Sowieckie imperium: Almaty & Biszkek / 11.10.2018 - 16.10.2018

W październiku po wakacyjnej przerwie wróciłem na szlak podróżniczy; tym razem wybieram się na rubieże dawnego ZSRR. Ponad rok temu kupiłem bilety w taryfie low cost linii Ukraine International Airlines na trasie WAW-KBP-ALA & TSE-KBP-WAW. W Astanie miałem okazję być nieco ponad 2 lata temu podczas meczu polskiej reprezentacji z Kazachstanem i spodobało mi się na tyle, że postanowiłem odwiedzić dawną stolicę kraju Ałma-Atę (zwaną obecnie Ałmaty), a skoro byłem już tak blisko Kirgistanu, to zdecydowałem się jeszcze na jednodniowy wypad do Biszkeku i dla urozmaicenia trasy rejs linią Air Astana do obecnej stolicy Kazachstanu.
Rejs z Warszawy do Kijowa trwał nieco ponad godzinę, podczas odprawy online u ukraińskiego przewoźnika wybrałem sobie miejsce 7A przy oknie, podczas lotu z racji pięknej pogody mogłem rozkoszować się krajobrazem :) Kilkugodzinną przerwę w podróży wykorzystałem na wydostanie się z lotniska Boryspol i skorzystanie z dobrodziejstw kuchni ukraińskiej w Pyzatej Chacie w pobliżu stacji metra Pozniaky w centrum handlowym Piramida. Na poklad rejsu do Ałma-Aty zaproszono nas o czasie. Warto w tym miejscu przypomnieć. że ukrainskie linie po wprowadzeniu taryfy low cost zmniejszyly limit bagazu podrecznego do 7 kg na osobe a na lotnisku KPB w następuje wyrywkowa (lub nie!) weryfikacja wagi. Kobieta z personelu lotniska wazyla podreczna waga niemal kazda walizke kabinowa, u mnie wyszlo 8 kg, na szczęście nie musiałem się przepakowywać. Kilka minut po zajeciu przeze mnie na pokładzie B737-800 miejsca 7D (tym razem przy przejściu ze względu na długi czas lotu oraz mój wzrost) stanela nade mna sluszncyh rozmiarów starsza Ukrainka i zaczela mi zarzucac, ze zajalem jej miejsce, ze ona ma korytarz a ja okno, ale bylem pewien swojej racji i nie dalem sie zepchnac na gorsze dla mnie miejsce. Nie po to czuwalem na 48 h przed wylotem, by od razu wybrac to miejsce. W koncu owa pasazerka zawolala stewardese i niezle sie zdziwiła, ze to ja mam racje, nadasana usiadla w końcu pod oknem. Uff, co za numer, na tyle lotow (dokladnie 428w chwili obecnej) nigdy mi sie cos takiego nie zdarzylo. Co ciekawe kilka minut po starcie ta pasazerka zaczela mnie sympatycznie zagadywac i pytac skad jestem i po co lece do Alma-Aty, ona polecala bardzo Baku, ktore ja akurat juz odwiedzilem i mogłem jej przytaknąć. Widocznie pani chciała zetrzeć złe wrażenie, niech zna moje dobre serduszko ;) Na starcie pilot Rusłan zapowiedzial, ze z racji złej pogody na trasie spodziewane sa turbulencje, ale nic takiego nie mialo miejsca, byla piekna noc i przez szyby migotały swiatla miast pod nami niemal cala droge. Wystartowalismy ponad 45 minut po czasie, pilot wprawdzie wspomniał, z jakiego to powodu, ale jego angielski byl z tak mocnym wschodnim akcentem, ze tego akurat nie zrozumialem. Zaraz po starcie wystartowal serwis, byl do wyboru kurczak lub makaron, oprócz dania głównego była mała porcja marchewki z groszkiem i plasterek wedliny, maslo, buleczka i ciasto oraz kawa/herbata i woda. Sokow, napojów gazowanych czy alkoholowych nie serwuja za darmo, a jedynie za dodatkowa oplata w euro. Po zebraniu przez załogę tacek z jedzeniem ruszylem do toalety, a kiedy z niej wrocilem na moim miejscu siedzial jakis chlopak, który lamana angielszczyzna probował mi wytlumaczyc, ze stewardessa pozwolila mu sie przesiasc na moje miejsce. Mial w reku karte pokladowa z numerem miejsca 30D i nalegał, bym usiadł na jego miejscu, co mi zupełnie nie było w smak. W koncu obudzila sie moja „ulubienica” z miejsca 7F i po ukrainsku pouczyla go, ze to moje miejsce i wreszcie odszedł na tył maszyny cos marudzac czy przeklinając pod nosem. Jak widac moja miejscowka byla bardzo pozadana :D Po ladowaniu na lotnisku ALA trzeba wypelnic karte migracyjna z bardzo podstawowymi danymi i juz mozna stawac w kolejce do okienek z kontrola paszportowa. Nieco mi tam zeszlo, bo przed nami przylecial Turkish Airlines, zaraz po nas siadala Air Astana z Moskwy i Pegasus ze Stambulu Sabiha. Pani po rosyjsku spytala skad przyleciałem a potem dlugo wertowala moj paszport. Od razu domyslilem sie, ze szukala pieczatki z mojego poprzedniego pobytu, a ta mam w starym paszporcie i w koncu pa ruskij spytala, czy jestem pierwszy raz. Wytlumaczylem jej, ze we wrześniu 2016 mialem stary paszport i dopiero wtedy spojrzala na date wystawienia dokumentu. Pewnie mieli mnie już zarejestrowanego w swoim systemie i nie zgadzal sie jej numer paszportu.
Kiedy opuscilem strefe przylotów bylo wciaz ciemno, oczywiscie od razu obstapili mnie taksowkarze, ale stanowczo im podziekowalem, w kantorze wymienilem dolary na tenge i zaszylem sie w lotniskowej kantynie na sniadaniu, mialem gruzinskie chaczapuri, dwa nalesniczki z twarogiem i czaj (parzony samemu, bo Ciocia Stasia z „Klanu” zmarla w te wakacje) za 9 zl! U nas na lotnisku za tyle mozna kupić małą butelkę wody. Potem jeszcze pokrecilem sie na poziomie wylotów, poczytałem cyrylicą, dokąd odlatują najbliższe samoloty podpatrywałem się z zaciekawieniem w mundury i ogromne czapki z rondem kazachskim pogranicznikow, to tak smiesznie na nich wyglada. Ok. godz. 7 rano gdy już zrobiło się widno wyszedłem przed terminal. Na przystanku widnieje jedynie numer autobusu 92 i żadne inne linie nie podjeżdżały na lotnisko przez ok. 20 minut (a stały już kolejne 2-3 busy z numerem 92), więc w końcu wsiadłem do środa, bilet nabyłem u kierowcy (cena 150 tenge, z kartą Onay wychodzi 80 KZT) i wysiadłem po dość długiej jeździe niemal bezpośrednio przy stacji metra Raiymbek Batyr, skąd podziemną kolejką (żeton za 80 tenge) udałem się już w okolice mojego hotelu na ulicy Dostyk. Przy wejściu do metra trzeba przejść przez wykrywacz metalu oraz zeskanować bagaż. Samo metro jest nowoczesne, zostało oddane do użytku dopiero kilka lat temu. Sprawnie sie w nim porusza, większość komunikatow jest także w języku angielskim. Po wyjściu z metra na stacji Abay powitała mnie piekna pogoda, było slonecznie i ciepło a w oddali majaczyły malownicze lancuchy gorskie. Pierwsze chwile spędziłem w ulubionym Starbucksie przy latte i nowojorskim sernikuw centrum handlowym Dostyk Plaza, było jeszcze jest dosc wczesnie (w moim hotelu oficjalnie przyjmuja od 13:00), wiec postanowilem sie zrelaksowac w kawiarni.
W piatkowe popołudnie zdobyłem szczyt widokowy Kok Tobe, można na niego wjechać kolejką linową spod stacji metra Abay, ale ja wybrałem autobus o numerze 99 a na sam wierzchołem góry dotarłem już pieszo. Na samej górze poza piękną panoramą Tienszanu można skorzystać z nieco jarmarcznych atrakcji jak diabelski młyn, gokarty itd., jest tam też restauracja, małe ZOO, kramy z pamiątkami (polecam tam zakup magnesów!), jest także pomnik zespołu The Beatles, można się sfotografować z muzykami. Po zejściu na dół do miasta zrobiłem sobie bardzo długi spacer do miasta, gdzie podziwiałem dawne gmachy rządowe, parki oraz sobór św. Mikołaja, który na myśl przywodzi moskiewski Plac Czerwony. Trafiłem także na deptak zwany Arbatem, w pobliżu którego ulokowały się domy towarowe oraz eleganckie restauracje czy kawiarnie. W drodze powrotnej wstąpiłem jeszcze do McCafe na malinowego makaronika i cappuccino, musiałem nieco dać odpocząć schodzonym nogom. W sobotę odwiedziłem zaś największy meczet kraju, spacerowalem po kolorowych miekkich dywanach i siedzac po turecku obserwowalem modlacych sie. Meczet robi wrazenie, chociaz najpiekniejszy na swiecie jest moim skromnym zdaniem ten w Abu Dhabi, mam nadzieję zobaczyć go za rok. Położony w pobliżu Zielony Bazar to klimaty lat 90. w Polsce, zaś \swiezy sok z owocow granatu - pychotka! Skosztowałem także lokalnego kebaba, samsę i baklavę a w jednym z supermarketów trafiłem na napój Coca Cola Coffee, było też moje niedawne odkrycie, czyli Sprite ogórkowy, lubię wszelkie nowinki spożywcze i nieoczywiste smaki, np. w Kijowie zaopatrzyłem się w owsiankę o smaku tiramisu czy panna cotta. Bardzo atrakcyjne cenowo były także maski do twarzy w płachcie koreańskiej marki Missha, które w ich oficjalnych salonach można było nabyć już za 500 tenge (nieco ponad 5 zł!).
W niedzielę zgodnie z planem robiłem trasę Ałmaty – Biszkek. Bilet na marszrutkę z dworca Sayran kupuje się w kasie w pobliżu stanowiska numer 1, koszt to 1800 tenge. Z biletem/paragonem przechodzimy przez kontrolę ("cieć" rozwalony przy biurku przy barierkach sprawdza wydruk z kasy) i wychodzimy na zewnątrz, gdzie na pierwszym stanowisku (dobrze oznaczonym) czeka już na nas marszrutka. Kierowca schował mój bagaż na tył vana i po około ok. kwadransie oczekiwania na komplet pasażerów ruszyliśmy. Droga do granicy minęła całkiem szybko, w niedzielne przedpołudnie ruch był znikomy. Po drodze nie było żadnego przystanku. Przed granicą kierowca wydaje nam bagaże i pieszo udajemy się do kontroli, gdzie najpierw skanowane są bagaże a potem ustawiamy się w kolejce do kazachskich pograniczników. Było czynnych całkiem sporo stanowisk, ale przestrzegam, że z racji przepychanek osób chętnych do szybszego przekroczenia granicy nieco to trwa. Straż graniczna oddaje nam paszport z pieczątką wyjazdową oraz małą karteczkę, którą oddajemy żołnierzowi stojącemu na moście granicznym, idziemy przez most wytyczonym korytarzem i docieramy na stronę kirgiską, gdzie przejście jest mniejszych rozmiarów, ale wydaje mi się, że kolejka posuwa się sprawniej i po chwili jestem bogatszy o kolejną pieczątkę w paszporcie. Po wyjściu czekają już na nas taksówkarze, ja jednak szukałem mojej marszrutki, ale najwidoczniej kierowca nie raczył na mnie poczekać bądź zawrócił przed granicą. W kantorze wymieniłem euro na somy (dość słaby kurs), a kilka metrów dalej pan już nawoływał do marszrutek jadących z parkingu do centrum Biszkeku, przejazd to wydatek raptem 30 somów, nie ma się czego bać, chociaż ścisk w nich potrafi być niemiłosierny. W moim przypadku cała podróż do stolicy Kirgistanu zmieściła się w ok. 4 godzinach
Sam Biszkek to powrót do przeszłości, wydaje się, że wszyscy o tym mieście zapomnieli, w hotelu byłem jedynym gościem tej doby. Dominuje architektura rodem z ZSRR, w mieście znajdziemy pomnik Lenina oraz innego rodzaju zabytki z minionej epoki, są symbole „pabiedy”, jest wiele gigantycznych budynków rządowych w wokół centralnego placu Ała-Too przy maszcie z flagą narodową wartę trzymają żółnierze. Jedyną rozrywką jest tętniączy życiem dom towarowy CUM, gdzie zwłaszcza w KFC (powiew Zachodu!) można spotkać istne tłumy Kirgizów. Kolejnego dnia o poranku ruszam na lotnisko FRU, skad linią Air Astana odlatuję z powrotem do Kazachstanu. NA lotnisko dostaję się marszrutką # 380, odjezdza ona w Biszkeku z okolic ambasady Indii. Nieco czasu zajelo mi zlokalizowanie jej postoju. Otoz zatrzymuje sie ona na ul. Jash Gvardiya Blvd. w poblizu skrzyzowania z ul. Frunze, takze jest maly kawalek do przejscia od samej ambasady przy rondzie/stacji paliw.
O dziwo lotnisko w Biszkeku prezentuje się nadspodziewanie dobrze w porównaniu z miastem, jest przestronne a obsługa komunikuje się bezproblemowo w języku angielskim, co w stolicy Kirgistanu nie było takie oczywiste. Akurat trwa poranna fala odlotów, startuje rejs Turkish Airlines do Stambułu, chwilę później rozpoczyna się boarding pasażerów odlatujacych linią Uzbekistan Airways do Taszkientu a także linią China Southern do chińskiego Urumczi, przez szybę obserwuję także lądowanie kirgiskiej taniej linii Air Manas (spółka córka tureckiego Pegasusa obsługująca trasy lokalne). Mój Embraer 190 linii Air Astana rozkładowo melduje się na płycie lotniska FRU i niebawem mogę zająć miejsce, podczas boardingu okazuje się, że ze względu na wyważenie samolotu zostało zmienione moje miejsce i siadam w piątym rzędzie (12K – uwagę zwraca niestandardowa numeracja siedzeń), co bardzo mi odpowiada. Na pokładzie jest raptem 30 osób, większość ma transfer w Astanie (TSE) na inne połączenia tego przewoźnika. Linia uchodzi za jedną z lepszych i muszę jej to przyznać. Na trwającym nieco ponad godzinę locie po osiągnieciu wysokości przelotowej rozpoczyna się serwis w postaci ciepłego ciasta z farszem mięsno-warzywnym oraz gorących i zimnych napojów. W nocy nastąpiło załamanie pogody i kazachska stolica wita mnie niskim pułapem chmur, temperaturą w okolicach zera i intensywnymi opadami śniegu z deszczem. Przybijamy do rękawa i udajemy się do nowego terminala 1, za mojej poprzedniej bytności w Astanie był on jeszcze w budowie, akurat o tej porze nie ma innych lądujących samolotów, kontrola paszportowa jest błyskawiczna, wkrótce odbieram bagaż rejestrowanz (tym razem mam ten przywilej) i ruszam przed terminal, gdzie po chwili wsiadam w autobus 12 jadący do dworca kolejowego. Widzę, że dokonała się rewolucja w komunikacji, wprowadzono karty miejskie a bilety kupuje się u kierowcy (90 tenge + kolejne 90 tenge za bagaż), nie ma już osobnego stanowiska sprzedawcy biletów/kontrolera.
Tymczasem po przybyciu na miejsce do hotelu Art Astana spotkała mnie dosć niemiła niespodzianka. Nocleg miałem zarezerwowany niemal jak zawsze na portalu Booking.com a cena wynosiła 2000 KZT Na miejscu recepcjonistka poinformowala mnie, ze to byl blad cenowy i mam zaplacic 11 000 KZT i co wiecej akceptuja tylko gotowke, chociaz na stronie widnieje inormacja o platnosci karta. Co ciekawe, cała konwersacja przebiegała przy użyciu translatora, gdyż ani ona ani jej koleja nie mówili ani słowa po angielsku! Ale 2 lata temu w Astanie spotkało mnie to samo :D Rad nierad udalem sie do bankomatu po gotowke i oplacilem calosc, dostalem pokwitowanie z hotelu z oficjalna stawka 11 000 tenge i napisalem reklamacje do Booking.com. Do momentu rezerwacji nie otrzymalem ani od nich ani od hotelu zadnej informacji o anulacji rezerwacji czy bledzie cenowym, nikt tez nie kontaktowal sie ze mna telefonicznie w tej sprawie. Zobaczymy, czy zwrócą mi owe 9000 tenge, dotychczas miałem same pozytyzwne doświadczenia w z tym portalem i już dwa razy zwracali mi różnicę na kartę kredytową.
Niestety, z racji niesprzyjającej aury niemal cały poniedziałek spędziłem w kawiarni, gdzie studiowałem francuską gramatykę, jakiekolwiek spacery po mięscie skutkowałyby zmoknięciem i przeziębieniem a tego chciałem uniknąć. Dobrze, że Astanę odwiedzilem już wcześniej, także niewiele straciłem tym razem. Natomiast kolejka z lotniska do miasta wciąż w trakcie budowy, teraz termin jej otwarcia to rok 2020. W wielu miejscach stoją już konstrukcje wiaduktów, będę trzymał kciuku za tę budowę oraz za rozbudowę metra w Ałma-Acie. O 2 w nocy zamówionym Uberem odjeżdżam w stronę lotniska, tym razem dojazd zajmuje mi jedynie 20 minut a całość kosztuje raptem ok. 13 zł. O tak, ceny w Kazachstanie i Kirgistanie zdecydowanie należą do bardzo niskiej półki cenowej :) O dziwo, lot do Kijowa mimo początkowego opóźnienia ląduje prawie 50 minut przed czasem, mam zatem sporo czasu, by jeszcze dotrzeć do centrum miasta i ta Chreszczatyku skosztować croissanta z Nutellą i bananami oraz pysznej kawy a następnie zjeść barszcz ukraiński w Puzatej Chacie :) Daswidanja, wpadnę ponownie w czerwcu 2019!

Daktyle z Tunezji / 05.10.2018 - 07.10.2018

W końcu kiedy za oknem nadeszła jesień i po letniej flaucie nadszedł czas na powrót do „życia na walizkach”. Na pierwszy ogień dostała się Tunezja. Od dawna wybierałem się do sąsiedniej Algierii, chcą odwiedzić Algier i Oran, gdzie urodził się Yves Saint Laurent, ale z racji restrykcyjnej polityki wizowej na razie nie jest mi dane odwiedzenie tego największego kraju w Afryce (od niedawna w celu uzyskania wizy turystycznej potrzebne jest bowiem oficjalne zaproszenie od Algierczyków, a ja nie posiadam takich znajomych). Skoro nie Algieria, to mój wybór padł na inne państwo Maghrebu, teraz tylko należało znaleźć odpowiednie połączenie lotnicze, co wcale nie było łatwym zadaniem. Z Polski o regularnych połączeniach lotniczych możemy tylko pomarzyć, skorzystałem zatem z bogatej siatki spółki-córki Air France/KLM, czyli linii Transavia, która operuje na trasach z większych francuskich miast do Tunezji. Udało mi się wybrać trasę Lion-Monastyr, powrót zaś zaplanowałem Tunis-Paryż Orly, pozostało tylko zgrać to z dolotami z Polski do Francji i tutaj z pomocą przyszli mi dobrze znani na naszym niebie tani przewoźnicy w postaci linii WizzAir (WAW-LYS) i Ryanair (BVA-WMI).
Piątkowy poranny rejs z Warszawy do Lyonu przebiegał bez zakłóceń a kapitan Jacek Mainka wylądował przed czasem, co było dla mnie o tyle istotne, że na przesiadkę nie miałem zbyt wiele czasu i nieco ryzykowałem takim połączeniem organizowanym na własną rękę, ale kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Po dotarciu do terminala okazało się, że pomimo przylotu ze strefy Schengen musimy przejść kontrolę paszportową, co zajęło nieco czasu, gdyż obsadzone były tylko dwa stanowiska. Poza tym pojęcie transferu na lotnisku w LYS nie istnieje, trzeba zatem przejść z hali przylotów na poziom odlotów i ponownie poddać się kontroli bezpieczeństwa. Na szczęście chwilę po wylądowaniu w Lyonie dostałem SMS od Transavii, że mój rejs do Monastyru będzie miał ok. 50 minut opóźnienia, więc nie musiałem się bardzo spieszyć i w strefie airside lotniska znalazłem jeszcze czas na wizytę kawiarni EXKi, lekturę tygodnika Paris Match oraz zakup małej butelki szampana Moët & Chandon. Odlot odbywał się ze strefy D lotniska, która już jakiś czas temu miałem okazję odwiedzić lecąc linią easyJet do Krakowa. Terminal ten to nic innego jak większych rozmiarów blaszany kontener dedykowany tanim liniom. Boarding rozpoczyna się nawet przed czasem, ale wszystkie procedury zabrały sporo czasu i w końcu wystartowaliśmy ku północnym wybrzeżom Afryki z około godzinnym opóźnieniem. Wnętrze kabiny utrzymane jest w jasnozielonej kolorystyce, która mi kojarzy się ze szpitalem, samoloty są nowe a miejsca na nogi było wystarczająco. Wkrótce po starcie rozpoczął się płatny serwis, ja zaś podziwiałem francuską ziemię z lotu ptaka a kiedy tylko dotarliśmy nad Morze Śródziemne i zakryły je chmury, zająłem się lekturą magazynu pokładowego. Po ok. 1.5 h rejsu wylądowaliśmy na lotnisku w Monastyrze, jest to mały port lotniczy nastawiony głównie na obsługę ruchu czarterowego z Europy. Deboarding odbył się bardzo sprawnie i po kwadransie od lądowania byłem już w hali przylotów. W samolocie trzeba wypełnić specjalny formularz z naszymi danymi osobowymi, jego drugą cześć trzymamy do momentu wylotu z kraju. Samo lotnisko w Monastyrze jest bardzo dobrze skomunikowane z okolicą dzięki szybkiej kolejce o nazwie metro Sahel, której przystanek znajduje się niemal zaraz za lotniskowym parkingiem, skąd możemy dostać się do kurortów oraz do Sousse, czyli do głównego miasta w regionie, dokąd się też udałem. Nowoczesny skład szybko przemierza przedmieścia i po ok. 20 minutach jazdy klimatyzowanym pociągiem wysiadłem na stacji Bab Jedid, bilet na przejazd kupuje się już w pociągu u konduktora, który sam Was znajdzie, zapłacilem bodajże 3 dinary (udało mi się je dostać w warszawskiej Galerii Mokotów, ale możecie także wymienić euro czy dolary amerykańskie w lotniskowym kantorze). Dzięki mapom w telefonie bezproblemowo udało mi się trafić do hotelu Nour Justinia położonego niemal w centrum Sousse tuż przy promenadzie, specjalnie zarezerwowałem sobie pokój z widokiem na morze. Hotel na moje oko lata świetności miał już za sobą, ale cena noclegu była bardzo konkurencyjna, a dodatkowym atutem było śniadanie we francuskim stylu, które miałem okazję zjeść następnego poranka w hotelowej kawiarni. Tym razem priorytetem było dla mnie plażowanie, zatem po rozpakowaniu bagażu i odświeżeniu się ruszyłem od razu na plażę, która o tej porze roku była już opustoszała i na piasku prawie nikt się nie wygrzewał. Miałem okazję poleżeć sobie pod parasolami ze strzechy i pospacerować wzdłuż brzegu mocząc stopy we wciąż ciepłej wodzie Morze Śródziemnego. Ciekawe, czy turyści po prostu już wyjechali (mamy początek października) czy też po zamachach terrorystycznych i destabilizacji politycznej w obawie o swoje bezpieczeństwo nie wybierają tego kraju jako celu swoich wczasów. Wieczór spędziłem na wędrówkach po mieście, zaopatrzyłem się w pamiątki w centrum handlowym Soula Center a w supermarkecie Monoprix nabyłem arabskie przysmaki jak chałwa czy daktyle. Ceny niskie, więc można sobie poszaleć :) Na kolację udaję się do jednej z eleganckich restauracji w centrum, gdzie z menu wybieram couscous z warzywami. W okolicy kręci się sporo bezpańskich kotów, które wchodzą do restauracyjnych ogródków w poszukiwaniu resztek pożywienia, mam okazję dokarmić dwa zgrabne kociaki. Miau! :)
W sobotni poranek wstaję kilkanaście minut po 6 rano, promienie wschodzącego słońca już padają na mój balkon, pusta plaża prezentuje się bardzo majestatycznie, do śniadania mam jeszcze nieco czasu, więc udaję się na krótką przebieżkę wzdłuż corniche. Po posiłku w hotelowej kawiarni na parterze zbieram się na główny dworzec kolejowy, gdyż planuję udać się pociągiem do Tunisu. Niestety, już na starcie mamy ok. 1 h 40 minut opóźnienia, ale mam spory zapas czasu i na spokojnie podziwiam przez okno uroki tunezyjskiego krajobrazu, po drodze widać sporo pasących się przy torach owiec. Same wagony są dość wysłużone, jadę w klasie première, która to z założenia oferuje podróżnym większy komfort. Co warto zauważyć: bilet kupowany online jest tańszy o ponad 2 dinary. W końcu po prawie dwugodzinnej podróży skład dociera do dworca w Tunisie a do moich uszu wdziera się już tak długo wyczekiwany wielkomiejski gwar. Główna ulica miasta, na której części znajduje się elegancki deptak usytuowana jest nieopodal, zaopatruję się jeszcze w napoje w markecie Monoprix i ruszam przed siebie. Fasady są tutaj bogato zdobione, na każdym kroku znajdziemy piękne kawiarnie z ogródkami, gdzie w cieniu parasola można delektować się aromatyczną kawą, co niniejszym czynię i przy gorącym espresso oddaję się mojemu ulubionemu zajęciu jakim jest obserwacja ruchu ulicznego. Podobnie jak ma to miejsce na Bałkanach w kawiarniach gośćmi są wyłącznie mężczyźni, kobiet tutaj nie spotkamy, zatem wygląda to niemal odwrotnie niż w Europie, gdzie to raczej kobiety spotykają się towarzysko przy kawie. Przy deptaku ulokowane są wszystkie większe sieciówki modowe, jest wszechobecny H&M czy sklepy Inditexu. Siedząc w jednej z kawiarni adresują pocztówki do wysłania, w kiosku udało mi się kupić także znaczki, mam nadzieję, że kartki dotarły do dalekiej Polski. Zbliża się nieubłaganie popołudnie, docieram w okolice portu, skąd z pętli autobusowej linią docieram bezpośrednio na lotnisko w TUN. 

Muszę przyznać, że hala odlotów ze stanowiskami check-in robi wrażenie, a ruch jest spory. Pojawiają się zapowiedzi dość egzotycznych kierunków takich jak Tripolis w Libii czy Cotonu w Beninie, oj, jakże chciałbym odwiedzić ponownie tzw. „czarną Afrykę”. Na rejsy Transavii odprawa on-line nie jest dostępna, można jedynie na ich stronie internetowej wybrać swoje miejsce. Pani przy stanowisku odprawy jest nieco zdezorientowana i początkowo szuka francuskiej wizy w moim paszporcie :D Kolejne formalności nie trwają już długo, klasyczna kontrola bezpieczeństwa (trzeba zdjąć buty, ale rozdawane są jednorazowe ochraniacze) i kontrola paszportowa i idę szukać bramki. Obok mojego gate'u będzie odlatywał kilka minut wcześniej przewoźnik Nouvel Air do Paryża CDG, ja zaś planowo ok. godz. 22 lądują na lotnisku Orly, co ma ten plus, że dojazd do serca miasta jest tańszy i w moim przypadku akurat prostszy, chociaż trwa nieco ponad godzinę. Oddana kilka lat temu linia tramwajowa zdecydowanie ułatwiła komunikację i wydostanie się z portu lotniczego ORY. Dobry wieczór, Paryżu! Czas ruszyć w tango ;)