Wielkanoc na Corfu / 28.04.2019


Krotkie weekendow wypady to moja specjalnosc, kiedy wiec na jednym z forow podrozniczych znajduje informacje o bardzo niskich cenach przelotow na grecka wyspe Korfu dlugo sie nie zastanawiam. Rzucam okiem na rozklad linii Ryanair i Lauda Motion i komponuje sobie niedzielna wycieczke na trasie Wieden-Korfu-Poznan, za 2 bilety place niecale 33 euro, co mozna smialo uznac za rewelacyjna cene. Na miejscu bede mial do dyspozycji ok. 10 godzin, postaram sie leniwie spedzic czas w Grecji. Poniewaz na stale mieszkam w Warszawie pozostaje do dogrania kwestia dojazdu do Wiednia oraz powrot z Poznania – tutaj „z pomoca” przychodzi mi PKP IC, w dworcowej kasie zaopatruje sie w promocyjny bilet do Wiednia na pociag IC Sobieski, z Poznania do Warszawy Centralnej dotre zas nocnym skladem TLK Uznam, kursujacym ze Swinoujscia. Takie rozwiazanie wiaze sie z koniecznoscia spedzenia nocy na wiedenskim lotnisku Schwechat, ale czego sie nie robi dla przygody, w tych kwestiach jestem juz zaprawiony :) Po komfortowej trwajacej ponad 7 h podrozy pociagiem zaopatruje sie jeszcze w minimarkecie Interspar na dworcu glownym w austriackie specjaly (wiadomo: Mozartkugeln, wafelki Manner). Przede mna krotki nocny spacer ulicami dawnej cesarskiej stolicy do stacji Wien Rennweg, by jednym z ostatnich skladow podmiejskiej kolejki linii S7 dotrzec okolo polnocy na lotnisko VIE (bilety kupujemy w automacie – koszt to 4,20 EUR). Po dotarciu na miejsce okazuje sie, ze nie tylko ja zdecydowalem sie spedzic tam noc, gdyz start mojego samolotu Lauda Motion na Korfu przewidziany jest na godzine 05:30 i nie ma mozliwosci dostac sie do Schwechat komunikacja publiczna na ta godzine...
Boarding mojego rejsu rozpoczyna sie punktualnie; co dosc zaskakujace – obluga handlingowa w zaden sposob nie weryfikuje pierwszenstwa wejscia na poklad. Okazuje sie, ze niemal caly samolot typu Airbus A321 bedzie wypelniony spragnionymi slonca turystami z Polski, wszkaze zaraz startuje dlugi weekend majowy. W Wiedniu akurat zaczyna padac deszcz, ale do samolotu wchodzimy przez rekaw i mimo kompletu pasazerow na pokladzie nasza maszyna wznosi sie w niebo o czasie. 90 minut pozniej w pelnym sloncu przyziemiamy na greckiej ziemi. Jest jeszcze dosc chlodno (12 stopni wedlug informacji z kokpitu), ale juz przebieram sie w letnia garderobe i rozpoczynam trawajacy ok. 30 minut spacer do miasta Korfu, ktoreg jest celem  moej wycieczki. Na dalsze eskapady wglab wyspy nie mam czasu, poza tym akurat obchodzona jest grekokatolicka Wielkanoc, wiec transport publiczny stalby pod znakiem zapytania, a prawa jazdy sie nie dorobilem, to zdecydowanie nie moja bajka ;) Samo lotnisko na Korfu jest malutkie i akurat trwa jego rozbudowa, wiec licze na to, ze standard obslugi pasazerskiej ulegnie znacznej poprawie. Trasa do miasteczka jest bardzo prosta i dobrze oznaczona, a spora jej czesc wiedzie wzdluz wybrzeza, mozna podziwiac znajdujace sie na morzu jachty i stateczki, w oddali majacza juz gorskie szczyty Albanii. O tej porze w swiateczny poranek ruch jest znikomy, na trawniku w alejkach parkowych pojawiaja sie nieliczni wlasciciele ze swoimi czworonoznymi pupilkami. Po drodze mijam maly skalny podest ze schodkami i barierka opadajacymi ku morzu, niestety, woda jest jeszcze lodowata, kontynuuje zatem moja piesza wedrowke do miasteczka. W koncu docieram na wypelniony sloncem placyk, wlasnie przy nim w eleganckich marmurowych wnetrzach miesci sie otwarty juz Starbucks Coffee, zachodze tam zatem na sniadanie – wybieram grecki klasyk cappuccino freddo oraz tradycyjna bugaca z serem i sezamem. Zasiadam wygodnie na balkonie, kontempluje krajobraz a w koncu kiedy ruszam do serca starowki udaje mi sie akurat trafic na uroczysta procesje wielkanocna z popem oraz orkiestra, ktora gra... polska piesn patriotyczna „Legiony”! Tego sie nie spodziewalem.
Zabytkowa czesc Korfu to marmurowe nawierzchnie, piekny piaskowy kolo bardzo ladnie komponuje sie z blekitem nieba i powiewajacymi licznie flagami narodowymi Grecji. Na ulicy i chodniach znajdziemy zas skorupy rozbitych glinianych naczyn – jak sie okazuje, to taki lokalny zwyczaj majacy gwarantowac pomyslnosc w nadchodzacym roku, mieszkancy wyspy przez okna wyrzucaja naczynia, ktore w hukiem roztrzaskuja sie na bruku.  Dochodzi poludnie, rozgladam sie za jakas knajpka, gdzie moglbym zjesc gyros czy souvlaki, ale z racji Wielkanocy otwarte sa tylko kawiarnie i cukiernie, z braku laku posilam sie kanapka GreekMc w restauracji McDonald’s. Czas poszukac miejsca do opalania, co w samym miescie Korfu bedzie trudne, na prozno szukac tutaj piaszczystych plaz, kieruje sie za ludnoscia lokalna i rozkladam sie na cyplu w poblizu wiatraku Anemomylos. Tuz obok cumuja male lodeczki rybakow, jest tez drabinka i schodki ulatwiajce wejscie do wody, o tej porze jest juz nieco cieplejsza i znajduja sie swiadkowie, ktorzy wskakuja w gladlka morska ton, ja zas na plazowym reczniku lekko odplywam i „uskuteczniam”  dolce far niente. Okolo 15:30 ruszam w droge powrotna na lotnisko, na 2 godziny przed odlotem hala odlotow (w nowej czesci lotniska) swieci jeszcze pustkami, ale koniec koncow samolot linii Ryanair do Poznania startuje niemal pelen. Okazuje sie, ze wiekszosc pasazerow spedzala w Grecji swieta wielkanocne i teraz wracaja do Polski. Podczas dwugodzinnego lotu polska zaloga ma rece pelne roboty, podrozni licznie korzystaja z oferty bistro i decyduja sie na badziewne gadzety w postaci zdrapek. Z sluchawkami na uszach jakos udaje mi sie przetrwac ta kakofonie dzwiekow, chociaz latwo nie bylo. Na deser do fanfar Ryanaira zostaje uraczony rzesistymi brawami od wspolpasazerow. Witamy w Polszy!

W kraju kiwi i na wyspach Polinezji / 23.03.2019 - 31.03.2019

Ledwo co dotarłem z Wietnamu do Londynu, a już czeka mnie kolejna daleka podróż, tym razem będzie to niemalże spełnienie marzeń każdego podróżnika, przede mną bowiem podróż dookoła świata na strasie Londyn-Hong Kong-Auckland-Rarotonga-Los Angeles-Londyn. Miałem okazję skorzystać z niesamowitej promocji, jaka pojawiła się pewnego wiosennego dnia na łamach jednego z portali poświęconych podniebnym podróżom. Rejs na wspomnianej trasie kosztował mnie równe 555 GBP, co jest ceną więcej niż rewelacyjną na takim dystansie, wszystkie rejsy oczywiście wykonywane są liniami rejsowymi, z bagażem rejestrowanym i pełnym serwisem na pokładzie, a dla mnie najciekawsze będzie przekroczenie linii zmiany daty podczas rejsu z Nowej Zelandii na Wyspy Cooka oraz sam około 9-godzinny rejs przez Pacyfik.
W sobotni wieczór odprawiam się w terminalu lotniska Heathrow. Mocno ubolewam, że linia Virgin Atlantic, którą udam się w nocny rejs do Hong Kongu zaimplementowała całkiem automatyczny system odprawy. Po zeskanowaniu paszportu maszyna wypluwa cienką czarno-białą kartę pokładową oraz równie beznadziejną przywieszkę na bagaż, kontaktu z obsługą lotniska nie ma niemal na całym procesie check-inu. Wiadomo, cięcie kosztów, znak czasu, ja wolę jednak zdecydowanie tradycyjną metodę stanowiska z personelem, gdzie wydawane są w miarę możliwości kolorowe karty pokładowe z logo linii, gdzie można zamienić słowo z drugim człowiekiem, zmienić przydzielone (czy po prostu wybrać) miejsce, zadać pytanie itd.
Rejs do Hong Kongu jest wypełniony po brzegi, na szczęście odpowiednio wcześniej się odprawiłem i zajmuję strategiczne miejsce w drugim rzędzie klasy ekonomicznej przy przejściu, nieopodal wyjścia ewakuacyjnego i toalety. Dobra miejscówka o kluczowa sprawa przy długim nocnym locie. Sam rejs przebiega bardzo dobrze, kolorowe oświetlenie kabiny Dreamlinera jak zawsze mnie urzeka, do tego przekąski, drinki i świetny wybór najnowszych filmów z rozrywki pokładowej, wiele pozycji jest niedostępnych w Polsce, więc jako kinoman niemal całą noc oglądam film za filmem, brakuje tylko popcornu :)
Po wylądowaniu w Hong Kongu mam ok. 6 godzin oczekiwania, decyduję się wyjść ze strefy tranzytowej, wypełniam odpowiedni formularz i po odstaniu w kolejce trafiam po 3 latach przerwy do hali przylotów. Za chwilę zajdzie już słońce, niestety, park z figurą monumentalnym posągiem Buddy jest już zamknięty, wracam zatem do terminalu i zamawiam zupkę krewetkową w restauracji McDonald’s. Rejs linii Hong Kong Airline do Auckland potrwa kolejne 11 godzin, warto uzupełnić kalorie. Po wejściu na pokład okazuje się, że będzie podróżować zaledwie garstka pasażerów, w sumie ok. 30 osób, mam więc pełen luz i mogę zająć ulubione miejsce przy oknie a miejsce obok pozostaje wolne i mogę się później na nim zdrzemnąć. Tutaj jak to w chińskich liniach bywa serwis niczego nie urywa, ale dam im gwiazdkę więcej niż Air China. System rozrywki także prezentuje się dość ubogo, oglądam raptem 1 film i przerzucam się na kanał muzyczny, a do snu kołysze mnie Abba. Z góry pięknie widać światła na Filipinach, szkoda, że Manila z bliska już tak ładnie się nie prezentuje. W Auckland lądujemy w poniedziałkowe popołudnie, kolejna do kontroli paszportowej jest naprawdę długa, w oczy rzucają mi się mieszkańcy Wysp Fidżi o nietuzinkowej urodzie i z dokumentami przypominającymi kultowe paszporty Polsatu w dłoniach. W Nowej Zelandii przywiązuję się szczególną uwagę do zachowania naturalnego ekosystemu, dlatego też bagaże osób przylatujących są poddawane szczegółowej kontroli, zakazane jest przywożenie świeżej żywości oraz wszelkich produktów pszczelich, a za przemyt tego typu towarów przewidziane są surowe kary pieniężne.

Po wyjściu z lotniska pierwszy głód zaspokajam w kawiarni Dunkin’ Donuts, tam też rozmieniam dolary nowozelandzkie w banknotach na monety i ruszam na przystanek autobusowy, skąd docieram do stacji podmiejskiej kolejki, by w końcu wysiąść na stacji Bricomart, gdzie krzyżują się linie poszczególnych linii. Oczywiście jest też szybsza i bezpośrednia opcja dojazdu, ale z racji na wysokie koszty w Nowej Zelandii staram się przyoszczędzić. :-P
Nim dotrę do wynajętego mieszkania zacznie zachodzić słońce, z mojego 14. piętra mam całkiem przyzwoity widok na Auckland, po toalecie i rozpakowaniu rzeczy na całe 3 dni zbieram się na wieczorny spacer po mieście, które okazuje się być wymarłe. Niemal wszystkie sklepy i lokale gastronomiczne są już dawno pozamykane, a głównej ulicy widać ostatnich niedobitków, dobrze, że chociaż jest jeszcze otwarty McDonald’s, gdzie to zaopatruję się w lokalną przekąskę z mięsem, tzw. „meat pie”, w korner shopie zaś oprócz widokówek trafiam na Coca Colę o smaku malinowym w puszce. Jako fan wszelkich nowości, edycji limitowanych i udziwnień smakowych oczywiście nie przechodzę wobec nie obojętnie ;)
Wtorek to dzień spędzony na plaży, a ponieważ w samym mieście jako takiej plaży nie ma, to muszę wybrać się na prawie 1,5 h spacer, pogoda jednak dopisuje, a widoki zjawiskowej przyrody zapierają dech w piersiach, trawa wygląda jak pomalowana. Niestety, piasek na plaży jest dość zanieczyszczony i nie prezentuje się zacnie, ale nikt nie obiecywał, że będzie jak na pocztówce, czas wolny spędzam opalając się i brodząc po kostki w wodzie Pacyfiku.

Środę spędzam na bliskim kontakcie z naturą, wspinam się na wzgórze Mount Eden, skąd rozpościera się fantastyczny widok na miasto, górującą nad nim wieżę telewizyjną oraz most Auckland Harbour Bridge. U podnóża góry znajduje się zaś rozległy park z pięknie przystrzyżonym trawnikiem i muszlą koncertową, spędzam tam popołudnie na kocyku, atmosfera jest tak sielska, że zapadam sobie w błogą drzemkę, aż żal wracać, ale pogoda nieco się psuje i zaczyna silniej wiać, kolejnego dnia zaś od rana już pada deszcz i zaczyna się jesienna słota, czas uciekać ku Wyspom Cooka na Polinezji.

Rejs z Auckland na Rarotonge mial pierwotnie odbywac sie na pokladzie flagowego przewoznika z Nowej Zelandii, ale z racji problemow z silnikami w Dreamlinerach rejsy na tej trasie sa operowane na starym wyleasingowanym od Singapore Airlines Boeingu 777. Po samolocie widac zab czasu, siedzenia sa mocno zuzyte a system rozrywki to jedynie 15 filmow, zadnej muzyki czy tez mapy pokazujacej trase lotu. Jedynie zaloga jest z linii Air New Zealand, jest dosc mocno zroznicowana wiekowo, widac, ze personel w kabinie dobrze sie ze soba dogaduje, podczas serwisu panuje rozluzniona i bardzo sympatyczna atmosfera. Podczas trwajacego ok. 4 godziny lotu podczas cateringu wyczuwalne sa dosc mocne trubulencje, zaloga dla wlasnego bezpieczenstwa musi zajac swoje miejsca i wstrzymane jest wydawanie goracych napojow, dobrze, ze siedzialem jak zwykle z przodu kabiny i zalapalem sie na poranna porcje kawy oraz kieliszek wina musujacego. Ladowanie na Wyspie Cooka odbywa sie mimo dosc slabych prognoz przy pieknej pogodzie, tuz po wyjsciu z samolotu uderza mnie tropikalne ciezkie powietrze, za to czas oczekiwania na vagaz w hali przylotow umila nam starszy pan w kolorowej kwiecistej koszuli z wiencem kwiatow na szyi, ktory gra na ululele i przy tym sobie podspiewuje. Na lotnisku rowniez ma miejsce kontrola bagazu pod katem zywnosci, ale tym razem nie jest az tak szczegolowa jak w Nowej Zelandii. Sam terminal lotniska wyglada dosc uboga, jego znaczna czesc nie jest calkiem odseparowana, takze po wyjsciu za magiczne drzwi mozecie spotkac spacerujacego koguta. Kury i psy to zwierzeta, ktora w znakomitej wiekszosci na wyspie zyja sobie na wolnosci. O 4 rano budzilo mnie pianie kogutow, wcale nie tak daleko od mojego hotelu.

Wyspa sama w sobie jest mala, mamy praktycznie do dyspozycji jedna glowna droge biegnaca dokola, w ok. 32 km mozna dosc szybko objechac cala Rarotonge. Role komunikacji miejskiej pelnia tutaj dwie linie autobusowe kursujace po wyspie wedlug ruchu wskazowek zegara i przeciwnie do ich ruchu, bilet jednorazowy to wydatek 5 NZD, za wiekszy bagaz zaplacimy dodatkowo 2 NZD – tak, waluta obowiazujaca na wyspie to dolar nowozelandzki. Okazuje sie, ze trafilem na okres poza sezonem, niemal wszystkie lokale gastronomiczne sa zamkniete na glucho, za szybami pensjonatow wisza kartki z informacja „wracamy w kwietniu”, dobrze, ze mam ze soba zapasy prowiantu z Azji, gdyz wybor jedzenia na wyspie pozostawia wiele do zyczenia. Moge polecic burgerownie „Palace Takaways”, oferowane tam kanapki dobrze tumia glod, ponadto w srody na wybrane pozycje przez caly dzien obowiazuja promocja „happy hours”. Poza tym w supermarketach znajdziemy tez gorace paszteciki „meat pie”. Slowo sklep w wielu przypadkach z rozumieniem naszego supermarketu ma niewiele wspolnego, czesto sa to nowiem betonowe budynki lub garaze, gdzie w goracu i przy podmuchach wentylatorow pietrza sie produkty typu mydlo i powidlo. Sklepy z pamiatkami takze nie oferuja nic szczegolnego, znalezienie bardziej wartosciowych czy tez estetyczniejszych magnesow graniczy z cudem. Trudy podrozy dobrze lagodzi kapiel w basenie z widokiem na malowniczy zachod slonca na Pacyfiku, nad glowa pieknie szumia mi plamy, dolce far niente.

Najladniejsza plaza na Rarotodze to zdecydowanie Muri Beach, znajdziemy tak piekny bialy piasek, krystaliczne czysta wode i oczywisice palmy, sama plaza jest jednak dosc waska, jej czesc potrafi podczas przyplywu zabrac ocean, a spory kawalek plazy grabia sobie polozone przy brzegu obiekty wypoczynkowe. Przez kolejne dwa dni pogoda niestety jest pod psem i nie moge korzystac z urokow plazy, ostatni dzien przed wylotem z powodu padajacego niemal non-stop deszczu spedzam na lotnisku, gdzie wczytuje sie w ksziazke, ktora zabralem ze soba na urlop. Coz, moim skromnym zdaniem Rarotonga nie jest az takim rajem, jak moze sie wydawac na folderach tursystyczych. Polozenie na koncu swiata  na obszarze Polinezji (i brak zasiegu dla polskich telefonii komorkowych) z pewnoscia nadaje wyspie splendoru i aury tajemniczosci, ale mnie akurat bardziej do gustu przypadla wyspa Maafushi na Malediwach, tam naprawde czulem koniec swiata, wysepka byla malutka, mozna bylo dostac sie na ia jedynie promem a z jej jednego konca mozna bylo zobaczyc drugi kraniec ladu. Wysokie cena nie ida zas tutaj w parze z jakoscia oferowanych uslug. Milo bylo zobaczyc, ale gdybym mial komus polecic ta miejscowke, to z czystym sumieniem nie moge tego zrobic. ;) Ciesze sie, kiedy moge z powrotem wejsc na poklad wysluzonego Boeinga 777 i ruszyc w dlugi rejs do Los Angeles. Probuje sie nieco przespac, ale nie bardzo mi sie to udaje, na szczescie po drodze nie wystepowaly turbulecje i w samo poludnie w sobote melduje sie w Los Angeles. California Gurls!

W Los Angeles piekny, sloneczny dzien, co jest mila odmiana po dwoch deszczowych dniach na Wyspie Cooka. Przede mna 9 h do wieczornego rejsu do Londynu, postanawiam wyskoczyc na plaze Santa Monica, ktora znajduje sie calkiem w poblizu lotniska. Uwielbiam szerokie piaszczyste plaze Kaliforni, kolorowe budki ratownikow rodem ze „Slonecznego patrolu” i panujaca swobodna atmosfere. Nie bylo mnie tam 9 lat, wiec sporo sie zmienilo a do Santa Monica dociera tramwaj ze srodmiescia. Po drodze odwiedzam jeszcze moje ulubione swiatynie o amerykanskim rodowodzie – McDonald’s i Starbucks Coffee. Czas wracac, rejs do Londynu trwa ponad 10 godzin, z pewnoscia bardzo milo bede wspominal loty na pokladzie Dreamlinera linii Virgin Atlantic.

Viet Nam / 15.03.2019 - 22.03.2019


Wietnam nigdy nie było moją wyśnioną destynacją turystyczną, ale tak się złożyło, że zainspirowany opowieściami na temat wojny wietnamskiej postanowiłem odwiedzić ten azjatycki kraj. Akurat nadarzyła się ku temu świetna okazja, gdyż linia Air China zaoferowała swoim pasażerom bardzo przyzwoite ceny i tak za rejsy na trasie Warszawa – Pekin – Ho Chi Minh City & Hanoi – Pekin – Londyn zapłaciłem ok. 1200 zł. Grzechem byłoby nie skorzystać z tej opcji, zwłaszcza jeśli wziąłem pod uwagę fakt, że akurat na koniec marca miałem zaplanowany wypad, który zaczynał się w Londynie, nie musiałem więc dokupywać osobnego dolotu do brytyjskiej stolicy. Wietnam kojarzyłem do tej pory głównie ze względu na liczną diasporę, która zamieszkuje w Warszawie oraz w podwarszawskich miejscowościach jak np. Raszyn, teraz przyszło mi zmierzyć się z Wietnamczykami w ich środowisku naturalnym i przyznaję bez bicia, że owo środowisko było dość ciężkie do zniesienia.
Nie bez przyczyny przyjęło się mówić bowiem „Ale Sajgon!”, kiedy mamy do czynienia z rozgardiaszem czy hałasem. Wszystko to na wielką skalę możemy zobaczyć już po wylądowaniu na lotnisku w Sajgonie, niesamowita kakofonia dźwięków wręcz zalewa nas na parkingu przy hali przylotów. Miałem to szczęście, że mój rejs przylatywał do Wietnamu niemal w środku nocy, więc o tej porze nie musiałem przepychać się przez korki, ale następnego dnia po śniadaniu na własne oczy i uszy przekonałem się, że legendarny chaotyczny ruch uliczny (w głównej mierze składający się ze skuterów) w Wietnamie to nie przelewki, a przejście przez jezdnię także na zielonym świetle graniczy z cudem. Ale wróciłem żywy, bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu, więc da się, nie zrażajcie się, jest to do przeżycia. O palpitacje przyprawiają także uliczne garkuchnie, jedzenie często przygotowywane jest i serwowane bezpośrednio przy zatłoczonych i pełnych toksycznych spali ciągach komunikacyjnych, a poszczególne składniki cały dzień wygrzewają się na słońcu za szybami. Możemy także zażyczyć sobie na obiad danie z kurczaka, który spaceruje sobie przywiązany na sznurku wokół drzewa na chodniku. Stołowałem się z dala od takich przybytków, liczne sklepy typu convenience store na szczęście zapewniają także ciepłe i całkiem smaczne posiłki, oczywiście wszystko w przystępnych cenach, w końcu to Wietnam, drogo nie jest. Z lokalnych dobrodziejstw polecam gorąco wodę prosto z dorodnych kokosów oraz świeże egzotyczne owoce (mango, papaja, pitahaya, ananas), które chyba nigdzie nie smakują tak dobrze jak tam właśnie.
W Sajgonie na uwagę zasługuje dawna dzielnica kolonialna, gdzie znajdziemy francuski szyk, wszakże kiedyś Indochiny były jedną z wielu kolonii Francji. Z pomnika na głównym miejskim placu spogląda na nas majestatyczny wujek Ho – spotkamy go także na banknotach (w Wietnamie można poczuć się milionerem!) oraz na portretach w placówkach i urzędach, m.in. na słynnej poczcie głównej, która bardzo sprawnie funkcjonuje po dziś dzień. Warto tam zajrzeć i wysłać widoków do Polski, znaczek kosztuje ok. 4 zł a moje kartki dotarły do kraju niecałe 1,5 tygodnia od daty ich nadania. Respekt (niechlubny rekord należy do widokówki wysłanej w Nairobi, która do Warszawy dotarła po prawie roku)! Podobało mi się także bardzo muzeum wojny wietnamskiej, a zwłaszcza jego ekspozycja znajdująca się na zewnątrz – były to bowiem amerykańskie samoloty wojskowe, które dostały się w ręce komunistów i obecnie są wystawione na widok publiczny. W końcu pierwszy raz mogłem z bliska zobaczyć, jak wygląda podwozie w takim pojeździe. Wystawa w głównej części budynku jest dość stronnicza,  USA są ukazane jako bezwzględny wróg, a wszystkie dawne państwa bloku socjalistycznego to oczywiście sojusznicy, jest także wzmianka o Polsce. Wskazówka – jeśli ktoś jest wrażliwy, to odradzam dokładne oglądanie zdjęć, zwłaszcza w części poświęconej broni chemicznej i defoliantom (tzw. „agent Orange”) – przedstawione fotografie są bowiem bez jakiejkolwiek cenzury i można zobaczyć straszne deformacje ludzkiego ciała, nie każdy jest odporny na taki widok…
Z miasta Ho Chi Minha przedostaję się do stolicy kraju Hanoi, ale aby było ciekawiej, robię sobie jednodniową przerwę w zwiedzaniu Wietnamu i kieruję się do Bangkoku, który niemal równo dwa lata temu podbił moje serce swoją żywiołowością. Do Tajlandii udaję się na pokładzie linii Vietnam Airlines, rejs samolotem typu Airbus A321 trwa równą godzinę, a podczas porannego lotu serwowane jest obfite śniadanie, obsługa uwija się jak w ukropie, by zdążyć wszystkich obsłużyć :) Tym razem nie jestem specjalnie głodny, gdyż przed wyjazdem z hotelu dostałem porządną porcję śniadania na wynos, łącznie z kawą (a tą w Wietnamie mają mocną) i zaspokoiłem głód na lotnisku po nadaniu bagażu. Tym razem w Bangkoku kontrola paszportowa przebiegła błyskawicznie, szybko odebrałem z taśmy walizkę i mogłem udać się na stację Airport Expressu. Miasto zdążyłem już poznać, więc wiedziałem, co i jak – pobyt upłynął mi na zaopatrywaniu się w smakołyki i pamiątki, wieczór spędziłem zaś z moim znajomym stewardem ze Szwajcarii, który specjalnie na ten czas przyleciał do BKK, by móc się ze mną zobaczyć. Ostatni raz widzieliśmy się prawie rok temu w Berlinie, było więc o czym rozmawiać ;)
Kolejnego dnia bladym świtem, kiedy jest jeszcze ciemno, docieram Uberem na terminal lotniska w Bangkoku, komunikacja publiczna o tej porze niestety nie kursuje. Dzięki uzbieranym milom w programie Miles & More za równowartość 15 000 mil oraz opłaty lotniskowe i podatki zaopatrzyłem się w bilet do Hanoi. Żeby nie było nudno, przelot urozmaicę sobie przesiadką w Singapurze – na jednym bilecie mam dwóch przewoźników, najpierw Tai Airways i rejs BKK-SIN na A350, później zaś Singapore Airlines i ich B777. Obaj azjatyccy przewoźnicy bardzo przypadają mi do gustu i jeśli będę miał jeszcze okazję wybrać się nimi w podróż na dłuższym dystansie, to chętnie skorzystam z ich usług. Duży plus za bogaty system rozrywki oraz za pysznego różowego drinka Singapore Sling!
Po lądowaniu w Hanoi dość długo czekam na komunikację publiczną, ale w końcu pojawia się autobus jadący bezpośrednio do centrum miasta. Tak się składa, że zatrzymuje się niemal przy moim hotelu, odpada mi więc holowanie mojej coraz cięższej walizki (jak to dobrze, że mój limit bagażu to 30 kg). Na pierwszy rzut oka ruch uliczny jest tutaj nieco bardziej ucywilizowany, ale to tylko pierwsze wrażenie. Kiedy wieczorem chcę się przespacerować wzdłuż parku i jeziora muszę odstać swoje na pasach a następnie przebiegać przez jezdnię, by nie zostać potrąconym przez szalonych kierowców pojazdów wszelakich.
Kolejny poranek upływa mi pod znakiem głównej atrakcji Hanoi, jaką jest mauzoleum, w którym spoczywa naczelny wódz kraju Ho Chi Minh, Jego zabalsamowane zwłoki są wystawione na widok publiczny, a do potężnego gmachu dzień  w dzień ustawiają się kolejki chętnych, by pokłonić się dyktatorowi. Tutaj czas stoi w miejscu, w kraju wciąż dominuje komunizm, na czerwonej fladze widnieje żółta gwiazda, a straż cały czas przypomina zwiedzającym o zachowaniu należytej powagi. Dla mnie zachowanie Wietnamczyków było w tym miejscu niemalże groteskowe, panie na spotkanie ze zmarłym wodzem zakładają swoje najlepsze kreacje (tradycyjnie wietnamskie stroje), zjawiają się liczne wycieczki szkolne a delegacji z zakładów pracy składają na ręce gwardii/żołnierzy olbrzymich rozmiarów wieńce. W kolejce do wujka Ho stoję godzinę, a przed jego trumną przechodzę może w ciągu minuty, kolejka cały czas musi posuwać się naprzód, nie wolno się zatrzymać czy zwolnić kroku, oczywiście robienie fotografii jest zakazane. O ile na zewnątrz panuje upał, to w środku jest dość zimno, ciało musi przecież być przechowywane w niskiej temperaturze, by nie uległo rozkładowi. Do czego to może doprowadzić kult jednostki! Mam nadzieję, że w Polsce nie dojdzie nigdy do podobnych fanaberii…
W pobliżu znajduje się także park z pomnikiem towarzysza Lenina a nieco dalej znajdziemy polską ambasadę, widziałem nawet małą kolejkę chętnych po wizę do strefy Schengen. Aby odpocząć kieruję się do firmowej herbaciarni marki Dilmah, w podobnym obiekcie byłem swego czasu na Sri Lance. Ten niestety jest mało zadbany i prezentuje się dość obskurnie, ale herbatka cytrynowa smakuje całkiem dobrze.                                                                                           
Poza wspomnianym już mauzoleum Ho Chi Minha warto z pewnością zobaczyć tor kolejowy biegnący między domostwami. Dwa razy dziennie przejeżdża po nim pociąg pasażerski a mieszkańcy w pośpiechu zdejmują rozwieszone pranie i sprzątają swój dobytek, w przeciwnym razie siła podmuchu pociągu porwie wszystko, co napotka na swojej drodze. Rogatki są zamykane a klaksony odpowiednio wcześniej sygnalizują całe zdarzenie, które jest sporą atrakcją turystyczną. Miejsce to zwane Train Street jest na tyle rozpoznawalne, że otwarły się przy nim liczne bary i kawiarnie, gdzie można odpocząć w oczekiwaniu na ten niecodzienny widok mknącego niemal po ścianach domów pociągu.
Do Wietnamu pewnie w najbliższym czasie nie zawitam, ale jestem pewien, że sam kraj ma się jeszcze czym pochwalić (chociażby słynna malownicza zatoka Ha Long) i nie bez przyczyny jest tak chętnie odwiedzany przez turystów. W piątkowy poranek wzbijam się w niebo na pokładzie samolotu linii Air China. Do widzenia, Azjo!