Wilnie. Pogoda w litewskiej stolicy jest przepiekna, swieci slonce, temperatura oscyluje w granicy 20 stopni, iscie zlota jesien, jeszcze kilka dni temu prognoza wskazywala pelna zachmurzenie i jedyne 13 stopni Celsjusza, wiec zmiana jest bardzo korzystna. Autobusem linii 3G docieram do srodmiescia, skad juz tylko kilka minut dzieli mnie od hotelu. Wilenski Ibis prezentuje sie calkiem godnie na tle tych, ktore mialem juz okazje odwiedzic, nic mu nie brakuje, chociaz w pokoju przydalby sie czajnik czy lodowka, ale to wcia nie ten standard. Za to przypominam sobie, ze te rzeczy byly na standardowym wyposazeniu hotelu Ibis w Arabii Saudyjskiej, jak widac co kraj, to obyczaj. ;) W architekturze Wilna dominuja budowle sakralne, koscioly mozna spotkac tutaj niemal na kazdym kroku i jesli ktos lubi tego typu klimaty religijne, to na pewno odnajdzie sie tutaj bardzo szybko. Ja preferuje wielkomiejski gwar i szklane domy, wiec Wilno to taka urocza sielska prowincja. Wygladat calkiem ladnie i czysto, kamienice na Starym Miescie sa zadbane i odrestaurowane, chwile na odpoczynek po wedrowce wzdluz i wszerz spedzam przy kawie i deserach, polecam z czystym sumieniem lokalna siec kawiarni o nazwie Caffeine, maja w ofercie nawet Pumpkin Spice Latte, ktora w tym roku do Polski Starbucks wprowadza dopiero kilka dni (dokladnie 22 wrzesnia). Czas na kolacje, odwiedzam stara dobra miejsowke przy ul. Šopeno, czyli bar Kavinė čeburekinė, gdzie rozplywam sie nad chlodnikiem i cepelinem. Najedzony jak swinka ruszam jeszcze przed siebie, w koncu musze zaopatrzyc sie w spozywcze nowosci, co jest rytualem kazdego mojego zagranicznego pobytu. Na Litwie bardzo smakuja mi jogurty oraz twarozki sūrelis firmy Vilkyskiu, teraz rowniez wynosze z supermarketu KIK caly koszyk nabialu i innych lakoci, z nowosci nieznanych w Polsce chwale sobie wode mineralna z sokiem marakujowym w kartonie oraz drink Somersby Spritz w szklanej butelce. Omomom!

W niedzielny poranek po hotelowym sniadaniu ruszam zrzucic kalorie i wdrapuje sie na Wzgorze 3 Krzyzy, z ktorego mozna podziwiac jak na dloni panorame Wilna, w miescie goruja kosielne wieze a w oddali dostrzec mozna takze gorujaca nad miastem (a wlasciwie jego peryferiami) wieze telewizyjna. Tuz obok na wzniesieniu znajduje sie Baszta Giedymina, mozna do niej wejsc po schodach lub wjechac specjalna kolejka, ale nie korzystalem z tej opcji, natomiast widzialem, ze ta atrakcja funkcjonowala bez zarzutu. Wilno jest dosc male, wiec po raz kolejny przemierzam ta sama trase, ktora odwiedzilem w sobotnie popoludnie, jest calkiem duzo spacerowiczow, ktorych piekna aura zachecila do wyjscia z domu. Tym razem popoludnie spedzam takze przy kawie i ciastku, dopiero przed 16:00 wychodze z hotelu (bardzo przydaje sie ten przywilej z programu lojalnosciowego Accor ALL) i tym razem nowoczesnym pociagiem w kilka minut docieram na lotnisko, za pare chwil otwarte zostaja stanowiska odprawy biletowo-bagazowej, moge odebrac karte i nadac walizke na moj wieczorny rejs do Warszawy. Tym razem nie mam co liczyc na salonik, czas spedzam wiec przed bramka czytajac ksiazke i obserwujac nielicznych pasazerow. Boarding rozpoczyna sie o czasie, pani kapitan Ma
łgorzata Jach wita pasazerow i niebawem rozpoczynam resj do stolicy. Tym razem jest on niemal widokowy, przez cala droge niebo jest bezchmurne, pod nami widac mazurskie jeziora. Zaloga z sympatyczna szefowa pokladu Agata Milkowska-Okonska i Adrianem dwoi sie i troi, by sprawnie przeprowadzic serwis oraz rozdac a nastepnie zebrac karty lokalizacji pasazera (PLF). Ladujemy na Okeciu prawie 15 minut przed czasem, wlasnie zachodzi slonce. Do zobaczenia na pokladzie juz za tydzien!

Weekend u Madziarów / 29.08.2020 - 30.08.2020

Przede mną ostatni weekend wakacji, w Polsce akurat ma miejsce załamanie pogody i szczęśliwie udało mi się właśnie na ten czas zakupić bilety do Budapesztu. Akurat dzień przed wylotem węgierski rząd zapowiedział, że od 1 września zamknie swoje granice dla cudzoziemców, więc tym bardziej cieszyłem się na ten wyjazd. Wprawdzie w stolicy Węgier bywałem już nie raz, a ładnych parę lat temu przeżyłem romans z tym językiem, ale w ramach koronawirusowych ograniczeń nie będę narzekał na destynację, z uwagi na dynamiczną sytuację epidemiologiczną miałem małe pole do wyboru kolejnego kierunku podroży.

Na Lotnisku Chopina w sobotni poranek jest niemal pusto, nie ma żadnej kolejki do odprawy dla pasażerów klasy biznes czy do kontroli bezpieczeństwa fast track i chwilę później relaksuję się juz w saloniku Polonez, gdzie mimo reżimu sanitarnego oferta jest naprawdę zróżnicowana, poza zimnym bufetem korzystam także z opcji dania gorącego w postaci znanego mi już omleta, smakuje wybornie.

Boarding na rejs do Budapesztu rozpoczyna się punktualnie, niestety, do samolotu zostajemy przewiezieni autobusem, za czym nie przepadam. Na pokładzie wita nas już szefowa pokładu pani Kamila a chwilę później z kokpitu słychać głos kapitana Dominika Nowakowskiego, z którym to po raz kolejny mam okazję wzbić się w przestworza. Zachmurzenie nad Warszawą jest dość duże i dopiero po około kwadransie wynurzamy się z chmur, zostaje wyłączona sygnalizacja zapiąć pasy a załoga rozpoczyna serwis w postaci butelki wody mineralnej Ostromecko, słodkiej przekąski z piekarni Putka (jagodzianka bądź pasztecik ze szpinakiem) oraz orzeszków - po raz kolejny zabrakło Grześków, tym razem nie pojawiły się także precelki ani żelki Frugo. Lot trwa niecałą godzinę, przy podejściu do lądowania zaś idealnie widać z lotu ptaka Budapeszt, Dunaj i mosty nad nim oraz gmach parlamentu narodowego, który po niedawnym remoncie na nowo olśniewa swoim blaskiem.

Po nadzwyczaj sprawnym dotarciu do hotelu (mimo zamknięcia znacznego odcinka trzeciej linii metra) Ibis Styles Centrum w samym sercu miasta ruszam na spacer nad rzekę, a po drodze zatrzymuję się w bistro Leves, gdzie serwowane są zupy na wynos w cenie 590 zł za kubek - tak jest, są one sprzedawane w papierowych kubkach na wynos niczym kawa w sieciówkach, wygląda to bardzo oryginalnie i jest niezwykle apetyczne, zupa sycylijska z kurczakie bardzo mi smakowała. Po krótkim spacerze ruszam do metra i po krótkiej przesiadce docieram "zabytkową" linią numer 1 do kąpieliska Széchenyi, gdzie także udaje mi się załapać na promocję i całodniowy bilet wstępu na te baseny termalne kosztuje jedyne 3500 HUF (ok. 45 PLN). To niemal 50 % dawnej ceny wyjściowej, widać, że akcja koronawirus zrobił swoje. Elegancki pomalowany na żółto gmach mieści w sobie kilka różnego rodzaju kąpielisk, ale chyba najbardziej oblegany jest basen/brodzik z gorącymi źródłami. Na dworze piękna lampa i 35 stopni Celsjusza, a temperatura wody jeszcze kilka stopni wyższa, zaczynam błogi relaks. Później na chwilę wchodzę także do sauny suchej, ale jest w niej niesamowicie gorąco, do takiej temperatury jednak nie jestem przyzwyczajony, czas ochłodzić się zimnym prysznicem i powoli zbierać do wyjścia. Przede mną bowiem kulinarny gwóźdź programu, czyli placek po węgiersku zwany tutaj "lángos". Przy dworcu kolejowym Nyugati znajduje się coś na kształt warszawskiego Nocnego Marketu w znacznie mniejszej skali, ale tam właśnie mieści się stoisko, na którym serwowany jest ten przysmak, wybieram lángosa w wersji klasycznej ze śmietaną, czosnkiem i startym żółtym serem. Smakuje wybornie! Na deser dopycham się jeszcze kołaczem z wiórkami kokosowymi ;) Jest mi błogo, uczta kulinarna za mną, teraz czas na zakupy w supermarkecie sieci SPAR, który zawsze odwiedzam, ilekroć jestem na Węgrzech. W koszyku lądują lokalne łakocie, pasta paprykowa, salami, batonik Balaton, owocowe chłodniki Knorra, egzotyczne owsianki Dr. Oetker, roślinny jogurt ananasowo-kokosowy Alpro, orzechy w otoczce barbecue czy też wino egri bikaver. Jak dobrze, że w ramach karty Frequent Traveller mam możliwość zabrania na pokład dodatkowej sztuki bagażu, także w przypadku biletu w taryfie Ecomomy Saver. Wieczór to czas na spacery po mieście, mijam po drodze całkiem dużo lokali/barów/pubów, epidemii zupełnie tutaj nie widać i na dobrą sprawę jedyne miejsca, gdzie zakłada się maski ochronne to komunikacja miejska (z tym, że nie obowiązuje tutaj limit pasażerów, miejsca nie są blokowane czy oznaczane a z ekranów czy szyb nie epatują plakaty na temat wirusa - to lubię!) czy lotnisko oraz centra handlowe.

Mimo niedzieli budzę się już o 05:30, by dobrze wykorzystać dzień i rozpocząć go śniadaniem w hotelu o 06:30. Z racji ograniczeń w funkcjonowaniu kuchni posiłek jest zupełnie bez szału, ale chociaż mogę wzmocnić się espresso na dzień dobry.  Kilka minut po 7 rano, kiedy na ulicach Budapesztu jest jeszcze chłodno i pusto ruszam na kolejny spacer nad Dunaj, w planach jest wizyta pod węgierskim parlamentem, a do niego postanawiam dotrzeć pomarańczowym tramwajem linii 2, który kursuje wzdłuż prawego brzegu rzeki. Mam szczęście, bo chwilę po moim dotarciu na Plac Lajosa Kossutha ma miejsce uroczyście wciągniecie flagi państwowej na maszt przed gmachem, ma więc miejsce mała defilada żołnierzy. Teraz czas jeszcze skosztować kolejnej specjalności, czyli tortu Dobosa, którego kawałek zamawiam na wynos w legendarnej cukierni Gerbeaud, smakuje wybornie, zwłaszcza jego górna chrupiąca warstwa. Kiedy odwiedzę Węgry kolejny raz z pewnością wstąpię tam np. na tort Esterházy. Teraz przez most łańcuchowy przenoszę się na lewy brzeg rzeki, podziwiam wzgórze zamkowe i robię krótki spacer przy hotelu Gellért, gdzie wsiadam w nowoczesny skład 4. fioletowej linii budapeszteńskiego metra i ruszam na dworzec kolejowy Keleti, skąd odjeżdżają także pociągi do Polski. Dworzec został poddany lekkiemu liftingowi, jest bardziej zadbany, ale nadal krąży wokół niego sporo bezdomnych. Warszawski Dworzec Centralny to przy nim perełka. ;)

Popołudniową porą czas już udać się na lotnisko Ferihegy im. Ferenca Liszta, odprawa odbywa się błyskawicznie i tak samo mija mi lot powrotny na EMB195. Lądowanie w Warszawie ma miejsce tuż przed nadejściem tzw. superburzy, kapitan Rafał (w kokpicie jest także pierwszy oficer Kamil Bartczak) ostrzega przed umiarkowanymi turbulencjami przy podejściu do lądowania, ale nic takiego nie ma miejsca. Do zobaczenia za miesiąc na pokładach LOTu. ;)

Kolos z Rodos / 22.08.2020 - 23.08.2020

W sobotni poranek pojawiam się tym razem na lotnisku w Katowicach, gdzie rozpoczyna się moja kolejna już w te wakacje podroż do Grecji. W ramach siatki #LOTnaWakacje udało mi się tak dobrać weekendowe połączenie na wyspę Rodos, by spędzić na miejscu cale dwa dni bez potrzeby brania urlopu. Start LOTowskiego Embraera opóźnia się o prawie trzy kwadranse, okazuje się, ze maszyna nie została przebazowana na czasy i czekamy, aż samolot dotrze z Warszawy na pyrzowickie lotnisko.  Na osłodę swoim ciepłym głosem pasażerów serdecznie wita szefowa pokładu pani Bożena Kozłowska a kapitan Witold Filus przedstawia plan lotu i możemy już ruszyć w drogę. Podczas całego lotu towarzyszy nam bezchmurne niebo, jest piękna słoneczna pogoda, miejsce w fotelu obok mnie jest wolne, więc do woli mogę nacieszyć oczy krajobrazami i pięknym podejściem do lądowania na Rodos. Na wyspie panuje niesamowity gorąc, na szczęście wieje także dość mocna bryza i nie odczuwa się tak bardzo tego upału. Po dotarciu autobusem do miasta Rodos pierwsze kroki kieruje do mojej ulubionej greckiej kawiarni Coffee Island, gdzie schładzam się freddo cappuccino i chwile później melduje w hotelu Mimosa Suites. Bardzo odpowiada mi jego położenie, obiekt znajduje się niesamowicie blisko starego miasta wpisanego na listę zabytków UNESCO, do którego to udaję się zaraz po rozpakowaniu i odświeżeniu. Miasto przypada mi do gustu, jest zadbane, w ładnych kolorach, znajdziemy tutaj całkiem spora ilość sklepów znanych marek jak H&M czy Sephora, na Zakynthos o takich "luksusach" można tylko pomarzyć. Mniej póki co najbardziej interesuje supermarket SPAR, dokąd to prowadzi własnie trasa mojej pieszej wędrówki, po drodze zachodzę do parku Rimini oraz na nabrzeże i ruiny budowli przy porcie. Morze lśni na szmaragdowo, krajobraz jak z bajki. Chwilo trwaj!
W drodze powrotnej jestem już objuczony niczym grecki osiołek, teraz na wzmocnienie w kawiarni Gregory's przy dworcu autobusowym, gdzie zamawiam klasyczna kawę po grecku oraz ciasto deserowe z serem, tak popularne w tym kraju. Wczesny wieczór spędzam na plaży, niestety, jak to często się zdarza, jest kamienista, a podmuchy wiatru i fal tego dnia są na tyle silne, ze wywieszona jest czerwona flaga. Chwilami wieje naprawdę mocno, ale dzięki temu promienie słońca nie zdają się aż tak mocno oddziaływać na nasze ciało. Jeszcze tylko souvlaki na kolację, maseczka regeneracyjna przed snem i można zasypiać.
Plan jest taki, by w niedzielny poranek zobaczyć wschód słońca na plaży i tak tez się dzieje, słońce pięknie wstaje i rozświetla morska ton swoim blaskiem, tego dnia morze jest wyjątkowo spokojne, spędzam więc na plaży cały poranek a resztę dnia po wymeldowaniu się z hotelowego apartamentu rezyduję całkiem sam przy basenie. Widać, ze koronawirus trawi grecka turystykę, skoro obłożenie hotelu jest tak niskie. Wieczór upływa już pod znakiem powrotu do Polski, na szczęście rejs powrotny mam do Warszawy, wiec w domu będę bardzo szybko po lądowaniu na Okęciu. Kulinarne pamiątki będą z pewnością przez pewien czas przypominać mi o tym wakacyjnym pobycie na Rodos...

Kawa po wiedeñsku / 09.08.2020


Niedziela, dochodzi godzina 04:00 a ja zjawiam się na lotnisku w Modlinie. To mój pierwszy raz tamże po długiej przerwie w lataniu spowodowanej wiadomą pandemią. Jednodniówka w Wiedniu była oryginalnie zaplanowana na połowę maja, ale z przyczyn „operacyjnych” udało się ją zorganizować dopiero 1 sierpnia. Po sprawnym boardingu i zajęciu miejsc na pokładzie Ryanaira kapitan poinformował o usterce systemu GPS, musiał nastąpić restart systemu, co poskutkowało prawie 40-minutowym opóźnieniem. Niedogodności rekompensowała piękna pogoda na trasie, bezchmurne niebo gwarantowało niemal widokowy rejs, po raz pierwszy udało mi się dostrzec odkrywkową kopalnię węgla w Bełchatowie. Największa dziura w Europie spowodowana dzialnością człowieka robi niesamowite wrażenie z lotu ptaka. Po godzinie rejsu WMI-VIE, który głośna załoga starała się skutecznie uprzykrzyć swoimi ofertami zdrapek, sprzedaży znakomitych perfum czy kawy po irlandzku w końcu lądujemy na lotnisku Schwechat i tutaj na dzień dobry niespodzianka – deboarding następuje przez rękaw, wiec udaje mi się szybko opuścić terminal i zdążyć na wcześniejszą kolejkę S7 do miasta. Po nieco ponad 20 minutach jazdy wysiadam na stacji Wien Mitte, miasto bardzo powoli budzi się do życia, jest upal, niedzielny poranek, większość osób pewnie jeszcze śpi bądź jest za miastem, a ja już pędzę w kierunku Stephansdom, gdzie na centralnym placu miasta rozgaszczam się wygodnie w ogródku kawiarni Aida i zamawia na śniadanie kawę o uroczej nazwie „kleiner Brauner” oraz Sachertorte. Posiłek dość nietypowy jak na ta porę dnia, ale za około 3 godziny mam już pociąg powrotny na lotnisko. Kontemplacja austriackich smakołyków nieco mnie pochlania, później kalorie spalam spacerując po śródmieściu, przechodzę przez Hofburg i Ringiem kieruję się do pomniku Mozarta w parku miejskim. Po drodze jeszcze przystanek w sklepie firmowym marki Manner, która serwuje rewelacyjne wafelki, maja tam także kultowe Mozartkugeln, bez tego przysmaku wizyta w dawnej stolicy cesarstwa nie zostałaby zaliczona :D Widać, że miasto jest wyludnione, w jego sercu niemal zupełnie nie natkniemy się na turystów, spotykam tylko jedną skromną grupę wycieczkową z przewodnikiem, po mieście przemykają jedynie lokalsi ze swoimi czworonożnymi pupilami. Wiele stoisk i sklepików z pamiątkami jest na głucho zamkniętych, tym razem obejdę się wiec bez pocztówki, poza tym nie wiem, czy udałoby mi się przy niedzieli zdobyć także znaczek pocztowy. W parku w cieniu drzew wzorem mieszkańców usadawiam się na trawniku i wyjmuje zakupione wcześniej w markecie Interspar przysmaki, jest wegański jogurt z mango, lokalne pieczywo czy napój ziołowy Almdudler (koncernu Coca Cola), wspaniale chłodzi w ten gorący dzień. Wszystko co dobre, szybko się kończy, czas wracać na lotnisko VIE i odlecieć do Warszawy, tym razem lecę linią WizzAir, wiec lądowanie będzie na stołecznym Lotnisku Chopina. Boarding Airbusa A321 (jest full) także odbywa się przez rękaw, może to jakiś nowy koronawirusowy standard praktykowany przez tanich przewoźników? Także wylatujemy spóźnieni, ale w trakcie loty kapitan nadrabia i punktualnie meldujemy się w WAW. Wypad na kawę do Wiednia bardzo udany, chociaż zdaje sobie sprawę, że dla niektórych brzmi to jak kaprys czy pewnie fanaberia rodem z czasów PRL, kiedy to Stanisława Gierek latała do fryzjera do Paryża ;) Ja jednak lubię osłodzić sobie nieco życie, zwłaszcza w tym „specyficznym” czasie. Do zobaczenia niebawem na pokładzie!

Żar tropików w Durrës / 01.08.2020 - 02.08.2020


Przede mna kolejny weekendowy wypad, nieco obkupilem sie ostatnimi czasy w ramach akcji #LOTnaWakacje, by “odbic sobie” czas lockdownu. Za cel kolejnej podrozy obralem sobie Albanie, ale poniewaz sama Tirane mialem okazje juz kilka lat temu odwiedzic, to tym razem bezposrednio po przylocie na lotnisko TIA busem udalem sie do nadmorskiego kurortu Durrës, ktory mozna porownac do polskiego Sopotu. Opinie na temat Durrës sa bardzo podzielone, dla jednych to eleganckie miasteczko, wedlug innych to zas betonowy i miejscami kiczowaty moloch, w ktorym zwlaszcza wzdluz linii brzegowej wybudowano hotel na hotelu a ich wlasciciele wygradzaja sobie prywatne plaze. Ja lubie nieco tandety, wiec atmosfera tutaj jak najbardziej odpowiadala mojej estetyce. Hotel, w ktorym spedzilem jedna weekendowa noc bardzo przypadl mi do gustu, miescil sie przy jednej z „reprezentacyjnych” ulic prowadzacych do portu i w strone morza. Wystarczylo tylko otworzyc okno a przed moimi oczami rozposcieraly sie posadzone przy ulicy egzotyczne smukle palmy. Sniadanie, ktore zaserwowano w niedzielny poranek bylo bardzo obfite a dla mnie jako zagorzalego kawosza wielka wartoscia dodana byl fakt, ze w restauracji hotelowej znajdowal sie prawdziwy kawiarniary ekspres, nie zaden (pol)automat, ale maszyna z prawdziwego zdarzenia obslugiwana przez baristow. Klasyczne cappuccino do sniadania w stylu wloskim/srodziemnomorskim „made my day”.
W sobote pierwsze kroki po rozpakowaniu i odswiezajacym prysznicu (na miescie panowal srogi upal ok. 35 stopni) skierowalem do sklepu z pamiatkami oraz supermarketu Conad, znanego mi juz dobrze z Wloch. Wiekszosc towarow na polkach pochodzila ze slonecznej Italii, co z jednej strony mnie cieszylo, inna sprawa, ze szukalem takze lokalnych specjalow i tutaj ciezko bylo cos takiego znalezc, jedynie lokalny alkohol lub pieczywo sugerowaly, ze nie jestesmy we Wloszech. Coz, wplywy wloskie (czy nawet z czasow rzymskich – vide amfiteatr) wciaz sa tutaj widoczne, Albania byla bowiem przez pewien czas pod okupacja wloska.
Duze wrazenie robi olbrzymi port morski, ilosc kontenerow jest wrecz przytlaczajaca, praktycznie wszystkie znane mi firmy przewozowe sa tam obecne. W okolicy portu znajduja sie takze pozostalosci po stacji kolejowej, widac jeszcze budynek dworca a takze peron i zdezelowane tory oraz sklad pociagu, ktory popadl w ruine i wydaje sie miec obecnie dzikich lokatorow.
Ujal mnie swoja uroda duzy plac miejski z fontanna, niemal w calosci wysadzany marmurem, przy ktorym znajduje sie ratusz i meczet z pieknymi pozlacanymi kopulami. Jak to ma miejsce w krajach balkanskich na kazdym kroku znajdziemy tu kawiarnie, ktore serwuja kawe za grosze, espresso mozna wypic juz za rownowartosc nieco ponad 2 PLN. I pomyslec, ze taki napoj w Polsce jest niemal 4-5 razy drozszy. Kawa u nas to dobro luksusowe, natomiast konsumpcja tego aromatycznego naparu to podstawa zycia towarzyskiego na Balkanach. I znowu jak to juz wielokrotnie zaobserwowalem w tym kregu kulturowym goscmi owych ogrodkow kawiarnianych sa niemal wylacznie mezczyzni. Przykre, ale prawdziwe.
Dzielnica plazowa znajduje sie ok. 5 km od centrum, spacer do niej zajmuje mi dobra godzine i kiedy docieram na miejsce, to przezywam niezle zaskoczenie, bowiem plaza jest bardzo mocno zatloczona (w porownaniu do niemalze wymarlego miasta), ale nie kroluja tutaj parawany, a lezaki i parasole, ktore sa udostepniane przez hotele polozone tuz przy plazy. Nie sa to moze jakies luksusowe obiekty, raczej monotonne betonowe bloki, ale ma to swoj urok. Plaza jest mocno chaotyczna, dokola dudni muzyka plynaca z glosnikow, w te i z powrotem przechadzaja sie po niej handlarze sprzedajacy mydlo i powidlo, jest nawet osiolek popedzany przez swojego wlasciciela batem. Doprawy niesamowite, dzicz!
Co by nie mowic, weekend spedzony w Albanii, obcowanie z lokalna kuchnia i duzymi ilosciami kawy bardzo mi sie spodobaly i byly mila odskocznia od polskiej codziennosci. Oby wiecej takich wyjazdow. W niedzielny wieczor melduje sie juz w Gdansku, jeszcze tylko nocny pociag do Warszawy i moge odespac ;)

Zakinthos by #LOTnaWakacje / 16.07.2020 - 19.07.2020


Lato 2020 juz na zawsze pozostanie na kartach historii z racji pandemii koronawirusa. Zycie zweryfikowalo moje podroznicze plany, musialem szybko znalezc alternatywe, bo wakacje spedzone w Polsce i bez latania wydawaly mi sie czyms tak niewykonalnym, ze gdy tylko pojawila sie wakacyjna oferta PLL LOT #LOTnaWakacje, to nie wahalem sie ani chwili i jeszcze przed oficjalnym startem kampanii reklamowej zakupilem bilety na kilkudniowy pobyt na greckiej wyspie Zakynthos. Tym razem udalo mi sie nawet namowic na wyjazd dobrego znajomego, co jest dla mnie czyms niemalze nieprawdopodobnym, gdyz od dawien dawna podrozuje sam z braku towarzystwa. Ahoj, grecka przygodo!

W koncu nadchodzi data upragnionego wyjazdu do Grecji, jeszcze przed snem kilka minut po godzinie 23:00 dostaje mailowo kod QR od greckiego ministerstwa turystyki, ktorego pierwsza cyfra to 2 – wedlug internetow oznacza to, ze ominie mnie test na COVID-19 po przylocie na Zakynthos. Moge odetchnac z ulga, bo jesli okazaloby sie, ze jestem bezobjawowym nosicielem, to czekaloby mnie 14 dni kwarantanny w zamknietym osrodku – wprawdzie na koszt Grecji, ale o bilet powrotny i pule dni urlopowych musialbym zatroszczyc sie juz sam, a takie rozwiazanie nie bylo mi na reke. Ale teraz juz tylko pozytywne emocje! Chwile po 4 rano meldujemy sie na Lotnisku Chopina i po zmierzeniu temperatury ruszamy do strefy odprawy pasazerskiej PLL LOT. Stanowiska klasy biznes jeszcze nie sa obsadzone przez pracownikow lotniska, ale o tej porze jest wciaz pusto i szybko nadajemy bagaz oraz przechodzimy przez kontrole bezpieczenstwa. Hala odlotow swieci pustkami, po krotkim spacerze wzdluz terminala kieruje sie na gore do saloniku Polonez, ktory otwiera sie punktualnie o 05:00 rano i jestem tego dnia jego pierwszym gosciem. Mila pani z obslugi oferuje danie z bufetu sniadaniowego na cieplo: omlet lub frankfurterki, wybieram omlet i po chwili pani zaskakuje mnie eleganckim talerzem i opakowanym w plastikowa tacke daniem, ktore wyglada jakby wyjete zywcem z serwisu sniadaniowego klasy ekonomicznej – poza sama jajecznica jest tez pomidorek, szczypiorek i pieczarki. Oprocz tego w saloniku sporo dan gotowych zapakowanych w plastikowe kubeczki i folie, mozna wybierac sposrod kilku rodzajow salatek czy deserow. Napoje zimne i gorace sa dostepne w dotychczasowej formule (samoobsluga), roznica jest taka, ze nalewa sie je do kubkow papierowych badz plastikowych. Po smacznym sniadaniu czas udac sie na boarding z bramki numer 3, pasazerow jest niemal komplet, a do Embraera 190 jestesmy przewozeni autobusem, co nieco opoznia start, ale pogoda nam sprzyja i niemal o czasie rozkladowym o 10:00 rano ladujemy pod wodza kapitana Cezarego Klimika na lotnisku w Zakynthos. Personel pokladowy jest bardzo mily, serwis obecnie sklada sie z butelkowanej wody mineralnej Ostromecko, drozdzowki z jablkami lub pasztecika ze szpinakiem z piekarni Putka a takze z Grzeska, precelkow lub orzeszkow. Nie wyglada to najgorzej, ale brakuje mi cieplych napojow. Sam lot takze mija bardzo przyjemnie, mamy wybrane miejsca w rzedzie awaryjnym w srodku kabiny, wiec miejsca na nogi wyjatkowo jest pod dostatkiem. To tyle o samym rejsie, a teraz juz pare slow o Grecji.

Poniewaz to nie byla moja pierwsza wizyta w tym kraju, to wiedzialem, czego mniej wiecej moge sie spodziewac i tak tez to wygladalo. Plaza w miasteczku (lub moze raczej wiosce) Kalamaki nie urzekala kolorem piasku, za to sama woda byla naprawde ciepla, mocno przezroczysta i mozna bylo oddalic sie naprawde daleko od brzegu. Jak na polowe lipca miasto zionelo pustka, turystow mozna bylo szukac z lupa, czynne lokale gastronomiczne byly niemal zupelnie puste, czesc hoteli i obiektow noclegowych w ogole nie zostala otwarta. Takze i ceny byly bardzo przystepne mimo niekorzystnego dla Polakow kursu euro. W marketach czy sklepach z pamiatkami bez trudu mozna zakupic magnesy czy mydelka za 1 euro, sa takze male opakowania greckich przysmakow jak miody, alkohole (ouzo) czy oliwa z oliwek, a jesli mamy ochote na wieksze zakupy to polecam 4 km spacer to sasiedniego miasteczka Lagana, gdzie znajduje sie supermarket SPAR, jest tam takze McDonald’s, ale jego oferta nie rzucala na kolana. Pogoda dopisala, chociaz pierwszego dnia na plazy spotkala nas niemila niespodzianka w postaci cieplego letniego deszczu rodem z reklamy Nivea. Na szczescie do konca pobytu jest juz tylko „lampa” – i to na tyle mocna, ze w sobote po spacerze do malowniczego Zante Town czas spedzamy juz tylko na lezakach pod parasolem przy hotelowym basenie. Na miescie epidemii nie widac, a turysci nie musza nosic maseczek, ktore zdazyly mi juz w Polsce zbrzydnac, w Grecji to obsluga nosi maseczki, przylbice badz rekawiczki. Smaki kuchni greckiej w postaci moussaki, souvlakow w picie czy niesmiertelna salatka grecka zostaly zaliczone, niedosyt pozostal, ale jesli wszystko pojdzie dobrze, to na koniec sierpnia jeszcze raz zawitam do Grecji, tym razem z weekendowa wizyta na Rodos. Do zobaczenia w powietrzu!

Jednodniówka w Alghero / 04.07.2020


Po dlugim okresie przymusowej przerwy w lataniu spowodowanej pandemia koronawirusa, niezliczonych odwolaniach moich zaplanowanych rejsow i godzinach spedzonych na infolinii w koncu doczekalem dnia, kiedy moglem ponownie wzbic sie w niebo (tego dnia akurat bezchmurne). Coz to za emocje, czulem sie niemal, jakbym lecial po raz pierwszy. I chociaz lotom towarzyszy cale mnostwo obostrzen, to jednak i tak bylem bardzo zadowolony z mojego jednodniowego wypadu do Alghero na Sardynii, ktory skladal sie z dwoch lotow WAW-AHO linia WizzAir oraz AHO-KTW irlandzkim przewoznikiem Ryanair. Po gladkim locie prowadzonym przez kapitana Michala Janika na Sardynii niestety moim oczom ukazalo sie mocno zachmurzone niebo, na szczescie w ciagu dnia sie wypogodzilo i moglem rozkoszowac sie wloskim sloncem na plazy miejskiej. Pierwsze kroki zaraz po ladowaniu to oczywiscie kawka i croissant z czekolada, moj standardowy zestaw kawiarniany podczas pobytu w Italii. Fakt, ze konsumpcja ma miejsce na lotnisku nie wplywa niemal wcale na cene, w Polsce (czy w innych krajach) trzeba byloby liczyc sie z wydatkiem jak za zboze. Po uzupelnieniu kalorii w automacie biletowym lokalnego przewoznika ARST nabywam bilet na autobus (jego koszt to 1,30 EUR w jedna strone), ktorego przystanek znajduje sie niemal bezposrednio przed drzwiami terminala. Autobus podwozi do centrum w okolo 25 minut, jego przystanek koncowy jest zarazem jego poczatkowym. Tuz obok znajduje sie maly park a za nim deptak z kawiarniami, do jednej z nich zachodze i rozkoszuje sie wzmocniona kawa typu ristretto oraz foccaccia z salami. 
W miedzyczasie wypogadza sie, wiec ruszam na piekna plaze o jasnym cienkim piasku, ludzi o tej porze nie ma jeszcze wiele, wiec bez problemu znajduje spora przestrzen dla siebie i obserwuje sobie pozostalych nielicznych plazowiczow. Po okolo 2 godzinach na niebie znow pojawiaja sie ciemne chmury i zrywa sie wiatr, jest to zatem doskonala pora, by przejsc sie na lowy do supermarketu Conad, gdzie zaopatruje sie w klasyczne wloskie specjaly a plecak szybko sie wypelnia. Zaluje bardzo, ze mam jedynie maly bagaz podreczny i nie moge przewiezc sloiczkow i wiekszej objetosci, bo kolejne sosy Barilli bardzo mnie kusza. W sklepie nieco mi schodzi, a kiedy opuszczam jego teren na zewnatrz znow panuje upal, potrzebuje ochlody w postaci deseru lodowego – zdecydowanie lody o smaku kokosowym oraz unicorn to dobry wybor. Jeszcze tylko pora na pamiatki i spacer glowna droga wzdluz wybrzeza, gdzie nasadzane sa palmy. Okazuje sie, ze na autobus na lotnisko musze nieco poczekac, ale nie stanowi to problemu, bo akurat moge sie schowac w cieniu rosnacych tam drzew. Droga na lotnisko mija blyskawicznie, chociaz autobus nieco kluczy po sasiednich osiedlach. Przed wejsciem na teren terminala nastepuje pomiar temperatury i juz moge udac sie do kontroli bezpieczenstwa, ktora przebiega blyskawicznie. W oczekiwaniu na lot Ryanairem do Katowic funduje sobie kolejne espresso i przegladam wloska prase. W koncu Boeing 737 ze Slaska przybywa do Alghero i niebawem mozemy wejsc na poklad. I tutaj nastepuje niespodzianka: liczba pasazerow wynosi bowiem 5 + infant! W tak pustym samolocie nie mialem jeszcze okazji leciec. Kapitan Kamil Domanski zapowiada, ze przed nami bardzo spokojny lot, podczas ktorego mozna bedzie podziwiac m.in. piekne chorwackie wybrzeze i tak sie tez dzieje. Kilka minut przed godzina 20:00 melduje sie z powrotem w Polsce i juz nie moge doczekac sie kolejnego rejsu. Do zobaczenia w chmurach!


Jedno oko na Maroko, a drugie na Bordeaux / 07.02.2020 - 10.02.2020


Weekendowe wypady to moja specjalnosc, a ze szczegolna sympatia darze kraje arabskie, to tym razem padlo na marokanski Fez. W Maroku mialem okazje przebywac juz wczesniej, wiec mniej wiecej wiedzialem, czego moge sie spodziewac. W drodze powrotnej mialem okazje zatrzymac sie na dobe we Bordeaux, to jedno z ostatnich wiekszych francuskich osrodkow miejsckich, do ktorego wczesniej nie mialem okazji dotrzec, teraz byla wiec okazja, by to nadrobic. Trasa mojej weekenowej wycieczki to Warszawa Modlin (WMI) – Bruksela Charleroi (CRL) – Fez (FEZ) – Bordeaux (BOD) – Krakow (KRK). 
Pierwszy etap podrozy to poznowieczorny rejs do Charleroi, samolot Ryanaira przylatuje do Modlina ponad godzine spozniony, ale na szczescie tym razem mi sie nie spieszy. Mam miejsce przy oknie, pogoda na trasie jest dobra i podziwiam swiatla miast pod nami. Po dotarciu na lotnisko o dziwo udaje mi sie jeszcze znalezc wolne miejsca siedzace a siedzenie obok mnie jest wolne, moge sie wiec ulozyc z kocykiem i w miare ludzkich warunkach spedzic noc, rano wzmacniam sie kawa flat white w Starbucks Coffee (niestety, od jakiegos juz czasu nie ma w Charleroi kawiarni PAUL) i przechodze przez kontrole bezpieczenstwa oraz kontrole paszportowa. Sam lot jak to w Ryanairze nie wyroznia sie niczym szczegolnym, udaje mi sie nawet nieco zdrzemnacna go a pozniej podziwiam piekne slonce oraz Czarny Lad, kiedy juz wlatujemy nad Afryke. Okazuje sie, ze wlatujac do Maroka nie trzeba juz wypelniac karteczki z naszymi danymi, a jedynie funkcjonariusz strazy granicznej pyta o zawod. Do centrum miasta kursuje autobus numer 16, jego przystanek znajduje sie po wyjsciu z terminalu i za parkingiem nieopodal ronda, jest slupek z odpowiednim oznakowaniem, rozkladu jazdy jednak nie uswiadczymy. W koncu po ok. 45 minutach oczekiwania przyjezdza mocno wysluzony autobus, cena biletu to raptem4 dirhamy, wiec niecale 2 zlote, a do miasta jedzie sie ok. 40 minut. Z pojazdu wysiadam na ostatnim przystanku przy dworcu kolejowym, hotel Ibis mam tuz obok, ale zanim sie tam zamelduje, to postanawiam napic sie aromatycznego espresso w jednej z licznych kawiarni zlokalizowanych w poblizu. Wlasnie owe kawiarnie sa dla mnie kwintesencja Maroka, znajduja sie niemal wszedzie, spotkamy tam niemal samych lokalnych mezczyzn, kobiet wsrod gosci tym razem nie wypatrzylem, kilka pan pracowalo gdzies na zapleczu. Nie ma to jak relaks w ciepelku, na zewnatrz panuje wiosenna aura, sa plamy, egzotycznie ubrani ludzie, lubie tak sobie kontemplowac zycie miejskie. Hotel Ibis wyglada niemal tak samo jak wszedzie, szybko zostawiam w pokoju moje rzeczy i ruszam do centrum handlowego Borj Fez, gdzie glowna atrakcja dla mnie to rewelacyjnie zaopatrzony hipermarket Carrefour. Po zakupach na bogato moja plocienna torba jest wypelniona niemal po brzegi lokalnymi smakolykami, jogurtami, herbata, daktylami i innymi przekaskami. Popoludniowa pora udaje sie do mediny, czyli starej czesci Fezu, ktora jest uwazana za najwieksza atrakcje miasta. Aby sie do nie dostac trzeba przejsc przez bogato zdobione bramy, zloto az kapie. Bardzo podoba mi sie ta architektura Maghrebu, teraz czas na koloryt lokalny w pelnym znaczeniu tego slowa. Stare miasto jest pelne spacerujacych, na turystow czekaja liczne restauracje, gdzie mozna zjesc marokanski tajin czy wypic swiezo wyciskany sok z pomaranczy oraz kupic pamiatki a takze wszelakie podroby markowych dobr luksusowych. Za jedna z bram znajdziemy tez urzad pocztowy, gdzie mozna wyslac zakupione na straganach pocztowki, nalezy jednak pamietac, ze poczta w weekend nie pracuje i ja swoje widokowki wyslalem dopiero w poniedzialek z Francji. Wieczorny spacer przez miasto do hotelu to kolejna okazja do przerwy w kawiarni, tym razem zamawiam herbate z mieta, uwielbiam ten intensywny aromat ziolowego naparu.

W niedzielny poranek po sniadaniu na bogato wychodze z hotelu i przy postoju taksowek oczekuje od 7 rano na pojawienie sie autobusu na lotnisko, przyjezdza w koncu o 07:50, na dworze dopiero powoli robi sie jasno, jest chlodno, widac, ze to juz klimaty pustynne. O tej moze miasto swieci pustkami, szybko udaje mi sie dotrzec na lotnisko, gdzie musze jeszcze podbic wydrukowana karte pokladowa na moj lot na trasie Fez – Bordeaux, taka sama procedura obowiazuje na wszystkie wyloty lini Ryanair z Maroka. Po ladowaniu we Francji wita mne juz nieco gorsza pogoda, ale wciaz jest cieplo, ok. 15 stopni, mimo ze niebo jest lekko pokryte chmurami. Tuz przed terminalem lotniska znajduje sie przystanek komunikacji publicznej, w automacie biletowym kupuje bilet powrotny a chwile pozniej jade juz w strone srodmiescia. Zameldowanie w hotelu trwa blyskawiczne, zaraz po nim udaje sie na spacer w strone Starego Miasta a pierwsze kroki kieruje do gotyckiej katedry Saint Andre. Wprawdzie koscioly to zdecydowanie nie jest moja bajka, ale tutaj postanawiam zrobic wyjatek i jestem zdania, ze naprawde warto zajrzec do srodka. Spacer kontynuuje waskimi uliczkami oraz deptakiem, w strefie ruchu pieszego znajdziemy caly arsenal sklepow oraz punktow gastronomicznych, jest takze kawiarnia PAUL, ktora mam okazje odwiedzic i przetestowac nowe lokalne specjaly. Trwa niedzielne popoludnie, wielu Francuzow wyszlo na miasto i spaceruje na deptaku wzdluz rzeki Garonne przeplywajacej przez miasto. Wzorem lokalsow zaopatruje sie w bagietke, wino i ser i przy francuskiej telewizji spedzam wieczor w hotelu. Akurat z kanalow informacyjnych jestem bombardowany wiesciami na temat panujacego w polnocnej Francji oraz Europie huraganu Chiara. O ile kolejnego dnia pogoda w Bordeaux jest juz gorsza i momentami pada deszcz, to poza tym nie dzieje sie nic specjalnego i moge spokojnie wrocic popoludniowa pora do Krakowa. Oby wiecej takich sympatycznych kawowych wycieczek!

U Sultana w Brunei (i nie tylko) / 28.01.2020 - 03.02.2020

Niemal od razu po powrocie z Hawajow i raptem kilku godzinach snu we wlasnym lozku ruszam na Lotnisko Chopina, skad udaje sie do Zurichu. Tym razem w podroz PLL LOT po raz kolejny mam okazje poleciec Boeingiem 737 odziedziczonym od rumunskich tanich linii Blue Air. Samolot jest mocno wysluzony i glosny, podroz nim to zadna przyjemnosc, ale linia zrobila podmiane maszyny, wiec nie mam nic do powiedzenia. Ladowanie na lotnisku ZRH to zdecydowanie moje najgorsze ladowanie w zyciu, z powodu burzy pilot musi tuz nad lotniskiem poderwac maszyne do lotu i przerwac podejscie do ladowania, chwile potem wlatujemy w strefe silnych turbulencji a maszyna rzuca jak na karuzeli, ale konczy sie na strachu i po kilkunastu minutach krazenia nad miastem lotnisko zostaje ponownie otwarte i mozemy wyladowac. Teraz czeka mnie caly dzien oczekiwania na nocny lot linia Swiss do Singapuru, od razu po ladowaniu nadaje bagaz i udaje sie do saloniku, gdzie na wygodnym fotelu/lezance oczekuje na moje polaczenie. Maszyna jest minimalnie wypelniona, mam dla siebie cale 3 fotele z przodu klasy ekonomicznej, czyli tak, jak lubie najbardziej. Lot przebiega bardzo lagodnie, obsluga dba o pasazerow, to co mi sie nie podoba to fakt, ze zaraz po posilku prosza pasazerow o zasloniecie okien, by wschodzace po trasie slonce nie budzilo osob, ktore zasnely. Ja akurat w samolocie niemal nigdy nie moge zasnac, wiec chetnie obserwowalbym to, co widac przez szybke. Wiadomo, ze dla zalogi najlepiej jest uspic kabine i miec swiety spokoj. Po wyladowaniu w Singapurze kieruje sie do strefy ogolnodostepnej, by obejrzec Jewel, czyliwodospad, wokół którego rozciągają się egzotyczne ogrody. Na zewnatrz tej strefy znajduje sie sporych rozmiarow centrum handlowe, sklepy sa juz zamkniete, ale czesc gastronomiczna jest jeszcze czynna, posilam sie w Burger Kingu i znajduje takze uwielbiane przeze mnie Dunkin Donuts. Zaopatruje sie w kolorowe paczki i kawke a po konsumpcji spaceruje po pustej o tej porze hali odlotow, jedyne czynne stanowiska sa przy hinduskiej liniii Spice Jet, poza tym na lotnisku hula wiatr. Przypadkiem zauwazam urzad pocztowy i automat, w ktorym mozna kupic znaczki na pocztowki i zaplacic karta kredytowa. W kiosku obok (akurat jest czynny) nabywam widokowke i moge ja chwile pozniej wyslac do Polski. Teraz ruszam w powrotem do strefy airside, gdzie znajduje sobie miejscowke i do rana udaje mi sie przespac we wzglednych warunkach. Przede mna mocno egzotyczny kierunek jakim jest Sultanat Brunei i jego stolica Bandar Seri Begawan, ktora byla na mojej liscie miejsc do zobaczenia od niepamietnych czasow, jest to bowiem mocno orientalne miejsce w Azji Poludniowo-Wschodniej. Samo panstwo jest mocno wyznaniowe, dominuje tak islam, a sultan od wielu lat rzadzi twarda reka. Miasto moze pochwalic sie największym na Dalekim Wschodzie meczetem oraz imponujacym muzeum, w ktorym sultan zgromadzil prezenty otrzymane przez lata swojego panowania nad krajem. Trzeba przyznac, ze wspomniany meczet jest niesamowity, jego wyglad nawiazuje do mauzoleum Taj Mahal w Indiach, a jego kopula wykonana jest ze szczerego zlota. Wejscie do Royal Regalia Museum jest bezplatne, wystarczy jedynie zostawic swoje rzeczy w schowku, zdjac obuwe i wpisac sie na liste gosci. W srodku niestety obowiazuje calkowity zakaz fotografowania, a poniewaz odwiedzajacych niemal tutaj nie ma, to spacerujac po zimnej marmurowej posadzce mozemy czesto czuc na sobie oddech muzealnych straznikow. Muzeum jest doskonalym przykladem pokazania, jak doskonale w Brunei funkcjonuje kult jednostki, warto zobaczyc!

Nastepny cel na mojej mapie podrozy to kolejny azjatycki moloch i indonezyjska stolica, czyli Dzakarta, do ktorej udaje sie liniami Singapore Airlines z kolejna przesiadka w Singapurze. Z lotniska do miasta kursuje kolejka, po ok. 40 minutach jazdy wygodnym klimatyzowanym pociagiem jestem juz w biznesowym centrum miasta, a kilkanascie minut pozniej po spacerze przez nowoczesne centrum i dzielnice ambasad docieram do hotelu Ibis, w ktorym zatrzymam sie na kolejne dwie noce. O ile po Dzakarcie spodziewalem sie zdecydowanie nizszego standardu, to miasto naprawde pnie sie do przodu, znajdziemy w nim wiele szklanych domow, drapaczy chmur oraz centrow handlowych z niemal wszystkimi znanymi nam sieciowkami. Stara czesc Dzakarty jest zlokalizowana na polnoc o glownego placu miasta o nazwie Medan Merdeka, nad ktorym goruje monument. Stara czesc Dzakaraty to przede wszystkim Plac Fatahillah z kawiarnia o tej samej nazwie. Na samym placu otoczonym bialymi budynkami w kolonialnym stylu niedozwolony jest ruch samochodowy, co w zdominowanej przez skutery Dzakarcie jest swoistym fenomenem. Dzieki temu mozemy sie jednak przeniesc w czasie do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, czego wszystkim zainteresowanym zycze!

Do Honolulu malpy straszyc / 20.01.2020 - 27.01.2020


Kiedy bylem maly Hawaje wydawaly mi sie tak niedostepne i odlegle, ze nawet nie marzylem, iz kiedys odwiedze ten archipelag. Po latach los jednak sie do mnie usmiechnal i zeslal promocje w postaci lotow do Honolulu z wylotem z Belgradu w cenie ok. 500 EUR. Dla konesera lotnictwa to nie lada gratka, bowiem sama trasa jest ciekawa i wiedzie przez Vancouver a tam wczesniej nie mialem okazji byc. Do samej Kanady pewnie bym sie ponownie nie wybral, a tym samym w pakiecie mam calodniowe zwiedzanie glownego osrodka miejskiego w Kolumbii Brytyjskiej. Mam takze dluga przesiadke we Frankfurcie, po raz pierwszy mam okazje pojechac do miasta i wieczorem podziwiac rozswietlone wiezowce. 

W srode czas na dlugi lot do Vancouver realizowany samolotem B747-600, to dopiero drugi raz, kiedy bede mial okazje przeleciec sie ta wielka czterosilnikowa maszyna. Niestety, okazuje sie, ze przestrzen na pokladzie jest mocno ograniczona i gdyby nie fakt, ze srodokowe miejsce jest wolne, to mialbym spory problem, by sie zmiescic. Na szczescie przyzwoity serwis pokladowy oraz serwis rozrywkowy sprawiaja, ze sam lot uplywa w milej atmosferze i mimo dwugodzinnego opoznienia bede milo go wspominal.  Pogoda w Vancover typowa dla tego miasta – jest wietrznie i deszczowo, ale nie moge powiedziec, ze jest zimno. Zabudowa bardzo przypomina ta, ktora widzialem juz w Montrealu i Toronto, przy ulicy stoja niskie pawilony czy domki, jest na szczescie sporo kawiarni, bede sie mial wiec gdzie ogrzac przy goracym napoju – wlasnie wizyty w kawiarniach to z racji niepogody kwintesencja mojego pobytu w Vancouver. Kolejnego dnia z rana chwilo przestalo padac, ruszam wiec na dluzszy spacer nabrzezem do Waterfront a pozniej robie sobie rundke po parkach. W scislym centrum Vancouver znajduje sie calkiem sporo biurowcow ze szkla i stali, jako fan wiezowcow chlone te widoki. 


Drugiego dnia pobytu kolejka docieram na lotnisko, teraz czeka mnie ok. 6 h lotu do Honolulu. Nazwa hawajskiej stolicy zawsze kojarzyla mi sie z powiedzeniem „Do Honolulu malpy straszyc”, teraz bede mial okazje przekonac sie, ze na miejscu malpy wcale nie zwisaja z drzew. :) Pierwotnie moj lot mial byc operowany linia Air Canada i nowym samolotem typu B737 MAX, jednak z powodu uziemienia tych maszyn kanadyjski przewoznik wynajal na tej trasie wysluzone Boeingi B767 od linii czarterowej Omni Air International. O ile najpierw bylem bardzo sceptycznie nastawiony do tego samolotu, to calkiem spodobala mi sie ta nieco nietypowa maszyna, zaloga na pokladzie byla mieszana, czesc obslugi z Air Canada a czesc z Omni Air, byly dwa serwisy z bezplatnymi napojami, serwis rozrywki tez bylo dostepny, filmy akurat mieli juz dosc archiwalne, ale muzyka mi odpowiadala, a co najwaniejsze moglem sledzic trase lotu na biezaco na wyswietlaczu. Ladowanie w Honolulu przebiega bardzo gladko, po wyjsciu z samolotu (tym razem lecialem tylko z bagazem podrecznym) nie musze juz zalatwiac zadnych formalnosci wjazdowych na teren USA, gdyz Stany Zjednoczone na rejsach z Kanady przeprowadzaja swoja „immigration” jeszcze na terenie Kanady na lotnisku wylotu, co sprawie, ze po ladowaniu w Stanach traktowani jestesmy jako pasazerowie lotu krajowego.

Po krotkiej nocy wstaje pelen energii i wybieram sie na wschod slonca na plaze Waikiki, jest jeszcze ciemno, kiedy opuszczam hostel, kilkanascie metrow dalej widac juz przepiekna plaze i palmy oraz inna egzotyczna roslinnosc, woda w oceanie ma calkiem przyjemna temperature. Wszystkie budynki sa pomalowane na kolorowo, jest niesamowicie czysto, niczym w bajce. Po porannym spacerze po plazy ruszam na sniadanie do restauracji McDonald’s, ktora mimo bardzo wczesnej pory jest juz otwarta, tak samo jest z innymi kawiarniami i lokalami przy glownej arterii polozonej niemal bezposrednio przy plazy. Nie ma takze problemow z zakupem pamiatek czy widokowek. Na rajskiej plazy spedzam leniwe dwa dni, obserwuje turystow, piekne krajobrazy i ciesze sie sloncem. W sobotni poranek przed sniadaniem w hostelu (serwuja znakomite tosty z maslem orzechowym) wybieram sie na Diamentowa Gore, czyli nieczynny juz wulkan, z ktorego szczytu mozna podziwiac zachwycajaca panorame wyspy Oahu. Wejscie na szlak turystyczny kosztuje raptem 1 USD, droga na gore jest bardzo kreta i stroma, ostatni jej odcinek to krotka wedrowka w wydrazonym w skale tunelu, trzeba to wziac pod uwage. W sobotni wieczor urzadzam sobie jeszcze spacer do centrum handlowego, wychodze obladowany m.in. lokalna kawa, czekoladkami z orzechami macadami, polecam serdecznie!

W niedzielny poranek melduje sie na jeszcze sennym lotnisku Honolulu, skanuje moja walizke (wszystkie bagaze pasazerow lecacych na „mainland” USD musza zostac przeswietlone) a w automacie biletowym odbieram karty pokladowe na kolejne rejsy. Tym razem jestem zabukowany na trasie HNL-LAX-MUC-BEG, gdzie lot do Kalifornii operuje amerykanski United na nieznanym mi samolocie Boeing B757, ktory ma dosc nietypowa konstrukcje – jest bowiem bardzo dlugi i waski. Trafia mi sie miejsce w srodku, ale nie moge narzekac, bo mam wystarczajaco miejsca na nogi, lot jest wyjatkowo gladki i smakuja mi przekaski oraz napoje serwowane na pokladzie. Ladujemy w Los Angeles przed czasem, to juz kolejny moj raz na tym lotnisku. Przed ladowaniem sprawdzilem sobie mapke terminali w Los Angeles, okazalo sie, ze na jednym z terminali maja moje ulubione Dunkin’ Donuts, ktore w centrum Honolulu byly niedostepne. Z kolorowymi paczkami i kawa w dloni ruszam do terminala miedzynarodowego, skad odlece na pokladzie samolotu A340 do Monachium. Okazuje sie, ze czesc miesc z tylu kabiny jest wolnych i mam dla siebie cale dwa miejsca, moge wygodnie sie rozgoscic i rozkoszowac serwisem pokladowym, popijac drinki i ogladac swiatla miast pod nami. Okolo 11 godzin pozniej melduje sie w Monachium, teraz juz tylko wieczornz rejs PLL LOT do Warszawy z drozdzowka od Putki na pokladzie :) Aloha!

Kolebka Islamu, czyli Arabia Saudyjska na weekend / 09.01.2020 - 13.01 2020

Przede mną pierwsza tegoroczna i zarazem tak bardzo wyczekiwana podróż. Ruszam bowiem do Arabii Saudyjskiej, której niedostępność przez lata mnie fascynowała. Kiedy zatem jesienią anno domini 2019 Internet obiegła informacja, że KSA wprowadza wizy turystyczne, postanowiłem się tam w miarę szybko udać. Obawiałem się, że kraj ten szybko zadeptają żądni wrażeń turyści a ich ewentualne ekscesy poskutkują zablokowaniem możliwości wjazdu do tego królestwa na wizie turystycznej. Relatywnie szybko udało mi się znaleźć atrakcyjną ofertę cenową greckiej linii lotniczej Aegean Airlines na trasie Warszawa-Ateny-Jeddah (polska nazwa tegl drugiego co do wielkości miasta w Arabii Saudyjskiej brzmi Dżudda), nieco później pojawiła się promocja z okazji Black Friday na noclegi w sieci hoteli Accor a pod koniec roku złożyłem online wniosek wizowy i niemal zaraz po uiszczeniu opłaty kartą kredytową otrzymałem mail z wizą postaci pliku PDF.  Wiza taka jest ważna rok od daty wydania, maksymalny czas jednorazowego pobytu to 90 dni a jej koszt to 465 SAR (dla uproszczenia przyjmijmy, że to 465 PLN). Być może właśnie ta stosunkowo wysoka opłata oraz brak niskobudżetowych połączeń z naszego regionu sprawia, że turyści sensu stricte się tam wciąż nie zapuszczają, za to jak przekonałem się na pokładzie lotu Ateny-Jeddah bardzo dobrze miewa się turystyka pielgrzymkowa. Ku mojemu zaskoczeniu w samolocie jest całkiem sporo osób rasy białej, rzut oka na paszporty współpasażerów i już wiem, że to muzułmanie z Bałkanów, są paszporty z dawnej Jugosłowii jak Albania, Czarnogóra czy Bośnia i Hercegowina. Zupełnie zapomniałem, że ten region Euroupy także został zdominowany przez islam. Jeszcze jedna ciekawostka - podczas rejsów do Arabii Saudyjakiej jest oferowany alokohol! A od niedawna cudzoziemki nie mają obowiązku zakrywania odzieży wierzchniej i włosów abają i dośc swobodnie prezentują się na ulicach.
Po wylądowaniu w Jeddah prawie 45 minut przed czasem czekamy niemal godzinę na podstawienie schodków i autobusów, które zawiozą nas do terminala. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie doświadczylem, ale teraz już wiem, skąd biorą się notoryczne opóźnienia rejsu JED-ATH, mimo że lot ATH-JED zwykle ląduje przed czasem. Okazuje się, że taki sam brak organizacji cechuje także rejsy narodowego przewoźnika Saudi Arabian Airlines. Po zmianie terminala z North na South (za taką wątpliwą przyjemnośc zapłacilem ok. 55 SAR w Uberze) okazuje się, że boarding mojego lotu krajowego do Rijadu zaczyna się dopiero po tym, jak samolot miał odlecieć. Nikt nic sobie z tego nie robi, lądujemy po przeszło godzinie spóźnienia a załoga stwierdza jedynie, że zawiniły względy organizacyjne. Przygotujcie się, żw oba terminale (North & South) nie posiadają rękawów, jeździ się kilometrami autbusami po asfalcie nim w końcu busik podjedzie na właściwe miejsce na płycie. Samą maszynę B777 w barwach Saudii mogę pochwalić za dość bogaty system rozrywki pokładowej. Niestety, nie dało się z niego w pełni skorzystać, gdyż nie zostają rozdane słuchawki a klasyczne od telefonu się nie nadają. Na szczęście krajówka to jedynie nieco ponad godzina lotu, podczas którego serwowany jest poczęstunek: do wyboru kanapka lub muffin oraz woda/soki/kawa/herbata. Bez szału, kanapka jest nieapetyczna i sucha, ale to zawsze jakiś miły gest.

Rijad to nowoczesne miasto aspirujące do bycia drugim Dubajem. Centrum jest pełne futurystycznych wieżowców z Kingdom Tower na czele, które pięknie rozświetlają panoramę miasta nocą. W Rijadzie trwa właśnie budowa metra, które planowo ma zostać uruchomione już w tym roku. Największą "atrakcję" stanowi dla mnie rytualna przerwa na modły. Wtedy zasłania się drzwi roletami w sklepach/restauracjach sięgającymi do podłogi i zamyka lokale na klucz. Przez szparę udało mi się podejrzeć, jak panowie pokładali się wtedy na dywaniku. Taki rytualny dywanik znajdziemy z pewnoscią także w pokoju w hotelu, dodatkowo strzałka wskazująca kierunek Mekki. Kolejna specyfika to segregacja płciowa w postaci osobnych wejść typu single & family, można je spotkać np. w moich ulubionych sieciówkach Starbucks Coffee i McDonald's. Jest wspólna kasa, a przestrzeń oddzielona jest ścianką działową. I ten sam pan najpierw obsługuje kasę męską (single) a potem obok rodzinną (family), by nie dochodziło do mieszania panów stanu wolnego z kobietami. Oczywiście kobiety lokalne są zwykle okutane od stóp do glów, widać im tylko oczy a często także na oczach noszą czarny woal. Moim hitem były dwie panie w złotych metalowych maskach na części twarzy. Allah patrzy!

Jeddah w przeciwieństwie do Rijadu to miasto, które funkcjonuje głównie jako baza dla islamskich pielgrzymow odbywających pielgrzymkę Hajj lub Umrah do pobliskiej Mekki. Polecam serdecznie zajrzeć tam na stare miasto, gdzie klucząc wśród zaułkow możemy podziwiać najrozmaitsze meczety (a także publiczne miejsca modlitwy na powietrzu, gdzie o danej porze mężczyźni gromadzą się na dywanie i oddają się modlitwie) czy bazar, gdzie dosłownie za grosze spróbujemy lokalnej kuchni, skosztujemy kawy, daktyli bądź też świeżo wyciskanych soków z egzotycznych owoców. To także jedyna okolica, gdzie możemy zaopatrzyć się w pamiątki. Warta odwiedzenia jest także nadmorska promenada Corniche, gdzie w parkach i na trawnikach miejscowe rodziny urządzają sobie pikniki.
Wprawdzie zarówno w Rijadzie jak i Jeddzie transport publiczny niemal nie występuje (jeżdżą busy firmy SAPTCO), to bardzo dobrze działa Uber, a na lotniskach znajdują się specjalnie oznaczone punkty odbioru pasażerów. Nie ma także większych problemów z dostępem do internetu, nie jest on specjalnie ocenzurowany. Poza tym wbrew opiniom, z którymi się spotkałem, po miastach da się chodzić pieszo i są tam chodniki. ;) Inna sprawa, że pieszo poruszają się zwykle tylko imigranci z Subkontynentu Indyjskiego lub Azji Południowo-Wschodniej, którzy także i tam stanowią tanią siłę roboczą. Największe niedogodności odczułem korzystając z toalet, których stan pozostawiał bardzo wiele do życzenia. Raczej nie spotkamy tam sedesów czy pisuarów a jedynie "otwory", do których załatwia się swoje potrzeby fizjologiczne. Oczywiście nie znajdziemy zwykle także papieru toaletowego a cała łazienka bedzie w wodzie niemal po kostki. Coś strasznego!

Arabia Saudyjska przyciągnęła mnie do siebie aurą tajemniczości, niedostępności, hermetyczności, słynną policją obyczajową. Swego czasu na forach internetowych czytałem informacje o bardzo skrupulatnych kontrolach bagażu i rzeczy osobistych, które wwozimy do kraju (dochodziło np. do konfiskaty prasy z reklamami z branży modowej), tymczasem po przylocie w kolejce do stanowiska funkcjonariusza stałem może raptem 2 minuty, nastąpiło zebranie odcisków palców, cyknięcie fotki a na koniec każdy bagaż jest prześwietlany, ale bardzo podobną procedurę wjazdową mają przecież USA. Nie taki diabeł straszny, jak go malują! Szczerze mówiąc, kraj ten niewiele różni się od innych z Półwyspu Arabskiego. ;) Pamiętajcie tylko o jednym, habibi, Allah Akbar!