Hiszpañskie oliwki, czyli Alicante & Valencia / 28.10.2017 - 29.10.2017

W sobotę bladym świtem (bardziej poprawnym stwierdzeniem będzie chyba ciemna noc) melduję się na Lotnisku Chopina, jest 4 rano, ruch w porcie lotniczym na razie znikomy, szybko przechodze przez kontrole bezpieczenstwa i oczekuje na moj rejs linia WizzAir do Alicante. Jest to ostatni rejs na tej trasie konczacy sezon zimowy, oczekuje wiec, ze ilosc pasazerow na pokladzie bedzie znikoma, a ku mojemu zaskoczeniu samolot do Hiszpanii odlatuje z bardzo duzym oblozeniem, zdecydowana wiekszosc pasazerow to Polacy. Boarding rozpoczyna sie planowo do Airbusa A320 tradycyjnie zostajemy przewiezieni autobusem. Dawno nie lecialem tym przewoznikiem, dopiero po zajeciu mojego miejsca 15B (przydzielonego automatycznie podczas odprawy online) przypominam sobie, jak ciasno jest w kabinie niskokosztowego przewoznika, ledwo sie mieszcze na moim miejscu, trwajacy 3 godziny lot spedzilem zatem w dosc malo komfortowych warunkach, ale kluczowym czynnikiem decydujacy o zakupie byla tutaj niska cena biletu. Kapitan Jozef Solski bardzo gladko laduje w Alicante, z powietrza widac juz palemki, a na niebie samo slonce, po chmurach, ktore krazyly nad Polska ani sladu. Ku mojemu zaskoczeniu deboarding odbywa sie przez rekaw, to wrecz niespotykana praktyka w przypadku taniej linii lotniczej, dotychczas tylko raz korzystalem z takiego udogodnienia na lotnisku we Wroclawiu odlatujac linia WizzAir do Oslo Torp. Na lotnisku jest calkiem sporo podroznych, musze sie przeciskac przez nich, by jak najszybciej dotrzec do busa odjezdzajacego do miasta, kursuje co 20 minut i odjezdza z przystanku zlokalizowanego na poziomie odlotow, na szczescie udaje mi sie zdazyc, bilet kupimy u kierowcy za 3.85 EUR i okolo kwadrans pozniej jestesmy juz przy promenadzie w centrum miasta. 
Pierwsze kroki kieruje do kiosku z pamiatkami, gdzie zaopatruje sie w widokowki, nastepnie zas udaje sie do polozonego nieopodal urzedu pocztowego Correos po znaczki (cena znaczka na kartke do Polski to 1,25 EUR), formalnosci zalatwione, nadzedl czas na nieco bardziej syte sniadanie, tutaj pomoze mi niezawodna McCafé, gdzie zamawiam kanapke z tunczykiem i cappuccino. Po posilku wypisuje pocztowki i chwile pozniej wrzucam je do duzej zoltej skrzynki pocztowej, bez problemu mozna je zlokalizowac na miescie. Teraz czas na krotki spacerek waskimi uliczkami Alicante, miasto wyglada jak to typowo hiszpanskie miasteczko, niewiele rozni sie od tych, ktore juz wczesniej widzialem i za ktore ten kraj bardzo sobie cenie. Podczas spaceru natrafiam na bardzo elegancko ubrane grupy ludzi, kierujace sie do kosciola, podejrzewam, ze to jakas uroczystosc rodzinna w stylu slubu badz chrztu. Pogoda caly czas dopisuje, jest 27 stopni, postanawiam skorzystac zatem z urokow miejskiej plazy, gdzie rozkladam sie na kocyku. Innych plazowiczow jest calkiem sporo, ewidentnie nie jest to jeszcze koniec sezonu. Po okolo 2 godzinach laby zbieram sie do dworca kolejowego, z plazy potrzeba okolo 20 minut, aby pieszo dotrzec na stacje. W kasie biletowej nabywam za 20 euro bilet na pociag EUROMED do Walencji. Jak w calej Hiszpanii przed wejsciem na perony odbywa sie kontrola bezpieczenstwa, bagaze sa przeswietlane, nieco dalej przed wejsciem na sam peron odbywa sie kontrola biletow, w pociagu nie zostalem proszony o okazanie dokumentu przejazdu przez jego obsluge. Sam pociag jest to hiszpanska wersja pendolino, kursuje na trasie z Alicante do Barcelony. Sam pociag podoba mi sie o wiele bardziej niz polska wersja EIP IC, jest w nim zdecydowanie wiecej miejsca – tego do siedzenia a takze tego na bagaz.
Po 1 h 40 minutach jazdy pociagiem (jego szybkosci wcale sie nie odczuwa) wysiadam na dworcu w Walencji, czas uzupelnic kalorie kanapka o z szynka iberico i kolejna kawa. Zaraz po wyjsciu ze stacji ruszam na glowna ulice zakupowa, gdzie kusza mnie okna wystawowe moich ulubionych hiszpanskich sieciowek spod skrzydel Inditexu, ulegam wiec na dlusza chwile pokusom i dopiero pozniej kontynuuje moje spacery. Na deser zostawiam sobie spacer do Miasteczka Sztuki i Nauki, ktory wiedzie dawnym korytem rzeki, obecnie pieknie ukwieconym, obsadzonym bujna roslinnoscia. Kiedy docieram do kompleksu Ciudad de las Artes y las Ciencias powoli zapada zmrok, futurystyczne biale budowle sa pieknie podswietlone, przy tych gmachach chowa sie nawet gmach opery w Sydney, ktory mialem okazje podziwiac w kwietniu. Nieopodal znajduje sie centrum handlowe Aqua, gdzie w supermarkecie Mercadona zaopatruje sie w lokalne przypanki (jamón Serrano, cuajada, tortilla con patatas), moja uwage przykuwa zwlaszcza puszka bezkofeinowej Coca-Coli light, smakuje tak samo jak oryginal :D Powoli czas sie zbierac, miasto ozywa, mieszkancy Walencji biesiaduja w knajpach, ja jeszcze biore na wynos w kawe w Starbucks Coffee (wczesniej zaliczylem jeszcze donuty Hallowen) i zbieram sie na ostatni kurs autobusu lotniskowego 150, ktorym za 1,45 EUR docieram na lotnisko. Dzisiejsza noc jest wyjatkowa, gdyz spimy o godzine dluzej z racji zmiany czasu z letniego na zimowy. Nocka na lawce w terminalu nie nalezy do przyjemnych, zwlaszcza ze w terminalu jest dosc chlodno a krzesla maja podlokietniki i nie sposob sie wygodnie usadowic. Kilka minut po 4 rano nadchodzi czas na toalete i kontrole bezpieczenstwa, o tej porze przebiega ona bardzo sprawnie. Lotnisko nie robi na mnie pozytywnego wrazenia, jak na 3. miasto w Hiszpanii wyglada na zapyziale i opuszczone, do czasu boardingu nie otworzylo sie zadne stoisko, sklepik czy kawiarnia, wsiadalem na poklad rejsu linii Ryanair bez porannej kawy. Rejs do Krakowa podobnie jak lot z dnia poprzedniego trwa 3 godziny, podczas podchodzenia do ladowania samolotem nieco buja ze wzgledu na silny orkan Grzegorz, ktory tego dnia sieje spustoszenie w Europie Srodkowo-Wschodniej, na szczescie w koncu kapitan dotyka pasa w lotnisku na Balicach. Do uslyszenia w listopadzie!

Chorwacka Pula nagród / 14.10.2017-15.10.2017

W sobotnie przedpoludnie pojawiam sie na moim ulubionym Lotnisku Chopina, skad w samo poludnie mam wystartowac w rejs do Puli. Wprawdzie chorwackie wybrzeze Adriatyku nie bylo moja wymarzona destynacja, ale w ramach Szalonej Srody PLL LOT mozna bylo za bardzo rozsadna cene dostac sie na poludnie Europy jesienia, kiedy w Polsce aura juz nie dopisuje. Po tradycyjnym relaksie w lotniskowym saloniku Polonez udaje sie pod gate na boarding, rejs odbywa sie Dashem Q 400, zatem do maszyny jestesmy dowozenie autobusem. Z racji konca sezonu na pokladzie jest jedynie 20 osob, z informacji obslugi naziemnej wynikalo, ze jedna osoba sie nie stawila na rejs. Sam lot do Puli trwa 1 h 40 minut, kapitanem rejsu jest pan Robert Herman a szefowa pokladu to pani Dominika Adach. Nie przepadam zaa podrozami na pokladzie malych samolotow turbosmiglowych, ale mimo faktu ze prawie 40 minut lecielismy nad chmurami, sygnalizacja zapiecia pasow byla wlaczona tylko na chwile. Od niedawna w PLL LOT na trasach miedzynarodowych ponownie serwowana jest kawa, herbata i woda oraz niesmiertelny wafelek Prince Polo. Mialem okazje siedziec na miejscu bezposrednio przed para chlopakow, z ktorych jednego kojarze z obslugi lotniska. Chcac nie chcac slyszalem ich rozmowy, wynikalo z niej, ze nasz narodowy przewoznik w przyszlym roku uruchomi polaczenie do Skopje a tazke caloroczne rejsy do Dubrovnika (w rozkladzie zimowym operowanie bedzie oczywiscie mniejsze). Do stolicy Macedonii wybieram sie od dawien dawna, w koncu mozliwy bylby calkiem  rozsadny (taka mam przynajmniej nadzieje) dojazd w te strony. A tymczasem laduje na na malutkim lotnisku w Puli, na zewnatrz swieci piekne slonce, humor dopisuje. Shuttle busem za 30 kun ruszam na dworzec autobusowy, a stamtad juz pieszo docieram do scislego srodmiescia, gdzie w jednej z kamienic mam zarezerwowany apartament na ta weekendowa noc. Kilkaset metrow za dworcem autobusowym znajdziemy bardzo dobrze zachowane koloseum, ktore mozna po dzis dzien podziwiac, budowla moze nie jest tak monumentalna jak ta w Rzymie, ale wydaje mi sie, ze jest lepiej zachowana. Po rozlokowaniu sie w mieszkaniu ruszam na spacer po miescie, punktem centralnym jest maly plac przy Łuku Sergiusza (Złota Brama), obok znajduje sie McDonald’s, gdzie kieruje pierwsze kroki i zamawiam McSundae o smaku speculous. Stara czesc Puli bardzo przypomina wloskie miasteczka, waska zabudowa, brukowana lub miejscami marmurowa nawierzchnia, typowe dla tego regionu okiennice a takze dwujezyczna nomenklatura (nazwy ulic czy urzedow sa podawane w jezyku chorwackim oraz wloskim) nie pozostawiaja watpliwosci, kto kiedy rzadzil tym regionem. Na placu nazwanym Forum Romanum mozna podziwiac wystep tancerek w kolorowych strojach, ja od glosnej muzyki uciekam na nabrzeze, gdzie cumuja statki, niektore z nich to prawdziwe kontenerowce (np. Santiago). W zapomnianej kaplicy trafiam na slub mlodej pary, uczestnicy orszaku weselnego glosno trabia klaksonami w autach. Powoli zapada zmrok, kieruje sie wiec do superkarketu Spar, gdzie chce zaopatrzec sie w lokalne specjaly, niestety wybor nie jest zbyt szeroki a ceny przypominaja bardziej Europe Zachodnia. W drodze powrotnej wstepuje do kawiarni na klasyczny burek z serem, a w mieszkaniu blyskawicznie zasypiam.
Kiedy budze sie o poranku widok za oknem przeslania gest mgla, nie moge podziwiac zatem panoramy Puli, taka aura utrzymuje sie nad miasteczkiem az do poludnia. Jak to mam w zwyczaju podzcas moich wypadow sniadanie staram sie jesc na miescie w lokalnych kawiarniach, tym razem Apfelstrudel i espresso konsumuje na zewnatrz w ogrodku jednej z kawiarni na starym miescie a pozniej na deser zamawiam jeszcze nalesniki z sosem truskawkowym w McDonald’s (sic!). Ruszam w droge powrotna na lotnisko, shuttle bus niestety nie jest dostosowany pod rozklad wszystkich rejsow, bede musial spedzic w terminalu nieco wiecej czasu, ale mam ze soba ksiazke „Cesarz” Ryszarda Kapuscinskiego, wiec sie nie nudze; siegnalem po ta pozycje specjalnie z racji mojej przyszlorocznej wyprawy do Etopii. Okolo 1.5 h przed odlotem otwieraja sie stanowiska odprawy linii Croatia Airlines, na pokladzie samolotu Dash Q 400 tej linii polece do Zagrzebia, po szybkiej kontroli bezpieczenstwa zajmuje miejsca w strefie airside, gdzie na zainstalowanych w hallu fotelach lotniczych obserwuje plyte lotniska i ladujacy samolot, ktory zabierze zas w podroz powrotna. Sam boarding przebiega bardzo sprawnie i startujemy nawet przed czasem, z racji pieknej pogody i malowniczych widokow odnosze wrazenie, ze to rejs widokowy, podczas krotkiego lotu pasazerom za darmo podawana jest woda mineralna, za wszelkie przekaski trzeba slono placic. Po wyladowaniu na lotnisku w chorwackiej stolicy zostajemy autobusem przewiezeni do terminalu, gdzie ma miejsc kontrola paszportowa (Chorwacja nie jest w strefie Schengen), obywa sie bez kolejnej kontroli bezpieczenstwa, w koncu lot PUY-ZAG to polaczenie krajowe. Na moj kolejny rejs PLL LOT do Warszawy musze poczekac okolo 2 godzin, ktore milo spedzam przy kawie w lotniskowej CaffèNero. Wprawdzie sam boarding sie nieco opoznia, ale startujemy o czasie i chwile pozniej na pokladzie wita nas pani Agata Nalepa. Tym razem rejs jest wykonywany wieksza maszyna Embraer 170, w porownaniu z samolotem turbosmiglowym komfort jest znacznie wyzszy. Po osiagnieciu wysokosci przelotowej kapitan Krzysztof Macała przekazuje podstawowe informacje o locie, pogoda na trasie jest wysmienita, caly czas widac pod nami swiatla mijanych miast. Warszawa z lotu ptaka jak zawsze urzeka. Halo Warszawa!

Chinka Czikulinka z Szanghaju / 30.09.2017 - 04.10.2017

Kolejny wrzesniowy weekend i tak sie sklada, ze przede mna kolejna podroz; tym razem czeka mnie pierwsze spotkanie z chinska kultura. Panstwo Srodka od dawna mnie kusilo; wprawdzie zdecydowanie bardziej wolalbym zobaczyc chinska stolice, ale skoro Qatar Airways z racji noworocznej promocji zaproponowal rejsy na trasie Warszawa-Doha-Szanghaj za jedyne 1240 zl, to postanowilem skorzystac. Tak sie zlozylo, ze nieco pozniej pojawil sie blad taryfowy linii Finnair, dzieki ktoremu wybiore sie do Pekinu w lutym 2018 roku. Odliczanie rozpoczęte, a tymczasem w piatek ok. godz. 16:00 bezposrednio po pracy melduje sie na Lotnisku Chopina, grzecznie zajmuje miejsce na koncu kolejki do odprawy biletowo-bagazowej katarskiego przewoznika. Wprawdzie otwartych jest kilka stanowisk, ale pasazerowie sa obslugiwanie w zwolnionym tempie, gdyz w swoich obowiazkach wprawiaja sie nowi lotniskowi agenci i potrzebuja wiecej czasu. Po podejsciu do stanowiska (bardzo) mlody pan weryfikuj moja wize chinska a jego trenerka dodaje, ze spodziewala sie po mnie biletu dla zalogi (staff ticket), gdyz na szyi mam zalozona smyczke z logo i identyfikatorem przewoznika. To taka pamiatka z mojego okresu pracy we wroclawskim biurze Qatar Airways, teraz to tylko mgliste wspomnienie, na szczescie moge latac po swiecie na potwierdzonych biletach, a nie mocno ryzykownych niepotwierdzonych biletach typu stand by. Odbieram karty pokladowe na moje rejsy, po raz pierwszy bede startowal z Warszawy na pokladzie samolotu szerokokadlubowego, kiedy ostatnio w styczniu 2014 roku lecialem QR z Okecia trase DOH-WAW-DOH obslugiwal jeszcze maly Airbus A320, teraz zas to codzienne polaczenie wykonywane jest przez maszyne Airbus A330. Kolejka do kontroli bezpieczenstwa ciagnie sie niemilosiernie, potrzebuje ponad 20 minut, by sie przez nia przebic, potem jeszcze kontrola paszportowa, ale po drodze znajduje chwilke na skropienie sie zapachem Chanel Egoist. Po podejsciu do stanowisk strazy granicznej potwierdzam doniesienia prasowe: zostaly one rozbudowane i teraz jest ich wiecej, co umozliwia szybsze przedostanie sie pasazerow do strefy Non-Schengen. Ostatnimi czasy zwiekszyla sie liczba operowanych kierunkow poza UE, w zwiazku z czym nalezalo zadbac o odpowiednia przepustowosc lotniska w tym obszarze. Boarding rejsu opoznia sie okolo kwadrans, gdyz przy bramce obok wciaz sa wywolywani podrozni odlatujacy rejsem LO do Chicago. W koncu mozemy zajac miejsca na pokladzie, samolot jest nowszego typu, pod siedzeniami nie ma skrzynek obslugujacych system rozrywki, wiec mam calkiem sporo przestrzeni na nogi. Samolot wzbija sie tym razem odpowiednio dluzej, co wynika z jego rozmiarow i odpowiednio wiekszej masy startowej, w koncu odrywamy sie od pasa startowego i ruszamy w kierunku wschodnim, rejs do Kataru trwa nieco ponad piec godzin, tam mam nieco ponad 2 godziny na przesiadke i ruszam w dalszy dziewieciogodzinny rejs do Szanghaju. Start ma miejsce ok. 02:30 w nocy czasu lokalnego, okolo godzine po starcie serwowana jest obiadokolacja i chwile pozniej zaloga rozpoczyna usypianie kabiny, stewardessy prosza o zasloniecie okien, gdyz lecac na wschod niebawem do kabiny wpadna pierwsze promienie slonca. Skupiam sie na pokladowym systemie rozrywki, o ile znakomita wiekszosc filmowych hitow mam obejrzana, to siegam po sprawdzone przeboje muzyczne a po dawce drinkow udaje mi sie nieco zasnac. Niestety, aura nas Szanghajem jest deszczowa, ladujemy w chmurach i dopiero tuz nad lotniskiem Pudong widac ziemie. 

Po wyjsciu z samolotu udaje sie do kontroli paszportowej, niestety na pokladzie nie rozdawano kart migracyjnych, w zwiazku z czym trace nieco czasu na wypelnienie zoltych formularzy (podstawowe dane osobowe oraz miejsce zatrzymania sie w Chinach), ktore znajdziemy na poleczkach umieszczonych przed stanowiskami strazy granicznej. O podobnym czasie laduje samolot Turkish Airlines ze Stambulu, przez co kolejka sie wydluza, ale za to juz po kontroli moge odebrac moj bagaz z tasmy i nie musze na niego czekac, jak to czesto bywa na innych lotniskach. Do mojego hotelu zlokalizowanego w samym centrum Szanghaju w poblizu Ulicy Nankinskiej docieram metrem, w punkcie obslugi klienta nabywam bilet (w formie papierowej karty, ktora przy wejsciu i wyjsciu ze stacji przyklada sie do czytnika) na 72 h na komunikacje miejska (koszt 45 CNY) i po okolo godzinie jazdy linia numer 2 wysiadam na stacji People’s Square. Po drodze na jednej z poczatkowych stacji podziemnej kolejki trzeba sie przesiasc ze skladu 4-wagonowego do 8-wagonowego odjezdzajacego z tego samego peronu po przeciwnej stronie. Warto dodac, ze przy wejsciu na stacje przeswietlane sa nasze bagaze, a podczas przemieszczania sie po miescie nalezy miec odpowiedni zapas czasu, gdyz przesiadki w obrebie stacji przesiadkowych sa dosc czasochlonne ze wzgledu na dystans, ktory trzeba pokonac w podziemnych korytarzach, lecz same polaczenia transferowe sa bardzo dobrze oznaczone.

Moj pobyt w Szanghaju bede bardzo dobrze wspominac, chociaz efektu wow tym razem nie bylo. Mysle, ze im wiecej podrozuje, tym mniej rzeczy jest mnie w stanie zaskoczyc, ale nie znaczy to, ze zamierzac skonczyc z lataniem, jakas tajemnicza sila wciaz pcha mnie w swiat. Szanghaj to prawdziwa metropolia, ktora liczy okolo 20 milionow mieszkancow, urzekly mnie te dzikie przewalajace sie tlumy, a najbardziej obraz policjantow i zolnierzy, ktorzy musieli kierowac ruchem pieszam w scislym centrum. W godzinach popoludniowych zamykano nawet jedna z glownych stacji metra, gdyz natlok pasazerow byl tak duzy, ze zagrazal bezpieczenstwu podroznych. Radze przygotowac sie zatem na wizyte w miescie-molochu, ktore ma jednak swoja jasniejsze oblicze. Polecam wizyte na Starym Miescie, spacer po Zygzakowatym Moscie i ogrodach Yuyuan. Parkow w Szanghaju jest pod dostatkiem, mimo faktu, ze w dzielnicy Pudong mieszca sie liczne drapacze chmur, jak slynna Perla Orientu czy tez drugi najwyzszy budynek na swiecie Shaghai Tower. Warto przyjsc na nabrzeze Bund wieczorem, by napawac sie panorama drugiego brzegu, gdzie na drapaczach chmur codziennie do godziny 23:00 mozna podziwiac piekne kolorowe swiatla i wizualizacje. W Szanghaju bezposrednio przy stacji metra Shanghai Science and Technology Museum znajduje sie slynny bazar w stylu „fake market”, na ktorym mozna okazyjnie kupic znane swiatowe marki w bardzo okazyjnych cenach, oczywiscie nie sa to oryginalne produkty, a jedynie podroby, chociaz naprawde niektore towary wygladaja ludzaco podobnie, jak to na AliExpress, z ta roznica, ze tutaj na bazarze trzeba sie mocno targowac. Jesli zas chodzi o zakupy spozywcze to zdecydowanie polecam wypad do centrum handlowego przy stacji metra Zhongshan Park, gdzie znajdziemy francuski hipermarket Carrefour, a na polkach takie specjaly jak imbirowa Coca Cola, chipsy Lays o smaku limonki, najrozmaitsze napoje sojowe czy ksiezycowe ciastka z niespodzianka, a co wazne to te smakolyki sa bardzo przystepne cenowo. W Szanghaju pomiedzy blokami znajdziemy takze buddyjskie swiatynie, przypadkowo naprzeciwko swiatyni Jing'an natknalem sie na lokal Dunkin’ Donuts, w ktorym mozna skosztowac paczka z nadzieniem matcha. Mnie bardzo przypadla do gustu Świątynia Nefrytowego Buddy, gdzie w poszczegolnych komnatach mozna podziwiac rozne wcielenia Buddy a na dziedzincu wierni okadzaja sie za pomoca patyczkow. Szanghaj to niby Azja, ale bardzo mocno nawiazujaca do kultury zachodniej, na kazdym kroku spotkac mozna lokale sieci McDonald’s czy Starbucks Coffee, w McD polecam zestaw sniadaniowe, gdzie zupke z buleczka lub kawe z mala kanapka mozna dostac juz za 6 CNY, zas mala kawa (praktycznie kazdego rodzaju) kosztuje w Starbucks okolo 35 CNY. Mnie przypadly do gustu takze lokalne knajpki, gdzie mogle sprobowac pysznych pierozkow w ksztalcie sakiewek, kulek z czerwona fasola czy ziolowej galaretki. 
Poza tym polecam serdecznie japonskie sklepi Unisono, ktore wedlug mnie sa lokalnym odpowiednikiem dunskiej sieci sklepow Tiger, zatem znajdziemy tam mydlo i powidlo, mnie udalo sie wypatrzec plocienna torbe z Rozowa Pantera, pojduszke-zaglowek czy tez bananowy krem a za wiekszosc produktow zaplacimy grosze. A propos platnosci: radze nastawic sie na uzywanie gotowki, gdyz platnosc kartami wydanymi poza Chinami jest (poza hotelami czy niektorymi wiekszymi sklepami typu Nike, ale juz nie Carrefour) praktycznie niemozliwa, przyjmowane sa niemal wylacznie karty z logo UnionPay, ponadto powszechnie akceptowalne sa platnosci przy uzyciu mobilnych aplikacji ze smartfonow jak AliPay czy WePay, uzywane oczywiscie przez lokalsow. Jesli chodzi o komunikacje, to uprzedzam, ze o porozumiewaniu sie w jezyku angielskim mozna zapomniec, pozostaje nam uniwersalny body language, by dogadac sie z Chinkami-Czikulinkami. Powodzenia!:)