Zima w Sandefjord i bajkowe Bergen / 25.01.2015 - 26.01.2015

Czas na kolejna podroz, tym razem za cel obralem sobie Norwegie. Dotychczas nie mialem okazji, by poznac ten kraj nieco blizej, wiec kiedy pojawily sie ultratanie bilety do Sandefjord i Bergen linii WizzAir, to nie musialem sie dlugo zastanawiac. Wprawdzie moznaby pomyslec, ze Norwegia zima bedzie mrozna i nieprzystepna, ale ten krotki wyjazd moge zaliczyc do jak najbardziej udanych.
Tym razem moja podroz sklada sie z dwoch etapow, w niedziele lecialem z Warszawy na kilka godzin do Sandefjord Torp (miejscowosc polozona pod Oslo), stamtad wracalem do Gdanska, gdzie nocowalem u kolezanki, by w poniedzialek rano z portu lotniczego imienia Lecha Walesy wyruszyc w rejs do Bergen i tego samego dnia wieczorem wrocic do polskiej stolicy. Dla wielu taka wycieczka moze wydawac sie czysta abstrakcja, ale dla fanow lotnictwa taki skladak to kolejna okazja, by odwiedzic nowe miejsca i spedzic kolejne godziny na pokladzie samolotu. Przy okazji udalo mi sie odwiedzic znajoma w Gdansku i tym samym uniknac wysokich kosztow ewentualnego noclegu w Norwegii.
W niedzielny poranek, przed 5 rano, kiedy za oknem jeszcze panuje noc, docieram nocnym autobusem N32 na Lotnisko Chopina. Terminal swieci pustkami, odprawa na wiekszosc porannych rejsow dopiero ma sie rozpoczas, a pierwsza fala podroznych linii WizzAir (odloty ok. 6 rano) juz przebila sie przez kontrole bezpieczenstwa. Widze postepy w przebudowie terminala, przy kilku bramkach ustawione sa dodatkowe zabezpieczenia w zwiazku z remontem, teoretycznie na wiosne powinna zostac otwarta dawna buraczkowa czesc terminala. Przed gatem numer 38, z ktorego mam odlot do Sandefjord Torp, zgromadzeni sa juz liczni pasazerowie, widac na pierwszy rzut oka, ze samolot bedzie pelny, a towarzystwo to przedstawiciele polskiej emigracji w Norwegii w postaci wasatych Januszow. Jest tez nieco rodzin z malymi dziecmi, wiec na pokladzie przez czas trwania lotu slychac placz niemowlakow. Kolejka pasazerow do wejscia na poklad tworzy sie stosunkowo wczesnie, jeszcze nim rozpoczyna sie boarding. Zawsze zastanawia mnie, dlaczego na lotnisku w Warszawie odrywane sa karty pokladowe, mimo faktu, ze kody kreskowe z kart pokladowych sa skanowane; moze to na wypadek awarii systemu personel lotniska zabezpiecza sie przed utrata cennych danych. Po zejsciu na dol okazuje sie, ze pierwszy autobus jest juz pelen i musimy poczekac na drugi pojazd. Po wejsciu na poklad i powitaniu przez zaloge fioletowo-rozowej landrynki pod dowodztwem kapitana Janika (po raz kolejny lot z tym pilotem) zajmuje miejsce z przodu kabiny, tym razem przy przejsciu, poniewaz miejscowki z przodu sa juz zajete, a nie przepadam za zajmowaniem miejsc w tylnej czesci maszyny. Start Airbusa A320 nieco sie opoznia, poniewaz samolot jest jeszcze odladzany, ale na miejscu ladujemy o czasie. Podczas rejsu jest tradycyjna sprzedaż na pokładzie, ale w porównaniu z Ryanairem jest ona bardzo dyskretna ;) Po lekturze magazynu WizzAir zagłębiam się w kolejny numer Vivy, gdzie znajduję interesujący wywiad z Weroniką Rosati, jest też wypowiedź na temat podróżowania:

- Od lat krążę między Krakowem i Warszawą i zdarza mi się, że kiedy otwieram rano oczy, przez       ułamek sekundy nie wiem, gdzie jestem.

- Bardzo często to mam. Ostatnio przylecialam ze Stanow do Wloch, ale w miedzyczasie wpadlam na chwile do Polski i kiedy na takim ciaglym jet jag obudzilam sie w obcym mieszkaniu w Rzymie, to nie mialam pojecia, gdzie jestem. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Zabrzmi to strasznie banalnie, ale w Los Angeles czuje sie wolna. Ta wolnosc nie polega na tym, ze jestem tam sama i robie, co chce, tylko na poczuciu, ze zyje wsrod ludzi, ktorzy nie maja zadnych uprzedzen. Tam nauczylam sie tolerancji wobec wszelkiej innosci. Uwazam, ze to jest moja najwieszka zaleta. Mysle, ze to jest najwazniejsze w zyciu i to sie zwraca.
- Kiedy przekracza Pani te kilka tysiecy kilometrow, zanurza sie w inna przestrzen czasowa, w nieco odmienny swiat, czuje sie Pani rowniez troche inna?
- Powiem tak, naprawde uwazam Los Angeles i Warszawa za moj dom. Nie umiem powiedziec, co jest bardziej moim domem, dlatego ze ja urodzilam sie w Warszawie, mam rodzince w Warszawie, ale osiedlilam sie w Los Angeles i to byla moja wlasna, niezalezna decyzja. Jestem troche samotnikiem z natury.
 
Przez dluzsza czesc trasy za oknami jest ciemno, dopiero podczas znizania pojawiaja sie pierwsze promienie slonca a widoki podczas ladowania sa naprawde piekne, wschodzace slonce lagodnie pada na male zasniezone domki, w ktorych tli sie jasne swiatlo, do tego groznie wygladajace wybrzeze, wyglada to imponujaco. Po ladowaniu przechodzimy pieszko kilka metrow i znajdujemy sie juz w hali przylotow, gdzie na wiekszosc osob czekaja rodziny. Na parkingu przed lotniskiem stoi juz darmowy shuttle bus do stacji kolejowej w Torp, ktory jest skomunikowany z polaczeniami lokalnych pociagow. Tak sie sklada, ze za kwadrans jest odjazd skladu w kierunku przeciwnym niz Sandefjord, a pociag w kierunku miejscowosci Larvik zatrzymujacy sie w Sandefjord odjedzie dopiero za ponad godzine. Wsiadam zatem do autobusu, do stacji kolejowej jedzie sie jedynie 3 minuty i dalej ruszam w okolo 5 kilometrowy spacer o poranku. Okazuje sie, ze moim sladem porusza takze piecioosobowa grupa Polakow, ktora najwidoczniej takze zrobila sobie krotki wypad do krainy lososia. Jest lekki mroz, dookola w sloncu odbija sie snieg, ale drogi i pobocza sa odsniezone, a ruch kolowy jest znikomy, po drodze naliczylem raptem 5 przejezdzajacych samochodow. Droga przebiega przez rzadki lasek, pozniej mijam pola i okoliczne domostwa, przed kilkoma gospodarstwami w zagrodzie stoja konie. Co moze zwrocic uwage to fakt, ze przed wiekszoscia gospodarstw nie ma ogrodzen, a stoi najwyzej maly kilkucentymetrowy plotek. Po przejsciu pod wiaduktem z torami kolejowymi (idzie sie praktycznie caly czas w ich poblizu, wiec nie da sie zgubic) znajduje sie stacja kolejowa, kilkaset metrow za nia rozpoczyna sie juz wlasciwe miasto, zabudowa jest bardziej gesta i pojawia sie nawet sygnalizacja swietlna. Na ulicach wciaz pusto, podejrzewam, ze wiekszosc mieszkancow jeszcze spi, w koncu jest niedziela, kilka minut po godzinie 9 rano.

Zbaczam z glownej ulicy w bok i podziwiam srodmiescie, glowny placyk otoczony jest ladnymi kolorowymi kamienicami, w czesci mieszcza sie sklepiki oraz banki, jest kilka lokali gastronomicznych, ale wszystko jest pozamykane na glucho. Swiatelkiem w tunelu jest moj ulubiony McDonald’s, ktory w niedziele otwarty jest od 9 rano. Ale zanim tam wejde, robie sobie spacer po polozonym nad brzegiem zatoki parku, jest to miejsce przystani promu Colorline plywajacego do Szwecji. Na dworze pojawiaja sie jedynie starsze osoby wyprowadzajace swoich czworonogow, miasto jest jakby w letargu, wciaz pograzone we snie. Piekne slonce rozswietla miasteczko, nie czuc zimna, jedyne na co trzeba uwazac, to sliski od na chodnikach i alejkach w parku. We wspomnianym McDonald’s jestem jedynym klientem, jeszcze w zyciu nie bylem w tak pustym lokalu McD, zamawiam cafe latte oraz tost z serem i szynka,  to zdecydowanie moj najdrozszy tost w zyciu, kosztuje 20 NOK, czyli prawie 10 PLN. Coz, Norwegia to jeden z najdrozszych krajow na swiecie



Czas płynie szybko i spacerkiem udaje sie do stacji kolejowej. Budynek stacyjny jest w calosci drewniany w typowym skandynawskim stylu, w srodku jest skromna poczekalnia i kasa biletowa, przed dworcem znajduje sie takze automat biletowy, w ktorym kupilem bilet do stacji Torp, koszt to 41 NOK, czyli ok. 20 PLN. Pociag wjezdza na stacje w Sandefjord jeszcze przed czasem, jest to nowoczesny i wygodny szynobus, przestrzeni w nim pod dostatkiem, jest cieplo, na ekranie pojawiaja sie informacje o trasie i kolejnych przystankach. Chwile po odjezdzie pociagu przy pasazerach pojawia sie konduktor, ktory sprawdza bilety, mimo ze podroz do nastepnej stacji trwa raptem 5 minut, to nie ma mowy o jezdzie na gape ;) Ze stacji od razu pod terminal lotniska Oslo Torp podwozi shuttle bus, ktory jest skomunikowany z rozkladem jazdy pociagow. Mam jeszcze nieco czasu do rozpoczenia odprawy na moj rejs WizzAir do Gdanska i uwaznie lustruje tablice odlotow, okazuje sie, ze jak na tak skromny port lotniczy siatka lotow jest calkiem spora: pojawia sie duzo lotow krajowych po Norwegii (linia Norwegian oraz Wideroe) i innych krajach Skandynawii, sa tez loty w cieple regiony Hiszpanii. Kontrola bezpieczenstwa przebiega bardzo sprawnie, mily personel lotniska sprawnie instruuje pasazerow. Duza lotniskowa kawiarnia i restauracja ma okna na cala wysokosc parteru, stad mozna podziwiac stary i ladowania oraz maszyny zaparkowane tuz przy szybie, akurat konczyl sie boarding na lot DY do Trondheim, juz niepodal Kola Podbiegunowego. Pod bramka mojego lotu do GDN jest juz sporo pasazerow, maszyna z Gdanska przyleciala sporo przed czasem i boarding rozpoczal sie punktualnie. Tym razem tak sie zlozylo, ze zajalem miejsce przy oknie i cale dwa miejsce obok mnie nie zostaly zajete, wiec mialem wieksza przestrzen dla siebie a poniewaz nad Skandynawia pogoda byla bardzo ladna, to podziwialem ta urocza kraine z lotu ptaka. Nad Trojmiastem geste chmury, pas startowy pojawia sie dopiero tuz przed uziemieniem.

Po przemiłym pobycie w Gdańsku (special thanks to Klaudia!) w poniedziałek rano pojawiam się nad lotnisku im. Lecha Wałęsy. Nowy terminal prezentuje sie imponujaco, jest przed 4 rano, ale w hali odlotow znajduje sie sporo podroznych, otwarte sa juz stanowiska odpraw kilku przewoznikow. Sprawnie przechodze kontrole bezpieczenstwa i udaje sie w kierunku bramek 7 i 8, z ktorych bedzie odbywac sie boarding na moj lot do Bergen. Powoli dochodza kolejni pasazerowie i formuje sie kolejka do obu gate’ow, a pani z obslugi naziemnej przechadza sie miedzy nimi i nakleja przywieszki adekwatne do rozmiaru bagazu podrecznego; linia WizzAir rozroznia maly i duzy bagaz podreczny, za duzy przewidziana jest oczywiscie dodatkowa oplata. Przy wejsciu podroznych wita zaloga pokladowa, tym razem szefowa pokladu jest obywatelka ktoregos z krajow dawnego Bloku Wschodniego, jej niezywkle smukly towarzysz w koszuli z krotkim rekawem rowniez nosi egzotycznie imie Nazar, ale mowi po polsku. Z tylu samolotu widze stewarda o imieniu Oscar, ktory byl takze obecny na locie na trasie TRF-GDN. Ciekawa jest sytuacja z zapowiedziami dla pasazerow: czesc angielska wypowiada szefowa pokladu, a kwestie po polsku jej kolezanka z tylu samolotu. Zajmuje miejsce z przodu przy przejsciu, bo miejsce przy okniem z tylu nie jest dla mnie atrakcyjne ze wzgledu na wieksze odczuwanie ewentualnych turbulencji. Startujemy o czasie, caly lot jest w ciemnosciach, ladujemy przed 8 rano, slonce jeszcze nie pojawilo sie na horyzoncie, wiec postanawiam przeczekac w przestronnym jasnym terminalu na nastanie dnia. 


Z terminalu do centrum Bergen kursuje specjalny autobus, ale mam duzo czasu, wiec moge przejsc sie ok. 2,5 km do przystanku regularnej komunikacji miejskiej, by skorzystac z tanszego biletu. Po drodze mona podziwiac prace przy przedluzeniu linii tramwajowej, ktora to ma polaczyc lotnisko z miastem. Na petli autobusowej Birkelandskrysset mozna skorzystac z autobusow linii 51 lub 53, ktore po ok. 30 minutach dojezdzaja do centrum miasta. Poniewaz na petli nie ma automatu bilet trzeba nabyc u kierowcy i kosztuje on 41 NOK, czyli 10 koron wiecej niz standardowo, platnosc tylko gotowka. Po okolo kwadransie oczekiwania pojawia sie pojazd i pol godziny pozniej jestem juz w samym centrum malowniczego Bergen. Miasto naprawde urzeka, wszystkie budynki wygladaja jak z bajki, sa bardzo zadbane i kolorowe. Przechadzam sie waskimi uliczkami, mijam duza galerie handlowa oraz McDonald’s, co krok spotykam sklepy typu convenient store jak 7Eleven czy Narvesen, polecam zestawy kawa + drozdzowka po 25 koron norweskich, gratka! Po krotkiej kontemplacji centrum docieram do portu oraz urokliwej starowki zwanej Bryggen, gdzie mozna podziwiac kolorowe drewniane domki ze spiczastymi dachami. 

Po drugiej stronie zatoczki znajduje sie port, a wlasciwie jedna z jego czesci, bowiem jest on rozlozony wzdluz linii brzegowej na dosc sporej odleglosci. W sklepie z souvenirami kupuje pamiatkowe widokowki oraz znaczki, w Norwegii nie ma problemu z dostepnoscia do skrzynek pocztowych, czerwone skrzynki mozemy znalezc na wielu budynkach. Bergen slynie z tego, ze to jedno z najbardziej deszczowych miejsc na Ziemi, ale podczas mojego pobytu nie ma tragedii, deszczyk kropi tylko przez kilka minut, a sa tez takie momenty, kiedy na niebie pojawia sie samo slonce. W oddali majacza szczyty gorskie pokryte sniegiem, mozna tez dostrzec kolejke prowadzaca na szczyt.  

W McDonald’s w Bryggen (restauracja rowniez w klimacie domkow przy porcie) zaopatrzam sie w czarna mocna kawe, ktora doskonale rozgrzewa i smakuje doskonale z kanelbolle, czyli cynamonowymi drozdzowkami, ktore sa slodkim przysmakiem bardzo popularnym w tych rejonach. Kontemplujac urode Skandynawii nie sposb tez nie wspomniec o urodzie mieszkancow Norwegii, ktorzy sa uosobieniem Wikingow, dominuje jasna, blada cera oraz jasne blond lub rude wlosy. Czas wracac, zbliza sie pora odlotu, zbieram sie na autobus 51 i spacerkiem wracam na lotnisko. Mam jeszcze sporo czasu do odlotu, ale jestem dobrze zaopatrzony w prase a ponadto na lotnisku dziala darmowe wi-fi, wiec na nude nie narzekam. Przy bramce kreci sie juz sporo Polakow wracajacych na lono ojczyzny, boarding rowniez o czasie, jak zwykle pierwszenstwo w kolejce zajmuja rodziny z dziecmi, zajmuje ponownie miejsce przy przejsciu, nieopodal siedzi para z malenstwem na reku, drugie dziecko jest nieco starsze. Moja uwage zwraca fatalny stan czystosci w Airbusie, na podlodze walaja sie okruszki, papierki, przejscie jest ewidentnie nieposprzatane. Zapewne to ostatni rejs tego samolotu tego dnia, wiec nie ma sie co spodziewac, ze bedzie lsnil czystoscia. Kapitan Andrzej Chebda wita pasazerow na pokladzie, sam lot jest bardzo lagodny, po okolo 2 godzinach rejsu ladujemy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Na niebie nie ma zbyt wielu chmur, zatem moge podziwiac panorame stolicy. Do zobaczenia w przestworzach, kiedyś, gdzieś!
     

Madrileño de Varsovia / 09.01.2015 - 11.01.2015

Pora na pierwszą podróż w tym roku. Już od dawna, zainspirowany utworem Marakesz 05:30 Agnieszki Maciąg, miałem zaplanowany lot easyJet z Berlina SXF do Maroka i połączenie powrotne z Madrytu do Warszawy linią Norwegian, pozostał mi do zakupienia jedynie odcinek RAK-MAD linią Ryanair, ale cena wydawała mi się mocno zawyżona jak na dwugodzinny lot tą tanią linią. Zdecydowałem się zatem na trasę alternatywną, zarezerwowałem połączenie z Berlina-Tegel do Madrytu linią Iberia Express, a do Berlina dostałem sie w piątek autokarem przewoźnika Polski Bus. Jazda autobusem niezmiernie mi się nudzila, ale zakup biletu na pociag EuroCity krótko przed wyjazdem był mało opłacalny, a głównym celem ponownej wizyty w stolicy Hiszpanii były zakupy na wyprzedażach w sklepach Inditexu.
Do mojego ulubionego Berlina na dworzec autobusowy ZOB dojezdzam w piatkowy wieczor, pogoda nie rozpieszcza, pada deszcz i wieje wiatr. Cale szczescie, ze pozniej aura sie poprawia i jest jak na ta pore roku calkiem znosnie. Po raz kolejny decyduje sie na nocleg w okolicy dworca ZOO, bo zalezy mi na dobrej komunikacji i bezposredniej bliskosci do Ku’dammu czy lokali typu fast food. Hostel & Hotel Aletto zlokalizowany jest przy Hardenbergstrasse, niemal tuz na tylach dworca ZOO. Sam obiekt jest bardzo duzy i wyglada na to, ze swiezo po remoncie, caly parter prezentuje sie niesamowicie nowoczesne, co jest mila odskocznia od czesto-gesto spotykanych wnetrz urzadzonych po taniosci. Zajmuje moje miejsce w pokoju, rozpakowuje maly bagaz podreczny i ruszam na miasto, na pierwszy ogien idzie supermarket Hit w przejsciu pod dworcem, gdzie juz tradycyjnie nabywam niemieckie slodycze niedostepne w Polsce. Pozniej jak to mam w zwyczaju skladam wizyte w restauracji McDonald’s, nie ma to jak wgryzac sie w przepysznego Veggie Burgera i popijac go cieplym kakao, w sam raz na taka zimowa wietrzna aure. Kiedy tak sobie siedze przy ladzie barowej i z poziomu antresoli lustruje co dzieje sie za oknem zauwazam, ze przestaje padac. Wzmocniony posilkiem i pozytywna energie z Berlina ruszam na Ku’damm, gdzie juz trwaja wyprzedaze, wchodze do kliku sklepow odziezowych, co mnie zastanawia, to fakt, ze artykuly przecenione w H&M sa sporo tansze niz w Polsce, kto by pomyslal. A przeciez zarobki Niemcow sa sporo wyzsze niz przecietne wynagrodzenia Polakow...
Jest piatkowy wieczor, wydawaloby sie, ze na miescie bedzie spory ruch, ale ulice wydaja sie dosc wyludnione, byc moze to paskudna pogoda wplynela na to, ze malo kto porusza sie pieszo. Dochodze w okolice Nollendorfplatz, podziwiam teczowa iluminacje nad stacja metra, my mamy tecze na Placu Zbawiciela, a oni np. teczowego misia oraz wlasnie wspomniane iluminacje kopuly nad stacja. Wracam do hotelu, czas nieco odpoczac i przygotowac sie do wieczornego wyjscia w tango, nie bylbym soba, gdybym w weekend w Berlinie odpuscil clubbing. Tym razem po dluzszej nieobecnosci odwiedzam Felixa, jeden z najbardziej eleganckich i swego czasu topowych klubow nocnych w Berlinie, mieszczacy sie na tylach luksusowego hotelu Adlon Palace przy Bramie Brandenburskiej. Przed wejsciem jest juz mala kolejka, ale kilka osob zostaje splawionych przez selekcjonera ze wzgledu na nieodpowiedni stroj. Szybki rzut oka pana na bramce, pyta ile osob chce wejsc, pewnie rzadko mu sie zdarza, ze ktos przychodzi w pojedynke, zwlaszcza ze przed chwila odprawil grupke cudzoziemcow z krajow nordyckich. Po chwili jestem juz wewnatrz, jeszcze tylko zyczenia „Viel Spass”, uiszczam oplate za wstep (polecam zapisac sie na liste gosci portalu 030, ktora uprawnia do tanszej wejsciowki) i marmurowymi schodami schodze w dol w glab klubu. Felix i tym razem mnie nie zawodzi, bardzo dobra muzyka, ladna oprawa wizualna, bardzo przyzwoicie ubrani goscie. Przed 4 nad ranem wracam do hotelu, tej nocy nie bedzie mi juz dane zasnac, bo o 05:05 odjezdza z przystanku przed dworcem ZOO moj autobus X9 na lotnisko Berlin-Tegel. Po okolo kwadransie jazdy pustawym autobusem (maly update: nieco zdrozaly bilety na komunikacje miejska; bilet jednorazowy na strefy AB to wydatek 2,70 euro zamiast 2,60 euro) docieram na lotnisko TXL. Wczesna pora, ale jest juz calkiem sporo pasazerow, moj lot linia Iberia Express odbywa sie z terminala D, droga do tej czesci jest dobrze oznaczona, a odprawa na poranny rejs do Madrytu juz trwa. Niestety, tym razem karta pokladowa znowu nie jest kolorowa, ale cala czarno-biala, no coz, najwidoczniej ladne karty pokladowe odchodza juz do lamusa. Najwiecej pasazerow zdecydowanie wybiera polaczenie linia AirFrance do Paryza, pewnie wiekszosc z nich leci dalej w swiat a port CDG to dla nich jedynie punkt przesiadkowy. Kontrola bezpieczenstwa bardzo sprawna, dalej niestety lotnisko nie prezentuje sie zbyt atrakcyjnie, to nieco wiekszy barak. Niestety na poprawe warunkow nie ma co liczyc, skoro na obrzezach stolicy jest juz wybudowane nowe lotnisko Berlin Brandenburg International. Niestety, jego otwarcie zostalo juz kilkakrotnie  przesuwane i obecnie nikt nie jest w stanie przewidziec, jak skonczy sie ten impas. Boarding rozpoczyna sie planowo, obsluga Iberii na lotnisku jest hiszpanskojezyczna, wyglada to nieco egzotycznie, ale to dodatkowy plus dla przewoznika. Pasazerow nie ma zbyt wielu, wiec mam duzo miejsca na nogi, system przyznal mi miejsce 26 D, zatem przy przejsciu. Niestety, akurat miejsce przy oknie bylo juz zajete, startujemy wczesnie, za oknem jeszcze jest ciemno i pada deszcz, ale sam manewr jest bardzo lagodny. Obsluga mila i oczywiscie hiszpanska, wiec moge podziwiac egzotyczna urode stewardes. Standardowo przed startem nastapila moja ulubiona czesc, czyli instrukcja bezpieczenstwa, przywital sie tez z nami kapitan. Sam lot przebiegal bez zadnych zaklocen, byl niesamowicie gladki i spokojny, wiekszosc pasazerow spala, ja tez zamknalem oczy na dluzsza chwile, aczkolwiek jak zawsze nie udalo mi sie zasnac. Okolo godziny 10 rozpoczynamy znizane do ladowania na lotnisku w Madrycie, za oknem widac juz gorzysto-pustynny krajobraz okolicy, dokladnie tak samo wygladalo to prawie 5 lat temu, kiedy w czerwcu 2010 lecialem do hiszpanskiej stolicy po raz pierwszy. Tym razem samolot koluje do nowoczesnego terminala 4, z ktorego odlatuja maszyny Iberii. Wychodzimy rekawem do terminala, zbytnio mi sie nie spieszy, wiec po opuszczeniu strefy dla pasazerow wjezdzam na drugie pietro na poziom odlotow i tam w McD zjadam hiszpanskie sniadanie: tosty z oliwa i pulpa pomidorowa oraz espresso. Po wyjsciu z lotniska wsiadam do bezplatnego autobusu lotniskowego, ktory podwozi mnie pod Terminal 1, skad w niedzielny poranek bede wracal linia Norwegian bezposrednio do Warszawy. Czas wsiasc w metro i dojechac do miasta, warto pamietac o tym, ze korzystajac ze stacji zlokalizowanej przy Terminalach 1-2-3 czy Terminalu 4 nalezy uiscic dodatkowa oplate w wysokosci 3 euro, ktora jest wliczona w cene biletu, tym samym zamiast 1,90 euro bilet na podziemna kolejke kosztuje 4,90 euro. Jeszcze 5 lat temu doplata wynosila 1 euro, jak widac ceny przejazdow na komunikacje miejska rosna. Wysiadam w centrum Madrytu na bocznej uliczce na stacji Noviciado, do hostelu Los Perales mam raptem 2 minutki, szybko trafiam na miejsce, czas nieco odpoczac i ruszac w miasto na podboj hiszpanskiej stolicy.
Po przejsciu kilkunastu metrow trafiam na glowna arterie miasta Gran Via, tlum ludzi spacerujacych na ulicach  jasno sugeruje, ze jest sobotnie popoludnie, ludzie robia duze zakupy, bo 6 stycznia wystartowaly wyprzedaze (z hiszpanskiego „las rebajas”). Mieszkancy Madrytu okupuja kawiarnie i knajpki (moja „wielka trojka”, czyli Starbucks Coffee, Dunkin’ Donuts & McDonald’s sa oczywiscie obecne, a jakzeby inaczej!) przy Gran Via, bardzo lubie wtopic sie w taki barwny tlum i obserwowac przechodniow.  Jako fan mody ciesze oko stylowkami hiszpanskich mezczyzn, przy nich Polska wydaje sie byc taka szara i bezbarwna. Pierwsze kroki kieruje do supermarketu Dia, posilam sie smacznym slodkim pieczywem i spaceruje dalej, delektujac sie tempem madryckiej arterii. Zagladam do ulubionych sklepow Inditexu, ceny tak jak podejrzewalem sa atrakcyjniejsze niz w Polsce, a to dopiero pierwsza tura przecen. Architektura ulicy bardzo mi sie podoba, wysokie bogato zdobione kolumnami kamienice z ogromnymi drzwiami robia wrazenie. Szybko przemierzam kolejne przecznice i docieram do Plaza de Cibeles, gdzie lokalizuje przystanek autobusowy, z ktorego w nocy  bede odjezdzal nocnym autobuse AeroExpress na lotnisko, koszt biletu to 5 euro, mozna je nabyc tylko u kierowcy.

W drodze powrotnej zahaczam o plac Puerta del Sol, pełno jest na nim różnych artystów ulicznych oraz grajków, przypomina mi się trasa, którą codziennie przechodziłem w czerwcu 2010 roku z hostelu do centrum miasta. Ach, te czerwcowe upały, wtedy w Madrycie spędziłem 4 dni, w tym jeden cały w Lizbonie, do dziś miło wspominam tamtą wycieczkę na początek wakacji. Przechodzę do galerii El Corte Ingles, to miejsce, w którym kolejki są największe, przypomina naszą starą Galerię Centrum, a na dole znajdują się delikatesy - gourmet (a tam np. batonik KitKat z cookies oraz woda mineralna z sokiem o smaku kiwi!). Mimo że jest już przed godziną 18 słońce jeszcze nie zaszło, to bardzo miła odmiana od klimatu w Polsce, kiedy obecnie robi się ciemno już przed 16. Na Gran Via wstępuję jeszcze po pamiątkową pocztówkę a potem zahaczam o pierwszy McDonald's w Hiszpanii jak głosi pamiątkowa tablica przed wejściem. I pomyśleć, że pierwszego Maca w Polsce w Sezamie już nie ma :( Łezka się w oku kręci.W środku dużo ludzi, korzystam z automatu i zamawiam po raz kolejny kakao Nesquick oraz kanapkę McChicken z sosem śródziemnomorskim, który nadaje jej innego kolorytu. Czas odpocząć przed wieczorną zabawą w hiszpańskiej stolicy. 

Kiedy wychodzę z mieszkania po północy okazuje się, że ulica wciąż pulsuje życiem, co ciekawe spotkamy tam nie tylko młodych ludzi, ale także sporo dystyngowanych par w średnim wieku wracających z kina czy teatru lub koncertu. W Polsce o tej porze na ulicach jest pusto, życie miejskie zamiera. Robi to na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Radzę też pamiętać, że zabawa w klubach rozpoczyna się tutaj znacznie później, bo dopiero ok. 2 w nocy, wcześniej mieszkańcy Madrytu okupują liczne bary z przekąskami (tapas) i raczą się alkoholem, widzę że publiczne picie piwa nie stanowi dla nich żadnego problemu (dziwne, ale w McD w Hiszpanii podają też piwo :D). Większość lokali gastronomicznych jest czynna całą dobę, zaskakują mnie otwarte o tej porze cukiernie serwujące donuty i inne lokalne słodkości. Yummy! Kiedy przed 4 rano pomykam z walizeczką na autobus nocny ulica wciąż nie śpi, powoli zaczynają wracać z zabawy pierwsi imprezowicze, postaram się zapisać w swoich wspomnieniach tą pozytywną cząstkę Hiszpanii. AeroExpress pojawia się na przystanku przy poczcie na Plaza de Cibeles ok. 10 minut przed rozkładowym odjazdem, ruszamy o 4 rano i już kwadrans później jesteśmy przy Terminalu 1 lotniska Barajas. Oficjalnie czas przejazdu zajmuje 40 minut, ale jak widać nocną porą ruch na ulicach jest znikomy i można błyskawicznie dostać się do stołecznego portu lotniczego.

Jak na tak wczesną porę ruch na lotnisku jest duży, w Terminalu 2 trwają już odprawy na rejsy do Frankfurtu czy Paryża, pierwsze operacje lotnicze startują o 6 rano. W WAW o tej porze zaczynają się pierwsze starty WizzAira, tradycyjni przewoźnicy rozpoczynają pierwsze starty godzinę później, dopiero po chwili uzmysławiam sobie, że z Hiszpanii do Niemiec jest dalej niż z Polski i ta różnica jest tym spowodowana, podobnie było w Porto. W Terminalu 1 Norwegian ma swoje stałe trzy stanowiska odprawy, obok są dwa miejsca dla WizzAira, kilkanaście dla linii easyJet a Ryanair ma tam nawet specjalnie wydzieloną sekcję. Mimo bladego świtu (a właściwie ciemnej nocy) ludzi koczujących w pobliżu jest sporo, część z nich nocowała na lotnisku, więc doceniam to, że tym razem nie musiałem się tak męczyć i mogłem się odświeżyć bezpośrednio przed podróżą, bo o śnie drugą noc z rzędu nie było mowy. Nie ma to jak intensywny wyjazd. Odprawa rozpoczyna się już ok. 04:45, szybko dostaję kartę pokładową i ruszam do kontroli bezpieczeństwa. Kiedy się odwracam widzę, że za mną wije się naprawdę pokaźna kolejka, Polaków nie widać/słychać prawie wcale, są za to młodzi Hiszpanie taszczący duże walizki, spore grupki się znają, podejrzewam, że po świątecznej przerwie wracają do kraju nad Wisłą studenci z programu Erasmus, bardzo to budujące, że ktoś z takiego kraju chce tutaj pomieszkać i postudiować, chociaż mieszkają we Wrocławiu i obserwując często licznie goszczących tam Włochów miałem nieodparte wrażenie, że przyjechali się tutaj zabawić ze Słowiankami a przy okazji wypić dużo wysokoprocentowych trunków. Correct me if I'm wrong...

Boarding rozpoczyna się ok. 40 minut przed odlotem i trwa dość długo, bo samolot jest niemal pełen, tym razem system automatycznie przydzielił mi miejsce 11 B, siedzę zatem w środku, ale moi współtowarzysze na szczęście nie zajmowali wiele miejsca. Personel pokładowy bardzo miły, panie rozdawały uśmiechy na prawo i lewo. Z kokpitu przed startem wszystkich pasażerów wita sympatyczny kapitan, informuje, że przez Skandynawię przeszedł huragan i po drodze będzie wiało, więc możemy spodziewać się turbulencji. Okazuje się, że pogoda obeszła się z nami bardzo łagodnie i cały lot nie zatrzęsło ani razu. Załoga również nie naprzykrzała się pasażerom z płatnym serwisem i przeszła przez kabinę jedynie raz kiedy za oknami było już słońce, bo start o 07:00 miał miejsce w ciemnościach. Już ok. godz. 10 po trzech godzinach przyjemnego lotu meldujemy się na Lotnisku Chopina w Warszawie, brr, jak zimno...