Hakuna Matata, czyli Zanzibar / 15.12.2017 - 20.12.2017

Przede mna kolejny piatek i kolejny daleki wypad, tym razem czas na wygrzewanie sie w sloncu na Zanzibarze, ktory ostatnimi czasy w Polsce swieci triumfy popularnosci ze wzgledu na blad cenowy na trasie z Luxemburga przez Monachium lub Mediolan i Oman – za taka oto kombinacje rejsow na pokladzie linii Luxair i Oman Air placilo sie okolo 900 zl, wiec jak na tak egzotyczny kierunek to niemal rzadkosc. Oczywiscie trzeba bylo jeszcze dotrzec do Luksemburga, ja dostalem sie tam na pokladzie linii Lufthansa z przesiadka we Frankfurcie, na rejsie powrotynm zrezygnowalem zas z ostatniego odcinka MUC-LUX i nastepnego dnia odlecialem LH juz bezposrednio do Warszawy, bezposrednie rejsy PLL LOT z Luksemburga byly sporo drozsze a na rejsie powrotnym konieczny byl nocleg w Luksemburgu, co znacznie podnosilo koszt podrozy.
W sobotnie wczesne popoludnie po nocnej podrozy z przesiadka na dosc zatloczonym lotnisku w Muskacie melduje samolot Boeing 737-800 przyziemia na Zanzibarze, nad wyspa kroluja chmury, jeszcze nie pada, ale czuc niesamowita parnosc i wilgotnosc. Hala przylotow do blaszany barak nie posiadajacy drzwi czy okien, na srodku znajduja stoliki z papierowymi formularzami, ktore musimy wypelnic przed podejsciem do stanowisko kontroli paszportowej, nastepnie zas w specjalnym okienku po lewej stronie nalezy uiscic oplate za wize 50 USD, ktora mozna oplacic jedynie karta platnicza, urzednicy z niewiadomych przyczyn odmawiaja przyjmowania gotowki. Po oplaceniu wizy i otrzymaniu paragonu trzeba ustawic sie w kolejnej kolejce, tym razem do kontroli paszportowej, gdzie panowie pobieraja odciski palcow, zrobia nam zdjecie i wbija kolorowa wize oraz pieczatki do paszportu. Dopiero wtedy mozemy opuscic lotnisko, w „hali odlotow” znajdziemy kantor, gdzie mozna wymienic dolary lub euro na szylinki tanzanskie, co jest bardzo przydatne, gdyz w przeciwnym razie wszelkie ceny beda zawyzane. Po wyjsciu z lotniska szukam toalety, nie moge sie nadziwic, ze taki barak przyjmuje rejsy miedzynarodowe prestizowych przewoznikow. Wprawdzie w budowie znajduje sie tuz obok nowy terminal, jednak sam proces bardzo sie slimaczy.
Tym razem postawilem na hotel z wyzszej polki cenowej i wybralem opcje z pelnym wyzywieniema, specjalnie wybralem tez zakwaterowanie w poblizu hotelu, gdyz lot powrotny mialem o 6 rano, a nie chcialem tracic sporo czasu oraz $ na taxi nocna pora. Pobyt na Zanzibarze to blogi relaks, egzotyczne owoce na sniadanie, spora dawka slonca, leniuchowanie na lezaku oraz plawienie sie w basenie. Drugiego dnia pobytu wybralem sie na spacer do stolicy wyspy Stone Town, ale miasto i jego fortyfikacje skalne zupelnie mnie nie urzekly, raczej zasmucila mnie panujaca dokola bieda, przy glownej drodze mozna dostrzec sporo lepianek, szalasow, bardzo ubogich domostw czy dziko biegajacego ptactwa. Dla kontrastu na Zanzibarze znajdziemy luksusowa wille konsula Sultanatu Omanu oraz konsulat chinski, co jest dosc zaskakujace. Plaze przypominaly te na Malediwach, aczkolwiek przez dwa dni niemal cala powierzchnia piasku znalazla sie pod woda z racji dosc pokaznych przyplywow i opalanie musialem ograniczyc do lezaczka na basenie. Taki relaks na pewno jest mily, zwlaszcza gdy w Europie panuje juz zima. Na pewno milo bede wspominal Zanzibar, ale wydaje mi sie, ze to jednak Malediwy pozostana na zawsze w moim sercu jako numer jeden.  

Czar herbaty Dilmah w Colombo / 08.12.2017 - 11.12.2017

Nadszedl piatek, czas na krotki weekendowy wypad, jak to zwykle u mnie bedzie on blyskawiczny, ale tym razem kierunek jest nieco dalszy, gdyz wybieram sie do Colombo na Sri Lance. Sam kierunek jakos szczegolnie mnie nie interesowal, ale kiedy zauwaylem podejrzanie niska cene na rejsy linia Kuwait Airways na trasie z Genewy do Colombo, zdecydowalem sie sprawdzic, jak wyglada Cejlon, ktory traktuje jako brame do Indii, a te sa na mojej liscie miejsc do odwiedzenia. Do Genewy dotarlem na pokladzie PLL LOT w bezposrednim rejsie do Warszawy. Rejsy na trasie GVA-KWI wykonywane sa samolotami typu Airbus A320, co moze zaskakiwac przy podrozy trwajacej okolo 6 godzin, ale najwidoczniej nie ma wiekszego zapotrzebowania, poza tym sama linia tez nie nalezy do szczegolnych gigantow. Oprocz mnie na pokladzie jest tez para Polakow, ktora leci dalej na Filipiny, wypatrzylem ich juz wczesniej na pokladzie rejsu WAW-GVA. Boarding rozpoczyna sie ponad 40 minut po czasie z powodu poznego przylotu do Szwajcarii, ale w koncu autobusem zostajemy przewiezieni na poklad, w samolocie jest bardzo egzotycznie, wiekszosc pasazerow stanowia mieszkany Polwyspu Arabskiego lub Polwyspu Indyjskiego. Zajmuje moje miejsce 7A, obok mnie siada dosc duzych rozmiarow Arabka a na miejsce 7C zostaje przetransportowana starsza poruszajaca sie na wozku pani. Chwile po starcie stewardessa o azjatyckiej urodzie podpytuje mnie, czy moge sie przesiasc na inne miejsce (bodajze 17D), co w sumie mi odpowiada, gdyz mam zdecydowanie wieksza przestrzen na nogi. Pogoda na trasie jest bardzo dobra, na monitorze sledze trase lotu, ktora na biezaco jest korygowana i w sprytny sposob omija Izrael. Posilek tez jest calkiem zacny, bogata oferta sokow o egzotycznych smakach jak mango, ananas i guava wydaje sie byc skrojona pode mnie, nie ma natomiast mozliwosci posmakowac trunkow alkoholowych. Przesiadka w Kuwejcie i oczekiwanie na rejs do Colombo nieco mi sie dluza, ale mam ze soba spory zapas prasy. Zwracam uwage, ze Kuwejt to spory punkt przeladunkowy dla Hindusowo, ktorzy masowo pracuja w krajach GCC. Od razu przypomina mi sie ksiazka „Byłam służącą w arabskich pałacach" Laili Shukri, ktora opowiadala o losach sluzacej w Kuwejcie wlasnie. Kolejny rejs na Sri Lanke jest juz nieco krotszy i trwa ok. 4 h 30 min, a przychodzi mi go spedzic w klasie biznes. Na kilka dni przed odprawa online na podgladzie mojej rezerwacji na stronie internetowej przewoznika moglem bowiem za darmo wybrac sobie miejsce w klasie biznes; do samego konca myslalem, ze to moze blad systemu, ale okazalo sie, ze pasazerom klasy ekonomicznej oferowane sa bez doplaty miejsca w biznesie, zas pasazerowie klasy biznes podrozuja w klasie pierwszej. Sam serwis byl juz taki sam jak w klasie economy, ale rozkladajacy sie fotel i zdecydowanie wieksza przestrzen na nogi to bylo cos, co bardzo poprawilo komfort lotu. Po wyladowaniu zaopatruje sie w wize (koszt to 40 USD) i szybko przechodze przez kontrole paszportowa, ale na walizke musze nieco poczekac. Po wyjsciu z lotniska szybko wymieniam USD na rupie lankijskie i kieruje sie do autobusu do miasta, podroy trwa okolo godziny, dopiero w scislym centrum pojawiaja sie korki i widze, co to znaczy ruch uliczny na Sri Lance (oczywiscie jest lewostronny). Po wyjsciu z autobusu uderza mnie w nozdrza ciezkie powietrze a slonce zdaje sie grzac niesamowicie mocno, ale po dluzszej chwili juz jestem w stanie zlapac oddech i zwawo maszeruje przed siebie. Mijam zabytkowy (i wciaz czynny) dworzec kolejowy i kieruje sie do firmowej herbaciarni Dilmah, gdzie czestuje sie korzenna herbata oraz ciastem bananowym, calosc bardzo ladnie podana. Po posilku wedruje nieco wzdluz nabrzeza a nastepnie glowna ulica przechadzam sie powoli w kierunku mojego hotelu. Woda Oceanu Indyjskiego przy zachodzacym sloncu przybiera bardzo ladny kolor. Po drodze trafiam do supermarketu Cargill, gdzie zaopatruje w nieco regionalnych artykulow spozywczych, mam ze soba kilka smakowych paczek herbaty Dilmah. Po dotarciu do do hotelu Halcyon House Colombo i odpoczynku wybieram sie na wieczorny spacer do centrum miasta, gdzie ogladam pieknie podswietlony budynek ratusza oraz znajdujaca sie naprzeciwko niego duza figure Buddy w parku miejskim. Po drodze trafiam tez na swiatynie buddyjska przy jeziorze, o tej porze akurat nie trafilem na straznikow i moglem wejsc na molo za darmo. Niedziele spedzam nieco leniuchujac i spacerujaca w kierunku plazy, niestety, w samym Colombo plazy nie uswiadczymy, jest jedynie waski skrawek piasku przy brzegu, tuz za torami kolejowymi. Miejsce jak zauwazylem cieszy sie spora popularnoscia zakochanych par, ktore obsciskuja sie pod szczelnymi liscmi palm. Duza popularnoscia cieszy sie tutaj takze KFC, gdzie cale rodziny gromadza sie na wspolny posilek. Ja akurat fanem kurczaka nigdy nie bylem, wiec niekoniecznie sie tam odnajduje :-P Wieczorem kilka godzin przed odlotem jestem juz na lotnisku, gdyz wedlug informacji ostatni autobus na lotnisko odjezdza ok. 18:00, ale na nude nie narzekam, mam co czytac a pomiedzy wersami obserwuje sobie podroznych. Oba rejsy powrotne CMB-KWI-GVA przebiegaja bez zaklocen, znowu zasiadam w fotelu klasy biznes, zas lot do Genewy jest niemal pusty, leci w nim raptem 37 pasazerow. Niestety, aura w Genewie jest deszczowa i do wieczora zostaje na lotnisku, skad odlatuje nieco opoznionym samolotem PLL LOT. Przed startem moglem nieco odpoczac sobie w saloniku Swiss, jest calkiem niczego sobie. Dobranoc!

Chili z Chile i boskie Buenos / 23.11.2017 - 28.11.2017

Czas na nastepna podroz, tym razem wrescie lot za ocean, czyli cos, co tygryski lubia najbardziej. Po latach powracam do Ameryki Poludniowej, tym razem mam w planach odwiedzic Santiago de Chile i Buenos Aires, zwlaszcza stolica Argentyny od dawna mnie kusila swoja ladnie brzmiaca nazwa. Od pewnego czasu na forach internetowych krazyla zas informacja o niskich cenach do rejsy do Chile i Argentyny przy wylocie z wloskich miast. W kwietniu udalo mi sie zrobic rezerwacje na rejsy linia Air France na trasie LIN-CDG-SCL / EZE-CDG-LIN, na drodze powrotnej z racji schedule change zmieniono mi w Mediolanie lotnisko przylotowe i moglem od razu wrocic na Malpense, co bylo mi bardzo na reke. Brakujacy odcinek z Chile do Buenos Aires pokonalem chilijska linia LAN za mile Avios (British Airways). Dlugodystansowy rejs linia Air France niestety nie spelnil moich oczekiwan, sam lot byl dosc mocno turbulentny, telepalo zwlaszcza nad woda, poza tym serwis francuskiego przewoznika zdecydowanie sie pogorszyl od czasu, kiedy lecialem ta linia do USA we wrzesniu 2010 roku. Przed ladowaniem w Chile przelatujemy nad Andami, widok osniezonych lancuchow gorskich jest ujmujacy, ale z informacji kapitana wynika, ze nad Andami czesto wystepuja turbulencje i dlatego zostalismy tez uprzedzeni o koniecznosci wczesniejszego przygotowania kabiny do ladowania i zapiecia pasow. Cale szczescie oszczedzono nam tej watpliwej przyjemnosci :)

Santiago de Chile raczej mnie rozczarowalo, spodziewalem sie bardziej europejskiej metropolii, a tymczasaem w miescie byla tylko jedna wieksza ulica z biurowcami, ktora moglaby uchodzic za nowoczesna. „Stare miato” ogranicza sie do glownego placu, przy ktorym znajdziemy katedre, poczte glowna i inne budynki uzytecznosci publicznej. Na placu jest dosc gwarno, kreci sie tam sporo ulicznych sprzedawcow, radze uwazac na swoj dobytek. W drodze na „starowke” spacerowalem przez park miejski, z ktorego rozposciera sie ladny widok na gory. Co mnie bardzo zaskoczylo, to fakt, ze na glownym deptaku handlowym miasta nie uswiadczymy zadnych sieciowek typu H&M czy Zara, jest za to McDonald’s i Starbucks Coffee. Zastanawia mnie takze bardzo uboga dostepnosc sklepow spozywczych, w centrum handlowym, ktore udaje mi sie znalezc w centrum, . Kiedy przejdziemy sie nieco dalej, ulice traca juz swoj urok i wygladaja na wyludnione oraz dosc zapuszczone, bardzo zadziwilo mnie targowisko miejskie, ktore wygladalo niczym z krajow Trzeciego Swiata. Przechodze przez maly mostek na druga strone, tam znajduje sie dzielnica, gdzie mozemy zjesc w hipsterskich knajpach.  Droga prowadzi do parku krajobrazowego na szczyt San Cristobal, mozemy na nia wjechac takze kolejka, ktora niestety jest akurat nieczynna. Godzina jest juz pozna, wiec wchodze tylko na pierwszy wyzszy punkt widokowy, skad moge zrobic zdjecia miasta.

Z Chile najmilej bede wspominal hot doga z avocado, ktorego mozemy skonsumowac w lokalnej sieciowce domino. Nastepnego dnia jestem juz w Boskim Buenos, na lotnisku duzo czasu spedzam w banku wymieniajac walute, gdyz poza Argentyna jest ona bardzo ciezko osiagalna, warto wspomniec, ze na lotnisku jest tylko jeden bank i sama procedura zajmuje nieco czasu a kolejka dosc wolno posuwa sie do przodu. Kiedy juz udaje mi sie dotrzec do miasta od razu czuje, ze mi sie w nim podoba, miasto zyje, jest glosno, maja metro, w centrum sa liczne supermarkety i kawiarnie a wisienka na torcie jest najszersza ulica na swiecie Avenida 9 de Julio. W Buenos Aires trafiam na bardzo futurystyczny i elegancki apartament w scislym centrum, po wieczornym spacerze melodia argentynskiego tanga kolysze mnie do snu. W niedzielny poranek wstaje wyspany i w dobrym humorze udaje sie na sniadanie na ostatnim pietrze apartamentowca. Tym razem na sniadanie czestuje sie rogalikami medialunas z karmelowym kremem dulce de leche, to taki typowy poranny posilek w tej czesci Ameryki Poludniowej. Po uzupelnieniu kalorii ruszam na niemal calodzienna wedrowke po miescie, podziwiam parlament, ratusz, dzielnice portowa, dworzec kolejowy, a nastepnie kieruje sie na cmentarz Recoleta, gdzie pochowana jest Eva Peron, czyli slynna Evita. Jej podobizna zdobi duzy wiezowiec nieopodal monumentalnego obelisku, ktory uwazany jest za symbol miasta. Grob Evy Peron jest specjalnie oznaczony na planie cmentarza, wiec mozna do niego latwo trafic. Groby wygladaja inaczej niz w Polsce, w wiekszosci sa to male kapliczki / katakumby, nie ma klasycznych plyt i nagrobkow. W drodze powrotnej do hotelu odwiedzam lokalne centrum handlowe i tam takze ma sladu po markach znanych w Europie, najwidoczniej Chile i Argentyna mocno inwestuja w rynek lokalny. W niedzielne popoludnie mam okazje posiedziec przy napoju yerba mate, ktory jest serwowany razem z malymi herbatnikami i miseczka kremu dulce de leche. Taki mily relaks na koniec dnia.

Rejs powrotny do Europy niestety takze przebiega z mocnymi turbulencjami, ktore rozpoczynaja sie juz nad Brazylia, oczywiscie w porze podawania obiadu. Po mojej lewej stronie siedzi spanikowana dziewczyna, ktorej po twarzy splywaja lzy, obejmuje ja i pocieszy przyjaciolka, pochyla sie nad nimi takze starsza stewardessa, ktora probuje nieco rozluznic atmosfere. Po drugiej stronie przy oknie zauwazam pasazera z malym jamnikiem na fotelu, zawsze myslalem, ze przewoz zwierzat w kabinie pasazerskiej jest niedozwolony, ale najwidoczniej zalezy to od linii lotniczej. Turbulencje ostatecznie ustepuja dopiero u wybrzezy Portugalii, kiedy obsluga rozdaje sniadanie. To byla dluga noc. Na szczescie pozostale odcinki mojej podrozy sa juz bardzo spokojne, a w Mediolanie relaksuje sie w saloniku Lufthansy. Do zobaczenia!

Athens-Paris Jet Express / 17.11.2017 - 19.11.2017

W piatkowe popoludnie, zaraz po pracy, zjawiam sie na Lotnisku Chopina. Tym razem zdecydowalem sie na kolejne polaczenie grecka linia Aegean, pierwsz rejs tradycyjnie prowadzi do hubu przewoznika w Atenach a w kolejny udam sie nastepnego popoludnia do Paryza. Jakis czas temu na moim ulubionym forum internetowym Fly4Free pojawil sie temat zwiastujacy bardzo tanie rejsy na roznych trasach przewoznika przy wylocie z Warszawy, za grosze mozna bylo zorganizowac sobie rejs do wielu europejskich destynacji. Z racji mojego zainteresowania kultura francuska oraz tym pieknym jezykiem zdecydowalem sie na kolejna wizyte w tym pieknym miescie, a po drodze postanowilem tym razem nieco zostac w Atenach. Ostatnimi czasy bywalem tam bowiem tylko w celach przesiadkowych, a teraz chcialem sobie nieco przypomniec grecka stolice. Rejs do Aten wspominam bardzo milo, jak zwykle swietny serwis na pokladzie, co na rejsach krotkdystansowych sie juz niemal nie zdarza. Gdzies nad wyspami greckimi widac blyskawice i chmury burzowe, ale pilot zrecznie prowadzi samolot i wkrotce ladujemy w Atenach, wita mnie cieply bezchmurny wieczor. Odbieram walizke z tasmy bagazowej (nadana dzieki uprzejmosci agentki handlingowej w WAW) i szybkim marszem kieruje sie do wyjscia, gdyz za kilka minut odjezdza moje metro do centrum a kolejny pociag odjezdza dopiero za 30 minut. Zdazylem jeszcze zaopatrzyc sie w cappuccino z McCafé na droge, kupic bilet w automacie i wejsc do wagonu i pociag akurat ruszyl :D Po drodze czekala mnie jeszcze jedna przesiadka na stacji Syntagma i ok. 23:00 dotarlem do hotelu Minoa w poblizu stacji metra Metaxourgeio. Szybki prysznic, winko z samolotu i komu w droge, temu w czas, podczas poprzedniej wizyty w Atenach nie mialem okazji poznac urokow zycia nocnego, teraz zatem nadrobilem zaleglosci i do rana oddawalem sie harcom na parkiecie w klubie Sodade 2 przy muzyce z lat 80 i 90. Sobotni poranek przywital mnie deszczem, ale mimo zlej aury wybralem sie na male zakupy do supermarketu a po drodze wstapuje do kawiarni Coffee Island na espresso na lodzie. W drodze powrotnej aura sie poprawia i decyduje sie na spacer na Akropol, o tej porze roku na wzgorzu nie ma wielu turystow, wiec spokojnie moge sie napawac atmosfera starozytnej Hellady. Czas szybko plynie, okolo poludnia zbieram sie juz na lotnisko, tym razem decyduje sie na autobus, po niecalej godzinie jazdy jestem juz na lotnisku i relaksuje sie w saloniku biznesowym Lufthansy, obiadek bardzo zacny, najedzony wchodze na poklad linii Aegean i po ponad 3 godzinach laduje juz w Paryzu na lotnisku Charlesa de Gaulle’a. Nieco klucze po terminalu szukajac przystanku autobusu 380 do centrum miasta, a w koncu kiedy udaje mi sie go znalezc, to przy marznacym wietrze musze odczekac na odjazd prawie pol godziny. Centrum Paryza wita mnie cala gama kolorow, dokola cale rzesze ludzi wszelkich narodowosci. Paryz i jego atrakcje mam juz dosc dobrze opracowane, koncentruje sie zatem na okolicy dworca Gare d l’Est i spedzam czas spacerujac po szerokich bulwarach a pozniej ogrzewam sie w kawiarni. Noc spedzam zas w jednym z klubow, po imprezie w Atenach mam apetyt na kolejna noc na parkiecie i tam tez spedzam czas. Po wyjsciu z lokalu pogoda niestety nie rozpieszcza, ale mimo niesprzyjajacej aury oraz zmeczenia po dwoch nieprzespanych nocach zmierzam na dlugi nocny spacer po Polach Elizejskich. Jest 3-4 w nocy, wszystkie sklepy i lokal gastronomiczne sa niestety pozamykane, ale ma to swoj urok, z tej perspektywy jeszcze nie ogladalem francuskiej stolicy. Nad ranem odbieram moja kabinowke z przechowalni dworca Gare dzu Nord i kieruje sie pieszo do polozonego w poblizu Gare de l’Est, tam na dworcu nabywam najnowszy numer tygodnika Paris Match z prezydentem Emmanuele Macronem na okladce i wsiadam w bezposredni autobus na lotnisko CDG, gdzie kilkanascie minut po moim przyjezdzie rozpoczyna sie odprawa biletowo-bagazowa na rejs PLL LOT do Warszawy. Niestety, z racji specyficznej budowy terminala 1 i jego poszczegolnych satelitow nie udaje mi sie skorzystac z business lounge’u Lufthansy, LOT operuje bowiem z czesci, gdzie realizowane sa tylko odloty linii SAS i Aegean, a tam znaduje sie jedynie salonik kontraktowy SAS a jego godziny otwarcia dopasowane sa pod rejsy skandynawskiego przewoznika. Na szczescie rejs PLL LOT do Warszawy przebiega bez zaklocen i o czasie rozkladowym melduje sie z powrotem na warszawskim Okeciu.

Hiszpañskie oliwki, czyli Alicante & Valencia / 28.10.2017 - 29.10.2017

W sobotę bladym świtem (bardziej poprawnym stwierdzeniem będzie chyba ciemna noc) melduję się na Lotnisku Chopina, jest 4 rano, ruch w porcie lotniczym na razie znikomy, szybko przechodze przez kontrole bezpieczenstwa i oczekuje na moj rejs linia WizzAir do Alicante. Jest to ostatni rejs na tej trasie konczacy sezon zimowy, oczekuje wiec, ze ilosc pasazerow na pokladzie bedzie znikoma, a ku mojemu zaskoczeniu samolot do Hiszpanii odlatuje z bardzo duzym oblozeniem, zdecydowana wiekszosc pasazerow to Polacy. Boarding rozpoczyna sie planowo do Airbusa A320 tradycyjnie zostajemy przewiezieni autobusem. Dawno nie lecialem tym przewoznikiem, dopiero po zajeciu mojego miejsca 15B (przydzielonego automatycznie podczas odprawy online) przypominam sobie, jak ciasno jest w kabinie niskokosztowego przewoznika, ledwo sie mieszcze na moim miejscu, trwajacy 3 godziny lot spedzilem zatem w dosc malo komfortowych warunkach, ale kluczowym czynnikiem decydujacy o zakupie byla tutaj niska cena biletu. Kapitan Jozef Solski bardzo gladko laduje w Alicante, z powietrza widac juz palemki, a na niebie samo slonce, po chmurach, ktore krazyly nad Polska ani sladu. Ku mojemu zaskoczeniu deboarding odbywa sie przez rekaw, to wrecz niespotykana praktyka w przypadku taniej linii lotniczej, dotychczas tylko raz korzystalem z takiego udogodnienia na lotnisku we Wroclawiu odlatujac linia WizzAir do Oslo Torp. Na lotnisku jest calkiem sporo podroznych, musze sie przeciskac przez nich, by jak najszybciej dotrzec do busa odjezdzajacego do miasta, kursuje co 20 minut i odjezdza z przystanku zlokalizowanego na poziomie odlotow, na szczescie udaje mi sie zdazyc, bilet kupimy u kierowcy za 3.85 EUR i okolo kwadrans pozniej jestesmy juz przy promenadzie w centrum miasta. 
Pierwsze kroki kieruje do kiosku z pamiatkami, gdzie zaopatruje sie w widokowki, nastepnie zas udaje sie do polozonego nieopodal urzedu pocztowego Correos po znaczki (cena znaczka na kartke do Polski to 1,25 EUR), formalnosci zalatwione, nadzedl czas na nieco bardziej syte sniadanie, tutaj pomoze mi niezawodna McCafé, gdzie zamawiam kanapke z tunczykiem i cappuccino. Po posilku wypisuje pocztowki i chwile pozniej wrzucam je do duzej zoltej skrzynki pocztowej, bez problemu mozna je zlokalizowac na miescie. Teraz czas na krotki spacerek waskimi uliczkami Alicante, miasto wyglada jak to typowo hiszpanskie miasteczko, niewiele rozni sie od tych, ktore juz wczesniej widzialem i za ktore ten kraj bardzo sobie cenie. Podczas spaceru natrafiam na bardzo elegancko ubrane grupy ludzi, kierujace sie do kosciola, podejrzewam, ze to jakas uroczystosc rodzinna w stylu slubu badz chrztu. Pogoda caly czas dopisuje, jest 27 stopni, postanawiam skorzystac zatem z urokow miejskiej plazy, gdzie rozkladam sie na kocyku. Innych plazowiczow jest calkiem sporo, ewidentnie nie jest to jeszcze koniec sezonu. Po okolo 2 godzinach laby zbieram sie do dworca kolejowego, z plazy potrzeba okolo 20 minut, aby pieszo dotrzec na stacje. W kasie biletowej nabywam za 20 euro bilet na pociag EUROMED do Walencji. Jak w calej Hiszpanii przed wejsciem na perony odbywa sie kontrola bezpieczenstwa, bagaze sa przeswietlane, nieco dalej przed wejsciem na sam peron odbywa sie kontrola biletow, w pociagu nie zostalem proszony o okazanie dokumentu przejazdu przez jego obsluge. Sam pociag jest to hiszpanska wersja pendolino, kursuje na trasie z Alicante do Barcelony. Sam pociag podoba mi sie o wiele bardziej niz polska wersja EIP IC, jest w nim zdecydowanie wiecej miejsca – tego do siedzenia a takze tego na bagaz.
Po 1 h 40 minutach jazdy pociagiem (jego szybkosci wcale sie nie odczuwa) wysiadam na dworcu w Walencji, czas uzupelnic kalorie kanapka o z szynka iberico i kolejna kawa. Zaraz po wyjsciu ze stacji ruszam na glowna ulice zakupowa, gdzie kusza mnie okna wystawowe moich ulubionych hiszpanskich sieciowek spod skrzydel Inditexu, ulegam wiec na dlusza chwile pokusom i dopiero pozniej kontynuuje moje spacery. Na deser zostawiam sobie spacer do Miasteczka Sztuki i Nauki, ktory wiedzie dawnym korytem rzeki, obecnie pieknie ukwieconym, obsadzonym bujna roslinnoscia. Kiedy docieram do kompleksu Ciudad de las Artes y las Ciencias powoli zapada zmrok, futurystyczne biale budowle sa pieknie podswietlone, przy tych gmachach chowa sie nawet gmach opery w Sydney, ktory mialem okazje podziwiac w kwietniu. Nieopodal znajduje sie centrum handlowe Aqua, gdzie w supermarkecie Mercadona zaopatruje sie w lokalne przypanki (jamón Serrano, cuajada, tortilla con patatas), moja uwage przykuwa zwlaszcza puszka bezkofeinowej Coca-Coli light, smakuje tak samo jak oryginal :D Powoli czas sie zbierac, miasto ozywa, mieszkancy Walencji biesiaduja w knajpach, ja jeszcze biore na wynos w kawe w Starbucks Coffee (wczesniej zaliczylem jeszcze donuty Hallowen) i zbieram sie na ostatni kurs autobusu lotniskowego 150, ktorym za 1,45 EUR docieram na lotnisko. Dzisiejsza noc jest wyjatkowa, gdyz spimy o godzine dluzej z racji zmiany czasu z letniego na zimowy. Nocka na lawce w terminalu nie nalezy do przyjemnych, zwlaszcza ze w terminalu jest dosc chlodno a krzesla maja podlokietniki i nie sposob sie wygodnie usadowic. Kilka minut po 4 rano nadchodzi czas na toalete i kontrole bezpieczenstwa, o tej porze przebiega ona bardzo sprawnie. Lotnisko nie robi na mnie pozytywnego wrazenia, jak na 3. miasto w Hiszpanii wyglada na zapyziale i opuszczone, do czasu boardingu nie otworzylo sie zadne stoisko, sklepik czy kawiarnia, wsiadalem na poklad rejsu linii Ryanair bez porannej kawy. Rejs do Krakowa podobnie jak lot z dnia poprzedniego trwa 3 godziny, podczas podchodzenia do ladowania samolotem nieco buja ze wzgledu na silny orkan Grzegorz, ktory tego dnia sieje spustoszenie w Europie Srodkowo-Wschodniej, na szczescie w koncu kapitan dotyka pasa w lotnisku na Balicach. Do uslyszenia w listopadzie!

Chorwacka Pula nagród / 14.10.2017-15.10.2017

W sobotnie przedpoludnie pojawiam sie na moim ulubionym Lotnisku Chopina, skad w samo poludnie mam wystartowac w rejs do Puli. Wprawdzie chorwackie wybrzeze Adriatyku nie bylo moja wymarzona destynacja, ale w ramach Szalonej Srody PLL LOT mozna bylo za bardzo rozsadna cene dostac sie na poludnie Europy jesienia, kiedy w Polsce aura juz nie dopisuje. Po tradycyjnym relaksie w lotniskowym saloniku Polonez udaje sie pod gate na boarding, rejs odbywa sie Dashem Q 400, zatem do maszyny jestesmy dowozenie autobusem. Z racji konca sezonu na pokladzie jest jedynie 20 osob, z informacji obslugi naziemnej wynikalo, ze jedna osoba sie nie stawila na rejs. Sam lot do Puli trwa 1 h 40 minut, kapitanem rejsu jest pan Robert Herman a szefowa pokladu to pani Dominika Adach. Nie przepadam zaa podrozami na pokladzie malych samolotow turbosmiglowych, ale mimo faktu ze prawie 40 minut lecielismy nad chmurami, sygnalizacja zapiecia pasow byla wlaczona tylko na chwile. Od niedawna w PLL LOT na trasach miedzynarodowych ponownie serwowana jest kawa, herbata i woda oraz niesmiertelny wafelek Prince Polo. Mialem okazje siedziec na miejscu bezposrednio przed para chlopakow, z ktorych jednego kojarze z obslugi lotniska. Chcac nie chcac slyszalem ich rozmowy, wynikalo z niej, ze nasz narodowy przewoznik w przyszlym roku uruchomi polaczenie do Skopje a tazke caloroczne rejsy do Dubrovnika (w rozkladzie zimowym operowanie bedzie oczywiscie mniejsze). Do stolicy Macedonii wybieram sie od dawien dawna, w koncu mozliwy bylby calkiem  rozsadny (taka mam przynajmniej nadzieje) dojazd w te strony. A tymczasem laduje na na malutkim lotnisku w Puli, na zewnatrz swieci piekne slonce, humor dopisuje. Shuttle busem za 30 kun ruszam na dworzec autobusowy, a stamtad juz pieszo docieram do scislego srodmiescia, gdzie w jednej z kamienic mam zarezerwowany apartament na ta weekendowa noc. Kilkaset metrow za dworcem autobusowym znajdziemy bardzo dobrze zachowane koloseum, ktore mozna po dzis dzien podziwiac, budowla moze nie jest tak monumentalna jak ta w Rzymie, ale wydaje mi sie, ze jest lepiej zachowana. Po rozlokowaniu sie w mieszkaniu ruszam na spacer po miescie, punktem centralnym jest maly plac przy Łuku Sergiusza (Złota Brama), obok znajduje sie McDonald’s, gdzie kieruje pierwsze kroki i zamawiam McSundae o smaku speculous. Stara czesc Puli bardzo przypomina wloskie miasteczka, waska zabudowa, brukowana lub miejscami marmurowa nawierzchnia, typowe dla tego regionu okiennice a takze dwujezyczna nomenklatura (nazwy ulic czy urzedow sa podawane w jezyku chorwackim oraz wloskim) nie pozostawiaja watpliwosci, kto kiedy rzadzil tym regionem. Na placu nazwanym Forum Romanum mozna podziwiac wystep tancerek w kolorowych strojach, ja od glosnej muzyki uciekam na nabrzeze, gdzie cumuja statki, niektore z nich to prawdziwe kontenerowce (np. Santiago). W zapomnianej kaplicy trafiam na slub mlodej pary, uczestnicy orszaku weselnego glosno trabia klaksonami w autach. Powoli zapada zmrok, kieruje sie wiec do superkarketu Spar, gdzie chce zaopatrzec sie w lokalne specjaly, niestety wybor nie jest zbyt szeroki a ceny przypominaja bardziej Europe Zachodnia. W drodze powrotnej wstepuje do kawiarni na klasyczny burek z serem, a w mieszkaniu blyskawicznie zasypiam.
Kiedy budze sie o poranku widok za oknem przeslania gest mgla, nie moge podziwiac zatem panoramy Puli, taka aura utrzymuje sie nad miasteczkiem az do poludnia. Jak to mam w zwyczaju podzcas moich wypadow sniadanie staram sie jesc na miescie w lokalnych kawiarniach, tym razem Apfelstrudel i espresso konsumuje na zewnatrz w ogrodku jednej z kawiarni na starym miescie a pozniej na deser zamawiam jeszcze nalesniki z sosem truskawkowym w McDonald’s (sic!). Ruszam w droge powrotna na lotnisko, shuttle bus niestety nie jest dostosowany pod rozklad wszystkich rejsow, bede musial spedzic w terminalu nieco wiecej czasu, ale mam ze soba ksiazke „Cesarz” Ryszarda Kapuscinskiego, wiec sie nie nudze; siegnalem po ta pozycje specjalnie z racji mojej przyszlorocznej wyprawy do Etopii. Okolo 1.5 h przed odlotem otwieraja sie stanowiska odprawy linii Croatia Airlines, na pokladzie samolotu Dash Q 400 tej linii polece do Zagrzebia, po szybkiej kontroli bezpieczenstwa zajmuje miejsca w strefie airside, gdzie na zainstalowanych w hallu fotelach lotniczych obserwuje plyte lotniska i ladujacy samolot, ktory zabierze zas w podroz powrotna. Sam boarding przebiega bardzo sprawnie i startujemy nawet przed czasem, z racji pieknej pogody i malowniczych widokow odnosze wrazenie, ze to rejs widokowy, podczas krotkiego lotu pasazerom za darmo podawana jest woda mineralna, za wszelkie przekaski trzeba slono placic. Po wyladowaniu na lotnisku w chorwackiej stolicy zostajemy autobusem przewiezeni do terminalu, gdzie ma miejsc kontrola paszportowa (Chorwacja nie jest w strefie Schengen), obywa sie bez kolejnej kontroli bezpieczenstwa, w koncu lot PUY-ZAG to polaczenie krajowe. Na moj kolejny rejs PLL LOT do Warszawy musze poczekac okolo 2 godzin, ktore milo spedzam przy kawie w lotniskowej CaffèNero. Wprawdzie sam boarding sie nieco opoznia, ale startujemy o czasie i chwile pozniej na pokladzie wita nas pani Agata Nalepa. Tym razem rejs jest wykonywany wieksza maszyna Embraer 170, w porownaniu z samolotem turbosmiglowym komfort jest znacznie wyzszy. Po osiagnieciu wysokosci przelotowej kapitan Krzysztof Macała przekazuje podstawowe informacje o locie, pogoda na trasie jest wysmienita, caly czas widac pod nami swiatla mijanych miast. Warszawa z lotu ptaka jak zawsze urzeka. Halo Warszawa!

Chinka Czikulinka z Szanghaju / 30.09.2017 - 04.10.2017

Kolejny wrzesniowy weekend i tak sie sklada, ze przede mna kolejna podroz; tym razem czeka mnie pierwsze spotkanie z chinska kultura. Panstwo Srodka od dawna mnie kusilo; wprawdzie zdecydowanie bardziej wolalbym zobaczyc chinska stolice, ale skoro Qatar Airways z racji noworocznej promocji zaproponowal rejsy na trasie Warszawa-Doha-Szanghaj za jedyne 1240 zl, to postanowilem skorzystac. Tak sie zlozylo, ze nieco pozniej pojawil sie blad taryfowy linii Finnair, dzieki ktoremu wybiore sie do Pekinu w lutym 2018 roku. Odliczanie rozpoczęte, a tymczasem w piatek ok. godz. 16:00 bezposrednio po pracy melduje sie na Lotnisku Chopina, grzecznie zajmuje miejsce na koncu kolejki do odprawy biletowo-bagazowej katarskiego przewoznika. Wprawdzie otwartych jest kilka stanowisk, ale pasazerowie sa obslugiwanie w zwolnionym tempie, gdyz w swoich obowiazkach wprawiaja sie nowi lotniskowi agenci i potrzebuja wiecej czasu. Po podejsciu do stanowiska (bardzo) mlody pan weryfikuj moja wize chinska a jego trenerka dodaje, ze spodziewala sie po mnie biletu dla zalogi (staff ticket), gdyz na szyi mam zalozona smyczke z logo i identyfikatorem przewoznika. To taka pamiatka z mojego okresu pracy we wroclawskim biurze Qatar Airways, teraz to tylko mgliste wspomnienie, na szczescie moge latac po swiecie na potwierdzonych biletach, a nie mocno ryzykownych niepotwierdzonych biletach typu stand by. Odbieram karty pokladowe na moje rejsy, po raz pierwszy bede startowal z Warszawy na pokladzie samolotu szerokokadlubowego, kiedy ostatnio w styczniu 2014 roku lecialem QR z Okecia trase DOH-WAW-DOH obslugiwal jeszcze maly Airbus A320, teraz zas to codzienne polaczenie wykonywane jest przez maszyne Airbus A330. Kolejka do kontroli bezpieczenstwa ciagnie sie niemilosiernie, potrzebuje ponad 20 minut, by sie przez nia przebic, potem jeszcze kontrola paszportowa, ale po drodze znajduje chwilke na skropienie sie zapachem Chanel Egoist. Po podejsciu do stanowisk strazy granicznej potwierdzam doniesienia prasowe: zostaly one rozbudowane i teraz jest ich wiecej, co umozliwia szybsze przedostanie sie pasazerow do strefy Non-Schengen. Ostatnimi czasy zwiekszyla sie liczba operowanych kierunkow poza UE, w zwiazku z czym nalezalo zadbac o odpowiednia przepustowosc lotniska w tym obszarze. Boarding rejsu opoznia sie okolo kwadrans, gdyz przy bramce obok wciaz sa wywolywani podrozni odlatujacy rejsem LO do Chicago. W koncu mozemy zajac miejsca na pokladzie, samolot jest nowszego typu, pod siedzeniami nie ma skrzynek obslugujacych system rozrywki, wiec mam calkiem sporo przestrzeni na nogi. Samolot wzbija sie tym razem odpowiednio dluzej, co wynika z jego rozmiarow i odpowiednio wiekszej masy startowej, w koncu odrywamy sie od pasa startowego i ruszamy w kierunku wschodnim, rejs do Kataru trwa nieco ponad piec godzin, tam mam nieco ponad 2 godziny na przesiadke i ruszam w dalszy dziewieciogodzinny rejs do Szanghaju. Start ma miejsce ok. 02:30 w nocy czasu lokalnego, okolo godzine po starcie serwowana jest obiadokolacja i chwile pozniej zaloga rozpoczyna usypianie kabiny, stewardessy prosza o zasloniecie okien, gdyz lecac na wschod niebawem do kabiny wpadna pierwsze promienie slonca. Skupiam sie na pokladowym systemie rozrywki, o ile znakomita wiekszosc filmowych hitow mam obejrzana, to siegam po sprawdzone przeboje muzyczne a po dawce drinkow udaje mi sie nieco zasnac. Niestety, aura nas Szanghajem jest deszczowa, ladujemy w chmurach i dopiero tuz nad lotniskiem Pudong widac ziemie. 

Po wyjsciu z samolotu udaje sie do kontroli paszportowej, niestety na pokladzie nie rozdawano kart migracyjnych, w zwiazku z czym trace nieco czasu na wypelnienie zoltych formularzy (podstawowe dane osobowe oraz miejsce zatrzymania sie w Chinach), ktore znajdziemy na poleczkach umieszczonych przed stanowiskami strazy granicznej. O podobnym czasie laduje samolot Turkish Airlines ze Stambulu, przez co kolejka sie wydluza, ale za to juz po kontroli moge odebrac moj bagaz z tasmy i nie musze na niego czekac, jak to czesto bywa na innych lotniskach. Do mojego hotelu zlokalizowanego w samym centrum Szanghaju w poblizu Ulicy Nankinskiej docieram metrem, w punkcie obslugi klienta nabywam bilet (w formie papierowej karty, ktora przy wejsciu i wyjsciu ze stacji przyklada sie do czytnika) na 72 h na komunikacje miejska (koszt 45 CNY) i po okolo godzinie jazdy linia numer 2 wysiadam na stacji People’s Square. Po drodze na jednej z poczatkowych stacji podziemnej kolejki trzeba sie przesiasc ze skladu 4-wagonowego do 8-wagonowego odjezdzajacego z tego samego peronu po przeciwnej stronie. Warto dodac, ze przy wejsciu na stacje przeswietlane sa nasze bagaze, a podczas przemieszczania sie po miescie nalezy miec odpowiedni zapas czasu, gdyz przesiadki w obrebie stacji przesiadkowych sa dosc czasochlonne ze wzgledu na dystans, ktory trzeba pokonac w podziemnych korytarzach, lecz same polaczenia transferowe sa bardzo dobrze oznaczone.

Moj pobyt w Szanghaju bede bardzo dobrze wspominac, chociaz efektu wow tym razem nie bylo. Mysle, ze im wiecej podrozuje, tym mniej rzeczy jest mnie w stanie zaskoczyc, ale nie znaczy to, ze zamierzac skonczyc z lataniem, jakas tajemnicza sila wciaz pcha mnie w swiat. Szanghaj to prawdziwa metropolia, ktora liczy okolo 20 milionow mieszkancow, urzekly mnie te dzikie przewalajace sie tlumy, a najbardziej obraz policjantow i zolnierzy, ktorzy musieli kierowac ruchem pieszam w scislym centrum. W godzinach popoludniowych zamykano nawet jedna z glownych stacji metra, gdyz natlok pasazerow byl tak duzy, ze zagrazal bezpieczenstwu podroznych. Radze przygotowac sie zatem na wizyte w miescie-molochu, ktore ma jednak swoja jasniejsze oblicze. Polecam wizyte na Starym Miescie, spacer po Zygzakowatym Moscie i ogrodach Yuyuan. Parkow w Szanghaju jest pod dostatkiem, mimo faktu, ze w dzielnicy Pudong mieszca sie liczne drapacze chmur, jak slynna Perla Orientu czy tez drugi najwyzszy budynek na swiecie Shaghai Tower. Warto przyjsc na nabrzeze Bund wieczorem, by napawac sie panorama drugiego brzegu, gdzie na drapaczach chmur codziennie do godziny 23:00 mozna podziwiac piekne kolorowe swiatla i wizualizacje. W Szanghaju bezposrednio przy stacji metra Shanghai Science and Technology Museum znajduje sie slynny bazar w stylu „fake market”, na ktorym mozna okazyjnie kupic znane swiatowe marki w bardzo okazyjnych cenach, oczywiscie nie sa to oryginalne produkty, a jedynie podroby, chociaz naprawde niektore towary wygladaja ludzaco podobnie, jak to na AliExpress, z ta roznica, ze tutaj na bazarze trzeba sie mocno targowac. Jesli zas chodzi o zakupy spozywcze to zdecydowanie polecam wypad do centrum handlowego przy stacji metra Zhongshan Park, gdzie znajdziemy francuski hipermarket Carrefour, a na polkach takie specjaly jak imbirowa Coca Cola, chipsy Lays o smaku limonki, najrozmaitsze napoje sojowe czy ksiezycowe ciastka z niespodzianka, a co wazne to te smakolyki sa bardzo przystepne cenowo. W Szanghaju pomiedzy blokami znajdziemy takze buddyjskie swiatynie, przypadkowo naprzeciwko swiatyni Jing'an natknalem sie na lokal Dunkin’ Donuts, w ktorym mozna skosztowac paczka z nadzieniem matcha. Mnie bardzo przypadla do gustu Świątynia Nefrytowego Buddy, gdzie w poszczegolnych komnatach mozna podziwiac rozne wcielenia Buddy a na dziedzincu wierni okadzaja sie za pomoca patyczkow. Szanghaj to niby Azja, ale bardzo mocno nawiazujaca do kultury zachodniej, na kazdym kroku spotkac mozna lokale sieci McDonald’s czy Starbucks Coffee, w McD polecam zestaw sniadaniowe, gdzie zupke z buleczka lub kawe z mala kanapka mozna dostac juz za 6 CNY, zas mala kawa (praktycznie kazdego rodzaju) kosztuje w Starbucks okolo 35 CNY. Mnie przypadly do gustu takze lokalne knajpki, gdzie mogle sprobowac pysznych pierozkow w ksztalcie sakiewek, kulek z czerwona fasola czy ziolowej galaretki. 
Poza tym polecam serdecznie japonskie sklepi Unisono, ktore wedlug mnie sa lokalnym odpowiednikiem dunskiej sieci sklepow Tiger, zatem znajdziemy tam mydlo i powidlo, mnie udalo sie wypatrzec plocienna torbe z Rozowa Pantera, pojduszke-zaglowek czy tez bananowy krem a za wiekszosc produktow zaplacimy grosze. A propos platnosci: radze nastawic sie na uzywanie gotowki, gdyz platnosc kartami wydanymi poza Chinami jest (poza hotelami czy niektorymi wiekszymi sklepami typu Nike, ale juz nie Carrefour) praktycznie niemozliwa, przyjmowane sa niemal wylacznie karty z logo UnionPay, ponadto powszechnie akceptowalne sa platnosci przy uzyciu mobilnych aplikacji ze smartfonow jak AliPay czy WePay, uzywane oczywiscie przez lokalsow. Jesli chodzi o komunikacje, to uprzedzam, ze o porozumiewaniu sie w jezyku angielskim mozna zapomniec, pozostaje nam uniwersalny body language, by dogadac sie z Chinkami-Czikulinkami. Powodzenia!:)                

Zlaty bazant, czyli Bratislava / 24.09.2017

Nadszedl kolejny weekend, czas nadrabiac zaleglosci za wakacyjna posuche, przede mna od dawna zaplanowana krotka wycieczka do Bratyslawy. Jak tylko WizzAir oglosil uruchomienie nowego polaczenia z Warszawy do slowackiej stolicy, postanowilem z niego skorzystac, gdyz wczesniej nie mialem okazji odwiedzic tego miasta, a kilkakrotnie przejezdzalem przez okolice. W sobotni wieczor punktualnie o godzinie 21:00 odjezdzam z Dworca Centralnego nocnym polaczeniem PKP IC „Chopin”, ktory laczy Warszawe z Praga, Wiedniem i Budapesztem, moja miejscowka znajduje sie w wagonie podazajacym do wegierskiej stolicy. Jazda w nocy trwa dosc dlugo, gdyz na stacjach Bohumin (czesc wagonow odjezdza do Pragi a czesc przybywa z Krakowa) i Breclav (czesc wagonow odjezdza do Wiednia a czesc przybywa z Berlina jako pociag EuroNight Metropol) pociag jest odpowiednio rozdzielany, co trwa dosc dlugo. Na szczescie wszyscy pasazerowie z mojego przedzialu wysiadaja na stacji w Katowicach i potem az do samej Bratyslawy podrozuje w bardzo komfortowych warunkach, przechodzac korytarzem mam wrazenie, ze znalazlem sie w pociagu widmo, oprocz konduktorow nie widac niemal zadnych ludzi w wagonie, ewidentnie wstrzelilem sie z data. Przed godzina 6 rano wysiadam na dworcu kolejowym w Bratyslawie – jest ciemno, zimno, sadzac po mokrej nawierzchni i licznych kaluzach wlasnie przestalo padac. Hala glowna robi na mnie bardzo posepne wrazenie, dworzec jest zapuszczony, przypomina prowincjonalna stacyjke, przy stanowiskach kasowych tloczy sie grupka podroznych, po katach leza bezdomni w otoczeniu swojego dobytku, jest zamknieta na glucho knajpa serwujaca kebab oraz sa automaty z napojami i przekaskami a takze kiosk z prasa i papierosami. Z uwagi na swoje polozenie na styku granic z Austria i Wegrami przez stacje przejezdzaja pociagi do Wiednia i Budapesztu, z racji zaslosci historyczno-politycznych Bratyslawa jest takze bardzo dobrze skomunikowana z Praga. Wobec tak licznego ruchu pasazerskiego az dziw bierze, ze stacja kolejowa niemal straszy i wyglada jak z poprzedniej epoki. Mimo niesprzyjajacej aury ruszam w droge do srodmiescia, marzy mi sie sniadanie w kawiarni, ale po dojsciu do bardzej reprezentacyjnej czesci miasta nic takiego nie rzuca mi sie w oczy. Na placyku spotykam kilku podchmielonych gosci wracajacych z imprezy, Bratyslawa spi jeszcze kamiennym snem, wszystkie lokale sa zamkniete (wlaczajac w to restauracje McDonald’s, co jest dla mnie sporym szokiem), co jakis czas spotykam jedynie spacerowiczow z psami.
Kieruje sie do brzegu Dunaju, w centrum w wielu miejscach umieszczone sa mapki miasta wraz z ciekawymi wskazowkami dla turystow, nie sposob sie tutaj zgubic. Korzystajac z jednego z takich punktow informacyjnych trafiam na niebieski kosciolek sw. Elzbiety, ktory na tle szarej zabudowy dokola prezentuje sie wyjatkowo zgrabnie. Kilkaset metrow dalej staje przed ruchliwa trasa, po jej drugiej stronie wyroslo centrum handlowe Eurovea, ktore w dalszym ciagu jest rozbudowywane. Za nimi znajduja sie nowoczesne wiezowce o ostrych ksztaltach a w budowie jest takze kompleks wysokosciowcow w ksztalcie walcow zaprojektowany przez pracownie architektoniczna Zahy Hadid, dopiero z tego miejsca widac, ze Bratyslawa sie rozbudowuje. Trafiam takze na zawieszony nad Dunajem most laczacy oba brzegi rzeki, ktory przeznaczony jest jedynie do ruchu pieszego, rowerowego i tramwajowego, samochody nie maja na niego wjazdu. Po prawej stronie podziwiam skrywajacy sie w chmurach zamek oraz most w ksztalcie spodka UFO. Po wykonaniu kilku fotek schodze na dol i odkrywam, ze oprocz centrum handlowego miesci sie tam takze nowa elegancka siedziba teatru narodowego i opery. Marmurowa fasada bardzo mi sie podoba. Stary gmach opery zlokalizowany jest bowiem przy placu Hviezdoslavovo námestie. Mimo wczesnej pory (jest ok. 7:30 rano) okazuje sie, ze centrum handlowe jest juz otwarte, od 07:00 mozna zrobic zakupy w Billi i skwapliwie korzystam z tej mozliwosci, a w koszyku laduje czekolada Studentska z orzeszkami ziemnymi, galaretką i rodzynkami oraz jogurt Activia o smaku kakao. Po wyjsciu z supermarketu moge juz przejsc do restauracji McDonald’s, gdzie oprocz kawy konsumuje takze swiezego bajgla wypelnionego po brzegi smacznym nadzieniem.
Czas na dalszy spacer, na starym miescie mijam ladne kolorowe odrestaurowane kamienice, liczne kosciolki czy inne instytucje (np. dom kata). Niby ma to wszystko swoj urok, ale przy szarej jesienne aurze jednak nie potrafie sie odpowiednio wczuc w taki malomiasteczkowy klimat, zdecydowanie preferuje miejskie dzungle. Mam jeszcze sporo czasu, wiec wspinam sie na wzgorze zamkowe, oprocz zamku (hrad) po przeciwnej stronie dzialki wznosi sie budynek slowackiej Rady Narodowej. Warto wejsc na gore nawet nie dla tych budynkow, ale dla widoku, z gory mozna podziwiac miasto i okolice, po drugiej stronie Dunaju rozposciera sie widok na potezne osiedle mieszkaniowe Petržalka. Po nacieszeniu sie widokami czas wracac do miasta. Tym razem wybieram kawiarnie polaczona z ksiegarnia Urban Space, zamawiam roibos latte i przy okiennej ladzie chlone atmosfere tego miesjca.  Po dluzszej chwili dekadencji kieruje sie do dworca kolejowego, skad autobusem linii 61 docieram na lotnisko. Bratyslawski port lotniczy im. Stefanika (zwlaszcza w porownaniu do podupadlego dworca kolejowego) prezentuje sie bardzo okazale, az zal, ze siatka kierunkow z niego operujaca jest tak mala i obejmuje niemal samych tanich przewoznikow. Na godzine 16:30 w niedziele przypada popoludniowy szczyt, gdyz niemal o tej samej porze przylatuja i startuja 3 samoloty (WizzAir do Skopje i Warszawy oraz Ryanair do Manchesteru). Kontrola bezpieczenstwa przebiega bardzo sprawnie, mam jeszcze duzo czasu do boardingu mojego rejsu WizzAir do WAW, a ze skonczylem juz czytac ksiazke, ktora wzialem w podroz, to w lotniskowej kawiarni delektuje sie espresso. Boarding rozpoczyna sie przed czasem, moja uwage zwraca fakt, ze bardzo skrupulatnie sprawdzane sa rozmiary bagazy podrecznych, w tej chwili czuje ulge, ze od konca pazdziernika wegierski przewoznik wycofa sie z podzialu na maly i duzy bagaz podreczny. Po wejsciu na poklad kapitan Tomasz Lewandowski wita pasazerow i podaje informacje o locie, rejs do Warszawy trwa okolo 1 godziny i planowo ladujemy na stolecznym Lotnisku Chopina. Halo Warszawa!           

Galicyjskie impresje / 16.09.2017 - 18.09.2017

W sobotni poranek melduje sie na ulubionym Lotnisku Chopina, przy stanowiskach odprawy PLL LOT jest juz spora kolejka pasazerow odprawiajacych bagaz rejestrowany, z racji posiadania karty Frequent Traveller podchodze do odprawy dla pasazerow klasy biznes, nadaje moja mala walizeczke na rejs krajowy do Wroclawia i odbieram karte pokladowa w papierowej wersji, za zadowoloniem stwierdzam, ze nieco zmienila sie ich forma (pojawil sie grubszy granatowy pasek oddzielajacy odcinek dla pasazera od czesci zabieranej przez agentow handlingowych – teraz to juz w wiekszosci przypadkow niemal prehistoria, ale kiedy byl to szeroko stosowany zabieg podczas boardingu). Po sytym sniadaniu w saloniku Polonez docieram do bramki 42, gdzie za kilka minut rozpoczyna sie boarding rejsu LO 3851 do Wroclawia. Po podlozeniu karty pokladowej pod czytnik bramka piszczy i wyswietla sie komunikat SEATING ISSUE. Pan z obslugi informuje mnie, ze z uwagi na konfiguracje samolotu zmieniono mi wybrane przez mnie podczas odprawy online miejsce z 2A na 19A, czyli przedostatni rzad Dasha 8. Nie jest mi to na reke, ale podejrzewam, ze chodzilo o wywazenie samoloty, gdyz na oko tylko 1/3 z dostepnych miejsc jest zajeta. W samolotach Bombardier Q 400 zdecydowanie bardziej odczuwalne sa wszelkie turbulencje, poza tym jest w nich po prostu glosniej i bardziej ciasno, ale 40 minut lotu jestem w stanie spokojnie zniesc. O tej porze pas startowy nie jest juz zapchany, kapitanem Roman Karbolewski podaje krotkie informacje na temat lotu i mozemy startowac niemal bezposrednio w kierunku poludniowo-zachodnim. Chwile pozniej, po osiagniecu wysokosci przelotowej szefowa pokladu Pani Iwona Brzostowska razem z druga stewardessa rozpoczynaja standardowy serwis pokladowy: niesmiertelyn wafelek Prince Polo lub zelki Frugo oraz woda mineralna lub napoj Pepsi. Na trasie rejsu caly czas jest pochmurno, ale po wyladowaniu we Wroclawiu na niebie pojawiaja sie przejasnienia i widac promienie slonca. Po odebraniu bagazu z tasmy przechodze do ogolnodostepnej czesci wroclawskiego lotniska, gdzie oczekuje na rejs linii WizzAir do Lwowa, na lotnisku gromadzi sie juz ukrainska diaspora, ktora na Dolnym Slasku jest wyjatkowo liczna, wiec wegierski przewoznik niskokosztowy doskonale wstrzelil sie z nowa trasa. Po przejsciu kontroli bezspieczenstwa i paszportowej oczekuje na odlot samolotu, przy okazji obserwuje bardzo liczny oddzial amerykanskich zolnierzy, na ktorych czeka juz maszyna majaca przetransportowac ich w godzinach popoludniowych do Kuwejtu. Po boardingu dlugo stoimy na schodkach prowadzacych na plyte lotniska, w koncu zostajemy zaproszeni na poklad Airbusa A320 i zajmuje moje miejsce 23C. Akurat przede mna na swoich miejscach 23A i 23B usadowila sie juz para pasazerow, nie ma wiec przepychanek a i ja sprawnie umieszczam moja podreczna walizke (duzy bagaz podreczny) w schowku nad glowami i niemal co do minuty startujemy. Lot trwa prawie rowna godzine, mniej wiecej na wysokosci Rzeszowa kapitan informuje, ze za chwile zaczniemy schodzenie do ladowania i przed rozkladowym czasie ladujemy na lotnisku we Lwowie. 
Pogoda jest calkiem przyjemna, slonce moze nie swieci zbyt mocno, ale dzieki temu nie jest tak goraco.
Kontrola paszportowa przebiega bardzo sprawna, zero pytan ze strony strazy granicznej i juz po chwili jestem w hali przylotow lwowskiego lotniska, niemal nic sie nie zmienilo od ponad dwoch lat, kiedy to bylem tam po raz pierwszy. W hali na swoich bliskich oczekuje calkiem spora grupa osob, ja udaje sie od razu do torlejbusa numer 9, ktory teraz odjezdza sprzed nowego terminalu, kiedys trzeba bylo udac sie na petle w poblize starego nieczynnego juz terminala. Bilet do centrum kosztuje 3 hrywny, platnosci dokonuje sie u kierowcy pojadzu, otrzymany bilet papierowy nalezy natychmiast skasowac w przedpotopowym kasowniku na dziurki. Akurat trafilem na w miare nowoczesny pojazd, ale na innych trasach w miescie transport miejski uzywa ewidentnie bardzo starego zdelezowanego taboru, a tory tramwajowe w niektorych miejscach niemal wypadaja z nawierzchni. Dojazd pod gmach Uniwersytetu Lwowskiego zajmuje okolo 20 minut, po dotarciu na miejsce jestem zaskoczony, ze nie musze wyjmowac mapy, gdyz calkiem dobrze zapamietalem uklad ulic. Przemierzam Prospekt Swobody, mijam zatloczona restauracje McDonald’s i pobliski Pasaz Handlowy Opera, w sobotnie popoludnie na glownym bulwarze Lwowa sa cale rzesze spacerowiczow, a wsrod nich slychac licznie przybylych turystow z Polski. Przy pomniku Adama Mickewicza trwa sesja fotograficzna, mijam znajdujacy sie po drugiej stronie Hotel George, w ktorym zatrzymalem sie ostatnio, teraz zbyt pozno zabralem sie za szukanie noclegu. Pozostalo mi jeszcze przedostanie sie przez Rynek Halicki i po jescze ok. 10 minutach spaceru bylem w moim hotelu Eurohotel, ktory moge z czystym sercem polecic, do gustu przypadla mi zwlaszcza przeszklona restauracja z widokiem na miasto. Po rozpakowaniu sie i odswiezeniu bagazu ruszam na Stare Miasto, gdzie testuje lokalne kawiarnie i restauracje. Przy ultraniskim poziomie cen na Ukrainie moge poczuc sie niczym krol; na poczatek zamawiam obiad w Puzatej Chacie a pozniej jako entuzjasta lokali kawiarnianych z przyjemnoscia spedzam w nich niemal cale popoludnie, a czas umialm sobie lektura polskie prasy. Po takiej uczcie Lukullusa czas ruszyc w droge, wczesnym wieczorem udaje sie na zakupy do supermarketu Silpo w centrum handlowym Forum Lviv – w koszyku laduja ukrainskie chalwy oraz czekolady Roshen czy jogurty Danone Activia o smakach innych niz w Polsce – od niedawna dostepna jest seria pitnych jogutow z warzywami, bardzo polecam smak selera. W drodze powrotnej wstepuje jeszcze po latte na wynos do McCafe i ciemna noca wracam do hotelu. Kolejny dzien po bardzo sytym sniadaniu w hotelowej restauracji mija mi na spacerach po miescie, jako entuzjasta transportu szynowego kieruje sie na dworzec kolejowy, ostatnim razem nie mialem okazji go zobaczyc, wiec teraz nadrabiam zaleglosci, budynek przypomina inne gmachy tego typu w krajach bloku wschodniego. Zaskoczyla mnie elegancka i bardzo obszerna poczekalnia dla pasazerow, w Polsce tego typu obiekty po czasach transformacji i odnowie przed Euro 2012 zwykle stracily swoja pierwotna funkcje, tutaj jednak maja sie dobrze. Na rozkladzie pisanym cyrylica jestem w stanie zidentyfikowac polaczenia do Polski (Krakow, Przemysl, Warszawa). Wieczor spedzam zas dla odmiany we Lwowskiej Operze, gdzie ogladam arie Nabucco Giuseppe Verdiego. Wprawdzie przy warszawskim Teatrze Wielkim glowna sala opery nie robi na mnie takiego wrazenia, ale nie moge sie do czego przyczepic, inny styl, inne materialy.
Na koniec wyjazdu pogoda postanowila sprawic psikusa i sie popsula, nie udalo mi sie zatem jeszcze raz pospacerowac czy usiasc w kawiarnianym ogrodku, ale musialem salwowac sie ucieczka na lotnisko, gdzie uroczo spedzilem czas w oczekiwaniu na LOT-owski samolot. Co ciekawe, to wlasnie linia PLL LOT wykonuje najwiecej polaczen z tego lotniska, 3 polaczenia hubowe z Warszawa oraz od niedawna nocne rejsy bezposrednie do Poznania i Bydgoszczy. Polaczenia te zostaly z pewnoscia wprowadzone z mysla o imigrantach zza Buga, stawki tych polaczen sa nizsze niz rejs do WAW a przy okazji nocna pora samolot na siebie zarabia zamiast zostawac na nocowaniu w POZ i LWO. Samolot jest bardzo dobrze wypelniony, cala operajca trwa godzine, tym razem na rejsie miedzynarodowym oprocz wafelka mozemy dostac takze cieply napoj. Kapitan Konrad Krychowski bardzo sprawnie prowadzi Dasha ciemna noca i ponad 40 minut przed czasem ladujemy na pustej plycie bydgoskiego lotniska. Dobranoc!

Good bye, Air Berlin / 08.09.2017

W piatkowe popoludnie stawiam sie po dluzszej przerwie (ostatni raz lecialem krajowkami w lipcu) na Lotnisku Chopina, skad tego wieczora mam odleciec do Berlina. Bilet na rejs linia Air Berlin udalo mi sie nabyc za mile zebrane w programie Avios linii British Airways, to ostatni dzwonek na bezposrednie polaczenie miedzy Warszawa a Berlinem, gdyz ten niemiecki przewoznik w sierpniu oglosil bankructwo i niebawem zakonczy swoja dzialalnosc. Na razie nie znane sa jeszcze jego dalsze losy, wiadomo jedynie, ze pojawili sie chetni gracze na rynku, ktorzy maja na celu odkupienie czesci linii i zagospodarowanie floty. Dla mnie ten rejs to pozegnanie z Air Berlin, sama linie bede dosc cieplo wspominal, chociaz moje pierwsze spotkanie z nimi przed laty podczas rejsu TXL-IBZ zakonczylo sie ich wpadka w postaci zagubionego bagazu rejestrowanego, a moja walizke odebralem dopiero 3 dni po ladowaniu na Ibizie. Pozniej mialem z nimi dluzszy przelot na trasie MIA-TXL, rejsy WAW-TXL-WAW i krajowke CGN-TXL w zeszloroczne wakacje.Zapadla mi w pamiec czekoladki w ksztalcie serduszek, ktorymi zaloga czestowala przy wysiadaniu z samolotu. Tym razem, zapewne ze wzgledu na sytuacje finansowa linia nie mogla sobie pozwolic na zaden poczestunek. Rejs do Berlina operowany jest w dalszym ciagu samolotem turbosmiglowym Bombardier Dash Q 400. Ze wszystkich maszyn, ktorymi mialem okazje leciec, to wlasnie tych samolotach odczuwam najwiekszy dyskomfort – sa one ciasne, glosne i podatne na wszelkie ruchy mas powietrza. Ze wzgledu na swoje uwarunkowania ich wysokosc przelotowa jest tez znacznie mniejsza, co oznacza, ze czesto w przypadku zachmurzenia samolot niemal caly czas leci w chmurach. L Tym razem lecielismy do Berlina rejsem wieczornym, wiec juz podzas startu bylo ciemno, ale moglem przez chwile obejrzec Warszawa z lotu ptaka noca. Sam rejs nie wyroznia sie niczym szczegolnym i zgodnie z planem trwa ok. 1 h 40 minut, kiedy to przyziemiamy na lotnisku Tegel. Good bye, Air Berlin! It's party time now :)

Gwiazda Dawida / 19.06.2017

Czas na dosc niestandardowa podroz a mianowicie na jednodniowke w Tel Avivie na trasie LUZ-TLV-WRO dzieki uprzejmosci PLL LOT, ktory wprowadzil do systemu rezerwacyjnego nowe bezposrednie polaczenia do Izraela z lotnisk regionalnych w bardzo atrakcyjnych cenach. Przez kilka dni mozna bylo kupic bilety na pierwsze polaczenia w oficjalnej cenie 129 zl (w dwie strony), u licznych posrednikow cena byla jeszcze nizsza, w pewnym momence mozna bylo ustrzelic bilety za 25-45 PLN! Wprawdzie Tel Aviv mialem juz zabukowane na marzec 2018, ale stwierdzilem, ze jednodniowka w tym pieknym miescie dobrze mi zrobi.
Przy okazji tej podrozy w poniedzialkowy poranek po raz pierwszy odwiedzilem lotnisko w Lublinie. Z racji inauguracyjnego rejsu PLL LOT do Tel Avivu zorganizowano poczestunek z lokalnymi bliskowschodnimi przekaskami (humms, halva, baklava) i zimnymi oraz goracymi napojami, w stanowiskach odprawy bardzo sympatyczna obsluga. Zwracam jedynie uwage kwestie bagazu rejestrowanego nadawanego przy jednodniowych wypadach do Tel Avivu: jesli  nadajecie bagaz (ja dla wygody odprawilem swoja kabinowke) system automatycznie nadaje walizke do miejsca docelowego w Polsce (w moim przypadku WRO) via TLV. Wprawdzie walizka czekala na mnie na tasmie w Tel Avivie, ale przy powrocie agentka handlingowa na lotnisku Ben Guriona byla mocno zszokowana, ze bagaz juz zostal nadany do Wroclawia ;)
Sam rejs bardzo spokojny, trwal ok. 3,5 h, pogoda na trasie bardzo dobra, po raz pierwszy mialem okazje zobaczyc np. Cypr za dnia. W Tel Avivie bylem 5 lat temu, ale wtedy korzystalem z nocnych lotow PLL LOT z Warszawy, ktore przewoznik nadal ma w swojej ofercie. Zaskoczylo mnie, ze na pokladzie oprocz wody i Prince Polo byla takze darmowa kawa i herbata a zaloga rozdawala poduszki i kocyki.
Po wyladowaniu kolejka do kontroli paszportowej byla dosc pokazna, otwarte byly tylko 2 lub 3 stanowiska dla posiadaczy obcych paszportow, ale obsluga lotniska szybko zareagowala na zaistniala sytuacje i po chwili bylo dostepnych juz wiecej stanowisk dla „foreign passports”. Tym razem mialem przyjemnosc leciec na wypad ze znajomym, ktory to jako pierwszy podszedl do pana w okienku (tuz przed nami byla zmiana warty i mloda kobiete zastapil wspomniany pan w srednim wieku). Ten oczywiscie bardzo sie zdziwil, ze przylecielismy tylko na jeden dzien, cos skonsultowal z kolezanka obok (ktora tez miala przy sobie panow z jednodniowki), poprosil o okazanie rezerwacji na rejs powrotny i juz po chwili nadeszla moja kolej. Mnie spytal tylko, czy jestesmy razem i czym sie zajmuje i od razu wydrukowal niebieska karteczke „entry permit”. Walizka juz czekala na tasmociagu, calosc zajela ok. 30 minut, nieco ponad kwadrans czekalismy na pociag do miasta (bilet 13.50 NIS kupowany w automacie), do polozonej w centrum stacji Savidor jedzie sie ok. 20 minut. Tam w informacji dostalismy plan miasta, odpowiednio sie przepakowalem i zostawilem kabinowke w automatycznym schowku bagazowym. Po wyjsciu z dworca wyszlismy na przystanek i zlapalismy autobus 61 jadacy w kierunku plazy, cena biletu u kierowcy to 5,80 NIS. Dla mnie to byla druga wizyta w Tel Avivie, ograniczylismy sie zatem tylko do plazy Hilton Beach i promenady, oczywiscie mozna bylo zrobic znacznie wiecej, ale tym razem postawilismy na relaks, poza tym w marcu wracam do Izraela na caly weekend. Pogoda dopisala, widoki takze ;)

Pociagi na lotnisko TLV z dworca Savidor sa odpowiednio oznaczone (jest widoczny symbol samolotu na wyswietlaczu) i odjedzaja co pol godziny (17:01, 17:31 itd.). W droge powrotna dotarlismy na lotnisko Ben Guriona na ok. 3,5 h przed odlotem do Wroclawia, na tablicy widac bylo, ze bedzie mial juz godzine opoznienia (finalnie byly 2 h), przebralismy sie, skorzystalismy z automatow lotniskowych (napoje i przekaski) i rozmawiajac spostrzeglismy, ze juz jest kolejka do stanowisk odprawy PLL LOT (poziom 3) – jakos bokiem weszlismy do niej i czekalismy, az pojawi sie ktos z obslugi. Bylem zdziwiony, ze jeszcze nikt z obslugi lotniska nie przeprowadza slynnego wywiadu i nie rozpytuje o nasz jakze krotki pobyt. Przed nami w kolejce stali w wiekszosci Ukraincy ze sporym bagazem, dopiero kiedy spojrzalem na ich walizki i zobaczylem dodatkowe kody kreskowe zaczelo mi switac, ze oni juz musieli przejsc interview. Odwrocilismy sie i wszystko stalo sie jasne – my weszlismy do kolejki niejako bokiem, a przesluchanie odbywalo sie przed bramkami na wysokosci stanowisk PLL LOT. Kolega poprosil pracownika lotniska o pomoc i udalo sie nam zostac przesluchanym bez kolejki. Oczywiscie pytania „one by one”, najpierw o pytanie co nas laczy („Sorry for personal questions but are you a couple?”), potem o dlugosc pobytu w TLV, tutaj spore zdziwienie, wiec wytlumaczylem, ze byla promocja, potem szybkie kartkowanie paszportu, pytanie o pieczatki z DOH i IST – latwo bylo wytlumaczyc, bo bylem tam na stopoverze po 1 dzien. Jeszcze pytanie o to, kto pakowal walizke i to by bylo na tyle (w porownaniu do wywiadu sprzed 5 lat poszlo bardzo sprawnie) – oczywiscie biala naklejka i cyfra 5 z przodu. W miedzyczasie pojawil sie personel lotniska i odprawa juz sie rozpoczela, udalismy sie do stanowiska Business Class (mozna znow wykorzystac przywilej FTL) a potem dalej do ”szczegolowej” kontroli bezpieczenstwa. Praktycznie nikogo w niej nie bylo, mysle, ze zajelo nam to okolo 10 minut, ja mialem ze soba tylko maly plecak, wiec niewiele tego bylo, ale zainteresowaly ich klucze i monety, oproznilem portfel i skanowali monety raz jeszcze a nastepnie poddawali testowi na obecnosc materialow wybuchowych czy narkotykow. Szlo dosc powoli, bo dodatkowo trwala sesja treningowa, przyuczali nowy narybek. Na pewno nie byli niemili, taka maja prace, nam sie tym razem nie spieszylo, zwlaszcza ze maszyna do WRO byla finalnie spozniona dwie godziny. Potem juz tylko blyskawiczna odprawa paszportowa, dostaje sie kolejna karteczke (tym razem w kolorze rozowym), ktora potem otwiera sie bramke i w koncu mozna dotrzec do fontanny :) Wszystko zalezy jak widac od losu, nie ma reguly na to, ile nam zajmia wszystkie procedury, na pewno warto byc wczesniej. A sam Tel Aviv, polecam goraco!

Sydney, czyli Kraina Oz / 25.04.2017 - 02.05.2017

Wyprawa do Australii byla moim marzeniem od dawien dawna. Pierwotnie zaplanowalem ja sobie w okolicy moich 30. urodzin i od dluzszego czasu wypatrywalem atrakcyjnych cenowo polaczen na Antypody. Swego czasu w regularnych promocjach linii Qatar Airways cena za przelot na trasie WAW-DOH-SYD & SYD-DOH-TXL wynosila ok. 2500 zl, co na tak dluga trase oraz standard podrozy w 5* linii lotniczej jawilo sie jako niesamowicie niska cena (a do tego krotkie przesiadki w stolicy Kataru). Niestety, przewoznik z Zatoki Perskiej nie raczyl w interesujacym mnie przedziale czasowym zaproponowac biletow w atrakcyjnej cenie, kiedy zatem w lipcu ubieglego roku pojawila sie na forum Fly4Free informacja o bledzie cenowym na rejsy do Australii liniami British Airways (wylot i powrot ze szwedzkich lotnisk Göteburg i Sztokholm Arlanda) nie zawahalem sie ani chwili i dokonalem zakupu biletow na trasie GOT-LHR-HKG-SYD & SYD-SIN-LHR-GOT za ok. 2100 zl, do Göteborga dostalem sie z Warszawy linia Lufthansa z przesiadka we Frankfurcie za ok. 500 zl.Linia British Airways mialem juz okazje testowac na locie transkontynentalnym LHR-LAS kilka lat temu – wtedy bylem pozytywnie zaskoczony serwisem, ale czas szybko leci, ekonomia sie zmienia i linie tradycyjne tna koszty. Obecnie wygladalo to dosc slabo, biorac pod uwage, ze BA to jedyny przewoznik laczacy bezposrednio (z miedzyladowaniem technicznym w Singapurze) Europe z Australia i na tak dlugiej trasie (rejs Boeingiem 777) „Kangaroo Route” spodziewalem sie czegos wiecej, a nie zaoferowano nawet opasek na oczy, skarpetek czy tez malych zestawow kosmetykow (tzw. „amenity kit”). 
Laduje na lotnisku w Sydney pod oslona nocy, dochodzi 6 rano, jest jeszcze ciemno, ale na szczescie jest cieplo. Kontrola paszportowa przebiega bardzo sprawnie, pozniej nieco musze poczekac przy tasmociagu na walizke i moge juz powitac Antypody. W hali przylotow kieruje sie Po tak dlugiej podrozy potrzebuje sie odwiezyc, na szczescie lotnisko SYD oferuje bezplatne prysznice w ogolnodostepnej czesci lotniska, trzba przedostac sie na poziom odlotow i podazac za piktogramami, ktore zaprowadza nas w okolice stanowiska A. Kabiny sa czyste, przestronne, swobodnie mozna sie zmiescic z wiekszym bagazem jak ma to miejsce w moim przypadku. Po porannej toalecie (o dziwo w zaden sposob nie odczuwam jet lagu) uzupelniam kalorie w McDonald’s na lotnisku (nalesnik i mrozona kawa), w saloniku prasowym WS Smith kupuje karte miejsca Opal i ruszam na przystanek autobusowy linii 400, ktorym docieram do najblizszej stacji kolejki o nazwie Mascot, gdzie przesiadam sie na pociag do stacji Circular Quay polozonej w centrum miasta. Nieopodal stacji odkrywam bardzo fajna kawiarnie z wielokulturowa obsluga i tak lubianym przeze mnie japonskim napojem matcha. Sprawnie docieram do hotelu Macleay Lodge, mimo wczesnej pory moj pokoj jest juz gotowy i po chwil odpoczynku ruszam na zwiedzanie Sydney.
Pierwsze kroki kieruje przez park i ogrod botaniczny do slynnego gmachu opery. Piekne slonce, zielona, gladko przystrzyzona trawa, spacerujace po niej ibisy czarnopiore, przede mna zatoka a w oddali juz polyskuja biale kontury Sydney Opera House. Z oddali gmach jest chyba jeszcze bardziej majestatyczny niz na licznych fotografiach. Na placu przed budynkiem o dziwo wcale nie ma dzikich tlumow, mozna w spokoju oddac sie kontemplacji, obserwowac ruch stateczkow w zatoce, las wiezowcow w miescie oraz most Sydney Harbour Bridge znajdujacy sie tuz naprzeciw opery. Wnetrze opery przypomina bardziej centrum wystawiennicze, wiekszosc sal jest wynajmowanych na konferencje. W sklepiku nieopodal zaopatruje sie w pamiatki i widokowki ze znaczkami i ruszam na przystan, skad promem w kilka minut przedostaje na druga strone zatoki, gdzie miesci sie Taronga ZOO. Bilet do ogrodu zoologicznego zarezerwowalem wczesniej online, gdyz takie rozwiazanie bylo tansze o 20 %. Licze na spotkanie z endemiczna fauna australijska, jednak wiekszosc zwierzakow tak charakterystycznych dla tego kontynentu nie widac w klatkach lub na wybiegach. Nie udaje mi sie zatem wypatrzec diabla tasmanskiego czy kangurow szarych, najbardziej podobaly mi sie kangury rude, wygrzewajace sie na swoich stanowiskach, w zagrodzie spacerowal tez sobie strus emu, a na drzewie eukaliptusowym spal sobie smacznie koala. Na koniec mojej wizyty w tym parku zalapalem sie na krotki wyklad na temat pajakow wystepujacych w Sydney i okolicy, z bliska mialem okazje obejrzec ptasznika australijskiego, a fuj!
Sobota uplynela mi na plazowaniu na Bondi Beach, dokladnie tak ja sobie wyobrazalem. Plaza moze nie jest specjalnie dluga, lecz w miare szeroka, ma piekny bialy piasek i jest bardzo dobrze zagospodarowana. W Australii rozpoczyna sie jesien, ale pogoda jest nadal bardzo ladna, swieci slonce i jest cieplo, az dziw, ze plaza sprawia wrazenie wyludnionej. Wiekszosc lokali czy hoteli zlokalizowanych w poblizu Bondi Beach jest poza sezonem nieczynna, bannery zapraszaja gosci za rok. Woda w oceanie ciepla niestety nie byla, ale amatorow windsurfingu akurat nie brakowalo ;)
Na niedziele zaplanowalem zwiedzanie parku Morisset, ktory jest oddalony o ponad 100 km od Sydney. Lokalny pociag dociera na stacje Morisset w 2 godziny (odjazd ze stacji centralnej), warto skorzystac z niedzielnej promocji, za dowolna ilosc przejazdow na karcie Opal tego dnia pobierana jest maksymalna oplata w wysokosci zaledwie 2.5 AUD! Moglem zatem za tak niska jak na Australie stawke pojechac w dwie strony i jeszcze tego samego dnia korzystac bez ograniczen z komunikacji miejskiej. Park Morisset wybralem nieprzypadkowo – na jego terenie w poblizu szpitala psychiatrycznego (sic!) spotkac mozna zyjace na wolnosci kangury szare, ktore zupelnie niesploszone pozwalaja sie glaskac i cykac sobie fotki. Po wyjsciu z malutkiej stacji kolejowej kierujemy sie na prawo (trzeba przejsc kladka przez tory) a nastepnie kilkanascie metrow asfaltowa droga przed siebie, po prawej stronie mijamy skromne australijskie domostwa, a po lewej stronie sa tory kolejowe. Po kilku minutach dotrzemy do rozstaju drog i zobaczymy takze tabliczke z nazwa szpitala, spacer droga przez las zajmuje z tego miejca szybkim tempem ok 40 minut. Momentami czulem sie dosc nieswojo, bo szedlem sam przez park i w promieniu kilkunasta metrow nie widzialem zywej duszy, jedynie co jakis czas przejezdzaly samochody lub karetki, co swiadczy o tym, ze idziemy w dobra strone. W koncu przede mna ukazuje sie polana, na ktorej wyleguja sie kangury, jest ich kilka sztuk, sa sporych rozmiarow i wszystkie przyjaznie nastawione, akurat podkarmia je hiszpanskojezyczna para. Ja z opakowania wyjmuje ciemne bezpestkowe winogrona, sympatyczne torbacze same podchodza i mozna je wtedy dowoli glaskac i fotografowac, co to za frajda! W drodze powrotnej na stacje kolejowa po raz kolejny sprawdza sie powiedzenie, ze swiat jest maly, gdyz na drodze spotykam Polakow.
Kolejny dzien to sniadanie o poranku w przytulnej francuskiej kawiarni douce France, spacer po okolicy i dojazd na lotnisko. Stanowiska odprawy British Airways sa otwarte na ponad 3 h przed odlotem, zostawiam moj bagaz i ruszam do kontroli bezpieczenstwa. Co ciekawe, kontrola paszportowa na wylocie odbywa sie niemal wylacznie przy stanowiskach automatycznych, niestety z Australii nie przywoze pieczatki wjazdowej ani wyjazdowej. W strefie air side w Joe & The Juice zamawiam ginger latte i czas do odlotu uplywa mi calkiem milo. Caly samolot do Londynu (via SIN) jest napakowany po brzegi, milo jest wiec rozprostowac nogi na zgrabnym lotnisku w Singapurze. Mietowa herbata w kawiarni PAUL nieco stawia mnie na nogi, ale juz po kilkunastu minutach trzeba wraca z powrotem na boarding do tej samej maszyny. Co ciekawe, wszystkie 4 rejsy na kangurzej trasie mialem okazje odbyc z 2 zalogami, ktore wymiennie pracowaly i wbilem sie w ich zmiany ;) Po prawie 24 h w przestworzach laduje na lotnisku Heathrow, co za dziwne uczucie znow byc w Europie...

Sardynki z Cagliari / 21.04.2017 - 22.04.2017

Jako fan weekendowych wypadow od jakiegos czasu polowalem na tanie bilety do Cagliari na Sardynii, rozklad rejsow linii Ryanair umozliwial polaczenie wylotu z Krakowa w soboty i powrot w niedziele do Warszawy Modlin. Nieco musialem poczekac na tanie bilety, udalo sie zgrac terminy w polowie kwietnia, kupowane ok. 1,5 miesiaca przed odlotem kosztowaly ok. 120 zl za rejs w jedna strone.

W sobote w poludnie docieram do mikroskopijnego lotniska w Modlinie, nadal za nim nie przepadam i uwazam, ze to po prostu wiekszy barak, ale Ryanair na Lotnisko Chopina powrotu nie planuje (oprocz krajowek). Sam rejs nie wyroznia sie niczym szczegolnym, ale chyba po raz pierwszy mam okazje leciec nowym samolotem Boeing 737-800. Po wyladowaniu na lotnisku w Cagliari (co za piekna pogoda!) kupuje bilet w automacie biletowym Trenitalii i przedzieram sie na stacje kolejowa zlokalizowana kilkaset metrow od terminala, droga do niej jest dobrze oznaczona. Mozna odniesc wrazenie, ze polozona w szczerym polu stacja jest opuszczona, przezywam niezly szok, kiedy na kilka minut przed wjazdem pociagu z glosnikow rozbrzmiewa zapowiedz. Tory nie posiadaja sieci trakcyjnej, wiec lokalny pociag ciagniety jest przez lokomotywe spalinowa, a sama jazda do stacji glownej trwa mniej niz kwadrans.
Pierwsze kroki z dworca kolejowego kieruje do znajdujacego sie na placyku McDonald’s – wyglada on bardzo niedbale, odnosze wrazenie, ze jest nieremontowany od wiekow, ale lokal wciaz funkcjonuje. W tym samym budynku znajduja sie takze kasy biletowe lokalnych przewoznikow i informacja oraz przechowalnia bagazu a talety sa zamykane na klucz dostepny u pracownikow McD, mam wrazenie, ze przenioslem sie do innej epoki ;) 

Po wloskiej kawce i croissancie oraz kokosowym shake’u czas dotrzec do mojego apartamentu. We Wloszech zwlaszcza w mniejszych miejscowosciach bardzo popularne sa mieszkania bed and breakfast, w takim tez zatrzymuje sie na jedna noc. Na przywitanie od sympatycznej Wloszki (nie mowiacej niemal wcale po angielsku) czeka na mnie ulubiona kawa Lavazza za ekspresu. Po krotkiej chwili odpoczynku ruszam w miuasto – waskie krete uliczki, kamienna nawierzchnia, okiennie, palemki w doniczkach na balkonach i prania suszace sie na sznurkach – takie oto wloskie klimaty. Dochodze do glownej ulicy handlowej i ruszam na lowy w sklepie firmowym Bialetti, gdzie udaje mi sie upolowac pomaranczowa kawiarke Fiametti. Pozniej przedzieram sie przez waskie uliczki ku czesci portowej, gdzie cumuja stateczki i lodki. Zachodzace slonce bardzo ladnie sie prezentuje, przy glownej ulicy – bulwarze biegnacym rownolegle do portu znajduje sie czesc restauracyjna, gdzie o tej porze przy licznych stolikach do kolacji zasiadaja Wlosi oraz liczni turysci. Zapada zmrok, w supermarkecie robie spore zakupy lokalnych smakolykow, obowiazkowa kawa Lavazza, brzoskwiniowe Bacardi, makarony Barilla i czekoladki Baci.

Nastepnego ranka ruszam na okolo godziny spacer do pobliskiej miejscowosci Poetto, gdzie znajduje sie nadmorska plaza. O tej porze roku plaza jest jeszcze zupelnie pusta i dosc zabrudzona, morze wyrzucilo na brzeg sporo mulu oraz wodorostow. O ile na plazy jest pusto, to w kawiarniach z widokiem na zatoke oraz skaly pojawiaja sie lokalni spacerowicze (joggin, pieski), zamawiam espresso i przy aromatycznej kawie wertuje ksiazke. Czas szybko plynie, wiec zbieram sie na autobus do centrum miasta. Biletow nie mozna kupic u kierowcy, kiosku ani widu ani slychu, wiec musialem dojechac na gape, na szczescie w niedzielny poranek nie trafilem na kontrolerow :)
Na odlot samolotu do Krakowa stawiam sie punktualnie na lotnisku, szybko przechodze przez kontrole bezpieczenstwa, mam jeszcze spory zapas czasu, przez okna obserwuje, codzieje sie na plycie lotniska w Cagliari, ruch tanich przewoznikow jest calkiem spory, ale zdecydowanie najwiekszy ruch generuja pasazerowie Alitalii, ktorzy przesiadaja sie w Rzymie lub Mediolanie. Rejs do Krakowa nie wyroznia sie niczym szczegolnym, samolot dosc szybko wzbija sie nad warstwe chmur i mniej wiecej do wysokosci Wegier/Austrii lecimy nad oblokami, na szczescie zadne turbulencje nie sa odczuwalne. ;) Krakow welcome to!

Asia Express / 16.03.2017 - 28.03.2017

Przede mna dlugo oczekiwany dwutygodniowy urlop, po raz pierwszy bede w podrozy poza Polska tak dlugo. Trasa jak to zwykle u mnie jest dosc skomplikowana, glowne destynacje to tym razem rajskie Malediwy oraz bardzo popularny wsrod turystow Bangkok, ktory niejako pojawil sie w moim planie przypadkowo. Bilety na Malediwy kupilem jeszcze w lipcu ubieglego roku korzystajac z promocji linii Qatar Airways na wyloty ze Stambulu. Mniej wiecej w tym samym czasie na moim ulubionym forum internetowym Fly4Free pojawil sie error fare linii lotniczych Gulf Air na trasie IST-BAH-BKK/BKK-BAH-LHR, stwierdzilem po chwili namyslu, ze to znakomita okazja, by przy okazji zaliczyc wizyte w stolicy Tajlandii i przy okazji miec juz niejako „zaklepany” powrot do Londynu, ktory jest znacznie latwiejszy (i tanszy!) do zorganizowania niz ten ze Stambulu.
W czwartkowe przedpoludnie pojawiam sie na lotnisku Chopina, skad tego dnia odlatuje do Aten linia Aegean Airlines – nie tylko mieli rewelacyjne taryfy na moj termin na rejsy do Stambulu, ale takze na pokladzie czeka na mnie cieply posilek oraz mam mozliwosc skorzystania z mojego chyba ulubionego saloniku lotniskowego Lufthansy w Atenach. Oba rejsy o czasie, serwis jak zwykle na satysfakcjonujacym poziomie, krotka (nieco powyzej 1 h) trase ATH-IST wykonuje turbosmiglowy Dash 8 w barwach linii Olympic Airways pododnie jak kilka miesiecy wczesniej na moim rejsie ATH-TIA. Po ladowaniu na lotnsiku Ataturka w Stambule czekam prawie godzine w olbrzymiej kolejce do kontroli paszportowej, w takich chwilach jak ta doceniam jeszcze bardziej strefe Schengen. Warto wczesniej zadbac o formalnosc wjazdowe i wykupic wize do Turcji online placac ok. 20 USD. Nieco dlugo szukam mojej tasmy z bagazami, musze podpytac w informacji, gdyz dane wyswietlane na monitorach sa juz nieadekwatne. Na szczescie szybko znajduje walizke i wychodze do stacji metra zlokalizowanej na lotnisku IST. W Stambule do poruszania sie po miescie niezbedna bedzie karta pre-paid Istanbul Card, ktora ladujemy odpowiednia kwota i zblizamy do czytnika wsiadajac do pojazdu lub wychodzac z niego czy tez przechodzac przez bramki metra. Jeszcze tylko jedna przesiadka na szybko autobus i jestem juz w hotelu Royal Inci Airport w poblizu lotniska, recepcja juz na mnie czeka, szybki check-in i boy hotelowy prowadzi mnie do eleganckiego pokoju w bieli – bardzo podoba mi sie ten wystroj, przypomina nieco moj apartament hotelow w Baku. Przede mna czas za nasluzony odpoczynek, mimo wielu pozytywnych emocji sen przychodzi szybko a rano budzi mnie deszcz tetniacy o szyby. 
Schodze na partner do hotelowej restauracji na obfite sniadanie, pod tym wzgledem kraje arabskie sa nie do pobicia, zawsze mozna liczyc na suto zastawiony stol uginajacy sie pod ciezarem lokalnych przysmakow. Jest hummus, oliwki, chlebek arabski, czyli to, co w tych regionach lubie najbardziej. Po posilku czas na zakup slodkosci w lokalnym sklepie, bym na Maafushi nie musial glodowac, na lokalnej wysepcje na Malediwach znajduje sie bowiem tylko jeden sklep spozywczy z cenami mocno wywindowanymi. Powoli czas sie zbierac z powrotem na lotnisko, zostawiam sobie zapas czasu na kontrole paszportowa. Tak jak to mialo miejsce kilka lat temu podczas mojej pierwszej wizyty w Stambule na lotnisku im Sabihy Gökcen (SAW) takze i na lotnisku im. Atatürka pierwsza kontrola bezpieczenstwa znajduje sie juz na wysokosci glownego wejscia na lotnisko, dopiero po przeswietleniu bagazu i przejsciu przez skaner mozna wejsc do srodka ogromnego terminala. Na monitorach odnajduje moj rejs QR do Dohy, jeszcze tylko male przepakowanie garderoby i drobiazgow i podchodze do stanowiska odprawy, agentka bardzo skrupulatnie sprawdza dokumenty oraz wpisuje adres mojego hotelu na MLE do systemu. Z kolorowymi burgundowymi kartami pokladowymi udaje sie do kontroli paszportowej, to waskie gardlo tego lotniska, ewidentnie kolejka jest tutaj spora i powoli przesuwa sie do przodu, co jakis czas trafiaja sie pasazerowie, ktorzy musze przepychac sie przez pozostalych, gdyz nieuchronnie zbliza sie czas odlotu ich maszyny. Wciaz nie potrafie zrozumiec, dlaczego ludzie wiedzac, ze maja samolot nie potrafia dotrzec na lotnisko odpowiednio wczesniej. Na glownej hali po przejsciu kontroli widnieje ogromna tablica swietlna z kierunkami, ktore obsslugiwane sa przez ten port lotniczy, lista robi wrazenie, ilosc oferowanych destynacji, zwlaszcza tak egzotycznych mijesc w Afryce i Azji robia wrazenie, ach, niemal wszedzie chcialoby sie poleciec. Szoda tylko, ze niemal cala srodkowa czesc kontynentu afrykanskiego uwiklana jest w najrozmaitsze konflikty zbrojne i podrozowanie w te rejony jest zdecydowanie niewskazane. Pod gatem powoli pojawiaja sie pasazerowie oraz obsluga handlingowa i w koncu rozpoczyna sie boarding mojego rejsu IST-DOH wykonywanego obszernym Airbusem A300 w konfiguracji 2-4-2. Okazuje sie, ze miejsce obok mnie pozostaje wolne, wiec na czas trwania calego lotu ok. 4 h mam wiecej przestrzeni na moje dlugie nogi. Odnosze wrazenie, ze w porownaniu z moim poprzednim rejsem QR w styczniu 2014 roku serwis na pokladzie sie pogorszyl, zaloga nie rozdaje goracych odswiezajacach chusteczek ani przekasek w postaci orzeszkow czy precelkow. Jedynym plusem jest bogatsza oferta sokow w postaci nektarow o smaku mango czy ananasa, oba smakuja wybornie. System rozrywki pokladowej nie zwraca zbytnio mojej uwagi, gdzy jako aktywny uzytkownik karty Cinema City Unlimited niemal wszystkie nowosci kinowe mam juz zaliczone. O dziwo o ile  nad Turcja unosza sie chmury deszczowe to unosza sie one takze nad Zatoka Perska i kiedy ladujemy w Katarze, to nad stolica tego malego okazji panstwa wlasnie rozpoczyna sie ulewa. Rozklad lotow specjalnie ulozylem sobie tak, by tym razem wyjsc na miasto, gdyz podczas poprzedniej wizyty tamze nie mialem takiej okazji. Niedawno dla pasazerow tranzytowych lecacych linia Qatar Airways pojawila sie mozliwosc wnioskowania online o bezplatna wize, w sam raz na krotkie zwiedzanie Dohy czy nieco dluzszy stop over w zaleznosci od preferencji. Po odczekaniu w kolejce do kontroli paszportowej moge juz niepytany przez nikogo opuscic lotnisko i skierowac sie na postoj autobusow, skad dojezdzam do centrum miasto w ok. 15 minut i wysiada tuz po wejsciem do centrum handlowego Doha Center. Tego mi bylo trzeba, od razu pedze do hipermarketu Carrefour i zaopatruje sie m.in. w sok z guawy, nastepnie wjezdzam schodami ruchomymi na gorny poziom, gdzie zagladam do kina – sporo filmow, ktore w Polsce dopiero oczekuja na premiere tam juz sa na ekranie. Teraz czas na cos slodkiego – sa kolorowe Dunkin’ Donuts oraz kawa Starbucks Coffee, tutaj przy kawie lacze sie ze swiatem dzieki darmowemu wi-fi. 


Kiedy kalorie juz mam uzupelnione ruszam na nocny marsz po Corniche, czyli eleganckiej alei wzdluz zatoki, w ktorej wodach odbijaja sie szklane domy. Moje serce podbija znak drogowy, na ktorym widoczna jest sylwetka pieszego w galabiji. Z nieba znow zaczynaja spadac krople deszczu, wiec uciekam na autobus jadacy na lotnisko. Nowy gmach jest imponujacy, ale zarazem zionie pustka, zwlaszcza w czesci check-in, gdyz zdecydowana wiekszosc pasazerow to podrozni transferowi. Kontrola bezpieczestwa takze rozni sie od tej na znanych mi dotychczas lotniskach, gdyz mozna na nim przenosci plyny w ilosciach przekraczajacych magiczna granice 100 ml – moge wziac na poklad do bagazu podrecznego mala butelke wody, niesamowite! Pod moja bramka rejsu na Malediwy w wiekszosci tak jak sie domyslalem ustawiaja sie malzenstwa zachodnioeuropejskich emerytow oraz nieco mlodszych par, pewnie czesc z nich spedza tam miesiac miodowy. Z czasow kiedy jeszcze pracowalem dla Qatar Airways pamietam, jak czesto pasazerowie lecacy ta trasa zamawiali specjalne „honey moon cake” oraz rezerwowali miejsce na sprzet do nurkowania. Po wejsciu na poklad ­siedzacy obok mnie pan pyta, czy nie zamienilbym sie z jego zona siedzaca osobno z tylu pokladu. Spelniam prosbe jegomoscia, ale juz po chwili tego zaluje, gdyz jego towarzyszka podrozy siedziala w srodkowej czesci, co sprawia, ze po obu stronach mam lokcie wspolpasazerow, komfort jest zdecydowanie nizszy, ale jakos udaje mi sie przemeczyc te 4 godziny na pokladzie, a po drinku (sok ananasowy z wodka) nawet udalo mi sie nieco zdrzemnac, zwlaszcza ze bylo to lot nocny. Z racji mojego umiejscowienia nie bylem w stanie niestety podziwiac bajecznie niebieskiej tafli wody Oceanu Indyjskiego, tym bardziej ucieszylem sie, kiedy samolot zatrzymal sie na pasie startowym i moglem juz wyjsc na zewnatrz, wysoka temperatura i duza wilgotnosc sa odczuwalne niemal natychmiast. Jeszcze na pokladzie wypelnilem formularz wjazdowy na Malediwy, nalezy pamietac, ze ten kraj wyspiarski jest panstwem muzulmanskim i turystow obowiazuja pewne restrykcje – nie wolno wwozic wlasnego alkoholu czy przedmiotow o charakterze symboli religijnych. Zaraz po opuszczeniu hali przylotow wychodzi sie bezposrednio na zewnatrz, zadaszenie wprawdzie chroni przed promieniami slonca, ale brak klimatyzacji daje o sobie znac i ciezko jest oddychac. 

Jest wczesne przedpoludnie, prom na moja wyspe Maafushi odplywa dopiero o godz. 15:00, mam wiec przed soba niemal pol dnia. W kantorze na lotnisku (po stalym kursie) wymieniam dolary amerykanskie na rufie (wprawdzie wszedzie mozna placic w USD, ale wtedy ceny sa zaokraglane w gore i na tym tracimy) i po krotkim wzmocnieniu sie prowiantem ruszam poza terminal na poszukiwanie transportu publicznego na wyspe Male, czyli do stolicy archipelagu. Promy na Male odplywaja co kilkanascie minut z przystani, ktora znajduje sie po prawej stronie od hali przylotow, znajdziemy ja, jesli bedziemy kierowac sie do stanowiska lokalnych linii lotniczych kursujacych po wysepkach Malediwow. Po chwili jestem juz na bardziej stalym ladzie, wysepka jest mocno zabudowana, ruch kolowy jest naprawde spory zwazywszy na jej mikroskopijne wymiary. Idac z wielka walizka wzbudzam zainteresowanie taksowkarzy, ktorzy na mnie trabia oferujac mi swoje uslugi, ale mam twarde zasady i nie korzystam z uslugi taxi mafii jesli tylko moge dotrzec na miejsce w inny sposob. Po drodze mijam calkiem nowo oddany do uzytku plac zabaw oraz mala plaze z laweczkami i parasolami, calosc wyglada bardzo nowoczesnie. Odnajduje w koncu przystan, z ktorej odplywaja promy na wyspy lokalne (jest po drugiej stronie wyspy niz ta, gdzie znajdziemy promy na lotnisko) i kupuje bilet na Maafushi, calosc wyglada bardzo prowizorycznie, pod wiatka ustawione sa plastikowe krzesla a wiatraki daja ochlodzenie od upalu, oprocz mnie sa juz jacys backpakersi z plecakami i kilku lokalsow. Czas dluzy mi sie niemilosiernie, ale kiedy w koncu ruszamy i moje oko lustruje piekne atole oraz malowniczono polozone domki na wodzie stwierdzam, ze warto bylo leciec tak daleko. Po ok. 1,5 h rejsu (z jednym przystankiem) docieram na rajska lokalna wysepke Maafushi, ktora na 3 najblizsze noce bedzie moim domem. Na przystani z taczkami (sci!) czekaja juz na mnie pracownicy hotelu Salt Beach Hotel, jest zlokalizowany niemal rzut beretem od portu, gdzie cumuja lodki.
Pobyt na wyspie uplywa mi na milym leniuchowaniu, plaza „bikini” dla turystow nie jest wprawdzie zbyt obszerna, ale jest niezwykle malownicza, ma drobny bialy piasek, smukle palmy, woda jest ciepla i krystalicznie przezroczysta, a na bezposrednio przed wejsciem na plaze mozemy kupic na straganie swiezego zielonego kokosa, ktorego sok dobrze gasi pragnienie. Dodatkowo na palmach przy glownej sdrodze mozna bylo spotkac kolorowe papugi, ktore wygladaly niesamowicie irracjonalnie w takim otoczeniu. Na plazy praktýcznie kazdego dnia spotykam te same osoby, nic dziwnego, gdyz wysepka jest malutka a plaza dla turystow tylko jedna. Poniewaz Malediwy znajduja sie na rownika, w zwiazku z tym dzien jest tu stosunkowo krotki, szybko zapada noc, a wyspa jest wyjatkowo spokojna, nie ma tu zadnych lokali rozrywkowych. Nieopodal plazy znajduje sie jedyny sklep spozywczy, majacy w swojej ofercie takze inne artykuly wielobranzowe jak kremy do opalania czy drobne pamiatki, ceny sa wysokie i nie ma zmiluj w tym zakresie. Jezeli chodzi o jedzenie, to na wyspie znajduje sie kilka restauracji, ale jakos kuchni lokalna nie podbila mojego serca (moze poza pasta z kokosa i tunczyka serwowana obowiazkowo w hoteu na sniadania) – jedzenie w 3 roznych miejscach smakowalo niemal tak samo niczym rozgotowana papka, na pewno nie polecam wielodaniowego bufetu w stylu szwedzki stol.

We wtorek w samo poludnie razem z innymi podroznymi wsiadam na poklad calkiem eleganckiej motorowki (iBoot, cena 10 USD), ktora zabiera mnie bezposrednio na lotnisko (przejazd trwa ok. 45 minut, wiec dwa razy szybciej niz rejs promem), ale to jeszcze nie koniec mojego pobytu na Malediwach, bowiem ostatnia noc spedzam na sztucznej wyspie Hulhumale, ktora zostala usypana z przetworzonych odpadow. Wyspa jest polaczona cienkim przesmykiem z lotniskiem zlokalizowaym na wyspie Hulhule, przedostac sie mozna wiec droga ladowa miejskim autobusem. Na pierwszy rzut oka widac, ze wyspa jest nowa, czesc budynkow dopiero jest wykanczana, pozostale bloki czy obiekty hotelowe jeszcze pachna nowoscia. Na Hulhumale znajdziemy m.in. duzy supermarket czy minidworzec autobusowy oraz okazalych rozmiarow park. Wzdluz wybrzeza znajduje sie dosc waska plaza, dostep do niej jest nieco ograniczony przez znajdujace sie stoliki restauracyjne czy punkty gastronomiczne. Warto pamietac, ze plaza jest oznakowana jako lokalna i oficjalnie obowiazuje na niej zakaz kapieli slonecznych w stroju kapielowym, z moich obserwacji wynika jednak, ze nie byl on przestrzegany i nie wywowalo to zadnej sensacji wsrod lokalsow. Nastepnego ranka  autobusem lokalnym w niespelna kwadrans docieram do lotniska, ruchu nie ma zbyt wielkiego, szybko odbieram karty pokladowe i przechodze przez poszczegolne kontrole. Mam jescze bardzo duzo czasu w zapasie, zajmuje miejsce w lotniskowej kawiarni i z kubkiem aromatycznej kawy spogladam na plyte lotniska, to moje ostatnie chwile na tych wyspach, pewnie juz tam nigdy nie zawitam, wiec staram sie chlonac krajobrazy jak gabka. Kto wie, czy za kilkadziesiat lat Malediwy nie beda tylko wspomnieniem ze wzgledu na stale podnoszacy sie poziom wod. Rejs QR MLE-DOH tym razem jest bardzo slabo oblozony, znowu mam to szczescie miec miejsce obok siebie wolne. W Doha pogoda tym razem dopisuje, z lotu ptaka ogladam stolice Kataru, samolot to Stambulu na lotnisko im. Sabihy Gökcen jest nabity do ostatniego miejsca, poniewaz jest to mniejsza maszyna typu Airbus A320, to miejsca zdaje sie brakowac. Z uwagi na warunki pogodowe lecimy nad Zatoka Perska i Iranem, przez co nieco nadkladamy drogi. Nim dotre do mojego hotelu Endless w samym sercu Stambulu nieopodal placu Taksim minie jeszcze sporo czasu, ze zmeczenia szybko zasypiam u sultanki Kösem.


Po krotkim pobycie w Stambule rozpoczynam kolejny odcinek podrozy – jest pozny wieczor a wlasciwie noc z czwartku na piatek, kiedy ponownie melduje sie na lotnisku IST i staje w kolejce do odprawy linii Gulf Air. Kolejka nie jest dluga a otwartych jest kilka stanowisk, ale niemal przy kazdym z nich trwa szkolenie nowego narybku, wobec czego czas potrzebny na wydrukowanie karty pokladowej czy nadanie bagazu sie wydluza. Sam rejs nowym dla mnie przewoznikiem jest raczej rozczarowujacy. Wprawdzie miejsca na nogi z racji bardzo niskiego LF na trasie IST-BAH mialem wystarczajaco, ale oferowany serwis pokladowy wyglada po prostu fatalnie, nie tego sie spodziewalem po arabskiej linii. Jedzenie jest wrecz niesmaczne, na szczescie mozna sie znieczulic %, ale trzeba o nie specjalnie poprosic obsluge, wtedy pani wyczaruje z wozeczka dostepny alkohol. Lotnisko w Bahrainie jest jak na hub linii bardzo malych rozmiarow, mam okolo 3 h na przesiadke, czase spedzam w restauracji McDonald’s przy ulubionej kawce. Resj do Bangkoku nieco mi sie dluzy, gdzy system rozrywki jest bardzo ubogi, ale poniewaz rejs byl dzienny a pogoda calkiem dopisywala, to moglem podziwiac Azje przez szybke. Ladowanie w Bangkoku ma miejsce wieczorem, kiedy za oknami juz zapada noc. Lotnisko wydaje sie byc ogromne, przy rekawach zaparkowane sa liczne samoloty najrozmaitszych linii lotniczych, ruch jak w ulu, ale kontrola paszportowa przebiega nadzwyczaj sprawnie, nawet musze jeszcze czekac na moja walizke. 

Po wyladowaniu pierwsze kroki kieruje do sklepu 7/11 na parterze, gdzie nabywam Red Bulla i przekaski – w koncu to wlasnie z Tajlandii wywodzi sie ten popularny napoj energetyzujacy. W automacie biletowym kupuje bilet na kolejke do centrum miasta i dlugim koratarzem docieram na podziemny peron, juz na pierwszej stacji na lotnisku z wagonikow wylewa sie dziki tlum.  Po uplywie okolo pol godziny docieram do centrum, gdzie czeka mnie przesiadka na kolejke BTS Skytrain. Platnosc za bilety odbywa sie tylko gotowka, wieksza czesc maszyn przyjmuje tylko bilon. Sama obsluga automatow jest intuicyjna, na mapie zaznaczamy nasz punkt startowy i koncowy, wrzucamy odpowiednia kwote i odbieramy bilet, ktory nastepnie kasujemy przechodzac przez bramki oraz wychodzac z metra. Jesli przypadkiem przekroczymy dana strefe biletowa, bramka nie wypusci nas ze stacji – w takim wypadku trzeba udac sie do kasy, podac obsludze nasz bilet i uiscic doplate. Po dotarciu do hotelu i odswiezeniu sie ruszam sladami bohaterow drugiej czesci filmu „Kac Vegas” do Lebua Sky Bar, ta luksusowa miejscowka znajduje sie doslownie rzut beretem od mojego hotelu Pas De Cher Bangkok. Elegancko ubrane hostessy witaja nas w progu baru, na zewnatrz z tarasu widokowego mozna podziwiac piekna panorame stolicy Tajlandii. Drinki nie naleza do najtanszych, ale dla takich widokow naprawde warto. Nadmienie, ze obsluga jest przyzwyczajona do gosci chcacych uwiecznic swoje oblicze w tym miejscu i chetnie sluzy pomoca oraz dodatkowym oswietleniem. Nieopodal mojego hotelu odkrywam male centrum handlowe, a w nim Starbucks Coffee oraz czynny do poznych godzin nocnych McDonald’s, gdzie testuje moje kubki smakowe – ciastko z ananasem czy kulkami tapioki lub zupa pieczarkowa smakuja wybornie! Male zakupy mozna tez niemal przez cala dobre zrobic we wspomnianych juz sklepach convenient store 7/11. Jesli natomiast szukamy wiekszego wyboru alkoholu, to uprzejmie donosze, ze w godzinach 14:00 - 17:00 panuje tutaj prohibicja i sklepy nie sprzedaja napojow wyskokowych.


3 dni w Bangkoku mijaja blyskawicznie, nawet nie licze, ile kilometrow pokonalem w tej miejskiej betonowej dzungli. Staralem sie unikac srodkow komunikacji publicznej, by jak najwiecej chodzic pieszo, a doleglosci sa tu znaczne. W okolice Palacu Krolewskiego ruszam lodka, rejs trwa ok. 20 minut i jest godny polecenia. Sam Palac Krolewski a zwlaszcza swiatynia szmaragdowego Buddy wraz z przyleglymi budowlami wywieraja na mnie ogromne wrazenie. Ilosc kapiacego z poszczegolnych posagow zlota jest niesamowita, wszystko sie blyszczy i swieci. Dla niektorych to kicz, dla Tajow to zas z pewnoscia niejako symbol narodowy. Jesli zas o symbole chodzi, to to takich z pewnoscia nalezy kuchnia tajska, koniecznie trzeba skosztowac jej specjalow jak pad thai, sajgonki czy mango sticky rice. Fani nieco mocniejszych wrazen moga spotkac skorzystac z masazu tajskiego, uslug studia tatuazu czy tez zaszalec w jednym z licznych klubow na Patpong, do ktorych zapraszaja rozneglizowane panie (czy aby na pewno?) :D W Bangkoku znajdziemy liczne stoiska z podrobami oraz pamiatkami na kazda kieszen,  kazdy powinien byc zadowolony. To, co dla mnie bylo najbardziej uciazliwe w Bangkoku to wysoka temperatura i wilgotnosc powietrza – po wyjsciu z klimatyzowanegoi pomieszczenia czlowiek momentalnie wkraczal na obszar, gdzie ciezko bylo normalnie oddychac a na skorze bardzo szybko pojawialy sie krople potu. Zblizajac sie do ulicznych garkuchni momentami nie bylo czym oddychac a powietrze niemal parzylo. Jeszcze jedna niedogodnoscia jest zupelnie chaotyczny ruch uliczny – pomijajac fakt, ze jest on lewostronny, to sposob, w jaki kierowcy najrozmaitszych pojazdow poruszaja sie po ulicach i chodnikach przyprawia o szybsze bicie serca. Nie myslcie, ze bedzie Wam dane spokojnie przekroczyc ulice na pasach czy na swiatlach, to po prostu trzeba przezyc.

Do Bangkoku podchodzilem od samego poczatku bardzo sceptycznie sadzac, ze to miasto nastawione calkowicie na turystow, ktorzy szukaja w nim taniej rozrywki. Okazuje sie, ze jednak na tyle mnie zauroczylo, ze powaznie rozwaze powrot do Azji Poludniowo-Wschodniej w nadchodzacych latach. I to by bylo na tyle...