Happy Hanukkah! / 14.12.2019 - 15.12.2019

W sobotni poranek stawiam się na Lotnisku Chopina, przede mną ostatni lot tego roku, zupełnie przypadkiem padło kolejny raz na Izrael, tym razem jednak nie będzie to tak lubiany przeze mnie Tel Aviv, ale kurort nad Morzem Czerwonym, czyli Eilat, do którego od pewnego czasu latają tani przewoźnicy, a to wszystko dzięki subwencjom izraelskiego rządu. O 4 rano nie ma jeszcze praktycznie żadnych pasażerów i kontrola bezpieczeństwa oraz paszportowa odbywają się błyskawicznie. Oczekując na rejs do Eilatu (ETM) przypadkowo zauważam dawnego znajomego, okazuje się, że lecimy razem, aczkolwiek on zaraz po lądowaniu rusza na nurkowanie do Egiptu. Airbus A321 linii WizzAir tym razem nie jest mocno wypełniony, dużo miejsc jest wolnych i po starcie można swobodnie się przesiadać, Robert zaprasza mnie do swojego rzędu, ruszam na tył maszyny i zajmuję miejsce przy oknie. Warszawa o 6 rano przy bezchmurnym niebie prezentuje się wręcz zjawiskowo, za to niemal 4 godziny w samolocie do Eilatu minęło mi wyjątkowo szybko, gdyż miałem towarzysza do rozmowy.

Eilat wita nas piękną słoneczną aurą, są 24 stopnie. Wychodzimy z samolotu, na płycie lotniska nie czuć upału, jest sympatycznie i da się oddychać. W nowym terminalu lotniska Ramon znajduje się w sumie 8 stanowisk kontroli paszportowej, w sobotnie przedpołudnie (przypominam o trwającym szabacie) czynne jest jedynie 6 okienek, przy czym 2 z nich obsługują jedynie obywateli państwa Izrael. Podobnie jak to było na lotnisko im. Ben Guriona w Tel Avivie kilka osób zostaje zatrzymanych przez lotniskowch agentów ochrony jeszcze przed wejściem do budynku i muszą „się wyspowiadać”. Ja jestem tym razem na końcu kolejki, nieco to trwa i dopiero po ok. 40 minutach oczekiwania zostaję zaproszony do okienka, pani zadaje standardowe pytania „Czy jestem w Izraelu pierwszy raz?” i „Na jak długo przyjechałem?”, przegląda mój paszport i pyta o pieczątkę z Tunezji i na tym kończy się przepytywanie, dostaję niebieską karteczkę wjazdową do Izraela, wjeżdżam schodami ruchomymi na górę i już, tym razem wjazd do Państwa Żydowskiego był wyjątkowo prosty. Czas na poranną toaletę i zmianę garderoby, a następnie espresso w lotniskowej kawiarni, gdzie przy okazji rozmieniam szekle na drobne. Po kawowej przerwie nabywam w automacie firmy Egged bilet na miejski autobus do centrum Eilatu i kieruję się na parking, gdzie pasażerowie wsiadają już do pojazdów i ok. 30 minut później jestem już w nowoczesnym kurorcie. Kilka lat temu byłem w położonej po sąsiedzku jordańskiej Akabie i mocno mnie ona rozczarowała, a tutaj miło się zaskoczyłem. Po ulokowaniu się w Hotelu Adi od razu ruszyłem na plażę Neviot – piękny, jasny piasek, palemki, parasole, leżaki, morze, czego więcej chcieć od życia w grudniowe popołudnie? :) Po relaksie na plaży czas na coś na ząb – w Aroma Cafe decyduję się na kawę i ciacho a na kolację zamawiam falafel w picie, yummy! Wieczór to dla mnie leniwy spacer w okolicy rozświetlonej promenady.

Wstaję skoro świt, do mojego pokoju wpada ciepłe słoneczne światło, czas na pożywne śniadanie w hotelowej restauracji a następnie spacer do supermarketu w centrum handlowym One Shopping Center, którzy polecali użytkownicy forum Fly4Free – można tam relatywnie tanio nabyć np. sok z granatu lub hummus. W drodze powrotnej na świeżo wyciskany sok marchwiowy oraz bagietkę z szakszuką wstępuję do znanej mi dobrze sieciówki Cofix, tanio zaopatrzymy się tam we wszelkiego rodzaju kawy, soki i przekąski. Polecam serdecznie! Po wymeldowaniu się z hotelu ruszam po raz kolejny na plażę na ostatnią godzinę ze słońcem, chcę naładować baterie przed powrotem do szarej polskiej rzeczywistości...

Z mojego punktu widzenia najbardziej emocjonującą kwestią jest słynna spowiedź przed wylotem. Ponieważ dość często podróżuję, w paszporcie posiadam wiele pieczątek, w tym kilkanaście z krajów arabskich, spodziewałem się zatem niezłego grillowania przez pracowników lotniska. Niemal na równo 3 godziny przed startem rejsu Ryanair do Modlina (WMI) wysiadam z miejskiego autubusu numer 30, zmieniam w toalecie ubrania z letnich na zimowe i ustawiam się w odpowiedniej kolejce do "rozmowy". Kolejki są odpowiednio oznaczone numerami i destynacjami danego lotu. Przed ryanairowskim B737 do WMI startuje jeszcze Bergamo i Bratysława i to pasażerowie tych rejsów są w pierwszej kolejności kierowani do poszczególnych stanowisk do rozmowy. W hali odlotów wyznaczona jest duża przestrzeń przeznaczona na pulpity, przy których ma miejsce nasza "spowiedź". Moja kolej nadchodzi po ok. godzinie oczekiwania, samolot startuje za 2 h. Trafiam na młodego eleganckiego chłopaka, który na początek weryfikuje moje imię i nazwisko a następnie od razu lustruje pieczątki (mój paszport ma niespełna 3 lata) i pyta, ile dni byłem w Tunezji oraz w Egipcie. Byłem przygotowany na taki zestaw pytań, więc dzień wcześniej zrobiłem "rachunek sumienia" i przestudiowałem swoją historię podróży, ze szczególnym uwzględnieniem krajów arabskich. Po kilku pytaniach pan każe mi poczekać, zabiera paszport i krąży z nim raz po raz zagadując innych pracowników z pozostałych punktów kontrolnych. Inni przesłuchujący mają podobna strategię - zostawiają przesłuchiwanych na kilka minut samych ze swoimi myślami, a oni odchodzą z paszportami w dłoni, przekładają je, wertują, odkładają na stolik itd., coś niby sprawdzają. Odnoszę wrażenie, że to celowe zagranie tych służb, wydaje się, że nigdzie im się nie spieszy, cenne minuty lecą a kolejki rosną. Po kilku minutach oczekiwania tym razempodchodzi do mnie młoda dziewczyna (zwykle pracują tu młodzi ludzie) i zaczyna się kolejna częsć przesłuchania. Padają klasyczne pytania, kiedy przyjechałem, czy byłem sam, gdzie nocowałem a potem następuje wypytywanie o pieczątki z Tunezji, Egiptu i ZEA, mam podać daty i cel podróży, później po raz kolejny te same pytania o pobyt w Eilacie i wcześniejsze wizyty w Izraelu. Takie zadawanie co kilka minut tych samych pytań i sugerowanie nieco innych odpowiedzi to niezła taktyka, ale nie daję się złamać i dzielnie odpowiadam na pytania. Dziewczyna nie może się nadziwić, że intensywnie podróżuję, pyta, ile mam urlopu, kto zastępuje mnie w pracy i kto płaci za te wyjazdy. Potem znów odchodzi na bok i po powrocie padają już tylko pytania o bagaż. Dostaję na plecak przywieszkę z kodem kreskowym i fioletowym paskiem a także niebieską kartkę z 'security', gdzie naklejony jest także przydzielony mi kod, klasycznie kategoria numer 5, "niebezpieczny pasażer", wiec czeka mnie dość drobiazgowa kontrola bezpieczeństwa. Najpierw trzeba jeszcze podejść do stanowiska Ryanaira z wydrukowaną kartą pokładową i ową kartką od agentki z security i w końcu kierujemy się do pomieszczenia z napisem "departures", gdzie ma miejsce właściwa kontrola bezpieczeństwa. Po raz kolejny skanowane są nasze karty pokładowe i należy ustawic się w dwóch kolejkach. Teraz jak na dłoni widać, że tym razem wszyscy pasażerowie polskiej i słowackiej narodowości podpadli gospodarzom i zostali uraczeni kategorią numer "5". Dwie Rosjanki obsługujące kolejkę wyławiają ostatnich niedobitków lecących do Bergamo, później zaś przepuszczają Bratysławę i w końcu można wyłożyć zawartość bagażu na taśmę prowadzącą do kosmicznego skanera, który przypomina tubę, w jakiej przeprowadza sie zwykle rezonans magnetyczny czy tomografię. Skaner wygląda zaś tak:

https://www.leidos.com/products/reveal

Następnie badaniu na obecność materiałów wybuchowych poddawane są buty pasażerów (nie trzeba ich zdejmować, są “weryfikowane” papierkiem), można przejść przez klasyczną bramkę i oczekiwać na bagaż, który w moim przypadku był jeszcze sprawdzany od środka. Jak na złość akurat zacięła się owa kosmiczna maszyna, wezwano serwisanta z walizką i cała kontrola bezpieczeństwa została tymczasowo wstrzymana, a do pozostałych stanowisk ze „zwykłym” skanerem bagażu przechodzą jedynie szczęśliwcy w postaci rodzin z dziećmi i obywatele Izraela. W końcu po ok. kwadransie udało się przywrócić skaner do działania. Po przeskanowaniu mojego plecaka wyjęto z niego piórnik oraz japonki Havaianas i dodatkowo pocierano je papierkiem, by wykryć ew. kontakt z substancjami niebezpiecznymi. Nie było natomiast żadnego problemu z przewiezieniem płynów: miałem ze sobą małą buteleczkę wina oraz karton soku z granata. W końcu kobieta z obsługi informuje mnie, że mogę już przejść do kontroli paszportowej, gdzie w automacie po zeskanowaniu paszportu uzyskuję Exit Permit. Ohlala! :) A za dosłownie 5 minut rozpoczyna się boarding. Jak widać na moim przykładzie całość zajęła niemal 2,5 godziny, to chyba zdecydowanie najdłużej trwająca kontrola, jaką miałem okazję przejść w Izraelu, na lotnisku TLV poszło to zdecydowanie szybciej. Ale pewnie nie ma na to reguły.  Czas na start!

Bimbanie w Bilbao / 30.11.2019 - 01.12.2019

W sobotni Andrzejkowy poranek pojawiam sie na Lotnisku Chopina, przede mna przedostatni wypad weekendowy w tym roku. Jest on o tyle istotny, ze po przeleceniu 3 segmentow uzyskam przedluzenie statusu Frequent Traveller na kolejne 2 lata, zatem do lutego 2023 roku. Jest to bardzo istotna kwestia wobec sporych zmian w programie Miles & More, ktore Lufthansa zaplanowala na styczen 2021 roku. Przy stanowisku odprawy dowiaduje sie, ze moj lot ma male oblozenie i tak tez jest, miejsce 4D obok mnie na pokladzie Embraera 195 pozostaje wolne. Tym razem catering z racji sporu z firma cateringowa LSG wypada bardzo skromnie, zamiast croissanta czy kanapki oferowany jest jedynie batonik Duplo firmy Ferrero oraz napoje, na szczescie obfite sniadanie udalo mi sie zjesc w LOT-owskim saloniku. Rejs trwa ok. 1 h 20 minut, ladujemy w Monachium duzo przed czasem, do Terminala 2 monachijskiego lotniska docieramy autobusem, zaszywam sie w fotelu w Business Lounge’u i przy drugim sniadaniu robie przeglad prasy miedzynarodowej. Kolejny rejs Lufthansy zabiera mnie do miejsca docelowego podrozy jakim tym razem jest hiszpanskie Bilbao. Stolica kraju Baskow jest dosc malo znana w Polsce, a mnie od zawsze gdzies ta nazwa intrygowala, wiec postanowilem sprawdzic, co sie za tym kryje.
Po 2 h lotu Airbusem A320 ladujemy w deszczowym Bilbao, na szczescie bezposrednio spod drzwi lotniska do centrum kursuje autobus (cena biletu 3 EUR), wysiadam przy stacji metra (tak, Bilbao ma az 3 linie podziemnej kolejki), kupuje bilet w automacie i kwadrans ppzniej jestem juz w Barakaldo na przedmiesciach miasta, gdzie znajduje sie moj hotel Ibis. Niestety, akurat inny hotel tej sieci mieszczacy sie w centrum nie mial wolnych miejsc w wybranym przeze mnie terminie. Nie wyszlo mi to jednak na zle, gdyz obok hotelu znajdowalo sie bardzo duze skupisko sklepow wielkopowierzchniowych, McDonald’s oraz moja silownia McFit, gdzie udalem sie w niedzielny poranek po sniadaniu pocwiczyc.
Wieczorem kiedy deszcz przestaje padac udaje sie do centrum, jest sobota, dzikie tlumy przechadzaja sie po reprezentacyjnej alei Gran Via, przedswiateczny czas, niebawem Mikolajki, trzeba zatem kupic prezenty. Miasto jest pieknie udekorowane niebieskimi swiatelkami i choinkami, a w parku mozna pojezdzic na lyzwach na lodowisku lub zjesc churros w czekoladzie. Jest stosunkowo cieplo, powyzej 12 stopni, spaceruje po srodmiesciu, podziwiam piekna zabudowe oraz waskie ulice na starym miescie. Poniewaz aura dopisuje, do hotelu postanawiam wrocic pieszo, trasa przez dosc dlugi odcinek biegnie wzdluz nabrzeza rzeki, z gory mozna podziwiac lezace w dole miasto i jego swiatla.
Niedziela to ciag dalszy spacerow po miescie, w niemal pelnym sloncu prezentuje sie ono rownie dobrze jak wieczorem, miasto jest naprawde bardzo zadbane i cieszy oko, az dziw, ze Bilbao jest tak malo znane i nie przyciaga rzeszy turystow. Wielu osobom kojarzy sie zwykle z terrorystyczna organizacja ETA, o ktorej raz po raz mozna bylo uslyszec w latach 90. Tymczasem obecnie to bardzo przyjazne dla odwiedzajaczych miasto, majace wiele do zaoferowania (m.in. muzeum Guggenheima). Adios!