London calling: Keep calm and party hard! / 27.10.2012-28.10.2012

Czas na kolejny lot! Tym razem wypad do stolicy Anglii jest ekstremalnie krótki, bo wylot z lotniska w Modlinie jest w sobotę o 10:30, powrót zaś następnego dnia o 10:00. Liczy się jednak intensywność wypadu i sam fakt, że na moment będzie można oddalić się od szarej polskiej rzeczywistości. To też mój pierwszy w tym roku wyjazd, na który nie lecę sam. Będę niejako pełnił rolę przewodnika dla mojego przyjaciela Wojtka. Główny cel wyjazdu to ogólnie pojęty melanż w Londynie...

Przyznam szczerze, że zwiedzanie muzeów to nie moja specjalność, zabytki zwiedzam raczej powierzchownie, zdecydowanie od wizyt w osławionych galeriach wolę iść przed siebie i chłonąć atmosferę odwiedzanych miejsc, dać się ponieść emocjom i zgubić w wąskich uliczkach. Tym razem także nie miałem w planie British Museum, zdecydowanie bardziej kusiła mnie ultrakolorowa Oxford Street z szerokimi oknami wystawowymi i międzynarodowym tłumem, który napiera na siebie nawzajem z każdej strony. O powolnym spacerze po tej handlowej alei Londynu nie ma mowy, przynajmniej nie w weekendy. 

Od uruchomienia lotniska w Modlinie minęło już kilka miesięcy, ale nie miałem jeszcze okazji go odwiedzić. Korzystając z niskich cen oferowanych przez irlandzką linię lotniczą Ryanair zarezerwowaliśmy dość tanio nasze bilety i czekaliśmy na termin odlotu. Do terminalu w sobotni poranek odwiozła nas siostra Wojtka, szybkie pożegnanie na parkingu funkcjonującym na zasadzie "kiss & fly" (pierwsze 10 minut parkowania jest darmowe) i pierwsze kroki kierujemy do szarego, w sporej części oszklonego budynku, tak dobrze mi znanego z wielu ilustracji prasowych. Bryła zaprojektowana przez Stefana Kuryłowicza jest nowoczesna i funkcjonalna, na lotnisku nie było zbyt wielkiego tłoku (przynajmniej w części ogólnodostępnej), więc momentami wydawało mi się, że sporo miejsca stoi niewykorzystane, ale być może z czasem sytuacja ulegnie zmianie. Na pewno jest to obiekt mały, ale pamiętajmy, że lotnisko budowano specjalnie dla linii low cost, zatem nie jest potrzebna duża infrastruktura lotniskowa. Nie znajdziemy tutaj rękawów ani autobusów dowożących pasażerów pod schodki do samolotu. 

Kontrola bezpieczeństwa przebiega sprawnie, działają jedynie dwie bramki, ale jesteśmy na dwie godziny przed odlotem, więc nie ma pośpiechu, część osób odlatuje do Brukseli Charleroi. Po przejściu security control przechodzimy do przestronnej hali z ekranami, na których widnieją informacje o odlatujących i przylatujących samolotach. Jest całkiem sporo miejsca do siedzenia, kilka mniejszych sklepów duty free, bistro oraz stanowisko dla pracowników CitiBanku Handlowego, który z węgierskim tanim przewoźnikiem WizzAir rozprowadza tam swoje karty kredytowe. Posiadając taką kartę z logo WizzAir podczas rezerwacji nie jest naliczana słynna "opłata za płatność kartą". Agitatorzy banku na szczęście nas nie zaczepiają, ale niektórzy podróżni są dla nich dość łakomym kąskiem. Kilka razy leciałem już tą linią, miło wspominam loty, ale na chwilę obecną nie oferują interesujących mnie kierunków. Kilka metrów dalej korytarz rozdziela się na dwie części - po prawej stronie jest poczekalnia dla pasażerów ze strefy Schengen, po lewej ustawione są stanowiska kontroli pasażerskiej, gdzie odlatujący poza strefę Schengen muszą się wylegitymować przed celnikami. W chwili obecnej dotyczy to praktycznie podróżujących do UK i Irlandii. Obie strefy oddzielone są od siebie szybami, a za oknami widać jak na dłoni płytę lotniska. Przy wyjściach z gate'ów ustawione są sizery Ryana i Wizza, do których "wybrańcy" są zmuszeni wkładać i upychać swoje zazwyczaj ponadwymiarowe bagaże podręczne. W sobotę byliśmy świadkami kilku akcji "przepakowanie się", na szczęście były one na tyle skuteczne, że obyło się bez płacenia za umieszczenie walizki/torby/plecaka w luku bagażowym. My lecieliśmy na krótko, więc nasze torby nie wzbudziły podejrzeń personelu naziemnego. Tłum powoli gęstniał, około godziny 09:50 podano informację, że samolot z Londynu przybędzie z opóźnieniem, wobec czego i nasz odlot się opóźni na godzinę 11:05. Tymczasem za oknem zaczął sypać pierwszy w tym roku śnieg, chmurzyło się, nad płytą lotniska pojawiła się mgła. Kilka dni wcześniej niekorzystna pogoda sparaliżowała całkowicie ruch lotniczy nad Warszawą, tego ranka jednak udało się nam szczęśliwie odlecieć. Przed boardingiem nastąpiło dość chaotyczne sprawdzanie kart pokładowych przez panie z obsługi portu WMI, które z pieczątkami krzątały się wśród utworzonej błyskawicznie kolejki - tak, Polacy są w tym mistrzami, kolejka do wyjścia ustawiła się już około godziny 09:30. Wiadomo, w końcu kto pierwszy, ten lepszy. Wreszcie na płycie obok samolotu do Bruxelles Charelroi (CRL) pojawia się i nasz Boeing 737-800, na płytę wysiadają pasażerowie z Londynu, a po chwili i my jesteśmy proszeni o wyjście na zewnątrz. Wiatr nieźle daje, pada śnieg, przypomina mi się przebój Piaska "Prawie do nieba". Obsługa samolotu daje znać, że można wsiadać, zajmujemy miejsca w tylnej części kabiny, Wojtek siada przy oknie, ja w środku, ale po lewej stronie ode mnie miejsce pozostaje wolne, nie mogę więc narzekać na brak miejsca na nogi. W Ryanairze brakuje mi bardzo kieszeni na fotelu przez pasażerem, nie ma bowiem wystarczająco dużo miejsca, by schować np. gazetę czy książkę. Start opóźnia się od dobre kilkanaście minut, bo samolot jest odladzany; pierwszy raz mam okazję na żywo zobaczyć, jak wygląda taki zabieg. W końcu maszyna kołuje i nabiera rozpędu, by wznieść się w górę. Gęste chmury niestety skutecznie uniemożliwiają obserwację Mazowsza z lotu ptaka. Jeszcze nie zgasła lampka sygnalizująca zapięcie pasów, a obsługa już rozpoczyna swoją litanię - pasażerom w tempie karabinu maszynowego po angielsku i po polsku przedstawiane są różnorakie produkty, karty - zdrapki, kalendarze z seksownymi cabin crew tej linii oraz elektroniczne papierosy. Przez te 2,5 godziny dość wyboistego lotu z głośników raz za razem słychać reklamy - jest to bardzo męczące. Na przykładzie tej linii widać doskonale, że głównym zadaniem stewarda jest agitacja i podniebna sprzedaż a nie troska o bezpieczeństwo i komfort gości. Cóż, załoga musi robić dobrą minę do złej gry. Lądujemy na krótko przed godziną 13 czasu lokalnego, na lotnisku London Stansted wita nas typowa angielska pogoda, czyli deszcz.


Szybkim krokiem kierujemy się przez białe korytarze terminala w kierunku kontroli paszportowej. Wielka Brytania nie jest w strefie Schengen, więc przy wjeździe do UK należy się wylegitymować. Ludzi dużo, bo oprócz naszego samolotu w podobnym czasie wylądowało także kilka innych maszyn. Oprócz tradycyjnych stanowisk z brytyjskim strażnikiem granicznym po prawej stronie znajdują się także specjalne bramki dla posiadaczy biometrycznym paszportów z chipem, do skorzystania z których nawołuje pracownica lotniska. Mam ze sobą paszport, więc by ominąć kolejkę udaję się do automatów. Skanuję stronę paszportu ze zdjęciem, jeszcze tylko uśmiech do kamery i na wyświetlaczu pojawia się polecenie „Zabierz paszport” – wtem rozsuwają się szklane drzwi i jestem już „po drugiej stronie lustra”. Kilka dobrych minut czekam jeszcze na Wojtka, bo kontrola dla pasażerów podróżujących z dowodami osobistymi ze względu na dużą kolejkę zajmuje więcej czasu. Jest kwadrans po godzinie 13, na godzinę 13:00 mieliśmy zarezerwowany on-line przejazd do centrum Londynu (Baker Street) w easyBus – to taka spółka-córka taniej brytyjskiej linii lotniczej easyJet, która zajmuje się transportem podróżnych z lotnisk. Chcieliśmy zaoszczędzić czas i funty, więc odpowiednio wcześniej kupiliśmy bilety w Internecie. Bilet ten jest ważny na dany przejazd (pomarańczowe busy odjeżdżają na ogół co 15-20 minut), a w przypadku wcześniejszego przylotu lub opóźnienia także na 60 minut przed planowaną godziną odjazdu lub 60 minut po planowanej godzinie odjazdu busa z lotniska Stansted – jednakże tylko w przypadku wolnych miejsc w pojeździe, co jak się okazało się dla nas zgubne. Wprawdzie byliśmy już po kontroli dokumentów, jednak ochrona lotniska zablokowała główne wyjście i wszyscy przylatujący pasażerowie stłoczyli się przed ostatnią „bramką” (punkt kontroli celnej „goods to declare” / „nothing to declare”); przez grubo ponad 15 minut nad wyjściem paliła się czerwona lampka i wył głośno alarm, a agenci ochrony pilnowali, by nikt nie przedostał się na zewnątrz. Nie wiem, czym mogło być to spowodowane – czy koniecznością dodatkowych kontroli lub poszukiwaniem jakiegoś „niebezpiecznego” pasażera? Wreszcie blokada drzwi zostaje zdjęta i opuszczamy gmach terminala. Wychodzimy na dwór, świeci piękne słońce, a o deszczu przypominają już jedynie kałuże. Stanowiska easyBus zlokalizowane jest na samym końcu postoju, mijamy po drodze duże autokary firmy Terravision oraz innych lokalnych przewoźników, którzy rozwożą pasażerów nie tylko do Londynu, ale także do innych miejscowości. Okazuje się, że na nasz pojazd to zwykły samochód typu van, a nie klasyczny autobus. Dociera do nas, że może być problem z miejscami, bo w pierwszej kolejności do auta zapraszani są przez kierowcę osoby, które zgłosiły się na przejazd na zarezerwowany kurs. Jesteśmy spóźnieni, więc czekamy na swoją kolej – pan ma już tylko jedno miejsce i decyduje się, że ja będę tym wybrańcem. Z takiego rozwiązania nie jesteśmy zadowoleni, bo zostawienie Wojtka samego na lotnisku STN nie wchodzi w grę! Decydujemy poczekać na kolejny autobus, który będzie odjeżdżał o 14:00. Obok postoju autobusów znajduje się ogrzewana poczekalnia z dużą ilością miejsc do siedzenia, są automaty z napojami i przekąskami, nieopodal jest mały bar serwujący sandwicze i hot-dogi. Dla zabicia czasu spacerujemy wracamy jeszcze na chwilę do terminalu, sprawdzamy, gdzie rano będziemy musieli się odprawić na lot powrotny do Warszawy-Modlin. Jeszcze wizyta Wojtka w bankomacie i wracamy na parking. 

Jesteśmy niemile zaskoczeni, bo kolejka do stanowiska easyBus jest całkiem spora, a kiedy 15 minut wcześniej odchodziliśmy stamtąd, nie było na miejscu żywej duszy. Okazuje się, że kierowca znów ma komplet i nie weźmie nas – wprawdzie były jeszcze miejsca, ale zdecydował się zabrać czteroosobową rodzinę. Rozczarowani nie zamierzamy dłużej czekać, bo robi się późno, tracimy czas, a przecież chcemy dotrzeć do Londynu i spędzić w stolicy brytyjskiego imperium jak najwięcej czasu. Przy autokarach obok kłębi się tłumek oczekujących, decydujemy się zatem na pociąg Stansted Express. Schodzimy do ulokowanej w podziemiach stacji kolejowej i ostro przepłacamy – bilet normalny na przejazd do stacji London Liverpool Street to koszt 22.50 GBP – ok. 120 PLN. Zawsze trzeba liczyć się z takimi niespodziewanymi wydatkami. Mamy szczęście, bo chwilę po tym, jak zajęliśmy miejsca w wagonie, skład rusza w drogę. Pociąg jedzie bardzo szybko, ale jest przy tym niesłychanie cicho, pasażerów dość mało, większość stacji mijamy, w końcu to z założenia „szybkie połączenie”, przed godziną 15 docieramy do City i wreszcie czuć powiew światowej metropolii. 

Wszędzie wokół tłumy podróżnych, mnóstwo pieszych różnych ras i narodowości, widać dużo patrolów policji „bobbies” w charakterystycznych czapkach, z głośników płyną komunikaty o odjeździe poszczególnych pociągów, słychać zapowiedzi spikerów z metra na temat prac i zamknięcia niektórych odcinków londyńskiego „tube”. Są też automaty z biletami na komunikację miejską, dzienny bilet travel card na strefy 1-2 w weekend kosztuje 7 funtów, można płacić kartą oraz gotówką, transakcje przebiegają bez komplikacji i można wsiąść do metra. Oczywiście przed tym trzeba przebić się przez ludzką masę okupującą bramki – taka uwaga – w Londynie bramek nie da się przeskoczyć / obejść jak w Warszawie, a nawet jeśli w jakiś sposób ktoś tego dokona, to wpadnie prosto w ręce kontrolerów / strażników,. Którzy pilnują czujnie każdego wejścia i wyjścia zarazem. Gapowicze nie mają tam lekko ;)

Maszerujemy w kierunku wejścia do Central Line (kolor czerwony linii metra), czekamy moment na peronie i wsiadamy do klaustrofobicznego wagonu. Część składów w Londynie przypomina nieco nasze pociągi piętrowe, u góry są zakrzywione, przez co sufit nie jest płaski, lecz po bokach obniża się i musimy schylać nasze głowy – tak to jest, jak się urosło wysokim. W metrze ścisk, sporo podróżnych z walizkami, dużo cudzoziemców, słychać różne języki, widać różne style ubioru i wpływy wielu kultur – takie Multi-Kulti-Gesellschaft (określenie z niemieckiego) lub melting pot (z angielskiego) jak kto woli. Nam bardzo się to podoba, zachłystujemy się wręcz takim Zachodem jak Polacy wyjeżdżający z ojczyzny w latach głębokiego PRL. Wysiadamy przy Oxford Circus Stadion, razem z tłumem kluczymy podziemnym labiryntem i kiedy wreszcie wychodzimy na powierzchnię stykamy się z prawdziwym wielkomiejskim gwarem. Na Oxford Street jak zawsze widać nieprzebrane potoki ludzkie, na ulicy duży ruch, raz po raz na przystanku zatrzymują się czerwone autobusy double decker, są też obecne tradycyjne czarne taksówki i oczywiście czerwone budki telefoniczne. Wszystko to, co turystom kojarzy się z Anglią mamy na wyciągnięcie ręki. 

Przed rozpoczęciem shoppingu trzeba się posilić, bo od rana nic nie jedliśmy. Wybór nie jest trudny, bo już po kilku metrach zauważamy charakterystyczne logo restauracji McDonald’s. Kolejka oczywiście długa, ale obsługa uwija się bardzo sprawnie. Zrezygnowano z plastikowych tac, a posiłki podaje się gościom w papierowych torebkach (na wynos). Na poziomie 0 miejsc siedzących nie ma, ale na -1 już można znaleźć stolik i oddać się konsumpcji. Wybieram coś, co odkryłem podczas ostatniego pobytu w Londynie – kanapka Deli Spicy Veggie – nie jestem zbytnim entuzjastą mięsa, więc tutaj mogę zastąpić wołowinę kotletem sojowym z warzywami. Do tego frytki (niestety, w tej akurat restauracji nie było specjalnych „kraników”, z których do małych pojemniczków można było nabierać keczup lub sos barbecue) oraz mój ulubion shake bananowy, dostępny jedynie w UK, Holandii oraz Austrii. Jest przepyszny, polecam go gorąco każdemu! W Macu także kolorowo, sporo ludzi z siatkami i torbami z zakupami, ale nie ma potrącania się czy przepychania, ludzie są uprzejmi, uśmiechają się do siebie, niczym w USA. Tego brakuje mi w Polsce. 

Najedzeni fast foodem ruszamy na Oxford Street, na jednym z licznych stoisk z pamiątkami wybieram widokówki dla mojej siostry i jej męża oraz dla germanistki z LO – to już klasyka. Na szczęście mają też znaczki, więc nie będę musiał się o nie później martwić. Idąc korowodem pieszych podziwiamy angielską architekturę, znacznie inną od tej z naszych stron. Pierwsze kroki kierujemy do sklepu Primark – nie na wyrost powiem, że to Mekka wszystkich uwielbiających tanie zakupy. Jakość ubrań jest różna, ale kiedy kupuje się tak tanio, to nawet jeśli będziemy wkrótce wyrzucać dany ciuch, nie powinniśmy zbytnio żałować. Dział męski jest na pierwszym piętrze, trzeba przebić się do schodów ruchomych schowanych nieco w głębi sklepu. Czego tam nie ma? Asortyment mają bardzo szeroki, jednakże ze względu na nieustannie przebijające się tłumy możemy poczuć się przytłoczeni. Część garderoby leży na podłodze, część porozrzucana jest gdzie popadnie, a liczna obsługa w pocie czoła stara się ogarnąć ten bałagan. Kolejka do kasy gigantyczna, ale szybko się przesuwa, klienci wywoływani się do poszczególnych stanowisk przez system komputerowy. Zwraca uwagę fakt, że wszyscy sprzedawcy są kolorowi, jest sporo osób czarnej karnacji, spotkać można także młode kobiety w czarnych abayach, którym religia muzułmańska i względy kulturowe zabraniają odkrywania włosów i części twarzy. W Wielkiej Brytanii mają szansę na podjęcie pracy, w swoich ojczyznach zapewne byłoby to niemożliwe. Po primarkowym szaleństwie czas ochłodzić się nieco na zewnątrz, szybko się ściemnia, po drodze robimy krótką serię fotek z czerwonym autobusem w tle – z pojazdów patrzy na nas agent 007 James Bond – w końcu zaledwie dzień wcześniej światową premierę miał najnowszy film „Skyfall”. Czas odwiedzić brytyjskie sieciówki – River Island oraz TopMan. Wybór ubrań oczywiście szerszy niż w Polsce, w butikach kolorowo, ciekawe aranżacje wystawowe, dudni głośna muzyka, humor z minuty na minutę się poprawia, nie przeszkadza nam nawet padający deszcze, w końcu to Londyn. Praktycznie na każdym rogu spotkamy także hiszpańską Zarę i inne sklepy Inditexu. Mocno rozczarowuje za to szwedzki H&M, ich sklep na Oxford Street jest dość mały, wybór ubrań też pozostawia wiele do życzenia. 

Teraz trzeba nadrobić stracone kalorie, wchodzimy do dużego supermarketu sieci Marks & Spencer, sklep na ul. Marszałkowskiej to maleństwo w porównaniu z tym, co można zobaczyć w Londynie. W podziemiach jest olbrzymia część z jedzeniem, zaopatrujemy się w świeżo wypiekane słodkie pieczywo oraz napoje i grzecznie ustawiamy się w ogonku do kasy. Obsługa bardzo miła, pada standardowe „How are you?”, sprzedawcy życzą miłego wieczoru i są niezwykle uśmiechnięci i pomocni. Nawet, jeśli to tylko chwyt marketingowy, to swoją rolę odgrywają nadzwyczaj dobrze. Czas na kolejny posiłek, teraz obowiązkowa wizyta w Starbucks Coffee. Mam okazję po raz kolejny degustować dyniową kawę Pumpkin Spice Latte, jest wyśmienita, czuć intensywny zapach przypraw korzennych; Wojtek wybiera zaś Strawberry Cream Frappuccino. Siadamy przy oknie i z góry obserwujemy ulicę, która powoli szykuje się do snu. Widać, że na chodnikach jest już znacznie mniej przechodniów, wkrótce zamkną się sklepy. Wypisuję kartki z pozdrowieniami i znów ruszamy w miasto.

Przyszedł czas na „zwiedzanie” – jak wspomniałem, to moja piąta wizyta w Londynie, poza tym nie jestem fanem muzeów i przyjechaliśmy na Wyspy w nieco innym celu – zatem czystego zwiedzania tutaj nie będzie. Ale symbol UK jakim jest Big Ben trzeba zobaczyć. Podjeżdżamy autobusem do Piccaddilly Circus, kolorowe neony zdają się nas atakować, są na fasadzie niemal każdego budynku na placu. Na jego środku dumnie pręży się posąg Erosa, pamiątkowe fotki i na moment odwiedzamy jeszcze salon z souvenirami Cool Brittannia – w środku znajdziemy kabriolet pomalowany na wzór brytyjskiej flagi Union Jack, a na półpiętrze czeka na nas tradycyjna czerwona budka telefoniczna. Wyśmienite warunki do zrobienia zdjęcia. Przeglądamy pamiątki, wybór jest niesamowity, można się zatracić i wydać fortunę – decyduję się skromnie tylko na znaczek „Keep Calm And Carry On”, który robił furorę podczas lipcowej olimpiady w Londynie. Ponownie wsiadamy w czerwony autobus i mkniemy ku nabrzeżu Tamizy. Wysiadamy przy London Eye, ta nowoczesna konstrukcja na kształt „diabelskiego młyna” jeszcze się kręci i oferuje żądnym wrażeń turystom wspaniałe widoki na panoramę nocnego Londynu. W górze widać startujące z lotniska London City samoloty, a my przechodzimy przez most i podziwiamy zegar Big Ben oraz brytyjski parlament. Budynek jest monumentalny, swoim rozmiarem robi spore wrażenie, chociaż i tak nic nie pobije gmachu rumuńskiego parlamentu, który widziałem w Bukareszcie tydzień wcześniej.

Ale, ale, na nas już czas, wybiła godzina 21, pora zbierać się na Soho i poimprezować. Po drodze jeszcze krótka wizyta w McDonald’s, zmieniamy nieco garderobę, przepakowujemy nasze rzeczy i ruszamy śmiało przed siebie. Przed klubami stoją „naganiacze”, którzy zapraszają gości do środka. Zbliża się Halloween, więc na ulicach można spotkać dużo oryginalnie przebranych ludzi. Jeśli będziecie chodzić pieszo po Londynie, to radzę uważać na ruch lewostronny – do tego naprawdę niesamowicie trudno jest się przyzwyczaić. Dobrze, że na jezdni są często wypisane instrukcje typu „Look left”, „Look right” czy też „Look both ways”. To bardzo pomaga niezorientowanym. I jeszcze jedno – dla osób pozostających w UK na dłużej niezbędna jest „przejściówka” do kontaktu – w UK i Irlandii inaczej zbudowane są gniazdka elektryczne i w przeciwnym wypadku nie skorzystamy z nich. 

Po kilku minutach spaceru w rozkrzyczanym tłumie wśród indyjskich rikszarzy oferujących transport zmęczonym klubowiczom docieramy na miejsce – G-A-Y Bar już jest wypełniony po brzegi, ale by wejść do środka trzeba jeszcze przejść kontrolę bezpieczeństwa – pracownik ochrony „obmacuje” gości i sprawdza zawartość ich torebek. Wchodzimy do środka, z głośników i telebimów śpiewa do nas Rihanna. Lokal ten jak nazwa sugeruje bardziej działa jako bar/pub niż jako klub, więc radzę nie spodziewać się tam tańczących na parkiecie, raczej to miejsce na before party, gdzie można przy drinku porozmawiać ze znajomymi i pokołysać się do dźwięków muzyki pop. Parę minut po północy przenosimy się kilka ulic dalej do Late, w kolejce do wejścia staliśmy ponad 30 minut! Z G-A-Y Bar zabrałem różowe flyery, które upoważniają nas do darmowego wejścia do klubu. Kolejna kontrola bezpieczeństwa, szatnia i wreszcie można pohasać na parkiecie. Tutaj także nie uświadczymy profesjonalnego DJ’a, a muzyka jest prezentowana w formie teledysków , które wyświetlane są na licznych ekranach plazmowych. Ludzi jest naprawdę sporo, ale ich aparycja nieco odbiega od tego, co widzieliśmy w ciągu dnia na Oxford Street, nie spotkamy tutaj wymuskanych i wystylizowanych ludzi, atmosfera raczej luźna, co w porównaniu z berlińskim Felixem czy starą warszawską Utopią jest aż dziwne i nienaturalne. Tak, najwidoczniej lubię bawić się w zblazowanym towarzystwie, stanie na parkiecie i sączenie cedrowego piwa to nie w moim stylu. Ciii, ale nie będę już więcej narzekać, w końcu to spore urozmaicenie i oderwanie się od szarej polskiej rzeczywistości. Miło było pobawić się do „Call My Name” Cheryl Cole, „Wannabe” Spice Girls czy „Everybody” Backstreet Boys. Przypomniał mi się także ulubieniec nastolatek z pierwszej edycji brytyjskiego talent show „Pop Idol” Gareth Gates i jego utwór „Spirit In The Sky” – ach, kiedy to było, chyba jeszcze czasy LO. Ta noc jest o godzinę dłuższa ze względu na zmianę czasu, możemy więc pobawić się nieco dłużej. Z zegarkiem w ręku na około 1,5 h przed odjazdem naszego easyBusa z okolic Baker Street opuszczamy lokal i kierujemy się do Oxford Street. Ulica jest niesłychanie długa, korzystamy po raz kolejny z czerwonego autobusu, nasze bilety są ważne do 04:30, a o tej porze będziemy już na lotnisku Stansted. Po kilku minutach jazdy wysiadamy w okolicach Marble Arch i spacerkiem przez nocny Londyn docieramy na przystanek busa. Pomarańczowy van już stoi, kierowca sprawdza bilety i wpuszcza nas do pojazdu, tym razem nie ma wielu chętnych, oprócz nas busem jadą jeszcze 4 osoby. W autobusie jest bardzo zimno i to nie zmieniło się przez całą drogę, podróż trwała około 70 minut. Kiedy wysiadamy przed terminalem czujemy przeraźliwe zimno i szybko wbiegamy na górę do terminala w poszukiwaniu automatów z gorącymi napojami. Większość kawiarni jest jeszcze zamknięta, bo i pora jest drakońska – 04:20. Z opresji ratuje nas market SPAR, w którym za 1,49 funta można skorzystać z samoobsługowego ekspresu i przygotować sobie kawę, herbatę czy czekoladę. Szukamy wolnego miejsca, co graniczy z cudem, bo mimo bardzo wczesnej pory dużo ludzi jest już w hali lotniska, sporo z nich nocowało i jeszcze śpi, przed odprawą bagażową Ryanair ogromne kolejki. Nic dziwnego, skoro to ich główna baza w UK i większość lotów wyrusza w okolicach 6 rano w swój pierwszy rejs. Znajdujemy wolne miejsca przy stanowiskach z komputerami, gdzie za opłatą chętni mogą skorzystać z Internetu czy wydrukować karty pokładowe i spożywamy smaczne angielskie śniadanko. Wprawdzie w warunkach lotniskowych o jajecznicy na bekonie, fasolce, tostach i herbacie z mlekiem możemy jedynie pomarzyć, ale planując nasz ekspresowy wyjazd w trybie „low cost” oczywiście liczyliśmy się z tego typu niedogodnościami.

Nadchodzi czas kontroli bezpieczeństwa, otwartych jest sporo stanowisk, kolejka szybko przesuwa się naprzód, nie mamy ze sobą żadnych podejrzanych substancji i sprawnie przechodzimy do hali odlotów. Mijamy kilka sklepów wolnocłowych i zajmujemy miejsce w oczekiwaniu na wyświetlenie numer gate’u, z którego odbędzie się nasz odlot na lotnisko w Modlinie o godz. 06:40. Przez halę przewijają się kolejni podróżni, wkrótce podążamy ich śladem do wyjścia numer 32. Okazuje się, że jest ono dalej niż nam się wydawało i aby tam dotrzeć trzeba skorzystać ze specjalnego pociągu. Tutaj spotykamy także wielu Polaków odlatujących do ojczyzny. Mimo wczesnej pory samolot ma rewelacyjne obłożenie, ku naszemu przerażeniu jest także sporo rodzin z małymi dziećmi, a to chyba najgorsze, co może Cię spotkać na pokładzie. Przyznam szczerze, że płaczące, krzyczące i biegające po pokładzie dzieci to istna katorga, gorszy może być chyba jedynie otyły pasażer siedzący na sąsiednim siedzeniu. Oczywiście przed bramką do wyjścia już uformowała się stosowna kolejka, ale boarding zaczyna się kilka minut później i o dziwo idziemy praktycznie bezpośrednio do samolotu, który stoi zaparkowany na płycie tuż za wyjściem z terminala. Przy wejściu załoga prosi o okazanie karty pokładowej i można zająć miejsca, tym razem siadamy w tylnej części samolotu po lewej stronie. Kabina powoli się wypełnia, kilka słów od personelu pokładowego, tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa i błyskawicznie wzbijamy się w niebo. Słońce właśnie wstaje, niebo jest różowe, pięknie widać zieloną Anglię z góry. Pogoda dopisuje, nie ma żadnych turbulencji, a cabin crew chwilę po starcie rozpoczyna swój serwis sprzedażowy. Na szczęście panowie z CC nie są zbyt nachalni i nie krzyczą do mikrofonu tak jak ich koleżanki na locie do Londynu, widać jeszcze się nie rozbudzili. Po około 2 godzinach lotu przyziemiamy lekko w Modlinie, a dokoła nas zima w pełni. Warsaw welcome to!

Ciao Napoli, Salut Bucuresti! / 18.10.2012 - 22.10.2012




Wreszcie nadszedł dzień rozpoczęcia kolejnej wyczekiwanej wycieczki. We wrześniu nie miałem okazji przecierać nowych szlaków, więc z tym większym utęsknieniem odliczałem dni do kolejnej wyprawy. Tym razem trasa przedstawia się następująco:

Warszawa – Berlin Schönefeld (przejazd autokarem Polski Bus)
Berlin Schönefeld – Neapol (przelot linią easyJet)
Neapol – Bukareszt Otopeni (przelot linią Blue Air)
Bukareszt Otopeni – Berlin Tegel (przelot linią Lufthansa)
Berlin Hauptbahnhof – Warszawa (przejazd pociągiem EC BWE)


Cała wycieczka rozpoczęła się w czwartkowy wieczór o godzinie 23:00 na pętli autobusowej Metro Wilanowska, skąd odjeżdża obecnie znaczna część autokarów Polskiego Busa. (Ważne info dla pasażerów: Od 3. października autokary w kierunku Gdańska odjeżdżają z peronu na stacji metra Młociny, by ominąć korki tworzące się w centrum Warszawy.) Planowanie wycieczki na tej trasie zacząłem jednak znacznie wcześniej, bo jeszcze w styczniu tego roku. Trasa nieco nietypowa, Włochy i Rumunia są bowiem kulturowo zupełnie innymi krajami, ale te właśnie destynacje od dawna chodziły mi po głowie, a skoro udało mi się wypracować odpowiedni i atrakcyjny cenowo plan przemieszczania się między poszczególnymi miastami, to pomyślałem, że warto zrealizować ten pomysł. 

Neapol pamiętam jeszcze z planszy gry Eurobusiness, na której oprócz Rzymu i Mediolanu widniała też nazwa tego południowowłoskiego miasta. O Bukareszcie słyszałem zaś co nieco od rodziców, którzy w zamierzchłych czasach PRL wybrali się pociągiem na wczasy do Bułgarii i mieli okazję przejeżdżać przez miasto. Pociąg zatrzymywał się na dworcu w środku nocy a na peronie tłoczyły się istne hordy Rumunów i Cyganów handlujący „mydłem i powidłem”. Z domu rodzinnego pamiętam drewnianą skrzynkę na zdjęcia z napisem Bucureşti. Oczywiście z biegiem czasu dowiedziałem się, że Neapol to ojczyste miasto pizzy rządzona przez mafię zwaną „camorra”, zaś na Bukareszcie ciąży piętno komunistycznego reżimu Nicolae Ceausescu i związanej z tym monumentalnej architektury. Postanowiłem zatem zweryfikować posiadaną wiedzę i ruszyłem w drogę.

Mocno zaskoczyła mnie frekwencja w autokarze Polskiego Busa przy stacji metra Wilanowska. Już na pierwszym odcinku w autobusie był niemal komplet pasażerów, w Łodzi o wolnym miejscu obok można było tylko pomarzyć. Sporą część podróżnych stanowili cudzoziemcy z Erasmusa, którzy wybierali się na wypad do niemieckiej stolicy. Za szybami noc, szybko udało mi się zasnąć i przebudzałem się praktycznie jedynie na postojach w Łodzi, Poznaniu i przed polsko-niemiecką granicą. Na szczęście wbrew temu, co przeczytałem dzień wcześniej na forum internetowym, kierowca nie zatrzymywał się w osławionej gminie Torzym i ominęło mnie spotkanie z kelnerką Shazzą oraz przymusowy godzinny postój. Co za ulga! ;) Na lotnisko Berlin-Schönefeld docieram około 8 rano, kilka minut na poranną toaletę i idę ustawić się w kolejce do odprawy na mój lot do Neapolu. W pomarańczowym terminalu lotniska ruch jak w ulu, do kontroli bezpieczeństwa wije się kilkudziesięciometrowa kolejka, z głośników płyną komunikaty, by podróżni korzystali także ze stanowisk w głównej części terminala. Na szczęście kolejka do nadania bagażu jest wręcz minimalna i błyskawicznie zostawiam tam moją walizkę. Tak, kolejny raz nie spakowałem się w bagaż podręczny i przepłacam, tak to już ze mną jest. Inna sprawa jest taka, że wciąż nie dorobiłem się walizki kabinówki – może z okazji urodzin sprezentuję sobie coś takiego? Byłoby to z pewnością bardzo przydatne.
Teraz kolej na kontrolę bezpieczeństwa, kolejka już nieco się rozładowała, pasażerowie bardzo sprawnie są sprawdzani przez pracowników lotniskowej ochrony. Skrupulatne Niemki nakazują wielu osobom włożyć bagaż do sizera i przypominają, że na pokład samolotów easyJet można wziąć tylko jedną sztukę bagażu podręcznego. Jak ja nie lubię oglądać tego pakowania damskich torebek do walizek, zawsze ten sam scenariusz, niezależnie od lotniska. Ja rozumiem, że miejsce w luku nad siedzeniami jest ograniczone, ale to naprawdę wiele nie zmieni, jeśli dziewczyna na moment kontroli schowa tę torebkę do kabinówki, a zaoszczędzimy stresu wielu pasażerkom ;)

Na zewnątrz jest piękna pogoda, berlińskie lotnisko jest mocno pobudzone, widać, że konieczna była budowa nowego portu lotniczego BER. Szkoda, że jego oficjalne otwarcie wciąż jest opóźniane i nikt nie wie, kiedy będzie można cieszyć się z oddania do użytku nowego terminala. Teraz pora na smaczne śniadanko w Cafe Marché, dookoła słyszę dużo Polaków, o dziwo na moim locie nie dostrzegłem nikogo, jest za to pod dostatkiem Włochów i mała garstka Niemców. Boarding odbywa się bardzo sprawnie, w okolicy nie ma małych dzieci, wszystko przebiega bez zakłóceń i po dość długim kołowaniu mogę podziwiać po raz kolejny niebo nad Berlinem. Sam lot trwał około 2 godzin, zatopiłem się w lekturze francuskich słówek, do rzeczywistości przywołał mnie dopiero komunikat kapitana, że właśnie przelatujemy nad chorwackim wybrzeżem. Wyjrzałem za okno i moim oczom ukazał się bajkowy wręcz krajobraz. Planuję, że w roku 2013 to będzie mój kolejny cel, na Bałkanach dotąd nie byłem. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy już na terenie Włoch, pilot rozpoczyna zniżanie do lądowania na lotnisku Napoli Capodichino, z okien Airbusa 319 podziwiam Wezuwiusza i w samo południe mogę wreszcie powiedzieć „Ciao, Napoli!”. Na zewnątrz piękna pogoda, jest około 25 stopni Celsjusza, podczas gdy tego dnia w Warszawie jest zaledwie kilka stopni powyżej zera i deszczowa aura. Pożegnalny uśmiech i „arrivederci” dla sympatycznej cabin crew, kilka stopni po schodkach i wsiadam do autobusu, który zawozi pasażerów do terminalu. Jesteśmy we Włoszech i na bagaże trzeba będzie sporo poczekać, za to zachwycam się bardzo interesującą taśmą, na której podawane są bagaże dla podróżnych. Otóż jest ona kolorowa i przypomina ruletkę w kasynie – czyżby subtelne nawiązanie do neapolitańskie camorry? 


Wreszcie odbieram walizkę, moja wypada jako druga w kolejności, nie muszę zatem wstrzymywać oddechu, bo po przygodach na Ibizie to dla mnie najbardziej ekscytujący i stresujący punkt programu. Po wyjściu z hali przylotów szybkim krokiem docieram na przystanek autobusowy zlokalizowany praktycznie tuż przed wejściem na lotnisko. Pasażerów jest sporo, więc do odjeżdżającego właśnie AliBusa nie zdążę się już zabrać i czekam na kolejny kurs do Stazione Centrale – tak nazywają się chyba wszystkie większe stacje we Włoszech. Bilet w cenie 4 euro można kupić u specjalnego lotniskowego biletera, który wpuszcza podróżnych do autobusu. W środku jest ciasno, ale udaje mi się zająć miejsce siedzące i wkrótce ruszamy do centrum Neapolu. Autobus powoli przemierza ulice, urzeka mnie włoska architektura, kolorowe, w przeważającej większości pomarańczowe domki, charakterystyczne okna z żaluzjami, balkony oraz zwisające z nich pranie. Niewątpliwie ma to swój urok. Mógłbym godzinami wpatrywać się w tego typu obrazki. Praktycznie na każdym rogu znajduje się małe bistro, można zjeść pizzę i inne smakołyki, napić się prawdziwej kawy i delektować croissantem. Uwaga – jeśli chcemy usiąść przy stoliku na zewnątrz, to trzeba przygotować się na większy wydatek, bo cena zmienia się w zależności od miejsca konsumpcji. Najtaniej jest przy barowej ladzie, tak też espresso co rano piją Włosi, jest dość głośno, w powietrzu czuć aromat świeżo zmielonej kawy i słychać stukanie filiżanek – polecam gorąco, to naprawdę niepowtarzalny klimat!
Mój hotel znajduje się ok.10 minut drogi od Piazza Garibaldi, centralnego placu w Neapolu. W mieście jest niesamowicie głośno, Włosi są znani z tego, że to „krzykacze”, mają specyficzny akcent i wydaje się, że cały czas są bardzo przejęci i czymś podekscytowani. Oprócz przechodniów na ulicach można spotkać mnóstwo Murzynów, którzy handlują wszelkiego rodzaju podróbkami – zaczynam się domyślać, dlaczego tak dużo Włochów może pochwalić się torebkami od Louis Vuitton, koszulkami Lacoste czy paskami D&G. Towar na pierwszy rzut oka wygląda całkiem nieźle, więcej na ten temat nie powiem, bo nie przyglądałem się bardziej dokładnie towarom w obawie przed natrętnymi namowami do zakupu, a tych nie miałem w planach. Pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że owi sprzedawcy z Afryki nie są nachalni, nie narzucają się przechodniom, a jedynie stoją na chodnikach ze swoimi kramami od rana do nocy. Przechadzając się po Neapolu wypatrzyłem, że dla zaprzyjaźnionych ulicznych sprzedawców, ale już raczej tych rodem z Włoch – np. gazeciarzy czy pań z kwiatami, którzy mają swoje stragany nieopodal kawiarni, kelnerzy na tackach przynoszą kawę czy przekąski – coś a la dostawa na zamówienie. Odrębną kwestią jest ruch uliczny – myślę, że to niezły trening przed wypadem do Indii. Wprawdzie obecna jest sygnalizacja świetlna, jednak nie znaczy to, że kierowcy, a zwłaszcza użytkownicy tak lubianych w Italii skuterów, dostosowują się do przepisów ruchu drogowego. Na ulicach panuje chyba o każdej porze oprócz poranka ruch jak w ulu, korki są dość spore i przeprawa przez miasto przyprawia o ból głowy, zwłaszcza jeśli towarzyszy jej trąbienie klaksonów i wyzwiska kierowców. Pieszy w starciu z właścicielem pojazdu nie ma żadnych szans, trzeba uważać nawet na wyznaczonych przejściach, bo nagle tuż przed nogami może minąć nas skuter. Zapamiętałem szczególnie jedno bardzo nietypowo usytuowane skrzyżowanie z ulicami biegnącymi pod skos. Nawet jeśli pieszy miał zielone światło, to w tym samym czasie skręcać mogli także kierowcy z dwóch stron pod kątem ostrym – przejście przez tą ulicę było nie lada wyzwaniem, w drodze powrotnej zmieniłem nieco trasę, by je ominąć, bo nie chciałem zostać rozjechanym przez impulsywnych kierowców z południa Włoch. Samo miasto przypadło mi do gustu, jak już wspomniałem urzeka zabudowa i nawet wypadające z koszty ulicznych śmieci można jakoś mieszkańcom tego urokliwego miejsca wybaczyć. W poprzednich latach Neapol miał spore problemy z wywozem śmieci, teraz sytuacja się już znacznie poprawiła. Wieczorem skierowałem moje kroki do neapolitańskiego portu, okazało się, że czeka mnie całkiem długi spacer, ponieważ nie korzystałem z komunikacji. Port jest duży, z parkingu można podziwiać luksusowe promy i statki wycieczkowe, które zawinęły do Neapolu. Dużo statków płynie na Sycylię i inne wyspy w basenie Morze Śródziemnego, są także kursy do Tunezji. Nie należy się zatem dziwić, że w tej okolicy jest tak dużo imigrantów z Afryki, to jedno z najbliższych im geograficznie miast. Niestety, ze spaceru wzdłuż Zatoki Neapolitańskiej tego wieczora nic nie wychodzi, gdyż cały port i jego otoczenie są otoczone wysokim płotem i siatką, nie sposób przedostać się dalej. W drodze powrotnej nabywam tradycyjnie pocztówki, znaczki i robię większe zakupy w supermarkecie – takie tradycyjne włoskie specjały jak makarony, pomidory w sosie itp. 

Kolejny dzień wita mnie pięknym słońcem, które pojawiło się na hotelowym dziedzińcu. Aż chce się wyjść na miasto i poczuć ten niepodrabialny klimat. Przechadzam się główną arterią Neapolu i widzę, jak miasto budzi się do życia. W Cafe Vogue zamawiam uno cappuccio i brioche, na białej piance na powierzchni kawy barista czekoladą w płynie rysuje uśmiechniętą buźkę – i jak tu nie lubić Włochów? Ruszam spokojnym spacerkiem ku nabrzeżu, po drodze mijam wiele Włoszek niosących duże torby z zakupami. Tym razem moja trasa wiedzie przez najstarszą część miasta, podziwiam z zewnątrz liczne kościółki i placyki. W końcu docieram do zamku królewskiego, wygląda bardziej jak warowna twierdza, przed główną bramą sesję fotograficzną robią sobie nowożeńcy, tuż obok na parkingu zbierają się goście. Idąc kilka metrów dalej przechodzę przez piękny zielony park z bujną roślinnością i podziwiam błękit morza oraz nieba i Wezuwiusza na horyzoncie. Góra złowieszczo góruje nad miastem i przypomina o spustoszeniu w Pompejach setki lat temu. Na wizytę w tamtejszym parku archeologicznym nie mam czasu, kieruję się dalej do małego portu, gdzie cumują motorówki, mniejsze jachty i kutry rybackie wypływające na wody Zatoki Neapolitańskiej. Tak, Goethe miał rację w swoim cytacie „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, piękno okolicy urzeka – jednak nie czas na umieranie, pora iść dalej. Przechadzam się nadmorską promenadą, po przejściu dłuższego odcinak roztacza się przede mną niesamowity krajobraz na miasto i jego okolice. Słońce góruje na niebie, jest upalne lato, mogę się ogrzać i na moment zapomnieć o tym, że już wkrótce powrót do zimnej Europy. Po spacerze jeszcze tylko posiłek, tym razem wizyta w restauracji McDonald’s. Niestety, akurat skończyły się shaki o smaku cappuccino, delektuję się za to podwójnym cheeseburgerem i powoli wracam w stronę hotelu. Po drodze zahaczam jeszcze o gmach galerii i opery, ta pierwsza przypomina mi do złudzenia Mediolan. Odbieram z hotelu moją walizkę i idę na przystanek AliBusa w pobliżu dworca kolejowego. Wcześniej w kiosku tabacchi kupiłem bilet na przejazd, nie muszę stać w kolejce, by kupić go u kierowcy.

Około 30 minut później jestem już w terminalu lotniska Capodichino, do otwarcia odprawy jeszcze trochę czasu, największa kolejka jest przy stanowisku linii Austrian do Wiednia, sporo turystów wraca ze zorganizowanej wycieczki, kolejka zakręca kilka razy. W hali spostrzegam młodą dziewczyną z bardzo ciekawym t-shirtem. Jest biały, a na nim widniej czarny nadrukowany telewizorek z logo Chanel i napis u góry „We’re watching Cocco Channel” – świetna zabawa modą. Dokładnie tak on wygląda. Na monitorach pojawia się informacja, przy którym stanowisku będzie odbywać się odprawa biletowo-bagażowa tanich rumuńskich linii BlueAir. Zasada jest taka – im wcześniej, tym lepiej. Za mój bilet ze wszystkim opłatami zapłaciłem około 100 zł, a kupowałem go w styczniu. Okazuje się, że będzie sporo pasażerów, wśród nich typowe Cyganichy z bazaru, ale też i włoscy fashioniści oraz rumuńska klasa średnia. Mój polski paszport zdaje się wyróżniać na tle rumuńskich i włoskich dowodów osobistych, budzi też niemałą konsternację na celniczce już w Bukareszcie. Rumunia jest już w Unii Europejskiej, jednak nie znajduje się jeszcze w strefie Schengen, dlatego też przed wylotem i po nim konieczne są kontrole dokumentów. Lotnisko w Neapolu robi na mnie bardzo dobre wrażenie, chociaż właściwie każdy nieco większy port lotniczy na świecie wygląda podobnie. Boarding rozpoczyna się o czasie, wsiadamy do autobusu przy gate 13 i kilka chwil później jesteśmy już na schodkach prowadzących na pokład B-737. Załoga wita większość pasażerów po rumuńska, ale do mnie po obejrzeniu paszportu stewardessa mówi „Hello” ;) Przy odprawie dostałem miejsce 13D – no nieźle, myślę sobie – zazwyczaj linie lotnicze rezygnują z tego pechowego rzędu, ale nie tutaj. Akurat trafia mi się miejsce przy przejściu ewakuacyjnym, to mój drugi raz, kiedy mam okazję zajmować taką pozycję. Nie jest to zbyt komfortowe, ale mam więcej miejsca na nogi a dodatkowo siedzę przy przejściu, więc podziwiam pracę załogi z bliska. Dla pasażerów w rzędach ewakuacyjnych jest przewidziany specjalny briefing, poza mną wszyscy znają rumuński, więc pozostaje mi zadowolić się tą wersją językową. Na szczęście wszelkie informacje znajdują się także w języku angielskim na specjalnych instrukcjach w kieszeniach foteli. Samolot szybko się zapełnia, ale są pojedyncze wolne miejsca, startujemy, kiedy słońce zaczyna zachodzić, kierujemy się nad Morze Śródziemne, by potem zawrócić. Lot jest bardzo łagodny, zero jakichkolwiek turbulencji, ale też brak jakichkolwiek informacji z kokpitu. Szkoda, bo zawsze miło usłyszeć jest głos kapitana czy pierwszego oficera. Samolot mocno zdezelowany, wcześniej używała go tania włoska linia AirOne. Lądujemy o godzinie 21 czasu lokalnego na lotnisku im Henri Coanda w Bukareszcie, po wylądowaniu trzeba przestawić wskazówki zegarka, bo to inna strefa czasowa. 

Kontrola paszportowa jest błyskawiczna, szybko odbieram także mój bagaż rejestrowany. Do odjazdu autobusu do centrum mam jeszcze pół godziny, w terminalu dostrzegam supermarket Billa i tam postanawiam zrobić małe zakupy spożywcze na kolację. Ceny niemal takie same w jak w Polsce, ale asortyment się trochę różni od naszego. Mają o dziwo świeżo wypiekane pieczywo, jest chyba prosto z pieca mimo wieczornej pory. Wychodzę przed terminal, akurat odjeżdża autobus do Gare du Nord, w kasie nabywam specjalną kartę z chipem, która gwarantuje mi przejazd na 2 kursy. Aby ją aktywować, trzeba po wejściu do pojazdu odpowiednio przyłożyć ją do czytnika, ponieważ moja karta złowrogo zapiszczała i zaświeciła się czerwona lampka, z pomocą od razu rzucili się pani w średnim wieku i młody chłopak, byłem pozytywnie zaskoczony taką reakcją. Podziękowałem za pomoc, ponowne przyłożenie karty bliżej aparatu pomogło i bezpiecznie mogłem dojechać do centrum. Po drodze mijaliśmy nieczynne lotniska BBU Baneasa, na którym to kiedyś lądowały samoloty WizzAir i BlueAir, ale od dłuższego czasu port jest zamknięty ze względów operacyjnych. Jest późno, kiedy wysiadam na centralnym placu miasta Piata Unirii. Nawet nie zdążyłem wyjąć mapy, a już w autobusie oferuje mi pomoc współpasażerka i objaśnia, jak mam trafić pod podany adres. Dzięki niej nie muszę błądzić i od razu jestem na dobrej drodze do hotelu. W centrum bardzo dużo młodych ludzi – kolejny szok – wszyscy są bardzo odpicowani, tak jak lubię! ;) Po Rumunii tego bym się nie spodziewał, a tu taki numer. Przy placu znajduje się duża galeria handlowa, logo sklepu Bershka rozświetla całą okolicę. 15 minut później jestem już w hotelu, okolica może nie jest zbyt piękna, ale samo hotel na pewno jest wart swojej ceny. Pokój świetnie wyposażony i nowocześnie urządzony, po wieczornej toalecie zapadam w sen, by rano wstać skoro świt na śniadanie i zobaczyć, ile się da przed odlotem Lufthansą do Berlina. 

Rano za oknem dość szaro, ale najważniejsze jest to, że nie pada. Po pożywnym śniadanku przy rumuńskiej telewizji śniadaniowej (ten język to dla mnie miks francuskiego z rosyjskim) wybywam na miasto – cel numer jeden to słynny na całą Europę parlament, którego budowę zlecił rumuński dyktator Nicolae Ceausescu. Gmach widać już z daleka, przed nim znajdują się olbrzymie fontanny, a do „domu ludu” prowadzi aleja wysadzana drzewami. Akurat w tym dniu odbywa się tam bieg dla mieszkańców miasta, coś w stylu „Run Warsaw”, na placu przed parlamentem zbierają się pierwsi uczestnicy. Wracam do Piata Unirii, w McDonald’s zamawiam tosta z salami (u nas niedostępny w menu śniadaniowym) i cappuccino. Ceny wręcz identyczne jak w Polsce. Pod placem znajduje się stacja metra, na której krzyżuję się dwie linie podziemnej kolejki. Nabywam całodzienny bilet za 6 RON i wchodzę do podziemia. Stacje głębokie, jest dość szeroko, sporo miejsca a schody ruchome pędzą w dół ze sporą prędkością. Nic chyba jednak nie pobije tych w Pradze i Moskwie! Wysiadam na stacji o miłej dla ucha nazwie Aviatoril i pieszo udaję się trotuarem ku Łukowi Triumfalnemu. Jest nieco uboższy od paryskiego oryginału, ale może się podobać. Żałuję, że jest nieco poza miastem, bo taka perełka architektury przydałby się w centrum, które delikatnie mówiąc jest szare i bez wyrazu. Nie mogę powiedzieć, że jest brudne, ale po prostu brzydkie. To, co miałem w planach zobaczyć, zaliczyłem, z czystym sumieniem wracam do hotelu po bagaż i odjeżdżam na lotnisko autobusem 838. Akurat rozpoczyna się odprawa na mój lot, kolejka jest mała i dostaję wydrukowaną kartę pokładową. Przy okazji pani z obsługi naziemnej komplementuje moje niebieskie soczewki. 

To mój pierwszy w życiu lot Lufthansą, jako germanofil już od dłuższego czasu nie mogłem się doczekać tej chwili. Lotnisko w porównaniu z miastem jest śliczne, udało mi się też znaleźć wreszcie kiosk z pamiątkami i znaczkami oraz skrzynkę pocztową, ponieważ na mieście tego rodzaju usług nie miałem okazji uświadczyć. Skrobnąłem jeszcze kilka słów do mojej germanistki, w automacie nabyłem kawkę i pyszny rumowy batonik o nazwie RON i udałem się do mojej bramki. Boarding o czasie, wejście przez rękaw, pasażerów mało, więc nie było problemu z zajmowaniem miejsc. Przed startem pilot informuje o pięknej pogodzie w Berlinie, szybko odrywamy się od ziemi i wkrótce rozpoczyna się serwis pokładowy – do wyboru kanapka z szynką lub serem oraz napoje. W specjalnym pudełeczku, na którym narysowano berlińskie zabytki, znajdują się też winogrona, serek, batoniki i miętowe cukierki do ssania. Mam to szczęście, że siedziałem w 4. rzędzie tuż za firanką, więc posiłek dostaję praktycznie jako pierwszy, w business class było pusto. W trakcie lotu kapitan informuje, że przelatujemy właśnie nad Krakowem – byłem nieco zdziwiony, że lecimy nad polskim terytorium. Punktualnie przed 17 lądujemy na lotnisku Berlin – Tegel. Kolejny raz kontrola paszportowa i trzeba trochę poczekać, aż na taśmociągu pojawią się bagaże z tego lotu. Tym razem celnicy nie trzepali mojej walizki, co z ulga! ;) Szybko autobusem TXL docieram do Beusselstrasse, tam przesiadka na S-Bahn do Landsbergerallee i już jestem w hostelu Generator. Lokalizacja w tej części Berlina jest nieprzypadkowa – noc to bowiem dla mnie gorąca impreza GMF w klubie Weekend na Alexanderplatz, a to całkiem niedaleko. 
Jeżeli tylko spędzam w Berlinie noc z niedzieli na poniedziałek, to wizyta w tym lokalu jest obowiązkowa - dwa piętra w wieżowcu ze znakomitą panoramą na miasto, świetna muzyka (na jednym poziomie pop, na drugim electro), dobrze ubrani ludzie - czego chcieć więcej? Zawsze wychodzę stamtąd, kiedy świta ;) Tym razem wieczór mijał pod hasłem After Party w związku z występem słynnej australijskiej aktorki Pam Ann, która podróżując po świecie wciela się w rolę stewardessy i opowiada o swoich przygodach na pokładzie. 25 i 26 listopada Pam Ann zawita także do Warszawy. I tym oto imprezowym akcentem zamykam niniejszą relację z podróży. Gute Nacht!





English For Cabin Crew & Aviation English

Pozostajemy wciąż w tematyce książkowej. Tym razem dla odmiany postanowiłem przedstawić klasyczne podręczniki do nauki lotniczej odmiany języka angielskiego. "Aviation English" nie różni się może specjalnie od "General English", jednakże jak każdy język specjalistyczny dysponuje on pewnym zestawem specyficznych słów i wyrażeń, który kandydaci do personelu pokładowego powinni opanować. Myślę, że osoby często podróżujące samolotem (z ang. "frequent flyers") bezproblemowo odnajdą się w tej tematyce i szybko skojarzą zawarte w podręcznikach zwroty i utarte wyrażenia używane przez cabin crew czy pilotów.

Polecane przeze mnie pozycje to:

- Cabin Crew English - English For Flight Attendants, wydawnictwo OXFORD,
- Aviation English - for ICAO compliance, wydawnictwo MACMILLAN,
- English For Aviation, wydawnictwo OXFORD.

Do wszystkich książek przygotowane są płyty z nagraniami MP3, które znacznie ułatwiają pracę z podręcznikami i są wręcz niezbędne przy wykonywaniu poszczególnych ćwiczeń i zrozumieniu materiału. Oddzielnie przygotowano także książkę nauczyciela, w której znajdują się klucze odpowiedzi oraz transkrypcje tekstów do słuchania. Wszystkie książki można zamówić on-line w księgarniach internetowych na terenie Polski, albo pozyskać od użytkowników portalu Chomikuj.pl.

Kilka podstawowych testów na użycie języka angielskiego w branży lotniczej i turystycznej można znaleźć na stronie English For My Job w odpowiedniej zakładce.

Owocnej nauki! Have fun!

Poczuj ducha latania! / Literatura lotnicza

Jeżeli jeszcze macie jakieś wątpliwości, czy warto latać, to myślę, że po przeczytaniu poniższych pozycji lęk przed lataniem ustąpi a na jego miejscu pojawi się fascynacja. Nie tylko samym lataniem, które daje możliwość szybkiego przemieszczania się praktycznie z jednego zakątka globu w drugi, ale też potężną infrastrukturą branży lotniczej. Warto zapoznać się także z kulisami pracy poszczególnych pracowników sektora lotniczego, począwszy od tych witających pasażerów przy stanowiskach odprawy przez pracowników ochrony lotniska na załodze pokładowej i pilotach skończywszy. Koniecloie trzeba też prześledzić działania linii lotniczej od strony ekonomiczno-marketingowej. Poniższe lektury to pozycje obowiązkowe dla fanów lotnictwa i nie tylko:






- "Air Babylon" Imogen Edward-Jones (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Leci z nami pilot" Sebastian Mikosz (język polski),
- "LOT Wrony" Leszek Chorzewski (język polski),
- "Lecę. Piloci mi to powiedzieli" Jan Pelczar (język polski),
- "Etat w chmurach" Teresa Grzywocz (język polski),
- "Z chmur do Azji" Teresa Grzywocz (język polski),
- "Opowieści pokładowe" Teresa Grzywocz (język polski),
- "Lotniskowy zawrót głowy" Teresa Grzywocz (język polski),
- "Życie stewardesy" Olga Kuczyńska (język polski),
- "Stewardesy. Cała prawda o lataniu" Krzysztof Pyzia (język polski),
- "Przymrużonym okiem pilota prywatnego" Tomasz Siembida (język polski),
- "Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u" Anna Sulińska (język polski),
- "Lecę dalej" Marzena Filipczak (język polski),
- "Byłam arabską stewardesą" Marcin Margielewski (język polski),
- "Turbulencja" Dariusz Kulik (język polski),
- "Kontroler ruchu lotniczego" P.O. Autora (język polski),
- "Zew pustyni" Teresa Fortis (język polski - przekład z języka niemieckiego),
- "Lot 7A" Sebastian Fitzek (język polski - przekład z języka niemieckiego), 
- "Przed katastrofą" Noah Hawley (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Ultimatium" T. J. Newman  (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Na tropie niewyjaśnionych katastrof lotniczych" Christine Negroni (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Pilot Naga Prawda" David Beaty (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "W siódmym niebie" Alyson Noel (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Niebo jest nasze. Miłość i terroryzm w złotym wieku piractwa powietrznego" Brendan I. Koerner (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Bracia Wright" David McCullough (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Pilot Ci tego nie powie" Patrick Smith (język polski - przekład z języka angielskiego),
- "Ready for boarding" Frank Rumpf (język niemiecki),
- "Sorry, wir haben die Landebahn verfehlt" Stephan Orth / Antje Blinda (język niemiecki),
- "Saftschubse" Annette Lies (język niemiecki),
- "Saftschubse - neue Turbulenzen" Anette Lies (język niemiecki),
- "Die Bombe ist 'eh im Koffer" Achim Lucchesi (język niemiecki),
- "Wi wisch ju ä blesänt flight" Felicia Englmann (język niemiecki),
- "Die Stewardessen. Eine neue Freiheit" Svea Lenz (język niemiecki),
- "Die Stewardessen. Bis zum Horizont" Svea Lenz (język niemiecki).


Na blogu często opisuję także moją podróż pociągiem EuroCity Berlin-Warszawa-Express. Tak się składa, że książkę na temat podroży tym flagowym pociągiem łączącym stolice Polski i Niemiec wydał popularny nad Wisłą niemiecki kabareciarz Steffen Möller: "Expedition zu den Polen - eine Reise mit Berlin-Warschau-Express". W chwili obecnej pozycja dostępna jest jedynie w języku niemieckim, autor na razie nie planuje wydania polskiej wersji językowej. Polecam również najnowszą pozycję Steffena "Viva Warszawa" ( od pewnego czasu pozycja dostępna jest również w języku polskim). Pozostaje mi życzyć miłej lektury!


Ciekawe prezentują się także quizy dotyczące latania zamieszczone na portalu Gazeta.pl


Natomiast wszystkim tym, którzy odczuwają lęk przed lataniem, polecam kanadyjski serial dokumentalny "Katastrofy w przestworzach" (w wersji oryginalnej nosi tytuł "Mayday", w wielu krajach anglojęzycznych znany jest pod tytułem "Air Crash Investigation"). W Polsce kolejne sezony były emitowane na kanale National Geographic, ale większość odcinków można znaleźć wciąż w serwisie YouTube. Wprawdzie wspomniany program sam w sobie dotyczy rekonstrukcji katastrof lotniczych, przed którymi większość pasażerów odczuwa strach, ale na mnie oglądanie kolejnych epizodów o dziwo działa uspokajająco.  Można dowiedzieć się wielu interesujących faktów. Przy okazji warto zwrócić uwagę, jak rzadko tego typy wypadki mają miejsce. Po każdej katastrofie sporządzony zostaje specjalny raport, który informuje wyczerpująco o przyczynie tragedii. Dlatego też można założyć, że eliminowane są kolejne potencjalne zagrożenia czyhające w powietrzu. Może komuś ta wiedza pomoże zminimalizować strach przed lataniem? Życzę wszystkim wysokich i bezpiecznych lotów!

Jako ciekawostkę zamieszczam tutaj link przedstawiający zwiastun światowej premiery odcinka dokumentu z serii "Katastrofy w przestworzach" pt. "Śmierć prezydenta" (tytuł roboczy "Wykonując rozkazy" - ang. "Following the orders") - wyemitowany został 27 stycznia 2013 r. na National Geographic Channel i przedstawiał rekonstrukcję katastrofy smoleńskiej. Myślę, że warto obejrzeć ten odcinek.

Warto także sięgnąć po serial dokumentalny "Operacja LOT" wyprodukowany przez Discovery Channel, w którym możemy zobaczyć, jak od kulis wygląda praca na Lotnisku Chopina w Warszawie. Jest on od niedawna dostępny także w serwisie Player.  Kolejny program "Lotnisko" również przygotowany przez kanał Discovery skupia się na pracy personelu naziemnego, przede wszystkim na pracy Straży Granicznej, służby celnej i ekip porządkowych warszawskiego Okęcia. 

Zdecydowanie numerem jeden jest dla mnie zaś miniserial "No to lecę!" wyprodukowana przez Travel Channel, która pokazuje od kulis prace załóg pokładowych PLL LOT oraz relacjonuje ich pobyty w dalszych destynacjach z siatki połączeń polskiego narodowego przewoźnika.  Jak poprzednie pozycje jest także do zobaczenia w serwisie Player.

Polecam także serial dokumentalny "Megalotnisko w Dubaju" wyprodukowany przez National Geographic, w którym poznajemy od podszewki prace personelu tego słynnego lotniska w ZEA i poznajemy obowiązki pracowników linii Emirates.

Nim rozpocznę kolejną przygodę z lataniem zapraszam Czytelników na pokład samolotów słynnej amerykańskiej linii lotniczej Pan Am. Możemy przenieść się w klimat lat 60. XX wieku oglądając jedne z 14 odcinków serialu Pan Am wyprodukowanego przez stację ABC. Serial opowiada o losach grupy zaprzyjaźnionych stewardess oraz dwóch pilotów, można obserwować personel pokładowy zarówno podczas pracy na długich rejsach transkontynentalnych jak również w sytuacjach prywatnych. Widza urzekną drobiazgowe detale odzwierciedlające rzeczywistość tamtego okresu. Co istotne, producenci zadbali także o tło historyczne – możemy śledzić wizytę prezydenta JFK w Berlinie i jego słynne słowa „Ich bin ein Berliner”. Poszczególne wątki serialu skupiają się na relacjach prywatnych głównych bohaterów, mamy także wątek szpiegowski, gdyż jedna ze stewardess pracuje dla wywiadu. Polecam serdecznie, zwłaszcza że powstał tylko jeden sezon serialu!